kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 866 195
  • Obserwuję1 385
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 677 338

Unger Lisa - Kruche więzi - (01. The Hollows)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Unger Lisa - Kruche więzi - (01. The Hollows) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu U UNGER LISA Cykl : The Hollows
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 247 stron)

LISA UNGER KRU​CHE WIĘZI Przekład Ra​dosław Ja​nu​szew​ski

Tytuł ory​gi​nału: Fra​gi​le Co​py​ri​ght © Lisa Unger, 2010 Co​py​ri​ght © for the Po​lish edi​tion by Gru​pa Wy​daw​ni​cza Fok​sal, MMXIV Co​py​ri​ght © for the Po​lish trans​la​tion by Gru​pa Wy​daw​ni​cza Fok​sal, MMXIV Wy​da​nie I War​sza​wa

Moim ro​dzi​com, Jo​emu i Wir​gi​nii Mi​scio​ne Nig​dy nie zro​zu​mie​my, co zna​czy być ro​dzi​ca​mi, póki sami nimi nie zo​sta​nie​my. Ko​cham was, Mamo i Tato. Dziękuję za wszyst​ko… co wte​dy i te​raz.

PRO​LOG Kie​dy Jo​nes Co​oper był młod​szy, nie wie​rzył w pomyłki. Myślał, że każda dro​- ga, bez względu na to, gdzie się kończy, za​pro​wa​dzi cię tam, gdzie two​je miej​- sce. Żale przy​na​leżały krótkow​zrocz​nym, małost​ko​wym. On w ogóle o tym nie myślał; tak świat po​strze​ga aro​ganc​ka młodzież – tyl​ko że jego młodość daw​no minęła. Jo​nes, skręcając for​dem explo​re​rem w boczną drogę i włączając napęd na czte​ry koła, żeby po​ko​nać błoto, czuł jed​nak wagę wszyst​kie​go, cze​go te​raz żałował. W ostat​nim ty​go​dniu mi​nio​nej je​sie​ni po​go​da zwa​rio​wała – jed​ne​go dnia było wście​kle gorąco, a następne​go zim​no ze śnieżycą, po​tem zno​wu ciepło. Te​raz zbliżała się bu​rza, jak​by nie​bo samo po​sta​no​wiło za​pro​te​sto​wać prze​ciw tym ano​ma​liom. Do rana ślady znikną. Na​wet po tych wszyst​kich la​tach ciągle zdu​mie​wało go, że tak szyb​ko mógł się zmie​nić. Od​rzu​cić wszel​kie kon​wen​cje i całą de​fi​niującą go mo​ral​ność. Jak​- by zapięcie puściło i opadł wiel​ki kap​tur. Z tru​dem roz​po​zna​wał osobę kryjącą się pod nim. Przez wie​le lat próbował so​bie wmówić, że do zmia​ny za​cho​wa​nia zmu​siły go oko​licz​ności, w ja​kich się zna​lazł. Jed​nak w głębi ser​ca wie​dział. Wie​dział, jaki jest na​prawdę. Słaby. Podły. Nik​czem​ny. Za​wsze taki był. W mo​men​cie kie​dy za​trzy​mał auto, ośle​piająca błyska​wi​ca na chwilę rozświe​tliła oko​licę. Zga​sił mo​tor i sie​dział, uspo​ka​jając od​dech. W kie​sze​ni ode​zwał się wi​brujący dźwięk komórki. Nie spraw​dzając, wie​dział, że to żona; po tylu la​tach spędzo​nych z tą ko​bietą wie​dział, kie​dy za​dzwo​ni, a na​wet co mu po​wie. Nie ode​brał, ale ze​gar tykał. Miał pół go​dzi​ny, żeby od​dzwo​nić, za​- nim za​cznie wy​stu​ki​wać inne nu​me​ry. Nie było w jego zwy​cza​ju znaj​do​wać się poza możliwością kon​tak​tu. Nie o tej go​dzi​nie wcze​sne​go po​ran​ku, kie​dy skończyła się jej ostat​nia se​sja i nie wy​da​rzyło się nic szczególne​go w jego nor​- mal​nie za​pa​ko​wa​nym dniu. Myśl o utra​cie nor​mal​ności spo​wo​do​wała, że Jo​nes zaczął na​gle szlo​chać. Był za​sko​czo​ny gwałtow​nością płaczu; szar​piący całym ciałem, do​by​wający się z głębi pier​si ka​szel po​chy​lił go tak, że jego głowa spoczęła na kie​row​ni​cy. Wnętrze auta wypełniło głośne, zwierzęce wy​cie; nie mógł uwie​rzyć, że ten głos udręki wy​da​je jego ciało. Ale nie mógł się po​wstrzy​mać. Nie miał wy​bo​ru, mu​- siał się pod​dać. Na szczęście minęło tak na​gle, jak na​deszło, i po​zo​stały tyl​ko niknące drgaw​ki. Deszcz lunął, gdy ocie​rał załza​wio​ne oczy. Nie​bo roz​darła ko​- lej​na błyska​wi​ca i Jo​nes po​czuł pod sto​pa​mi drżenie zie​mi po dud​niącym grzmo​cie. Sięgnął pod sie​dze​nie pasażera, gdzie trzy​mał swój żółty płaszcz nie​prze​ma​- kal​ny. Włożył go jesz​cze w au​cie, na​su​wając kap​tur szczel​nie na głowę. Po​tem wy​siadł, ob​szedł sa​mochód, otwo​rzył tyl​ne drzwi i odsłonił to, co się znaj​do​-

wało pod przy​kry​ciem. Za​wi​niątko było nie​zwy​kle małe. Trud​no so​bie na​wet wy​obra​zić, że zdołało ukryć to wszyst​ko, co w nim tkwiło, co mrocz​ne i brzyd​- kie, każdą złą, niewłaściwą drogę, każdy tchórzli​wy wybór. Nie chciał go do​ty​- kać. Zno​wu ode​zwał się te​le​fon. Jo​nes strząsnął z sie​bie wszyst​kie myśli i sięgnął do wnętrza wozu, aby obo​ma rękoma chwy​cić pa​ku​nek w gru​bym sza​rym pla​- sti​ku. Już nie wy​da​wał mu się taki mały i lek​ki. Te​raz za​wie​rał w so​bie ciężar całego świa​ta. Po​czuł grozę, jed​nak zwal​czył ją. Nie miał cza​su na łzy. Z paczką w rękach Jo​nes szedł w desz​czu, aby zgrab​nie po​chy​lić się, przejść pod taśmą zwy​kle ota​czającą miej​sca zbrod​ni i za​trzy​mać się przed otwartą dziurą. Chłopiec z Hol​lows, Mat​ty Baur, wpadł do opusz​czo​ne​go szy​bu ko​pal​ni, gdy w cza​sie za​ba​wy z przy​ja​ciółmi na​gle pod jego sto​pa​mi za​padła się zie​mia. Wpa​dając, złamał nogę. Nie​mal cały dzień po​li​cja i służby ra​tun​ko​we wyciągały Mat​ty’ego z szy​bu, wy​grze​bując go z błota i zie​mi. Jo​nes był pierw​szym ochot​ni​kiem, który opuścił się z no​sza​mi ra​tow​ni​czy​mi do nie​ru​cho​mo leżącej ofia​ry, aby ją wyciągnąć. Cho​ciaż nie był wte​dy na służbie – ku​ro​wał się po kon​tu​zji – po​sta​no​wił iść chłopcu na ra​tu​nek. Mat​ty Baur leżał spo​koj​nie z załza​wio​ny​mi ocza​mi; był w szo​ku, miał okrop​- nie wykręconą nogę. Na​wet wte​dy, gdy Jo​nes prze​no​sił go na no​sze, szepcząc za​pew​nie​nia: „Nie bój się, chłopcze, bez​piecz​nie cię wyciągnie​my”, nie wydał żad​ne​go dźwięku. Po​tem Jo​nes śle​dził wzro​kiem, jak no​sze wędro​wały w górę na tle kręgu światła, ob​ra​cając się wol​no, ni​czym wskazówka ze​ga​ra. Cze​kał w ciem​ności, w głębi szy​bu, nie​mal dwa​dzieścia mi​nut, które wy​da​wały mu się go​dzi​na​mi, za​nim opusz​czo​no szel​ki, żeby go wyciągnąć. Tam na dole miał dużo cza​su na myśle​nie. – Po​spiesz​cie się, chłopcy. – Przy​kro nam, sze​fie. Ru​sza​my się tak szyb​ko, jak tyl​ko możemy. – Ale to nie jest jakoś bar​dzo, kur​wa, szyb​ko. Jed​nak gdy początko​we nie​miłe uczu​cie klau​stro​fo​bii minęło, po​czuł w mro​- ku dziw​ny spokój. Z góry do​cie​rało do nie​go trochę światła i echo głosów. Nie bał się, że ścia​ny za​padną się i po​grze​bią go żyw​cem. Po​wi​tałby na​wet z radością taką bo​ha​terską śmierć jako coś, co byłoby prze​ciw​ne nie​godnemu życiu, ja​kie wiódł. Szyb mie​li za​sy​pać następne​go dnia o brza​sku. Już cze​kał bul​dożer i wiel​ka kupa zie​mi. Po​ste​ru​nek po​li​cji Jo​nes opuścił, mówiąc asy​stent​ce, że idzie spraw​dzić, czy wszyst​ko w porządku. Po​wie​dział też, że będzie tu rano, aby do​- pil​no​wać wszyst​kie​go jak należy. I tak zro​bił. – Żadne więcej dziec​ko nie może wpaść do tej stud​ni. Mie​liśmy szczęście, że Mat​ty tyl​ko złamał nogę. Jo​nes Co​oper był do​brym po​li​cjan​tem. Hol​lows miało szczęście, że on tu był. Wszy​scy to mówią. Bez zbędnych ce​re​mo​nii i pu​stych słów wypuścił za​wi​niątko z rąk i w se​kundę później usłyszał ci​che stuk​nięcie, gdy wylądowało na mo​krej zie​mi. Po​tem wrócił do sa​mo​cho​du po łopatę, którą za​wsze woził ze sobą.

Spędził dwa​dzieścia mi​nut na męczącym wrzu​ca​niu zie​mi do szy​bu – tyle, żeby za​kryła to, cze​go i tak nie można zo​ba​czyć, na​wet stojąc na skra​ju otwo​ru. Kie​- dy tak pra​co​wał w po​cie czoła, deszcz cały czas in​ten​syw​nie padał, a nie​bo raz po raz darły błyska​wi​ce.

MIE​SIĄC WCZEŚNIEJ

1 Dźwięk za​trza​ski​wa​nych drzwi siat​ko​wych nig​dy nie wywoływał u niej bi​cia ser​ca ze szczęścia, które po​tem na​tych​miast umy​kało, zo​sta​wiając ja​kieś małe pu​ste miej​sce. Mag​gie mogła nie​mal słyszeć swe​go syna ta​kim, jaki był kie​dyś – biegnącego, umo​ru​sa​ne​go od gry w piłkę nożną albo jaz​dy na ro​we​rze Bóg wie dokąd. Głodny albo spra​gnio​ny szedł pro​sto do lodówki. „Mamo, chcę coś przekąsić”. Był wte​dy pełen miłości, gotów ją uści​skać, na​wet pocałować – nie tak jak jego przy​ja​cie​le, którzy chyłkiem wy​my​ka​li się z objęć ma​tek, a ich czułości za​wsze zno​si​li jak szcze​pie​nie. Chętnie się śmiał. Często się wygłupiał, za​cho​wy​wał jak klaun, chcąc, żeby śmiała się ra​zem z nim. Nie tak zno​wu daw​- no minęły dni, gdy jej syn na​zy​wał się Ric​ky, a nie Rick, jak te​raz. Ale tam​ten chłopiec już tak się od niej od​da​lił, jak​by wsiadł do stat​ku ko​smicz​ne​go i po​le​- ciał na księżyc. Rick wszedł do kuch​ni. Stojąc, prze​wyższał ją o głowę. Cały w czer​ni – para pra​co​wi​cie pomiętych i wystrzępio​nych dżinsów, wy​so​kie, sznu​ro​wa​ne mar​ten​- sy, cho​ciaż na dwo​rze było wyjątko​wo upal​nie jak na tę porę roku. Po​czuła dusz​ności, ale pomyślała, że to może być spra​wa hor​monów. Przy​wykła już do srebr​ne​go kółka w jego no​sie; no cóż, to z pew​nością jest cool. – Hej, mamo. – Hej, syn​ku. Otwo​rzył kre​dens. Sta​rała się nie pa​trzeć na nie​go. Stała przy bla​cie ku​chen​- nym, kart​kując ka​ta​log z ni​ko​mu nie​po​trzeb​ny​mi rze​cza​mi. Zer​kała jed​nak kątem oka. Wczo​raj przy​szedł do domu z ta​tuażem – jakiś abs​trak​cyj​ny ple​- mien​ny wzór na całej długości przed​ra​mie​nia. Obrzy​dli​wy. Nie po​wi​nien tego so​bie robić – to tyl​ko ja​kieś czar​no-białe ry​sun​ki. Jesz​cze więcej wi​zyt, żeby to skończyć; mu​siał za​ro​bić pie​niądze, aby za nie zapłacić. Ona nie miała ocho​ty fi​nan​so​wać ta​kie​go oka​le​cza​nia sie​bie, na szczęście wca​le nie pro​sił jej o pie​- niądze. Skóra wokół ry​sun​ku była wyraźnie pod​rażnio​na, błysz​czała od wa​ze​li​- ny, którą wy​sma​ro​wał się dla ochro​ny. Ten wi​dok przy​pra​wiał ją o mdłości. Cały czas myślała tyl​ko o tym, jak czy​sta, nie​ska​zi​tel​na, miękka i różowa była kie​dyś skóra jej dziec​ka. Jak trzy​mała w ra​mio​nach jego cu​dow​ne ciało, ta​kie małe i nie​na​ru​szo​ne, jak całowała każdy jego cal, za​chwy​co​na. Wte​dy nie mogła ode​rwać od nie​go wzro​ku. A te​raz od​wra​cała oczy, nie chcąc pa​trzeć na własne​go syna i na to, co zro​bił ze swym pięknym ciałem. Wspo​mniała wczo​rajszą utarczkę. Po​wie​działa wszyst​ko, co miała do po​wie​- dze​nia. Trzy ty​go​dnie temu skończył osiem​naście lat. Mag​gie już nie po​no​si od​- po​wie​dzial​ności za jego ciało. „Nie masz pra​wa mną kie​ro​wać – rzu​cił jej. – Nie je​stem dziec​kiem”. Miał oczy​wiście rację. I to ją naj​bar​dziej raniło. – Nie przej​muj się, mamo – rzekł, jak​by czy​tając w jej myślach. Przeglądał

pocztę leżącą na bla​cie. – Mnóstwo lu​dzi nosi ta​tuaże. – Ric​ky… – zaczęła, czując, że jej twarz za​czy​na płonąć. Jed​nak za​miast kon​- ty​nu​ować, tyl​ko głęboko wes​tchnęła. To było coś, co na za​wsze z nim po​zo​sta​- nie. Mogła na to nie pa​trzeć, tak jak na jego włosy, ciągle zmie​niające ko​lor; dziś były czar​ne jak węgiel. Pod​szedł i pocałował ją w głowę. – Nie dziec​ko, mamo. – Dla mnie za​wsze będziesz dziec​kiem, Ric​ky. Próbował odejść, ale go po​wstrzy​mała i szyb​ko uści​skała, a on oddał jej uścisk. – Rick – po​wie​dział. Odwrócił się od niej i pod​szedł do lodówki. – Za​wsze, Ric​ky. Wie​działa, że jest głupia i upar​ta. Miał rację czy nie, mówiąc, jak chce, żeby go na​zy​wać? Czy nie uczyła go, żeby za​wsze mówił głośno i wyraźnie w swo​im imie​niu, sta​wiał przed sobą gra​ni​ce, miał dla sie​bie sza​cu​nek? – Mamo. – Jed​no słowo. Łagod​ne upo​mnie​nie, ale też prośba, żeby trochę odpuściła. Uśmiechnęła się. Bez względu na to, jak była przygnębio​na, jak bar​dzo za​- gnie​wa​na, dzie​liła z sy​nem pew​ne​go ro​dza​ju che​mię, która nie do​pusz​czała do groźnych spięć między nimi. Ich kon​flik​ty roz​wiązywały się śmie​chem, a nie trza​ska​niem drzwia​mi lub krzy​kiem. Rick nie miał tej che​mii z oj​cem. Kie​dy jej mąż kłócił się z sy​nem, ro​zu​miała, dla​cze​go nie jest możliwe żadne uspo​ka​- jające słowo, dla​cze​go pew​ne​go dnia lu​dzie nie mogą po pro​stu na​uczyć się żyć w zgo​dzie. – Jak tam wasz zespół? – za​py​tała, zmie​niając te​mat, co do​brze zro​biło oboj​- gu. – Nie bar​dzo. Char​le​ne pobiła się ze Sla​shem, roz​wa​liła mu gi​tarę. A jego nie stać na nową. Tak czy owak, nie mamy za​pla​no​wa​nych żad​nych kon​certów i możemy so​bie zro​bić przerwę. – Kto to jest Slash? – Znasz go, to Bil​ly Lo​vett. – Och… – Bil​ly o złotych włosach i zie​lo​nych jak mo​rze oczach, cza​rująca gwiaz​da piłka​rzy, co kie​dyś wywoływało żyw​sze bi​cie serc całej czwar​tej kla​sy. On i Rick byli se​nio​ra​mi, go​to​wi ukończyć szkołę; nie do po​zna​nia na tych zdjęciach, zro​bio​nych, gdy słonecz​nym bla​skiem zda​wał się lśnić każdy kawałek ich skóry. Te​raz spra​wia​li wrażenie sy​piających za dnia w trum​nach. To, że Bil​ly chciał, żeby na​zy​wać go „Slash”, było czymś no​wym. – Z przy​krością to słyszę – stwier​dziła. Szcze​rze mówiąc, ten ich zespół był okrop​ny. Głos Char​le​ne w naj​lep​szym wy​pad​ku można by uznać za prze​ciętny. Rick grał na per​ku​sji i robił to w miarę znośnie, jed​nak bez szczególne​go ta​len​tu – przy​najm​niej tak uważała Mag​gie. Bil​ly vel Slash był dość przy​zwo​itym gi​ta​rzystą. Jed​nak kie​dy gra​li,

wy​da​wa​li dźwięki, na sku​tek których Mag​gie cała się w so​bie kuliła. – No, no, no… – po​wie​działa tyl​ko po wysłucha​niu ich występu, na który wy​brała się z Jo​ne​sem w zeszłym roku pod​czas kon​kur​su szkol​nych ze​społów mu​zycz​nych. Zna​leźli się w finałowej trójce, ale osta​tecz​nie prze​gra​li z równie pa​skud​nie brzmiącym ry​wa​lem. – Je​stem pod wrażeniem. Rick nalał so​bie szklankę soku po​ma​rańczo​we​go, roz​le​wając kil​ka kro​pel na gra​ni​to​wy blat i świeżo umytą drew​nianą podłogę. Chwy​ciła szmatę i wy​tarła za nie​go. „To jest pro​blem. Ty za​wsze cho​dzisz za nim i sprzątasz jego bałagan. On myśli, że wol​no mu robić wszyst​ko”. Jej naj​gor​sze kłótnie z mężem do​ty​czyły ich je​dy​ne​go dziec​ka. Jo​nes zda​wał się nie za​uważać, że ich syn, „dzi​woląg”, jak go zwy​kle na​zy​wał, miał śred​nią 4,0 i bli​ski do​sko​nałości wy​nik te​stu sat1 . Li​sty o jego wcześniej​szym przyjęciu na uni​wer​sy​te​ty Geo​r​ge​town i Nowy Jork za​wisły na drzwiach lodówki, gdzie zwy​kle wie​szała jego ry​sun​ki kredką i szkol​ne świa​dec​twa. A to były do​pie​ro pierw​sze dwa. „Ale czy to ważne, kie​dy on i tak nie chce iść na stu​dia, a ta cała jego błysko​- tli​wość i to wszyst​ko, co myśli, że może zro​bić, spro​wa​dza się do tego pie​przo​- ne​go kółka w no​sie?” Jed​nak Mag​gie znała swe​go syna; Ric​ky nie chciałby wypełniać tych wszyst​- kich wniosków tak wcześnie, gdy​by pod jego włosa​mi i ta​tuażami pun​ka nie krył się ktoś, kto wie, co zna​czy wy​kształce​nie. On nie chciał przez całe życie pra​co​wać w miej​sco​wym skle​pie mu​zycz​nym. – Za​tem ty i Char​le​ne do zimy będzie​cie już ze sobą for​mal​nie? Spoj​rzał na matkę swy​mi by​stry​mi ocza​mi. Były czar​ne, czar​ne jak stud​nia bez dna, jak oczy jej ojca. Cza​sa​mi wi​działa w nich też jego siłę i mądrość. – Żar​tu​jesz – po​wie​dział. – Nie. Nie żar​tuję. To może być na​wet za​baw​ne. – Hm… Nie, mamo, nie będzie​my. W każdym ra​zie nie w ciągu naj​bliższych mie​sięcy. – No cóż, zro​bisz to po swo​je​mu… w swo​im sty​lu. Wzięła ścierkę i zaczęła wy​cie​rać przed​mio​ty nie​wy​ma​gające wy​cie​rania – chro​mo​wa​ny chle​bak, to​ster, włoskie na​czy​nie służące za miskę do świeżych owoców, których właśnie za​brakło. Tak, na​prawdę musi iść do skle​pu. Boże, nie pozwól, żeby Jo​nes lub Ric​ky za​brał kie​dyś listę z bla​tu i po​szedł po za​ku​- py, po​tem przez trzy dni nie zrzędząc. Za​sta​na​wiała się, co by dla Ric​ky’ego i Char​le​ne miało zna​czyć „w swo​im sty​lu”. Ale i tak bie​gała do szkoły i sklepów – tak jak wszyst​kie mat​ki przy​go​to​- wujące córki i synów do balu szkoły śred​niej – ku​po​wała ubra​nia, na​wet wypożyczyła smo​king. Mag​gie mogła za​ak​cep​to​wać jakiś go​tyc​ki strój wi​zy​to​- wy, zniosłaby to. Ona sama była mod​na sto lat temu. Uczęszczała na Uni​wer​sy​- tet No​wo​jor​ski, udzie​lała się w East Vil​la​ge – Pi​ra​mid Club, cbgb – nosząc się w czer​ni. Dla​te​go styl syna nie prze​szka​dzał jej tak bar​dzo jak Jo​ne​so​wi. Za jej

czasów na stu​diach było tak samo. Ale Char​le​ne… Mar​twiła się o nią. Char​le​ne, za​gu​bio​na dziew​czy​na, zde​spe​ro​wa​na, ogni​sta i wrażliwa, kryjąca się za maską czar​nej kred​ki do oczu i czer​wo​nych ust wam​pa, spra​wiała wrażenie kogoś, kto chce ucho​dzić za wszyst​ko​wiedzącego. Należała do bun​- tow​ni​czych dziewcząt, wywołujących awan​tu​ry bez poważnego po​wo​du. Bez jego wie​dzy, a być może w sposób nie​za​mie​rzo​ny na​wet przez nią samą, za​rzu​- ciła na syna Mag​gie sieć. Sieć, której nici były moc​niej​sze niż sta​lo​we liny. W głosie Ric​ky’ego usłyszała dziw​ny ton, gdy pierw​szy raz opo​wia​dał jej o Char​le​ne; to on spra​wił, że prze​stała robić, co robiła, i zaczęła słuchać. Od razu wie​działa, że szy​kują się kłopo​ty. Od tam​te​go cza​su ciągle cze​kała na: Mamo, Char​le​ne jest w ciąży. Mu​si​my wziąć ślub. Była jed​nak na tyle mądra, by po​wi​tać Char​le​ne w ich domu, w ro​- dzi​nie. Za przy​zwo​le​niem Jo​ne​sa oczy​wiście. Bo to nie była zła dziew​czy​na. Mag​gie do​strze​gała w niej coś ze swo​jej młodości. Coś – ale nie​wie​le. Do​brze pamiętała, jak sama się bun​to​wała, gdy jej ro​dzi​ce próbo​wa​li trzy​- mać ją z dala od chłopca z sąsied​niej szkoły śred​niej, z którym się spo​ty​kała. Phil​lip Le​blanc – włosy pun​ka, po​pla​mio​ny czar​ny strój (oczy​wiście ar​ty​sta) – był tym wszyst​kim, czym nie byli chłopcy z Hol​lows. Na​tu​ral​nie ko​chała się w nim, tak jak się ko​chają na​sto​lat​ki – jak​by był gwiazdą roc​ka. To, rzecz ja​- sna, nie była praw​dzi​wa miłość. Tyl​ko że mając sie​dem​naście lat, nikt so​bie tego nie uświa​da​mia. Ro​dzi​ce swy​mi nie​kończącymi się ty​ra​da​mi i ględze​niem zro​bi​li to, co było naj​gor​sze: pchnęli ją w jego chętne ra​mio​na. Wy​niknęły z tego niezłe kłopo​ty, z których le​d​wo się wyplątała. Ale to było inne życie. Cza​sa​mi za​sta​na​wiała się, co się z nim stało. Na chy​bił tra​fił prze​- szu​ki​wała Go​ogle, ale nic nie zna​lazła. To był chłopak pełen kon​fliktów i pew​- nie wyrósł na mężczyznę pa​kującego się w ta​ra​pa​ty. Jej mat​ka pod​czas którychś z ko​lei na​rze​kań na Char​le​ne przy​znała, że oni wte​dy źle wszyst​kim po​kie​ro​wa​li, czym za​sko​czyła Mag​gie. Aż za do​brze wie​- działa, że mat​ka nie należy do tych, którzy ustąpią choćby na cal. Jed​nak miała dość cza​su, aby się za​sta​no​wić nad tam​ty​mi daw​no mi​nio​ny​mi cza​sa​mi – wte​dy, kie​dy nie drażniły jej odgłosy do​chodzące ze stry​chu. Na szczęście Jo​nes też był zda​nia, że jeśli cho​dzi o Char​le​ne, to ich syn stoi na skra​ju urwi​ska. Każda próba po​mo​cy czy po​kie​ro​wa​nia nim mogła się skończyć sko​kiem w prze​paść. – Ta dziew​czy​na sy​pia z na​szym sy​nem – rzekł jej pew​ne​go wie​czo​ru, gdy pili wino przy ba​se​nie. – Wiem – od​rzekła, nie bez cie​nia cze​goś w ro​dza​ju złości, może za​zdrości czy też smut​ku. Za​le​d​wie wczo​raj wi​działa, jak Char​le​ne sięga ręką do kro​cza Ric​- ky’ego. Jakoś to jej przy​po​mniało zmianę pie​lu​szek i kąpa​nie go. Po​czuła ukłucie żalu. Cza​sem wy​da​wało się jej, że wszyst​ko już minęło – ma​cie​- rzyństwo, żal, wina i strach. Co​dzien​nie żegnała małego chłopca – od chwi​li gdy opuścił jej ciało – i będzie go żegnała do mo​men​tu, gdy kie​dyś opuści dom. Ale nie, to nie wszyst​ko. Była jesz​cze miłość, ta spra​wiająca cier​pie​nie, bez​na​-

dziej​na miłość. To wszyst​ko było cza​sem ta​kie trud​ne. – Z tą dziew​czyną jest coś nie w porządku. – Wiem – po​wie​działa. Jo​nes rzu​cił jej przez stół spoj​rze​nie. – Myślałem, że ją lu​bisz. Wzru​szyła ra​mio​na​mi. – Ona ob​cho​dzi mnie tyl​ko dla​te​go, że ob​cho​dzi mnie Ric​ky. A on ją ko​cha. – Co on wie o miłości? – Nie​wie​le. Dla​te​go to ta​kie nie​bez​piecz​ne. Zapłacę za smo​king i li​mu​zynę – po​wie​działa. Prze​cież nie jest żebraczką, praw​da? – Daj spokój, mamo. – Tak tyl​ko głośno myślę. Za​py​taj Char​le​ne. Prze​cież na​wet taka hi​pi​ska jak Char ma ja​kieś skry​wa​ne fan​ta​zje na te​mat tańców i strojów na przyjęcie. Próbowała się uśmiechnąć, ale po​dej​rze​wała, że tyl​ko spra​wi wrażenie, iż roz​pacz​li​wie chce to zro​bić. – Okej, okej. Za​py​tam ją. Roz​ba​wił ją, ale równo​cześnie po​czuła nikłą eks​cy​tację. Nig​dy nie myślała o so​bie jak o tego ro​dza​ju mat​ce. Ale taka była – pchała swo​je dziec​ko na tę durną zi​mową ce​re​mo​nię, żeby po​tem mieć fot​ki, dołączyć do in​nych ma​tek i pa​plać o suk​niach i kwia​tach, o li​mu​zy​nach i smo​kin​gach. To ta​kie żenujące. Wróciła do kart​ko​wa​nia ka​ta​lo​gu, sta​rając się spra​wiać wrażenie obojętnej. Sen​so​ro​wy alarm do ba​se​nu, ce​ra​micz​na żaba z klu​czem w brzu​chu, pływające na​czy​nie do chłod​ze​nia. Czuła się tak, jak​by już coś ku​po​wała. Co​kol​wiek. Skon​cen​tro​wała spoj​rze​nie na swo​ich pa​znok​ciach. Wy​ma​gały ma​ni​kiu​ru. I zno​wu trzasnęły drzwi siat​ko​we. Pod​niosła wzrok, ale syn już wy​szedł. Jego miej​sce zajął mąż, sor​tujący pocztę. Gdy​by wie​dzie​li, jak bar​dzo byli do sie​bie po​dob​ni, pew​nie wbiłoby ich w zie​mię. – Gdzie jest nasz John​ny Rot​ten2 ? – za​py​tał obojętnie Jo​nes. – Był tu przed mi​nutą. – Za​mknęła ka​ta​log i wrzu​ciła go do śmie​ci. – Pew​nie słyszał, że wchodzę. Otwo​rzył ra​chu​nek te​le​fo​nicz​ny, zerknął i odłożył na blat. – Pew​nie słyszał – po​twier​dziła. – Nie będzie dziś żad​nych kłótni, do​brze? – Kłótni? A o co, Mag​gie? Woj​na jest prze​gra​na. Po​zo​stało tyl​ko się pod​dać. Po​czuła kluchę w gar​dle. – To nie jest woj​na. Tu nie ma zwy​cięzców i po​ko​na​nych. On jest na​szym sy​- nem. – Po​wiedz to jemu. Pa​trzyła na nie​go, ale już się w so​bie za​mknął; prze​rzu​cał obojętnie po​zo​- stałą pocztę, zwykłe śmie​ci. Nie wie​działa, jak dodać mu otu​chy, jak go ułago​- dzić. Wiek i pra​ca uczy​niły go twar​dym. Ale nie był taki przez cały czas. Jego

gniew był nie​zwy​kle wy​bu​cho​wy, głośny – jak grzmo​ty w cza​sie bu​rzy. Spoj​rzał na nią. – Ład​nie wyglądasz. Zro​biłaś coś z włosa​mi? – Kil​ka dni temu pod​cięłam. – Prze​cze​sała pal​ca​mi mie​dzia​ne loki, mru​gając kusząco: chodź tu​taj. Pod​szedł i skrył ją w swych moc​nych ra​mio​nach. Przy​tu​liła się do nie​go, a po​tem spoj​rzała na uko​chaną twarz. – Ciągle mogę utonąć w tych two​ich błękit​nych oczach, Mag​gie – po​wie​dział z uśmie​chem. Lata ro​dzi​ciel​stwa, kłopotów fi​nan​so​wych, stresów nie po​zba​wiły jej uczu​cia miłości do nie​go, cho​ciaż były okre​sy, kie​dy bała się o to. Ciągle ko​chała jego ciało, jego za​pach, jego do​tyk. Cza​sem jed​nak czuła się nie​zau​ważana. Jak złoty ze​ga​rek, który do​stał w spad​ku po wuj​ku, albo bry​lan​to​we kol​czy​ki po jej bab​ci spo​czy​wające w pudełku – przed​mio​ty, do których w pej​zażu życia przy​- wiązuje się dużą wagę ze względu na ich war​tość pie​niężną, ale które z cza​sem le​d​wo się za​uważa. Może jesz​cze wyj​mie się je z ukry​cia na jakąś spe​cjalną okazję, prze​ważnie jed​nak leżą gdzieś za​po​mnia​ne. Ale by​wają rze​czy gor​sze. Mag​gie wi​działa, jak roz​pa​dają się małżeństwa jej przy​ja​ciół, po​zo​sta​wiając to​talną ruinę emo​cjo​nalną albo zni​kając bez śladu, a po​tem rodzą się ko​lej​ne związki, wca​le nie lep​sze. Ona nie za​wsze lubiła Jo​- ne​sa. Cza​sem ma​rzyła, żeby go walnąć w szczękę, tak moc​no, że aż stłucze kost​ki pięści. Ale ko​chała go nie mniej niż syna. Sta​no​wi​li jedną całość, a on był większą jej częścią. Był częścią niej na do​bre i na złe. – On jest okej – po​wie​działa, nadal kryjąc się w jego uści​sku. – On chce być okej. Ci​sza. Jo​nes za​czerpnął głęboko po​wie​trza; czuła, jak jego klat​ka pier​sio​wa powiększa się, na​pie​ra na nią. To nie był tyl​ko gniew. Nie był to brak miłości albo zro​zu​mie​nia ich chłopca. To był także strach. Strach, że po tych wszyst​kich la​tach dba​nia o jego zdro​wie, o ser​ce, umysł, pil​no​wa​nia, żeby kładł się do łóżka o właści​wej po​rze, ogra​ni​- czeń, ostrze​ga​nia przed ob​cy​mi i rozgląda​nia się na lewo i pra​wo przed przejściem przez ulicę – że to wszyst​ko nie wy​star​czy. Strach, że gdy sta​nie na pro​gu do​rosłości, siły będące poza ich kon​trolą od​dalą go od nich na tyle, że już więcej go nie dosięgną. Strach, że sku​si go coś wstrętne​go i on temu ule​- gnie, a oni nie będą mo​gli nic zro​bić. Wie​rzyła, że do​brze go wy​cho​wa​li. Mo​dli​- li się. Dla​cze​go więc jej mąż ma w so​bie tak mało wia​ry? – Mam taką na​dzieję – mruknął zre​zy​gno​wa​ny, jak​by było już na wszyst​ko za późno. Odwróciła się, żeby upo​mnieć go, ale zo​ba​czyła na ze​ga​rze mi​kro​falówki stojącej za nim, że ma tyl​ko pięć mi​nut do następne​go pa​cjen​ta, nie miała więc cza​su do stra​ce​nia. Jo​nes do​strzegł jej spoj​rze​nie na ze​gar, puścił ją i nieświa​- do​mie naśla​dując ge​sty Ric​ky’ego, otwo​rzył lodówkę i zaj​rzał do środ​ka. – Niech prze​sta​nie ra​to​wać świat – po​wie​dział. – Wy​star​czy, że od cza​su do

cza​su ura​tu​je jedną zde​spe​ro​waną du​szyczkę. Co więc z jej mężem? – No, co z nim? – Nalała so​bie ku​bek kawy, żeby wypić przed przejściem przez hol łączący dom z po​ko​ja​mi, gdzie przyj​mo​wała pa​cjentów. – To on jest tą zde​spe​ro​waną du​szyczką? Żar​to​wa​li? A może nie? Kie​dy zno​wu na nie​go spoj​rzała, ciągle badał wzro​- kiem wnętrze lodówki. Dziw​nie wyglądał z tymi obwódka​mi zmęcze​nia wokół oczu. – Jo​nes? Odwrócił się z uśmie​chem. – Zde​spe​ro​wa​na, aby zjeść coś na lunch – po​wie​dział, mru​gając do niej. Czy to spra​wiało wrażenie wy​mu​szo​ne​go ge​stu? – Tam są reszt​ki la​sa​gne i świeża sałatka, którą właśnie zro​biłam – po​in​for​- mo​wała, czując ukłucie winy, bo zjadła bez nie​go, cho​ciaż mogła się spo​dzie​- wać, że wpad​nie do domu na lunch. Szyb​ko się zre​flek​to​wała: Je​stem żoną, a nie służącą. Je​stem matką, nie kel​nerką. Jak często po​wta​rzała te dwa zda​- nia? Może kie​dyś sama w nie uwie​rzy? – A mój cho​le​ste​rol? – jęknął, unosząc brwi. – Może chu​dy se​rek? Pa​sta so​jo​wa? Mie​lo​ne mięso z in​dy​ka? – Fe… – stęknął, grze​biąc w lodówce. – Kie​dy będzie​my zdro​wi? – Nie będzie​my już zdro​wi, Jo​nes. Je​steśmy sta​rzy. – Hmm… Po​spiesz​nie pocałowała go w po​li​czek i poszła przyjąć pa​cjen​ta.

2 Ko​chała go. Wie​działa, co to zna​czy, bez względu na to, co kto mówi. Nie można nie wie​dzieć, co to miłość, praw​da? To jak fa​jer​wer​ki, jak zde​rze​nie dwóch płyt tek​to​nicz​nych pod dnem oce​anu. Zmie​nia to​po​gra​fię życia – nisz​czy i two​rzy. Jesz​cze go nie wi​działa, a już ser​ce waliło jej jak młotem i czuła, że ma kom​plet​nie wy​schnięte gardło. Czy on też tego doświad​czał? Czy on w ogóle może tego doświad​czyć? Czy jest do tego zdol​ny? A może mógłby zmie​- nić zda​nie? Jaka to roz​kosz tak się nie​po​koić, tak cze​kać, aby po​tem spo​tkać się, ciało z ciałem, do​tyk skóry jego szyi na war​gach i to głębo​kie wes​tchnie​nie – ulga, ja​kiej do​zna​jesz, gdy możesz na​brać po​wie​trza w płuca po długim wstrzy​my​wa​niu od​de​chu pod wodą. Jak mogłaby nie ro​zu​mieć miłości? Już wcześniej spo​ty​kała się z chłopca​mi, i to z wie​lo​ma. Ale nig​dy nie czuła cze​goś ta​kie​go. – To chwi​la przy​jem​ności mogąca być przy​czyną bólu ciągnącego się przez całe życie – ostrze​gała ją mat​ka, Me​lo​dy. Char​le​ne było cza​sem przy​kro, czuła do niej żal i za​sta​na​wiała się, czy mama pamięta, ja​kie to przy​jem​ne, o ile w ogóle jesz​cze pamięta, co to jest miłość. Char​le​ne zna​lazła w domu bab​ci al​bum ze sta​ry​mi fo​to​gra​fia​mi. Leżał na dnie pudła w za​ku​rzo​nej sta​rej sza​fie w po​ko​ju gościn​nym. W tym al​bumie, pełnym zdjęć lu​dzi, których nie znała, zna​lazła ślubną fo​to​gra​fię Me​lo​dy. Mat​- ka była wte​dy smukła i giętka jak trzci​na. Miała na so​bie ko​ron​kową ja​sno​zie​- loną suk​nię. Była taka ładna. Jed​nak nie dla​te​go Char​le​ne wy​sunęła zdjęcie z pla​sti​ko​wej ko​szul​ki i scho​wała do to​reb​ki, ale z po​wo​du wy​ra​zu twa​rzy mat​- ki, gdy pa​trzyła na męża. Pro​mie​nio​wała szczęściem, miała sze​ro​ki uśmiech i błyszczące oczy. Char​le​ne nig​dy nie wi​działa mat​ki ta​kiej jak na tym zdjęciu. Nig​dy. Ta młoda ko​bie​ta na fo​to​gra​fii była jej obca, była kimś, kogo Char​le​ne chciałaby znać. Ra​do​sna i roz​luźnio​na, jak​by przed chwilą opo​wie​działa jakiś sprośny dow​cip i za dużo wypiła. Char​le​ne za​brała to zdjęcie po śmier​ci bab​ci. Sprzątali dom, szy​kując go na sprze​daż. Chciała, żeby go za​trzy​ma​li, wpro​wa​dzi​li się i sprze​dali wszyst​kie śmie​ci, ja​kie po​zo​stały. – Od​pa​da – oświad​czyła mama. – Masz pojęcie, ile pra​cy wy​ma​ga miesz​ka​- nie w ta​kim sta​rym domu? Ale to był piękny, trzy​kon​dy​gna​cyj​ny dom z ko​ron​ko​wy​mi zasłona​mi i drew​- nia​ny​mi podłoga​mi, kręco​ny​mi ba​lu​stra​da​mi i skrzy​piącymi okna​mi. Każdy sto​pień schodów wy​da​wał inny, śpiew​ny dźwięk, każde drzwi la​tem trzesz​- czały. Char​le​ne za​wsze czuła w po​wie​trzu za​pach per​fum bab​ci, woń kwiatów, z ja​kie​goś po​wo​du skłaniający ją do nu​ce​nia Rock-a-bye Baby3 . Jed​nak miesz​ka​nie w sta​rym domu to więcej niż ciężka pra​ca, co zachęcało

jej matkę, żeby go sprze​dać; Char​le​ne mogła to wyraźnie wy​czy​tać z wy​ra​zu jej twa​rzy. Tu na​wet nie cho​dziło o pie​niądze, cho​ciaż wie​działa, że był to ważny czyn​nik. Char​le​ne nie miała pojęcia, co to było, dla​cze​go mat​ka chciała sprze​- dać dom jej dzie​ciństwa, po​zwo​lić, by wpro​wa​dzi​li się do nie​go obcy i wy​re​- mon​to​wa​li go, odzie​rając z oso​bo​wości i hi​sto​rii. – Je​steś za młoda, żeby to zro​zu​mieć. Cza​sem chcesz, żeby przeszłość odeszła, nie po​kle​py​wała cię po ra​mie​niu, przy​po​mi​nając rze​czy, o których wolałabyś za​po​mnieć. – Ja​kie rze​czy? Co chcesz za​po​mnieć? Myślałam, że ko​chałaś ten dom. – Owszem, ko​chałam. I wiem, że ona chciałaby, żebyśmy w nim za​miesz​ka​li. – Więc dla​cze​go, mamo? – Chcę go sprze​dać, Char​le​ne. Dla​te​go że po​trze​bu​je​my pie​niędzy. Ko​niec dys​ku​sji. W tym oświad​cze​niu mat​ki kryło się coś tak dziw​ne​go i smut​ne​go, że Char​le​- ne na​tych​miast za​milkła. Miała wte​dy trzy​naście lat i prze​pełnił ją gniew, a także prze​ogrom​ny smu​tek z po​wo​du stra​ty bab​ci i domu, który ko​chała. Jed​- nak nie mogła na ten te​mat dys​ku​to​wać z Me​lo​dy. – Życie jest pełne wy​rze​czeń i strat, za​pa​miętaj to, Char​le​ne. Czy to praw​da? – za​sta​na​wiała się. Co to wszyst​ko zna​czy? Stra​ciła już ojca. Była zbyt młoda, żeby go opłaki​wać, ale wie​działa, że inne dziewczęta miały coś, cze​go nig​dy nie ro​zu​miała. Ułożył na ten te​mat słowa do pio​sen​ki Sprze​da​ne wspo​mnie​nie. Rze​czy, które pra​gniesz za​trzy​mać – wy​rzuć. Rze​czy, które chcesz stra​cić – za​trzy​maj. Sprze​daj swą hi​sto​rię. Sprze​daj swą duszę. Je​steś ban​kru​tem, zmęczo​ny i sta​ry. Wspo​mnie​nia niech trwają, ty zaś Owiń się nimi, gdy zim​no ci do​ku​czy. Re​fre​nem był wściekły wrzask, po​wta​rzający bez ustan​ku tytuł. To nie było złe. Z pew​nością nie gor​sze od tych gównia​nych kawałków, ja​kie gra​li. Próbowała namówić Sla​sha, żeby pomógł jej na​pi​sać do tego mu​zykę. Ale nie chciał. Slash uważał, że jej tek​sty są zbyt kwie​ci​ste, przełado​wa​ne ozdob​ni​ka​mi. Jak gdy​by ktoś, kto sie​bie na​zy​wa „Slash” i ma​lu​je się czarną szminką, miał pra​wo co​kol​wiek kry​ty​ko​wać. Wal​czy​li o to często, z pasją. Nie zga​dzała się z jego kry​tyką. To, co pisała, płynęło z jej wnętrza, z jej życia wewnętrzne​go. Mat​ka na​zwała ją „królową dra​ma​tu”. Wie​działa, że gdy​by ich przy​cisnąć, większość jej przy​ja​ciół – na​wet Rick – zgo​dziłaby się z tym stwier​dze​niem. Nie​ważne, co myślą. Le​piej żyć głośno, in​ten​syw​nie, grać jak na sce​nie, niż zdy​chać na

uwiąd mózgu na pod​miej​skim śmiet​ni​sku. Gdy​by nie Rick, wie​ki temu rzu​ciłaby ten ich głupi zespół garażowy. Mdliło ją, gdy śpie​wała na różnych im​pre​zach ich kawałki, tek​sty in​nych, myśli in​- nych, ja​kieś nędzne pla​gia​ty. Slash nig​dy nie wymyślił cze​goś ory​gi​nal​ne​go. Był do​brym mu​zy​kiem, spraw​nie naśla​do​wał lu​bia​nych przez sie​bie gi​ta​- rzystów, ale przez całe swo​je życie nie skom​po​no​wał jed​ne​go ory​gi​nal​ne​go akor​du. Nie za​mie​rzała nisz​czyć jego gi​ta​ry, gdy mu ją wy​rwała z rąk, ale wyśli​- zgnęła się jej i ude​rzyła o ścianę, sil​nie i w taki sposób, że roz​padła się na kawałki. Myślała, że Slash na ten wi​dok się rozpłacze, ale on tyl​ko po​zbie​rał reszt​ki in​stru​men​tu i niósł je w ra​mio​nach jak dziec​ko. – No pięknie, Char – rzekł su​ro​wo Rick. – Nie chciałam tego – po​wie​działa, patrząc za Sla​shem bez​rad​nie. Ciągle czuła się z tego po​wo​du źle; za​sta​na​wiała się, ile może kosz​to​wać taka gi​ta​ra, gdy​by chciała mu kupić nową. Oka​zało się, że za dużo jak na jej możliwości. Działała zbyt im​pul​syw​nie, cza​sem raniła lu​dzi, a po​tem czuła się okrop​nie. Wy​da​wało się, że nig​dy nie będzie zdol​na na​pra​wić swo​ich błędów – miała dar czy​nie​nia zła nie do na​pra​wienia. Sie​działa w tym swo​im byle ja​kim po​ko​ju w byle ja​kim domu, ma​lując pa​- znok​cie u nóg na opa​li​zującą zie​leń. Nie​na​wi​dziła tego bu​dyn​ku z jego kwa​dra​- to​wy​mi po​ko​ja​mi i cien​ki​mi ścia​na​mi, iden​tycz​ne​go jak każdy co trze​ci na ich osie​dlu. To przy​po​mi​nało życie w pudełku należącym do kogoś o ogra​ni​czo​nej wy​obraźni. Jak można osiągnąć szczyt in​wen​cji twórczej w ta​kiej klat​ce? Ona nie mogła. I nie chciała. Chciała w pół roku doj​rzeć, mieć osiem​naście lat. A po otrzy​ma​niu świa​dec​twa zniknąć stąd. Stu​dia? Następne czte​ry lata ter​mi​no​wa​- nia, życia z ar​bi​tral​ny​mi na​ka​za​mi? Od​pa​da. „A dokąd ty właści​wie chcesz iść? – pytała mat​ka. – Myślisz, że z głodo​wej pen​sji wyżyjesz w No​wym Jor​ku? Bez wy​kształce​nia wylądu​jesz w McDo​nal​dzie”. Ale Char​le​ne miała go​to​wy plan uciecz​ki; więcej – była już w trak​cie jego re​- ali​za​cji. „Za​wsze możesz zo​stać tu ze mną, Char​le​ne. Kie​dy będziesz na to go​to​wa – przy​rzekł jej w cza​sie ostat​nie​go spo​tka​nia. – Możesz zo​stać tak długo, jak ze​- chcesz”. Uśmie​chała się do sie​bie, gdy usłyszała wol​no wznoszące się głosy u dołu schodów. Prze​rwała ma​lo​wa​nie dużego pal​ca u nogi i słuchała. Nie​kie​dy po na​- si​le​niu głosów i ich to​na​cji mogła określić, czy po​tem nastąpi szyb​ka eks​plo​zja dźwięków kończąca się trzaśnięciem drzwi i wściekłym roz​grze​wa​niem mo​to​ru, czy też wzmożonym ru​chem i jesz​cze głośniej​szy​mi głosa​mi, bie​ga​niną po po​ko​- jach, aż w końcu ktoś obe​rwie. To mogła być jej mat​ka albo oj​czym, Gra​ham – albo na​wet ona sama, jeżeli ze​chce się wmie​szać. Nie dziś – po ostat​niej awan​- tu​rze przy​rzekła so​bie: nig​dy więcej. Po​tem przez cały ty​dzień mu​siała ma​sko​- wać sińce ma​ki​jażem. Niech się po​za​bi​jają! Jed​nak to, co słyszała, nie brzmiało do​brze.

Nie mogła rozróżnić słów, tyl​ko hi​ste​rycz​ny pisk mat​ki. Sięgnęła po iPo​da, we​tknęła do uszu słuchaw​ki, włączyła go i podkręciła głośność. The Kil​lers. Próbowała śpie​wać, osiągnąć stan błogiej obojętności. Jed​nak jej ser​ce dzi​ko łomo​tało, czuła su​chość w gar​dle. Skończyła ma​lo​wać pa​znok​cie ręką już lek​ko drżącą; zakręciła bu​te​leczkę i z hałasem po​sta​wiła na noc​nym sto​li​ku. Nie​na​wi​- dziła tego bun​tow​ni​cze​go sta​nu swo​je​go ciała. Umysł miała od​por​ny, nie bał się ni​cze​go, lecz ciało było jak u małej dziew​czyn​ki trzęsącej się ze stra​chu w ciem​ności. Wyłączyła mu​zykę i zaczęła nasłuchi​wać. Ci​sza. Przez mo​ment czuła na​wet ulgę. Jed​nak ten brak hałasu nie wyglądał do​brze. To nie była mar​twa ci​sza. Tętniła życiem, coś w so​bie kryła. Char​le​ne wstała z łóżka, roz​ca​pie​rzając pal​ce nóg, po​deszła do tan​det​nych drzwi z ob​dra​paną pozłacaną klamką i nasłuchi​- wała da​lej. Nic. Na​wet te​le​wi​zo​ra, który mat​ka rano włączała na ja​kieś pro​gra​- my roz​ryw​ko​we albo my​dla​ne ope​ry, a po południu na talk-show Oprah i dr Phil. Jak ta ko​bie​ta mogła słyszeć swo​je myśli? Char​le​ne była bli​sko drzwi. Do​ty​kała ich, tak jak uczo​no ją robić, gdy wy​- buch​nie pożar. Jeżeli drzwi są roz​grza​ne, nie wol​no ich otwie​rać – oni prze​- wiercą się do niej. Stój, po​chyl się i skocz. A po​tem cię wy​do​staną i tak jak nie​- ustan​nie wbi​ja​no im do głowy w szko​le, wy​pro​wadzą przy akom​pa​nia​men​cie dzwonków. Jed​nak w tych wszyst​kich pod​miej​skich obrzy​dli​wych utarcz​kach małżeńskich, w których at​mos​fe​rze żyła, czując na so​bie lu​bieżne spoj​rze​nia oj​- czy​ma, słysząc ob​ce​so​we uwa​gi, wy​da​wała się sa​mej so​bie mała i zbru​ka​na, pod​czas gdy sa​mo​lub​na, głupia Me​lo​dy nie umiała wy​brać między rolą su​ro​wej, dys​cy​pli​nującej mat​ki a rolą ser​decz​nej przy​ja​ciółki córki – Char​le​ne po​zo​sta​- wała nie​uf​na i za​gu​bio​na. W ciągu wszyst​kich lat szkol​nych nikt jej nie po​wie​- dział, co w ta​kim wy​pad​ku po​win​na zro​bić. Nikt nie przy​je​dzie jej na ra​tu​nek dużym, ryczącym sy​re​na​mi czer​wo​nym wo​zem. Musi po pro​stu z tym żyć. Ale to boli. Szko​dzi jak trująca sub​stan​cja w wo​dzie, której nie można wy​czuć po​- wo​nie​niem ani sma​kiem, tyl​ko ob​ja​wia się później pa​to​lo​gicz​ny​mi skut​ka​mi i kończy na ko​zet​ce psy​chia​try. Myślała o tym, otwie​rając drzwi, aby zejść na dół do holu, zagłębić się w tę nie​znaną ciszę. Za​trzy​mała się u szczy​tu schodów. – Mamo?! Nie było od​po​wie​dzi, ale te​raz coś usłyszała. Coś łagod​ne​go, ci​che​go i drżącego, jakiś ryt​micz​ny, nie​re​gu​lar​ny dźwięk. Płacz. Ktoś płakał. Wol​no zeszła po scho​dach. – Mamo?

3 Mar​shall Cros​by zno​wu miał de​presję. Mag​gie wi​działa to wyraźnie. Prze​ma​- wiały za tym wszyst​kie fi​zycz​ne sy​gnały. Był roz​czo​chra​ny, nie​umy​te włosy zasłaniały bezład​nie gru​be szkła oku​larów. Kie​dy za​czy​nała z nim se​an​se, pierwszą rzeczą, jaką do​strzegła, było to, że rzad​ko się tru​dził, aby od​garnąć włosy z oczu. Zwy​kle pa​trzył przez nie, oka​zując roz​ma​ite uczu​cia – po​gardę, bunt, onieśmie​le​nie. Albo, tak jak dzi​siaj, ro​dzaj smut​ku. Coś, co krył głęboko w so​bie. Jego kości​ste ra​mio​na przy​gar​biły się w wy​tar​tej ma​ry​nar​ce; ko​la​na sze​ro​ko roz​sta​wio​ne, ręce we​tknięte w kie​sze​nie dżinsów. Pod ocza​mi widać było sine podkówki. – Jak się dziś czu​je​my, Mar​shall? – za​py​tała. Sie​działa na krześle na​prze​ciw​ko ka​na​py, którą zaj​mo​wał chłopak. Obciągnęła spódnicę i położyła na ko​la​nach no​tes. – Do​brze, jak sądzę. – Wyglądasz na zmęczo​ne​go. – Tak, jak sądzę. – Coś cię ostat​nio męczy? Może źle sy​piasz? Wzru​sze​nie ra​mion. Od​chy​lił się, by spoj​rzeć w okno, jak​by spo​dzie​wając się kogoś tam zo​ba​czyć. – W ta​kim ra​zie… – zaczęła, próbując uchwy​cić jego wzrok. Ale on te​raz pa​- trzył na stojący między nimi sto​li​czek do kawy. – Może trze​ba zmie​nić te​ra​pię, jeżeli masz trud​ności ze snem. – Ostat​nio ciągle je​stem na no​gach. Czy w jego głosie wy​czuła ten często występujący ton znie​cier​pli​wie​nia? – Na​uka? Mar​shall spoj​rzał na Mag​gie z iro​nicz​nym uśmie​chem. – Na​uka jest do​bra dla dziew​czyn. – Kto ci to po​wie​dział? – Nie mu​siała pytać. Wie​działa, że jego oj​ciec. Mar​shall zno​wu wzru​szył ra​mio​na​mi. Ob​ser​wo​wała go przez chwilę, a po​tem opuściła wzrok na no​tat​nik na ko​la​nach. Na blocz​ku wid​niał za​pis, który kie​- dyś zro​biła: „Wy​my​ka się”. Nie pamiętała, kie​dy to było, ale te​raz od​niosła dokład​nie ta​kie samo wrażenie. Przed laty jakiś sfru​stro​wa​ny na​uczy​ciel na​zwał Mar​shal​la upośle​dzo​nym i ta ety​kiet​ka to​wa​rzy​szyła mu po​tem przez całą szkołę pod​sta​wową i śred​nią. Całymi la​ta​mi zno​sił obe​lgi w domu i znęca​nie się nad nim w szko​le. W końcu Hen​ry Ivy, który uczył Mar​shal​la hi​sto​rii, do​szedł do wnio​sku, że wszy​scy się mylą. Mar​shall był mal​tre​to​wa​nym chłopcem, którego określano jako „opóźnio​ny”. Hen​ry podał mu po​mocną dłoń, udzie​lając, po ama​tor​sku, pew​nej rady. Ostat​ni test ujaw​nił, ku za​sko​cze​niu wszyst​kich, że Mar​shall ma iq bli​skie

ge​niu​sza. Zbie​giem oko​licz​ności w tym sa​mym cza​sie aresz​to​wa​no ojca chłopca za pro​- wa​dze​nie auta pod wpływem al​ko​ho​lu. Wte​dy Mar​shall za​miesz​kał z ciotką Leilą, wuj​kiem Mar​kiem i dwo​ma star​szy​mi ku​zy​na​mi, Ti​mem i Ry​anem. Le​ila posłuchała rady pana Ivy’ego i za​pro​wa​dziła Mar​shalla do Mag​gie, żeby go zba​dała. Po​tem wszy​scy usil​nie pra​co​wa​li, by wy​pro​wa​dzić go na prostą. Po​- pra​wa następowała sto​sun​ko​wo szyb​ko. Do cza​su, gdy oj​ciec Mar​shalla zo​stał zwol​nio​ny. – Jak ci się te​raz układa z oj​cem? – W porządku, jak sądzę. Już się tak bar​dzo nie wście​ka. Mar​shall mógł wy​brać po​zo​sta​nie z Leilą i Mar​kiem Lane’ami, ale zde​cy​do​- wał się na powrót do ojca. Za​miesz​kał w domu przed trze​ma ty​go​dnia​mi i od tego cza​su oce​ny spa​dały, a hi​gie​na po​zo​sta​wiała wie​le do życze​nia; wróciła też obojętność. Mag​gie po​dej​rze​wała, że to tyl​ko kwe​stia cza​su – Mar​shall prze​- sta​nie brać leki i nie będzie uczęszczał na spo​tka​nia. Była wściekła i bez​rad​na. Po spo​tka​niu z chłopa​kiem w zeszłym ty​go​dniu tak bar​dzo przytłaczały ją te od​czu​cia, że poszła do swo​je​go te​ra​peu​ty. – Te​ra​pia od​no​si tyl​ko wte​dy sku​tek, gdy pa​cjent oka​zu​je dobrą wolę i par​ty​- cy​pu​je – po​wie​dział dr Wil​lo​ugh. – Do​ty​czy to zarówno młodzieży, jak i do​- rosłych. Pa​cjent musi chcieć so​bie pomóc. Nam po​zo​sta​je oce​na na​szych ogra​- ni​czeń. Gra​nic, do ja​kich możemy się po​sunąć. Mal​tre​to​wa​ne dzie​ci pra​wie za​wsze chcą wrócić do domu. Cza​sem uda​je się je po​wstrzy​mać, cza​sem nie. Oj​ciec Mar​shal​la był po​li​cjan​tem. Po aresz​to​wa​niu stra​cił pracę, ale nie stra​cił przy​ja​ciół. Sędzia, który po​zwo​lił chłopcu wrócić do domu, był kum​plem Tra​vi​sa od kie​lisz​ka. Siedząc na sali sądo​wej Le​ila, sio​stra Tra​vi​sa, wypłaki​wała się w man​kiet Mag​gie. „Stra​ci​my go” – szep​tała. Mag​gie miała na​dzieję, że się myli. Do tej pory pamiętała szy​der​czy uśmie​szek Tra​vi​sa, ja​kim ich ura​czył, wy​chodząc z Mar​shal​lem. – Do​brze – po​wie​działa. – Jeśli nie na​uka, to co robiłeś dziś w nocy? Sta​rała się mówić swo​bod​nie, bez​na​miętnie. – Po​ma​gałem ojcu. Mar​shall wy​pro​sto​wał się. Na jego twa​rzy uka​zał się cień uśmie​chu. Miał to, cze​go chciał każdy chłopiec: był bli​sko ojca. Po​czuła lek​kie ukłucie – Jo​nes i Ric​ky. – Po​ma​gałeś ojcu. W czym? – Pani wie, że te​raz jest pry​wat​nym de​tek​ty​wem? – Słyszałam. Hen​ry Ivy po​wie​dział jej w cza​sie ich częstych spo​tkań na lun​chu, że Tra​vis Cros​by wy​wie​sił taką ta​bliczkę, cho​ciaż nikt nie po​tra​fił so​bie na​wet wy​obra​- zić, kto mógłby chcieć ko​rzy​stać z jego usług. – Po​ma​gałem ma​lo​wać biu​ro – wyjaśnił Mar​shall. – Po skończe​niu szkoły zo​- stanę jego wspólni​kiem. W jego głosie brzmiała nie​zwykła duma. Chciałaby życzyć mu szczęścia, ale

je​dy​nie skinęła głową. To było wrażliwe dziec​ko; zmar​twił go brak jej en​tu​zja​- zmu – do​strzegła ner​wo​we ru​chy jego pra​wej nogi; se​kundę później zaczął ob​- gry​zać pa​zno​kieć kciu​ka. – A co ze stu​dia​mi? – za​py​tała. – Pan Ivy mówił, że z two​imi punk​ta​mi sat możesz tra​fić do do​brej szkoły, do Rut​gers, For​dham. Machnął lek​ce​ważąco ręką. – Tata po​wie​dział, że nie ma na to pie​niędzy. Próbowała się opa​no​wać, cho​ciaż najchętniej wy​krzy​czałaby: Wy​jedź z tego mia​sta, Mar​shall! Zo​staw ojca! Idź się uczyć, to dla cie​bie je​dy​na szan​sa! – Ist​nie​je coś ta​kie​go jak sty​pen​dia, do​ta​cje, po​moc fi​nan​so​wa – po​wie​- działa. – Możemy ci pomóc. Wle​pił wzrok w podłogę. Po​sta​no​wiła zmie​nić te​mat. – Jak ci się układa z matką? – Moja mat​ka to dziw​ka – od​rzekł łagod​nie, ale na jego po​licz​kach po​ja​wił się ru​mie​niec. – Dla​cze​go tak mówisz? – Za​nie​po​ko​jo​na, prze​sunęła się nie​co na krześle. Uśmiechnął się drwiąco. – Ma no​we​go przy​ja​cie​la. Mag​gie przed od​po​wie​dzią głęboko wes​tchnęła, mając na​dzieję, że pomoże mu chwi​la mil​cze​nia. Zniknął iro​nicz​ny uśmie​szek i te​raz w jego wzro​ku widać było bez​gra​nicz​ny smu​tek. – Jed​nak to nie czy​ni z niej dziw​ki, Mar​shall. Kie​dy ostat​ni raz roz​ma​wiałeś z matką? Mag​gie usłyszała sa​mochód syna na pod​jeździe. Za szyb​ko, pomyślała. Te dzie​cia​ki za szyb​ko jeżdżą, a szyb​kie auta pro​wo​kują ich do tego. Pra​wie nie słyszała od​po​wie​dzi Mar​shal​la, tyl​ko to, że mat​ka zo​sta​wiła wia​do​mość na Fa​- ce​bo​oku. – Na​pi​sała, że za mną tęskni. Zaśmiał się gorz​ko. Za​brzmiało to tak, jak​by był już bar​dzo sta​ry i bar​dzo znu​dzo​ny. – Żad​nych od​wie​dzin, żad​nych te​le​fonów? – Twier​dzi, że nie ma cza​su. Że jest zbyt zajęta. Mag​gie nie wie​działa, czy to praw​da, być może Mar​shall po pro​stu jej uni​ka. Pięć lat wcześniej An​gie Cros​by opuściła Tra​vi​sa po bru​tal​nej bi​ja​ty​ce (Tra​vi​sa nig​dy z tego po​wo​du nie oskarżono, bo i on obe​rwał od An​gie). Po​tem za​an​- gażowa​li się w kosz​mar​ny pro​ces roz​wo​do​wy i walkę o opiekę nad sy​nem. W Hol​lows, gdzie miesz​ka​li i gdzie wszy​scy ra​zem do​ra​sta​li, była to głośna spra​wa. Krążyły nie​kończące się plot​ki i pogłoski. Nie było uro​czy​stości ani przyjęcia, żeby nie szep​ta​no o tym. – Ale ty chciałbyś być z mamą w do​brych sto​sun​kach, praw​da? – Sądzę, że tak. Kie​dy przy​zna​no im wspólną opiekę nad sy​nem, An​gie na​gle zniknęła. Chętnie zo​sta​wiła Tra​vi​sa i zda​wało się, że to samo czuła, po​rzu​cając Mar​shal​la. Jeśli nie mogła go trzy​mać z dala od ojca – jak nie​daw​no zwie​rzyła

się Mag​gie – to nie chce go więcej wi​dzieć. Odmówiła uczęszcza​nia z sy​nem na se​sje i wysłała do Mag​gie ma​ila, wyjaśniając w nim swój punkt wi​dze​nia w tej spra​wie. Mar​shall już w wie​ku dzie​więciu lat miał skłonność do wy​buchów gwałtow​nej złości; dwu​krot​nie ude​rzył An​gie, która twier​dziła też, że syn re​gu​- lar​nie ob​rzu​cał ją wy​zwi​ska​mi, ja​kich na​uczył go oj​ciec. „Za​wsze bałam się Tra​vi​sa, na​wet wte​dy, gdy go ko​chałam. Przy​kro mi to mówić, ale te​raz to samo czuję wo​bec Mar​shal​la. Chcę żyć tam, gdzie nikt nie będzie mnie bił, gdzie mój syn nie będzie mnie na​zy​wał suką i dziwką. Czy to czy​ni ze mnie mon​strum po​rzu​cające własne dziec​ko?” Mag​gie byłaby szczęśliwa, mogąc wi​dzieć ich ra​zem z dala od Tra​vi​sa; wte​dy Mar​shall czułby się dużo le​piej. Może po pro​stu wte​dy, gdy Tra​vis wrócił do domu, a Mar​shall zwrócił się do nie​go, An​gie zno​wu się wy​co​fała. Mag​gie za​no​- to​wała, żeby skon​tak​to​wać się z nią i do​wie​dzieć się, co na​prawdę za​mie​rza. – Bie​rzesz le​kar​stwa? Mar​shall skinął głową. Nie była pew​na, czy ma mu wie​rzyć. Mag​gie nie za​wsze zga​dzała się na po​da​wa​nie leków dzie​ciom; uważała, że to osta​tecz​ność. W cza​sie swo​jej prak​ty​ki jako psy​cho​log ro​dzin​ny i młodzieżowy stra​ciła wie​lu młodych pa​cjentów, po​nie​waż nie dość szyb​ko wzy​wała dra Wil​lo​ugha, żeby za​pi​sy​wał le​kar​stwa. Jed​nak sie​dem​na​sto​let​ni Mar​shall nie był już dziec​kiem. I pod​czas pierw​szej wi​zy​ty u niej był poważnie przygnębio​ny. To nie była dwu​bie​gu​no​wość czy adhd – w ciągu wie​lu lat otrzy​- mał już tyle dia​gnoz, ilu miał te​ra​peutów. Mag​gie, nie chcąc ry​zy​ko​wać i widząc go w tak ty​po​wej de​pre​sji, prze​pi​sała łagod​ny śro​dek an​ty​de​pre​syj​ny. Zda​wało się, że znaj​do​wał się pod dobrą kon​trolą ciot​ki, która go ko​chała, i wuja, który też go lubił, mar​twił się o jego zdro​wie i pomyślność, a także pod opieką – co może na​wet ważniej​sze – ku​zynów, Ry​ana i Tima, zdro​wych, do​- brze ułożonych chłopców, którzy wciągali go do gry w piłkę, po​zwa​la​li zaj​mo​- wać się re​no​wacją sta​re​go sa​mo​cho​du, uma​wia​li z dziew​czyną, którą po​lu​bił. Mag​gie uświa​do​miła im ry​zy​ko sto​so​wa​nia leków an​ty​de​pre​syj​nych i ko​niecz​- ność ciągłego ich mo​ni​to​ro​wa​nia. Jed​nak w przy​pad​ku Mar​shal​la działały po​- praw​nie. – Je​steś w kon​tak​cie z Ry​anem i Ti​mem? – Taa… Trzy​ma​my się ra​zem. – Te​raz nie pa​trzył na nią, tyl​ko gdzieś wyżej. Wciąż uni​kał jej wzro​ku. Wy​da​wało się, że za​uważył, że drżą mu ko​la​na, i sta​- rał się nad tym za​pa​no​wać. – No da​lej, Mar​shall! Możemy się przez to prze​bić? Co się dzie​je? Pa​trzył z za​in​te​re​so​wa​niem w su​fit. Odwrócił wzrok i uśmiechnął się. Za​wsze lubiła jego uśmiech – uro​czy, chłopięcy i tak nie​spo​dzie​wa​ny jak pro​mień słońca prze​bi​jający się przez bu​rzową chmurę. Jed​nak w tym uśmie​chu kryło się coś nie​do​bre​go, coś, co spra​wiło, że prze​niknął ją dreszcz. Na​gle po​chy​lił się i pa​trzył na nią uważnie. – Pani wie co, pani dok​tor, praw​da? Mrugnęła do nie​go, po​ka​zując, że się go nie boi i nie zro​biła na niej

wrażenia zmia​na tonu jego głosu z bez​barw​ne​go, płaskie​go, mo​no​ton​nie brzmiącego w coś głębo​kie​go, przy​po​mi​nającego war​cze​nie. – Co to jest, Mar​shall? Za​chi​cho​tał ci​cho, jakoś dziw​nie. Po​czuła nagłą chęć od​su​nięcia się od nie​go i wy​pro​sto​wała się na krześle. – Nie je​stem pe​wien, czy chcę, żeby pani dłużej grze​bała w mo​jej głowie. Uśmiechnęła się zachęcająco, patrząc w jego zie​lo​ne jak ma​la​chit oczy, głębo​kie ni​czym je​zio​ro w ka​mie​niołomie. – Jak chcesz, możesz tu przy​cho​dzić albo nie, to oczy​wiście twój wybór – po​- wie​działa. Na jego twa​rzy uka​zał się wy​raz roz​ter​ki, trądzik młodzieńczy na podbródku i czo​le za​czer​wie​nił się ze złości. Kąciki ust opadły, oczy roz​warły się sze​ro​ko, jak​by za​mie​rzał się rozpłakać, lecz za​raz zwęziły się nie​przy​jem​nie – nie​uf​nie, złośli​wie. – Roz​ma​wiaj ze mną, Mar​shall. Próbowała nie robić wrażenia zde​spe​ro​wa​nej. Będąc matką, chciałaby przy nim usiąść, wziąć go w objęcia i moc​no przy​tu​lić. Jed​nak nie mogła tego zro​- bić. Nie za​ak​cep​to​wałby tego od​ru​chu miłości. Wstał. Kie​dy prze​stał się gar​bić, uświa​do​miła so​bie to, cze​go przed​tem nie do​strze​gała: że jest bar​dzo wy​so​ki. Za​wsze wi​działa w nim przygar​bionego, tycz​ko​wa​te​go dzie​cia​ka, nig​dy ta​kie​go jak dziś, dużego, sil​ne​go młodzieńca. Pew​nie ma ze sześć stóp i waży bli​sko sto funtów, pomyślała z za​sko​cze​niem. Od​ru​cho​wo od​sunęła się z krzesłem. Za​sko​cze​nie mu​siało się odbić na jej twa​- rzy, wywołując u nie​go brzyd​ki gry​mas kogoś, kto chce wy​grać wojnę. Nig​dy nie była świad​kiem jego skłonności do prze​mo​cy, ale te​raz, na tej se​- sji, była za​sko​czo​na tym, co zo​ba​czyła. Co się zmie​niło? Po​chy​lił się i chwy​cił leżący na zie​mi ple​cak. Wy​szedł, nie oglądając się i ci​- cho za​my​kając za sobą drzwi. Sie​działa dobrą mi​nutę z łomoczącym ser​cem w pier​si. Po​tem wstała, po​deszła do biur​ka i pod​niosła słuchawkę te​le​fo​niczną.

4 Gry​zo​nie. Były wszędzie. Lu​dzie na​wet nie wie​dzie​li gdzie. I nie chcie​li wie​- dzieć. Wi​dzie​li całe ko​lo​nie my​szy, szczurów, wie​wiórek i szopów – na stry​- chach, w su​te​re​nach, w ścia​nach, pod szo​pa​mi z narzędzia​mi. Ko​lo​nie miesz​- kające la​ta​mi obok lu​dzi, od​dzie​lo​ne od nich ca​lo​wy​mi ścian​ka​mi, żyły, do​ra​- stały, umie​rały, zmie​niały się w proch. Kryło się w nich pew​ne​go ro​dza​ju piękno – ich śli​skie ciała, ich dzi​ka na​tu​ra, ich małe, ostre ząbki i czar​ne oczka. Młode były mi​lut​kie, jak wszyst​kie dzie​ci, każdego ga​tun​ku. Maleńkie różowe ku​lecz​ki, ślepe i piszczące. Szczur, którego złapał w pułapkę, do​rosły sa​miec, był zde​cy​do​wa​nie obrzy​dli​- wy. I jego śmierć też wyglądała obrzy​dli​wie – odsłonięte zęby i wyciągnięte pa​- zu​ry. Był duży, kil​ka cali od nosa do na​sa​dy ogo​na, i jak Char​lie Stro​ut sza​co​- wał, ważył pew​nie bli​sko pół fun​ta. Wi​dział już większe, tak duże jak mały kot. Wie​dział, że są groźne. Ugryzły go dwa razy – raz u star​szej ko​bie​ty na stry​chu. Nałożyła mu na ranę pajęczynę, za​ban​dażowała i poczęsto​wała her​batą. In​nym ra​zem zo​stał ugry​zio​ny, gdy wyj​mo​wał zwierzę z pułapki, myśląc, że jest mar​- twe. Nie​ostrożność. One prze​ważnie tyl​ko ucie​kały przed nim; chciały być same, jak każdy. Rzu​cił pułapkę na podłogę for​da. Wylądowała z hałasem obok dwóch ciał; przy​krył je gru​bym bre​zen​tem. – Złapałeś coś? Odwrócił się i zo​ba​czył ko​bietę, która go za​trud​niła, stojącą na końcu ścieżki wiodącej do drzwi domu. Już przy​wykł do nie​zbyt przy​jem​ne​go wi​do​ku. We​- tknęła przy​ciśnięte do ciała ręce w kie​sze​nie i uniosła ra​mio​na. Pa​trzyła na nie​- go w ja​snym świe​tle późnego popołudnia, które pod​kreślało złotą barwę jej włosów i skrzyło się w bry​lan​tach kol​czyków. Była ładna, dość młoda, koło czter​dziest​ki. Ko​bie​ty te​raz długo wyglądają dziewczęco i atrak​cyj​nie. Nie przy​- po​mi​nał so​bie, żeby jego mama albo jej przy​ja​ciółki wyglądały tak do​brze, gdy był w wie​ku dziec​ka klient​ki. – Złapałem, proszę pani. – Może to już ostat​ni? – Za​bez​pie​czyłem wyjścia. Te​raz nie będą mogły się wy​do​stać, staną się ner​- wo​we i być może, gdy zgłod​nieją, ze​chcą wejść do pułapek po pożywie​nie. Wte​dy nie będą mogły już uciec. – Ale czy mogą wejść do domu? – za​py​tała. – Nie mogą, proszę pani. To nie​możliwe. Oczy​wiście, że mogą! Są spryt​ne i działają skry​cie. Po​tra​fią, jeśli tyl​ko wy​- czują za​pach je​dze​nia, zna​leźć dziu​ry, o których nie wie​my – przy ra​diu, te​le​wi​- zo​rze, w to​a​le​cie, w prze​wo​dach wen​ty​la​cyj​nych. – Tyl​ko niech pani nie zo​sta​wia je​dze​nia na wierz​chu. Proszę się za​wsze