Moim rodzicom, Joemu i Wirginii Miscione
Nigdy nie zrozumiemy, co znaczy być rodzicami, póki sami nimi nie zostaniemy.
Kocham was, Mamo i Tato.
Dziękuję za wszystko… co wtedy i teraz.
PROLOG
Kiedy Jones Cooper był młodszy, nie wierzył w pomyłki. Myślał, że każda dro-
ga, bez względu na to, gdzie się kończy, zaprowadzi cię tam, gdzie twoje miej-
sce. Żale przynależały krótkowzrocznym, małostkowym. On w ogóle o tym nie
myślał; tak świat postrzega arogancka młodzież – tylko że jego młodość dawno
minęła.
Jones, skręcając fordem explorerem w boczną drogę i włączając napęd na
cztery koła, żeby pokonać błoto, czuł jednak wagę wszystkiego, czego teraz
żałował. W ostatnim tygodniu minionej jesieni pogoda zwariowała – jednego
dnia było wściekle gorąco, a następnego zimno ze śnieżycą, potem znowu
ciepło. Teraz zbliżała się burza, jakby niebo samo postanowiło zaprotestować
przeciw tym anomaliom. Do rana ślady znikną.
Nawet po tych wszystkich latach ciągle zdumiewało go, że tak szybko mógł
się zmienić. Odrzucić wszelkie konwencje i całą definiującą go moralność. Jak-
by zapięcie puściło i opadł wielki kaptur. Z trudem rozpoznawał osobę kryjącą
się pod nim. Przez wiele lat próbował sobie wmówić, że do zmiany zachowania
zmusiły go okoliczności, w jakich się znalazł. Jednak w głębi serca wiedział.
Wiedział, jaki jest naprawdę. Słaby. Podły. Nikczemny. Zawsze taki był.
W momencie kiedy zatrzymał auto, oślepiająca błyskawica na chwilę
rozświetliła okolicę. Zgasił motor i siedział, uspokajając oddech. W kieszeni
odezwał się wibrujący dźwięk komórki. Nie sprawdzając, wiedział, że to żona;
po tylu latach spędzonych z tą kobietą wiedział, kiedy zadzwoni, a nawet co
mu powie. Nie odebrał, ale zegar tykał. Miał pół godziny, żeby oddzwonić, za-
nim zacznie wystukiwać inne numery. Nie było w jego zwyczaju znajdować się
poza możliwością kontaktu. Nie o tej godzinie wczesnego poranku, kiedy
skończyła się jej ostatnia sesja i nie wydarzyło się nic szczególnego w jego nor-
malnie zapakowanym dniu.
Myśl o utracie normalności spowodowała, że Jones zaczął nagle szlochać. Był
zaskoczony gwałtownością płaczu; szarpiący całym ciałem, dobywający się
z głębi piersi kaszel pochylił go tak, że jego głowa spoczęła na kierownicy.
Wnętrze auta wypełniło głośne, zwierzęce wycie; nie mógł uwierzyć, że ten głos
udręki wydaje jego ciało. Ale nie mógł się powstrzymać. Nie miał wyboru, mu-
siał się poddać. Na szczęście minęło tak nagle, jak nadeszło, i pozostały tylko
niknące drgawki. Deszcz lunął, gdy ocierał załzawione oczy. Niebo rozdarła ko-
lejna błyskawica i Jones poczuł pod stopami drżenie ziemi po dudniącym
grzmocie.
Sięgnął pod siedzenie pasażera, gdzie trzymał swój żółty płaszcz nieprzema-
kalny. Włożył go jeszcze w aucie, nasuwając kaptur szczelnie na głowę. Potem
wysiadł, obszedł samochód, otworzył tylne drzwi i odsłonił to, co się znajdo-
wało pod przykryciem. Zawiniątko było niezwykle małe. Trudno sobie nawet
wyobrazić, że zdołało ukryć to wszystko, co w nim tkwiło, co mroczne i brzyd-
kie, każdą złą, niewłaściwą drogę, każdy tchórzliwy wybór. Nie chciał go doty-
kać.
Znowu odezwał się telefon. Jones strząsnął z siebie wszystkie myśli i sięgnął
do wnętrza wozu, aby oboma rękoma chwycić pakunek w grubym szarym pla-
stiku. Już nie wydawał mu się taki mały i lekki. Teraz zawierał w sobie ciężar
całego świata. Poczuł grozę, jednak zwalczył ją. Nie miał czasu na łzy. Z paczką
w rękach Jones szedł w deszczu, aby zgrabnie pochylić się, przejść pod taśmą
zwykle otaczającą miejsca zbrodni i zatrzymać się przed otwartą dziurą.
Chłopiec z Hollows, Matty Baur, wpadł do opuszczonego szybu kopalni, gdy
w czasie zabawy z przyjaciółmi nagle pod jego stopami zapadła się ziemia.
Wpadając, złamał nogę. Niemal cały dzień policja i służby ratunkowe
wyciągały Matty’ego z szybu, wygrzebując go z błota i ziemi.
Jones był pierwszym ochotnikiem, który opuścił się z noszami ratowniczymi
do nieruchomo leżącej ofiary, aby ją wyciągnąć. Chociaż nie był wtedy na
służbie – kurował się po kontuzji – postanowił iść chłopcu na ratunek.
Matty Baur leżał spokojnie z załzawionymi oczami; był w szoku, miał okrop-
nie wykręconą nogę. Nawet wtedy, gdy Jones przenosił go na nosze, szepcząc
zapewnienia: „Nie bój się, chłopcze, bezpiecznie cię wyciągniemy”, nie wydał
żadnego dźwięku. Potem Jones śledził wzrokiem, jak nosze wędrowały w górę
na tle kręgu światła, obracając się wolno, niczym wskazówka zegara. Czekał
w ciemności, w głębi szybu, niemal dwadzieścia minut, które wydawały mu się
godzinami, zanim opuszczono szelki, żeby go wyciągnąć. Tam na dole miał
dużo czasu na myślenie.
– Pospieszcie się, chłopcy.
– Przykro nam, szefie. Ruszamy się tak szybko, jak tylko możemy.
– Ale to nie jest jakoś bardzo, kurwa, szybko.
Jednak gdy początkowe niemiłe uczucie klaustrofobii minęło, poczuł w mro-
ku dziwny spokój. Z góry docierało do niego trochę światła i echo głosów. Nie
bał się, że ściany zapadną się i pogrzebią go żywcem. Powitałby nawet
z radością taką bohaterską śmierć jako coś, co byłoby przeciwne niegodnemu
życiu, jakie wiódł.
Szyb mieli zasypać następnego dnia o brzasku. Już czekał buldożer i wielka
kupa ziemi. Posterunek policji Jones opuścił, mówiąc asystentce, że idzie
sprawdzić, czy wszystko w porządku. Powiedział też, że będzie tu rano, aby do-
pilnować wszystkiego jak należy. I tak zrobił.
– Żadne więcej dziecko nie może wpaść do tej studni. Mieliśmy szczęście, że
Matty tylko złamał nogę.
Jones Cooper był dobrym policjantem. Hollows miało szczęście, że on tu był.
Wszyscy to mówią. Bez zbędnych ceremonii i pustych słów wypuścił zawiniątko
z rąk i w sekundę później usłyszał ciche stuknięcie, gdy wylądowało na mokrej
ziemi. Potem wrócił do samochodu po łopatę, którą zawsze woził ze sobą.
Spędził dwadzieścia minut na męczącym wrzucaniu ziemi do szybu – tyle, żeby
zakryła to, czego i tak nie można zobaczyć, nawet stojąc na skraju otworu. Kie-
dy tak pracował w pocie czoła, deszcz cały czas intensywnie padał, a niebo raz
po raz darły błyskawice.
MIESIĄC WCZEŚNIEJ
1
Dźwięk zatrzaskiwanych drzwi siatkowych nigdy nie wywoływał u niej bicia
serca ze szczęścia, które potem natychmiast umykało, zostawiając jakieś małe
puste miejsce. Maggie mogła niemal słyszeć swego syna takim, jaki był kiedyś –
biegnącego, umorusanego od gry w piłkę nożną albo jazdy na rowerze Bóg wie
dokąd. Głodny albo spragniony szedł prosto do lodówki. „Mamo, chcę coś
przekąsić”. Był wtedy pełen miłości, gotów ją uściskać, nawet pocałować – nie
tak jak jego przyjaciele, którzy chyłkiem wymykali się z objęć matek, a ich
czułości zawsze znosili jak szczepienie. Chętnie się śmiał. Często się wygłupiał,
zachowywał jak klaun, chcąc, żeby śmiała się razem z nim. Nie tak znowu daw-
no minęły dni, gdy jej syn nazywał się Ricky, a nie Rick, jak teraz. Ale tamten
chłopiec już tak się od niej oddalił, jakby wsiadł do statku kosmicznego i pole-
ciał na księżyc.
Rick wszedł do kuchni. Stojąc, przewyższał ją o głowę. Cały w czerni – para
pracowicie pomiętych i wystrzępionych dżinsów, wysokie, sznurowane marten-
sy, chociaż na dworze było wyjątkowo upalnie jak na tę porę roku. Poczuła
duszności, ale pomyślała, że to może być sprawa hormonów. Przywykła już do
srebrnego kółka w jego nosie; no cóż, to z pewnością jest cool.
– Hej, mamo.
– Hej, synku.
Otworzył kredens. Starała się nie patrzeć na niego. Stała przy blacie kuchen-
nym, kartkując katalog z nikomu niepotrzebnymi rzeczami. Zerkała jednak
kątem oka. Wczoraj przyszedł do domu z tatuażem – jakiś abstrakcyjny ple-
mienny wzór na całej długości przedramienia. Obrzydliwy. Nie powinien tego
sobie robić – to tylko jakieś czarno-białe rysunki. Jeszcze więcej wizyt, żeby to
skończyć; musiał zarobić pieniądze, aby za nie zapłacić. Ona nie miała ochoty
finansować takiego okaleczania siebie, na szczęście wcale nie prosił jej o pie-
niądze. Skóra wokół rysunku była wyraźnie podrażniona, błyszczała od wazeli-
ny, którą wysmarował się dla ochrony. Ten widok przyprawiał ją o mdłości.
Cały czas myślała tylko o tym, jak czysta, nieskazitelna, miękka i różowa
była kiedyś skóra jej dziecka. Jak trzymała w ramionach jego cudowne ciało,
takie małe i nienaruszone, jak całowała każdy jego cal, zachwycona. Wtedy nie
mogła oderwać od niego wzroku. A teraz odwracała oczy, nie chcąc patrzeć na
własnego syna i na to, co zrobił ze swym pięknym ciałem.
Wspomniała wczorajszą utarczkę. Powiedziała wszystko, co miała do powie-
dzenia. Trzy tygodnie temu skończył osiemnaście lat. Maggie już nie ponosi od-
powiedzialności za jego ciało. „Nie masz prawa mną kierować – rzucił jej. – Nie
jestem dzieckiem”. Miał oczywiście rację. I to ją najbardziej raniło.
– Nie przejmuj się, mamo – rzekł, jakby czytając w jej myślach. Przeglądał
pocztę leżącą na blacie. – Mnóstwo ludzi nosi tatuaże.
– Ricky… – zaczęła, czując, że jej twarz zaczyna płonąć. Jednak zamiast kon-
tynuować, tylko głęboko westchnęła. To było coś, co na zawsze z nim pozosta-
nie. Mogła na to nie patrzeć, tak jak na jego włosy, ciągle zmieniające kolor;
dziś były czarne jak węgiel.
Podszedł i pocałował ją w głowę.
– Nie dziecko, mamo.
– Dla mnie zawsze będziesz dzieckiem, Ricky.
Próbował odejść, ale go powstrzymała i szybko uściskała, a on oddał jej
uścisk.
– Rick – powiedział.
Odwrócił się od niej i podszedł do lodówki.
– Zawsze, Ricky.
Wiedziała, że jest głupia i uparta. Miał rację czy nie, mówiąc, jak chce, żeby
go nazywać? Czy nie uczyła go, żeby zawsze mówił głośno i wyraźnie w swoim
imieniu, stawiał przed sobą granice, miał dla siebie szacunek?
– Mamo. – Jedno słowo. Łagodne upomnienie, ale też prośba, żeby trochę
odpuściła.
Uśmiechnęła się. Bez względu na to, jak była przygnębiona, jak bardzo za-
gniewana, dzieliła z synem pewnego rodzaju chemię, która nie dopuszczała do
groźnych spięć między nimi. Ich konflikty rozwiązywały się śmiechem, a nie
trzaskaniem drzwiami lub krzykiem. Rick nie miał tej chemii z ojcem. Kiedy jej
mąż kłócił się z synem, rozumiała, dlaczego nie jest możliwe żadne uspoka-
jające słowo, dlaczego pewnego dnia ludzie nie mogą po prostu nauczyć się żyć
w zgodzie.
– Jak tam wasz zespół? – zapytała, zmieniając temat, co dobrze zrobiło oboj-
gu.
– Nie bardzo. Charlene pobiła się ze Slashem, rozwaliła mu gitarę. A jego nie
stać na nową. Tak czy owak, nie mamy zaplanowanych żadnych koncertów
i możemy sobie zrobić przerwę.
– Kto to jest Slash?
– Znasz go, to Billy Lovett.
– Och… – Billy o złotych włosach i zielonych jak morze oczach, czarująca
gwiazda piłkarzy, co kiedyś wywoływało żywsze bicie serc całej czwartej klasy.
On i Rick byli seniorami, gotowi ukończyć szkołę; nie do poznania na tych
zdjęciach, zrobionych, gdy słonecznym blaskiem zdawał się lśnić każdy
kawałek ich skóry. Teraz sprawiali wrażenie sypiających za dnia w trumnach.
To, że Billy chciał, żeby nazywać go „Slash”, było czymś nowym.
– Z przykrością to słyszę – stwierdziła.
Szczerze mówiąc, ten ich zespół był okropny. Głos Charlene w najlepszym
wypadku można by uznać za przeciętny. Rick grał na perkusji i robił to
w miarę znośnie, jednak bez szczególnego talentu – przynajmniej tak uważała
Maggie. Billy vel Slash był dość przyzwoitym gitarzystą. Jednak kiedy grali,
wydawali dźwięki, na skutek których Maggie cała się w sobie kuliła.
– No, no, no… – powiedziała tylko po wysłuchaniu ich występu, na który
wybrała się z Jonesem w zeszłym roku podczas konkursu szkolnych zespołów
muzycznych. Znaleźli się w finałowej trójce, ale ostatecznie przegrali z równie
paskudnie brzmiącym rywalem. – Jestem pod wrażeniem.
Rick nalał sobie szklankę soku pomarańczowego, rozlewając kilka kropel na
granitowy blat i świeżo umytą drewnianą podłogę. Chwyciła szmatę i wytarła
za niego.
„To jest problem. Ty zawsze chodzisz za nim i sprzątasz jego bałagan. On
myśli, że wolno mu robić wszystko”. Jej najgorsze kłótnie z mężem dotyczyły
ich jedynego dziecka. Jones zdawał się nie zauważać, że ich syn, „dziwoląg”,
jak go zwykle nazywał, miał średnią 4,0 i bliski doskonałości wynik testu sat1
.
Listy o jego wcześniejszym przyjęciu na uniwersytety Georgetown i Nowy
Jork zawisły na drzwiach lodówki, gdzie zwykle wieszała jego rysunki kredką
i szkolne świadectwa. A to były dopiero pierwsze dwa.
„Ale czy to ważne, kiedy on i tak nie chce iść na studia, a ta cała jego błysko-
tliwość i to wszystko, co myśli, że może zrobić, sprowadza się do tego pieprzo-
nego kółka w nosie?”
Jednak Maggie znała swego syna; Ricky nie chciałby wypełniać tych wszyst-
kich wniosków tak wcześnie, gdyby pod jego włosami i tatuażami punka nie
krył się ktoś, kto wie, co znaczy wykształcenie. On nie chciał przez całe życie
pracować w miejscowym sklepie muzycznym.
– Zatem ty i Charlene do zimy będziecie już ze sobą formalnie?
Spojrzał na matkę swymi bystrymi oczami. Były czarne, czarne jak studnia
bez dna, jak oczy jej ojca. Czasami widziała w nich też jego siłę i mądrość.
– Żartujesz – powiedział.
– Nie. Nie żartuję. To może być nawet zabawne.
– Hm… Nie, mamo, nie będziemy. W każdym razie nie w ciągu najbliższych
miesięcy.
– No cóż, zrobisz to po swojemu… w swoim stylu.
Wzięła ścierkę i zaczęła wycierać przedmioty niewymagające wycierania –
chromowany chlebak, toster, włoskie naczynie służące za miskę do świeżych
owoców, których właśnie zabrakło. Tak, naprawdę musi iść do sklepu. Boże,
nie pozwól, żeby Jones lub Ricky zabrał kiedyś listę z blatu i poszedł po zaku-
py, potem przez trzy dni nie zrzędząc.
Zastanawiała się, co by dla Ricky’ego i Charlene miało znaczyć „w swoim
stylu”. Ale i tak biegała do szkoły i sklepów – tak jak wszystkie matki przygoto-
wujące córki i synów do balu szkoły średniej – kupowała ubrania, nawet
wypożyczyła smoking. Maggie mogła zaakceptować jakiś gotycki strój wizyto-
wy, zniosłaby to. Ona sama była modna sto lat temu. Uczęszczała na Uniwersy-
tet Nowojorski, udzielała się w East Village – Piramid Club, cbgb – nosząc się
w czerni. Dlatego styl syna nie przeszkadzał jej tak bardzo jak Jonesowi. Za jej
czasów na studiach było tak samo. Ale Charlene… Martwiła się o nią.
Charlene, zagubiona dziewczyna, zdesperowana, ognista i wrażliwa, kryjąca
się za maską czarnej kredki do oczu i czerwonych ust wampa, sprawiała
wrażenie kogoś, kto chce uchodzić za wszystkowiedzącego. Należała do bun-
towniczych dziewcząt, wywołujących awantury bez poważnego powodu. Bez
jego wiedzy, a być może w sposób niezamierzony nawet przez nią samą, zarzu-
ciła na syna Maggie sieć. Sieć, której nici były mocniejsze niż stalowe liny.
W głosie Ricky’ego usłyszała dziwny ton, gdy pierwszy raz opowiadał jej
o Charlene; to on sprawił, że przestała robić, co robiła, i zaczęła słuchać. Od
razu wiedziała, że szykują się kłopoty.
Od tamtego czasu ciągle czekała na: Mamo, Charlene jest w ciąży. Musimy
wziąć ślub. Była jednak na tyle mądra, by powitać Charlene w ich domu, w ro-
dzinie. Za przyzwoleniem Jonesa oczywiście. Bo to nie była zła dziewczyna.
Maggie dostrzegała w niej coś ze swojej młodości. Coś – ale niewiele.
Dobrze pamiętała, jak sama się buntowała, gdy jej rodzice próbowali trzy-
mać ją z dala od chłopca z sąsiedniej szkoły średniej, z którym się spotykała.
Phillip Leblanc – włosy punka, poplamiony czarny strój (oczywiście artysta) –
był tym wszystkim, czym nie byli chłopcy z Hollows. Naturalnie kochała się
w nim, tak jak się kochają nastolatki – jakby był gwiazdą rocka. To, rzecz ja-
sna, nie była prawdziwa miłość. Tylko że mając siedemnaście lat, nikt sobie
tego nie uświadamia. Rodzice swymi niekończącymi się tyradami i ględzeniem
zrobili to, co było najgorsze: pchnęli ją w jego chętne ramiona.
Wyniknęły z tego niezłe kłopoty, z których ledwo się wyplątała. Ale to było
inne życie. Czasami zastanawiała się, co się z nim stało. Na chybił trafił prze-
szukiwała Google, ale nic nie znalazła. To był chłopak pełen konfliktów i pew-
nie wyrósł na mężczyznę pakującego się w tarapaty.
Jej matka podczas którychś z kolei narzekań na Charlene przyznała, że oni
wtedy źle wszystkim pokierowali, czym zaskoczyła Maggie. Aż za dobrze wie-
działa, że matka nie należy do tych, którzy ustąpią choćby na cal. Jednak
miała dość czasu, aby się zastanowić nad tamtymi dawno minionymi czasami –
wtedy, kiedy nie drażniły jej odgłosy dochodzące ze strychu.
Na szczęście Jones też był zdania, że jeśli chodzi o Charlene, to ich syn stoi
na skraju urwiska. Każda próba pomocy czy pokierowania nim mogła się
skończyć skokiem w przepaść.
– Ta dziewczyna sypia z naszym synem – rzekł jej pewnego wieczoru, gdy
pili wino przy basenie.
– Wiem – odrzekła, nie bez cienia czegoś w rodzaju złości, może zazdrości czy
też smutku. Zaledwie wczoraj widziała, jak Charlene sięga ręką do krocza Ric-
ky’ego. Jakoś to jej przypomniało zmianę pieluszek i kąpanie go. Poczuła
ukłucie żalu. Czasem wydawało się jej, że wszystko już minęło – macie-
rzyństwo, żal, wina i strach. Codziennie żegnała małego chłopca – od chwili
gdy opuścił jej ciało – i będzie go żegnała do momentu, gdy kiedyś opuści dom.
Ale nie, to nie wszystko. Była jeszcze miłość, ta sprawiająca cierpienie, bezna-
dziejna miłość. To wszystko było czasem takie trudne.
– Z tą dziewczyną jest coś nie w porządku.
– Wiem – powiedziała.
Jones rzucił jej przez stół spojrzenie.
– Myślałem, że ją lubisz.
Wzruszyła ramionami.
– Ona obchodzi mnie tylko dlatego, że obchodzi mnie Ricky. A on ją kocha.
– Co on wie o miłości?
– Niewiele. Dlatego to takie niebezpieczne.
Zapłacę za smoking i limuzynę – powiedziała. Przecież nie jest żebraczką,
prawda?
– Daj spokój, mamo.
– Tak tylko głośno myślę. Zapytaj Charlene. Przecież nawet taka hipiska jak
Char ma jakieś skrywane fantazje na temat tańców i strojów na przyjęcie.
Próbowała się uśmiechnąć, ale podejrzewała, że tylko sprawi wrażenie, iż
rozpaczliwie chce to zrobić.
– Okej, okej. Zapytam ją.
Rozbawił ją, ale równocześnie poczuła nikłą ekscytację. Nigdy nie myślała
o sobie jak o tego rodzaju matce. Ale taka była – pchała swoje dziecko na tę
durną zimową ceremonię, żeby potem mieć fotki, dołączyć do innych matek
i paplać o sukniach i kwiatach, o limuzynach i smokingach. To takie żenujące.
Wróciła do kartkowania katalogu, starając się sprawiać wrażenie obojętnej.
Sensorowy alarm do basenu, ceramiczna żaba z kluczem w brzuchu, pływające
naczynie do chłodzenia. Czuła się tak, jakby już coś kupowała. Cokolwiek.
Skoncentrowała spojrzenie na swoich paznokciach. Wymagały manikiuru.
I znowu trzasnęły drzwi siatkowe. Podniosła wzrok, ale syn już wyszedł.
Jego miejsce zajął mąż, sortujący pocztę. Gdyby wiedzieli, jak bardzo byli do
siebie podobni, pewnie wbiłoby ich w ziemię.
– Gdzie jest nasz Johnny Rotten2
? – zapytał obojętnie Jones.
– Był tu przed minutą. – Zamknęła katalog i wrzuciła go do śmieci.
– Pewnie słyszał, że wchodzę.
Otworzył rachunek telefoniczny, zerknął i odłożył na blat.
– Pewnie słyszał – potwierdziła. – Nie będzie dziś żadnych kłótni, dobrze?
– Kłótni? A o co, Maggie? Wojna jest przegrana. Pozostało tylko się poddać.
Poczuła kluchę w gardle.
– To nie jest wojna. Tu nie ma zwycięzców i pokonanych. On jest naszym sy-
nem.
– Powiedz to jemu.
Patrzyła na niego, ale już się w sobie zamknął; przerzucał obojętnie pozo-
stałą pocztę, zwykłe śmieci. Nie wiedziała, jak dodać mu otuchy, jak go ułago-
dzić. Wiek i praca uczyniły go twardym. Ale nie był taki przez cały czas. Jego
gniew był niezwykle wybuchowy, głośny – jak grzmoty w czasie burzy.
Spojrzał na nią.
– Ładnie wyglądasz. Zrobiłaś coś z włosami?
– Kilka dni temu podcięłam. – Przeczesała palcami miedziane loki, mrugając
kusząco: chodź tutaj.
Podszedł i skrył ją w swych mocnych ramionach. Przytuliła się do niego,
a potem spojrzała na ukochaną twarz.
– Ciągle mogę utonąć w tych twoich błękitnych oczach, Maggie – powiedział
z uśmiechem.
Lata rodzicielstwa, kłopotów finansowych, stresów nie pozbawiły jej uczucia
miłości do niego, chociaż były okresy, kiedy bała się o to. Ciągle kochała jego
ciało, jego zapach, jego dotyk. Czasem jednak czuła się niezauważana. Jak
złoty zegarek, który dostał w spadku po wujku, albo brylantowe kolczyki po jej
babci spoczywające w pudełku – przedmioty, do których w pejzażu życia przy-
wiązuje się dużą wagę ze względu na ich wartość pieniężną, ale które z czasem
ledwo się zauważa. Może jeszcze wyjmie się je z ukrycia na jakąś specjalną
okazję, przeważnie jednak leżą gdzieś zapomniane.
Ale bywają rzeczy gorsze. Maggie widziała, jak rozpadają się małżeństwa jej
przyjaciół, pozostawiając totalną ruinę emocjonalną albo znikając bez śladu,
a potem rodzą się kolejne związki, wcale nie lepsze. Ona nie zawsze lubiła Jo-
nesa. Czasem marzyła, żeby go walnąć w szczękę, tak mocno, że aż stłucze
kostki pięści. Ale kochała go nie mniej niż syna. Stanowili jedną całość, a on
był większą jej częścią. Był częścią niej na dobre i na złe.
– On jest okej – powiedziała, nadal kryjąc się w jego uścisku. – On chce być
okej.
Cisza. Jones zaczerpnął głęboko powietrza; czuła, jak jego klatka piersiowa
powiększa się, napiera na nią.
To nie był tylko gniew. Nie był to brak miłości albo zrozumienia ich chłopca.
To był także strach. Strach, że po tych wszystkich latach dbania o jego zdrowie,
o serce, umysł, pilnowania, żeby kładł się do łóżka o właściwej porze, ograni-
czeń, ostrzegania przed obcymi i rozglądania się na lewo i prawo przed
przejściem przez ulicę – że to wszystko nie wystarczy. Strach, że gdy stanie na
progu dorosłości, siły będące poza ich kontrolą oddalą go od nich na tyle, że
już więcej go nie dosięgną. Strach, że skusi go coś wstrętnego i on temu ule-
gnie, a oni nie będą mogli nic zrobić. Wierzyła, że dobrze go wychowali. Modli-
li się. Dlaczego więc jej mąż ma w sobie tak mało wiary?
– Mam taką nadzieję – mruknął zrezygnowany, jakby było już na wszystko
za późno.
Odwróciła się, żeby upomnieć go, ale zobaczyła na zegarze mikrofalówki
stojącej za nim, że ma tylko pięć minut do następnego pacjenta, nie miała więc
czasu do stracenia. Jones dostrzegł jej spojrzenie na zegar, puścił ją i nieświa-
domie naśladując gesty Ricky’ego, otworzył lodówkę i zajrzał do środka.
– Niech przestanie ratować świat – powiedział. – Wystarczy, że od czasu do
czasu uratuje jedną zdesperowaną duszyczkę. Co więc z jej mężem?
– No, co z nim? – Nalała sobie kubek kawy, żeby wypić przed przejściem
przez hol łączący dom z pokojami, gdzie przyjmowała pacjentów. – To on jest
tą zdesperowaną duszyczką?
Żartowali? A może nie? Kiedy znowu na niego spojrzała, ciągle badał wzro-
kiem wnętrze lodówki. Dziwnie wyglądał z tymi obwódkami zmęczenia wokół
oczu.
– Jones?
Odwrócił się z uśmiechem.
– Zdesperowana, aby zjeść coś na lunch – powiedział, mrugając do niej. Czy
to sprawiało wrażenie wymuszonego gestu?
– Tam są resztki lasagne i świeża sałatka, którą właśnie zrobiłam – poinfor-
mowała, czując ukłucie winy, bo zjadła bez niego, chociaż mogła się spodzie-
wać, że wpadnie do domu na lunch. Szybko się zreflektowała: Jestem żoną,
a nie służącą. Jestem matką, nie kelnerką. Jak często powtarzała te dwa zda-
nia? Może kiedyś sama w nie uwierzy?
– A mój cholesterol? – jęknął, unosząc brwi.
– Może chudy serek? Pasta sojowa? Mielone mięso z indyka?
– Fe… – stęknął, grzebiąc w lodówce. – Kiedy będziemy zdrowi?
– Nie będziemy już zdrowi, Jones. Jesteśmy starzy.
– Hmm…
Pospiesznie pocałowała go w policzek i poszła przyjąć pacjenta.
2
Kochała go. Wiedziała, co to znaczy, bez względu na to, co kto mówi. Nie
można nie wiedzieć, co to miłość, prawda? To jak fajerwerki, jak zderzenie
dwóch płyt tektonicznych pod dnem oceanu. Zmienia topografię życia – niszczy
i tworzy. Jeszcze go nie widziała, a już serce waliło jej jak młotem i czuła, że
ma kompletnie wyschnięte gardło. Czy on też tego doświadczał? Czy on
w ogóle może tego doświadczyć? Czy jest do tego zdolny? A może mógłby zmie-
nić zdanie? Jaka to rozkosz tak się niepokoić, tak czekać, aby potem spotkać
się, ciało z ciałem, dotyk skóry jego szyi na wargach i to głębokie westchnienie
– ulga, jakiej doznajesz, gdy możesz nabrać powietrza w płuca po długim
wstrzymywaniu oddechu pod wodą. Jak mogłaby nie rozumieć miłości? Już
wcześniej spotykała się z chłopcami, i to z wieloma. Ale nigdy nie czuła czegoś
takiego.
– To chwila przyjemności mogąca być przyczyną bólu ciągnącego się przez
całe życie – ostrzegała ją matka, Melody.
Charlene było czasem przykro, czuła do niej żal i zastanawiała się, czy mama
pamięta, jakie to przyjemne, o ile w ogóle jeszcze pamięta, co to jest miłość.
Charlene znalazła w domu babci album ze starymi fotografiami. Leżał na
dnie pudła w zakurzonej starej szafie w pokoju gościnnym. W tym albumie,
pełnym zdjęć ludzi, których nie znała, znalazła ślubną fotografię Melody. Mat-
ka była wtedy smukła i giętka jak trzcina. Miała na sobie koronkową jasnozie-
loną suknię. Była taka ładna. Jednak nie dlatego Charlene wysunęła zdjęcie
z plastikowej koszulki i schowała do torebki, ale z powodu wyrazu twarzy mat-
ki, gdy patrzyła na męża. Promieniowała szczęściem, miała szeroki uśmiech
i błyszczące oczy. Charlene nigdy nie widziała matki takiej jak na tym zdjęciu.
Nigdy. Ta młoda kobieta na fotografii była jej obca, była kimś, kogo Charlene
chciałaby znać. Radosna i rozluźniona, jakby przed chwilą opowiedziała jakiś
sprośny dowcip i za dużo wypiła.
Charlene zabrała to zdjęcie po śmierci babci. Sprzątali dom, szykując go na
sprzedaż. Chciała, żeby go zatrzymali, wprowadzili się i sprzedali wszystkie
śmieci, jakie pozostały.
– Odpada – oświadczyła mama. – Masz pojęcie, ile pracy wymaga mieszka-
nie w takim starym domu?
Ale to był piękny, trzykondygnacyjny dom z koronkowymi zasłonami i drew-
nianymi podłogami, kręconymi balustradami i skrzypiącymi oknami. Każdy
stopień schodów wydawał inny, śpiewny dźwięk, każde drzwi latem trzesz-
czały. Charlene zawsze czuła w powietrzu zapach perfum babci, woń kwiatów,
z jakiegoś powodu skłaniający ją do nucenia Rock-a-bye Baby3
.
Jednak mieszkanie w starym domu to więcej niż ciężka praca, co zachęcało
jej matkę, żeby go sprzedać; Charlene mogła to wyraźnie wyczytać z wyrazu jej
twarzy. Tu nawet nie chodziło o pieniądze, chociaż wiedziała, że był to ważny
czynnik. Charlene nie miała pojęcia, co to było, dlaczego matka chciała sprze-
dać dom jej dzieciństwa, pozwolić, by wprowadzili się do niego obcy i wyre-
montowali go, odzierając z osobowości i historii.
– Jesteś za młoda, żeby to zrozumieć. Czasem chcesz, żeby przeszłość odeszła,
nie poklepywała cię po ramieniu, przypominając rzeczy, o których wolałabyś
zapomnieć.
– Jakie rzeczy? Co chcesz zapomnieć? Myślałam, że kochałaś ten dom.
– Owszem, kochałam. I wiem, że ona chciałaby, żebyśmy w nim zamieszkali.
– Więc dlaczego, mamo?
– Chcę go sprzedać, Charlene. Dlatego że potrzebujemy pieniędzy. Koniec
dyskusji.
W tym oświadczeniu matki kryło się coś tak dziwnego i smutnego, że Charle-
ne natychmiast zamilkła. Miała wtedy trzynaście lat i przepełnił ją gniew,
a także przeogromny smutek z powodu straty babci i domu, który kochała. Jed-
nak nie mogła na ten temat dyskutować z Melody.
– Życie jest pełne wyrzeczeń i strat, zapamiętaj to, Charlene.
Czy to prawda? – zastanawiała się. Co to wszystko znaczy?
Straciła już ojca. Była zbyt młoda, żeby go opłakiwać, ale wiedziała, że inne
dziewczęta miały coś, czego nigdy nie rozumiała. Ułożył na ten temat słowa do
piosenki Sprzedane wspomnienie.
Rzeczy, które pragniesz zatrzymać – wyrzuć.
Rzeczy, które chcesz stracić – zatrzymaj.
Sprzedaj swą historię.
Sprzedaj swą duszę.
Jesteś bankrutem, zmęczony i stary.
Wspomnienia niech trwają, ty zaś
Owiń się nimi, gdy zimno ci dokuczy.
Refrenem był wściekły wrzask, powtarzający bez ustanku tytuł. To nie było
złe. Z pewnością nie gorsze od tych gównianych kawałków, jakie grali.
Próbowała namówić Slasha, żeby pomógł jej napisać do tego muzykę. Ale nie
chciał.
Slash uważał, że jej teksty są zbyt kwieciste, przeładowane ozdobnikami. Jak
gdyby ktoś, kto siebie nazywa „Slash” i maluje się czarną szminką, miał prawo
cokolwiek krytykować. Walczyli o to często, z pasją. Nie zgadzała się z jego
krytyką. To, co pisała, płynęło z jej wnętrza, z jej życia wewnętrznego. Matka
nazwała ją „królową dramatu”. Wiedziała, że gdyby ich przycisnąć, większość
jej przyjaciół – nawet Rick – zgodziłaby się z tym stwierdzeniem. Nieważne, co
myślą. Lepiej żyć głośno, intensywnie, grać jak na scenie, niż zdychać na
uwiąd mózgu na podmiejskim śmietnisku.
Gdyby nie Rick, wieki temu rzuciłaby ten ich głupi zespół garażowy. Mdliło
ją, gdy śpiewała na różnych imprezach ich kawałki, teksty innych, myśli in-
nych, jakieś nędzne plagiaty. Slash nigdy nie wymyślił czegoś oryginalnego.
Był dobrym muzykiem, sprawnie naśladował lubianych przez siebie gita-
rzystów, ale przez całe swoje życie nie skomponował jednego oryginalnego
akordu.
Nie zamierzała niszczyć jego gitary, gdy mu ją wyrwała z rąk, ale wyśli-
zgnęła się jej i uderzyła o ścianę, silnie i w taki sposób, że rozpadła się na
kawałki. Myślała, że Slash na ten widok się rozpłacze, ale on tylko pozbierał
resztki instrumentu i niósł je w ramionach jak dziecko.
– No pięknie, Char – rzekł surowo Rick.
– Nie chciałam tego – powiedziała, patrząc za Slashem bezradnie. Ciągle
czuła się z tego powodu źle; zastanawiała się, ile może kosztować taka gitara,
gdyby chciała mu kupić nową. Okazało się, że za dużo jak na jej możliwości.
Działała zbyt impulsywnie, czasem raniła ludzi, a potem czuła się okropnie.
Wydawało się, że nigdy nie będzie zdolna naprawić swoich błędów – miała dar
czynienia zła nie do naprawienia.
Siedziała w tym swoim byle jakim pokoju w byle jakim domu, malując pa-
znokcie u nóg na opalizującą zieleń. Nienawidziła tego budynku z jego kwadra-
towymi pokojami i cienkimi ścianami, identycznego jak każdy co trzeci na ich
osiedlu. To przypominało życie w pudełku należącym do kogoś o ograniczonej
wyobraźni. Jak można osiągnąć szczyt inwencji twórczej w takiej klatce? Ona
nie mogła. I nie chciała. Chciała w pół roku dojrzeć, mieć osiemnaście lat. A po
otrzymaniu świadectwa zniknąć stąd. Studia? Następne cztery lata terminowa-
nia, życia z arbitralnymi nakazami? Odpada. „A dokąd ty właściwie chcesz iść?
– pytała matka. – Myślisz, że z głodowej pensji wyżyjesz w Nowym Jorku? Bez
wykształcenia wylądujesz w McDonaldzie”.
Ale Charlene miała gotowy plan ucieczki; więcej – była już w trakcie jego re-
alizacji.
„Zawsze możesz zostać tu ze mną, Charlene. Kiedy będziesz na to gotowa –
przyrzekł jej w czasie ostatniego spotkania. – Możesz zostać tak długo, jak ze-
chcesz”.
Uśmiechała się do siebie, gdy usłyszała wolno wznoszące się głosy u dołu
schodów. Przerwała malowanie dużego palca u nogi i słuchała. Niekiedy po na-
sileniu głosów i ich tonacji mogła określić, czy potem nastąpi szybka eksplozja
dźwięków kończąca się trzaśnięciem drzwi i wściekłym rozgrzewaniem motoru,
czy też wzmożonym ruchem i jeszcze głośniejszymi głosami, bieganiną po poko-
jach, aż w końcu ktoś oberwie. To mogła być jej matka albo ojczym, Graham –
albo nawet ona sama, jeżeli zechce się wmieszać. Nie dziś – po ostatniej awan-
turze przyrzekła sobie: nigdy więcej. Potem przez cały tydzień musiała masko-
wać sińce makijażem. Niech się pozabijają! Jednak to, co słyszała, nie brzmiało
dobrze.
Nie mogła rozróżnić słów, tylko histeryczny pisk matki. Sięgnęła po iPoda,
wetknęła do uszu słuchawki, włączyła go i podkręciła głośność. The Killers.
Próbowała śpiewać, osiągnąć stan błogiej obojętności. Jednak jej serce dziko
łomotało, czuła suchość w gardle. Skończyła malować paznokcie ręką już lekko
drżącą; zakręciła buteleczkę i z hałasem postawiła na nocnym stoliku. Nienawi-
dziła tego buntowniczego stanu swojego ciała. Umysł miała odporny, nie bał
się niczego, lecz ciało było jak u małej dziewczynki trzęsącej się ze strachu
w ciemności.
Wyłączyła muzykę i zaczęła nasłuchiwać. Cisza. Przez moment czuła nawet
ulgę. Jednak ten brak hałasu nie wyglądał dobrze. To nie była martwa cisza.
Tętniła życiem, coś w sobie kryła. Charlene wstała z łóżka, rozcapierzając palce
nóg, podeszła do tandetnych drzwi z obdrapaną pozłacaną klamką i nasłuchi-
wała dalej. Nic. Nawet telewizora, który matka rano włączała na jakieś progra-
my rozrywkowe albo mydlane opery, a po południu na talk-show Oprah i dr
Phil. Jak ta kobieta mogła słyszeć swoje myśli?
Charlene była blisko drzwi. Dotykała ich, tak jak uczono ją robić, gdy wy-
buchnie pożar. Jeżeli drzwi są rozgrzane, nie wolno ich otwierać – oni prze-
wiercą się do niej. Stój, pochyl się i skocz. A potem cię wydostaną i tak jak nie-
ustannie wbijano im do głowy w szkole, wyprowadzą przy akompaniamencie
dzwonków. Jednak w tych wszystkich podmiejskich obrzydliwych utarczkach
małżeńskich, w których atmosferze żyła, czując na sobie lubieżne spojrzenia oj-
czyma, słysząc obcesowe uwagi, wydawała się samej sobie mała i zbrukana,
podczas gdy samolubna, głupia Melody nie umiała wybrać między rolą surowej,
dyscyplinującej matki a rolą serdecznej przyjaciółki córki – Charlene pozosta-
wała nieufna i zagubiona. W ciągu wszystkich lat szkolnych nikt jej nie powie-
dział, co w takim wypadku powinna zrobić. Nikt nie przyjedzie jej na ratunek
dużym, ryczącym syrenami czerwonym wozem. Musi po prostu z tym żyć. Ale
to boli. Szkodzi jak trująca substancja w wodzie, której nie można wyczuć po-
wonieniem ani smakiem, tylko objawia się później patologicznymi skutkami
i kończy na kozetce psychiatry.
Myślała o tym, otwierając drzwi, aby zejść na dół do holu, zagłębić się w tę
nieznaną ciszę. Zatrzymała się u szczytu schodów.
– Mamo?!
Nie było odpowiedzi, ale teraz coś usłyszała. Coś łagodnego, cichego
i drżącego, jakiś rytmiczny, nieregularny dźwięk. Płacz. Ktoś płakał. Wolno
zeszła po schodach.
– Mamo?
3
Marshall Crosby znowu miał depresję. Maggie widziała to wyraźnie. Przema-
wiały za tym wszystkie fizyczne sygnały. Był rozczochrany, nieumyte włosy
zasłaniały bezładnie grube szkła okularów. Kiedy zaczynała z nim seanse,
pierwszą rzeczą, jaką dostrzegła, było to, że rzadko się trudził, aby odgarnąć
włosy z oczu. Zwykle patrzył przez nie, okazując rozmaite uczucia – pogardę,
bunt, onieśmielenie. Albo, tak jak dzisiaj, rodzaj smutku. Coś, co krył głęboko
w sobie. Jego kościste ramiona przygarbiły się w wytartej marynarce; kolana
szeroko rozstawione, ręce wetknięte w kieszenie dżinsów. Pod oczami widać
było sine podkówki.
– Jak się dziś czujemy, Marshall? – zapytała.
Siedziała na krześle naprzeciwko kanapy, którą zajmował chłopak.
Obciągnęła spódnicę i położyła na kolanach notes.
– Dobrze, jak sądzę.
– Wyglądasz na zmęczonego.
– Tak, jak sądzę.
– Coś cię ostatnio męczy? Może źle sypiasz?
Wzruszenie ramion. Odchylił się, by spojrzeć w okno, jakby spodziewając się
kogoś tam zobaczyć.
– W takim razie… – zaczęła, próbując uchwycić jego wzrok. Ale on teraz pa-
trzył na stojący między nimi stoliczek do kawy. – Może trzeba zmienić terapię,
jeżeli masz trudności ze snem.
– Ostatnio ciągle jestem na nogach.
Czy w jego głosie wyczuła ten często występujący ton zniecierpliwienia?
– Nauka?
Marshall spojrzał na Maggie z ironicznym uśmiechem.
– Nauka jest dobra dla dziewczyn.
– Kto ci to powiedział? – Nie musiała pytać. Wiedziała, że jego ojciec.
Marshall znowu wzruszył ramionami. Obserwowała go przez chwilę, a potem
opuściła wzrok na notatnik na kolanach. Na bloczku widniał zapis, który kie-
dyś zrobiła: „Wymyka się”. Nie pamiętała, kiedy to było, ale teraz odniosła
dokładnie takie samo wrażenie.
Przed laty jakiś sfrustrowany nauczyciel nazwał Marshalla upośledzonym i ta
etykietka towarzyszyła mu potem przez całą szkołę podstawową i średnią.
Całymi latami znosił obelgi w domu i znęcanie się nad nim w szkole. W końcu
Henry Ivy, który uczył Marshalla historii, doszedł do wniosku, że wszyscy się
mylą. Marshall był maltretowanym chłopcem, którego określano jako
„opóźniony”. Henry podał mu pomocną dłoń, udzielając, po amatorsku, pewnej
rady. Ostatni test ujawnił, ku zaskoczeniu wszystkich, że Marshall ma iq bliskie
geniusza.
Zbiegiem okoliczności w tym samym czasie aresztowano ojca chłopca za pro-
wadzenie auta pod wpływem alkoholu. Wtedy Marshall zamieszkał z ciotką
Leilą, wujkiem Markiem i dwoma starszymi kuzynami, Timem i Ryanem. Leila
posłuchała rady pana Ivy’ego i zaprowadziła Marshalla do Maggie, żeby go
zbadała. Potem wszyscy usilnie pracowali, by wyprowadzić go na prostą. Po-
prawa następowała stosunkowo szybko. Do czasu, gdy ojciec Marshalla został
zwolniony.
– Jak ci się teraz układa z ojcem?
– W porządku, jak sądzę. Już się tak bardzo nie wścieka.
Marshall mógł wybrać pozostanie z Leilą i Markiem Lane’ami, ale zdecydo-
wał się na powrót do ojca. Zamieszkał w domu przed trzema tygodniami i od
tego czasu oceny spadały, a higiena pozostawiała wiele do życzenia; wróciła
też obojętność. Maggie podejrzewała, że to tylko kwestia czasu – Marshall prze-
stanie brać leki i nie będzie uczęszczał na spotkania. Była wściekła i bezradna.
Po spotkaniu z chłopakiem w zeszłym tygodniu tak bardzo przytłaczały ją te
odczucia, że poszła do swojego terapeuty.
– Terapia odnosi tylko wtedy skutek, gdy pacjent okazuje dobrą wolę i party-
cypuje – powiedział dr Willough. – Dotyczy to zarówno młodzieży, jak i do-
rosłych. Pacjent musi chcieć sobie pomóc. Nam pozostaje ocena naszych ogra-
niczeń. Granic, do jakich możemy się posunąć.
Maltretowane dzieci prawie zawsze chcą wrócić do domu. Czasem udaje się
je powstrzymać, czasem nie. Ojciec Marshalla był policjantem. Po aresztowaniu
stracił pracę, ale nie stracił przyjaciół. Sędzia, który pozwolił chłopcu wrócić do
domu, był kumplem Travisa od kieliszka. Siedząc na sali sądowej Leila, siostra
Travisa, wypłakiwała się w mankiet Maggie. „Stracimy go” – szeptała. Maggie
miała nadzieję, że się myli. Do tej pory pamiętała szyderczy uśmieszek Travisa,
jakim ich uraczył, wychodząc z Marshallem.
– Dobrze – powiedziała. – Jeśli nie nauka, to co robiłeś dziś w nocy?
Starała się mówić swobodnie, beznamiętnie.
– Pomagałem ojcu.
Marshall wyprostował się. Na jego twarzy ukazał się cień uśmiechu. Miał to,
czego chciał każdy chłopiec: był blisko ojca. Poczuła lekkie ukłucie – Jones
i Ricky.
– Pomagałeś ojcu. W czym?
– Pani wie, że teraz jest prywatnym detektywem?
– Słyszałam.
Henry Ivy powiedział jej w czasie ich częstych spotkań na lunchu, że Travis
Crosby wywiesił taką tabliczkę, chociaż nikt nie potrafił sobie nawet wyobra-
zić, kto mógłby chcieć korzystać z jego usług.
– Pomagałem malować biuro – wyjaśnił Marshall. – Po skończeniu szkoły zo-
stanę jego wspólnikiem.
W jego głosie brzmiała niezwykła duma. Chciałaby życzyć mu szczęścia, ale
jedynie skinęła głową. To było wrażliwe dziecko; zmartwił go brak jej entuzja-
zmu – dostrzegła nerwowe ruchy jego prawej nogi; sekundę później zaczął ob-
gryzać paznokieć kciuka.
– A co ze studiami? – zapytała. – Pan Ivy mówił, że z twoimi punktami sat
możesz trafić do dobrej szkoły, do Rutgers, Fordham.
Machnął lekceważąco ręką.
– Tata powiedział, że nie ma na to pieniędzy.
Próbowała się opanować, chociaż najchętniej wykrzyczałaby: Wyjedź z tego
miasta, Marshall! Zostaw ojca! Idź się uczyć, to dla ciebie jedyna szansa!
– Istnieje coś takiego jak stypendia, dotacje, pomoc finansowa – powie-
działa. – Możemy ci pomóc.
Wlepił wzrok w podłogę. Postanowiła zmienić temat.
– Jak ci się układa z matką?
– Moja matka to dziwka – odrzekł łagodnie, ale na jego policzkach pojawił
się rumieniec.
– Dlaczego tak mówisz? – Zaniepokojona, przesunęła się nieco na krześle.
Uśmiechnął się drwiąco.
– Ma nowego przyjaciela.
Maggie przed odpowiedzią głęboko westchnęła, mając nadzieję, że pomoże
mu chwila milczenia. Zniknął ironiczny uśmieszek i teraz w jego wzroku widać
było bezgraniczny smutek.
– Jednak to nie czyni z niej dziwki, Marshall. Kiedy ostatni raz rozmawiałeś
z matką?
Maggie usłyszała samochód syna na podjeździe. Za szybko, pomyślała. Te
dzieciaki za szybko jeżdżą, a szybkie auta prowokują ich do tego. Prawie nie
słyszała odpowiedzi Marshalla, tylko to, że matka zostawiła wiadomość na Fa-
cebooku.
– Napisała, że za mną tęskni.
Zaśmiał się gorzko. Zabrzmiało to tak, jakby był już bardzo stary i bardzo
znudzony.
– Żadnych odwiedzin, żadnych telefonów?
– Twierdzi, że nie ma czasu. Że jest zbyt zajęta.
Maggie nie wiedziała, czy to prawda, być może Marshall po prostu jej unika.
Pięć lat wcześniej Angie Crosby opuściła Travisa po brutalnej bijatyce (Travisa
nigdy z tego powodu nie oskarżono, bo i on oberwał od Angie). Potem zaan-
gażowali się w koszmarny proces rozwodowy i walkę o opiekę nad synem.
W Hollows, gdzie mieszkali i gdzie wszyscy razem dorastali, była to głośna
sprawa. Krążyły niekończące się plotki i pogłoski. Nie było uroczystości ani
przyjęcia, żeby nie szeptano o tym.
– Ale ty chciałbyś być z mamą w dobrych stosunkach, prawda?
– Sądzę, że tak. Kiedy przyznano im wspólną opiekę nad synem, Angie nagle
zniknęła. Chętnie zostawiła Travisa i zdawało się, że to samo czuła, porzucając
Marshalla. Jeśli nie mogła go trzymać z dala od ojca – jak niedawno zwierzyła
się Maggie – to nie chce go więcej widzieć. Odmówiła uczęszczania z synem na
sesje i wysłała do Maggie maila, wyjaśniając w nim swój punkt widzenia w tej
sprawie. Marshall już w wieku dziewięciu lat miał skłonność do wybuchów
gwałtownej złości; dwukrotnie uderzył Angie, która twierdziła też, że syn regu-
larnie obrzucał ją wyzwiskami, jakich nauczył go ojciec.
„Zawsze bałam się Travisa, nawet wtedy, gdy go kochałam. Przykro mi to
mówić, ale teraz to samo czuję wobec Marshalla. Chcę żyć tam, gdzie nikt nie
będzie mnie bił, gdzie mój syn nie będzie mnie nazywał suką i dziwką. Czy to
czyni ze mnie monstrum porzucające własne dziecko?”
Maggie byłaby szczęśliwa, mogąc widzieć ich razem z dala od Travisa; wtedy
Marshall czułby się dużo lepiej. Może po prostu wtedy, gdy Travis wrócił do
domu, a Marshall zwrócił się do niego, Angie znowu się wycofała. Maggie zano-
towała, żeby skontaktować się z nią i dowiedzieć się, co naprawdę zamierza.
– Bierzesz lekarstwa?
Marshall skinął głową. Nie była pewna, czy ma mu wierzyć.
Maggie nie zawsze zgadzała się na podawanie leków dzieciom; uważała, że
to ostateczność. W czasie swojej praktyki jako psycholog rodzinny
i młodzieżowy straciła wielu młodych pacjentów, ponieważ nie dość szybko
wzywała dra Willougha, żeby zapisywał lekarstwa. Jednak siedemnastoletni
Marshall nie był już dzieckiem. I podczas pierwszej wizyty u niej był poważnie
przygnębiony. To nie była dwubiegunowość czy adhd – w ciągu wielu lat otrzy-
mał już tyle diagnoz, ilu miał terapeutów. Maggie, nie chcąc ryzykować
i widząc go w tak typowej depresji, przepisała łagodny środek antydepresyjny.
Zdawało się, że znajdował się pod dobrą kontrolą ciotki, która go kochała,
i wuja, który też go lubił, martwił się o jego zdrowie i pomyślność, a także pod
opieką – co może nawet ważniejsze – kuzynów, Ryana i Tima, zdrowych, do-
brze ułożonych chłopców, którzy wciągali go do gry w piłkę, pozwalali zajmo-
wać się renowacją starego samochodu, umawiali z dziewczyną, którą polubił.
Maggie uświadomiła im ryzyko stosowania leków antydepresyjnych i koniecz-
ność ciągłego ich monitorowania. Jednak w przypadku Marshalla działały po-
prawnie.
– Jesteś w kontakcie z Ryanem i Timem?
– Taa… Trzymamy się razem. – Teraz nie patrzył na nią, tylko gdzieś wyżej.
Wciąż unikał jej wzroku. Wydawało się, że zauważył, że drżą mu kolana, i sta-
rał się nad tym zapanować.
– No dalej, Marshall! Możemy się przez to przebić? Co się dzieje?
Patrzył z zainteresowaniem w sufit. Odwrócił wzrok i uśmiechnął się. Zawsze
lubiła jego uśmiech – uroczy, chłopięcy i tak niespodziewany jak promień
słońca przebijający się przez burzową chmurę. Jednak w tym uśmiechu kryło
się coś niedobrego, coś, co sprawiło, że przeniknął ją dreszcz.
Nagle pochylił się i patrzył na nią uważnie.
– Pani wie co, pani doktor, prawda?
Mrugnęła do niego, pokazując, że się go nie boi i nie zrobiła na niej
wrażenia zmiana tonu jego głosu z bezbarwnego, płaskiego, monotonnie
brzmiącego w coś głębokiego, przypominającego warczenie.
– Co to jest, Marshall?
Zachichotał cicho, jakoś dziwnie. Poczuła nagłą chęć odsunięcia się od niego
i wyprostowała się na krześle.
– Nie jestem pewien, czy chcę, żeby pani dłużej grzebała w mojej głowie.
Uśmiechnęła się zachęcająco, patrząc w jego zielone jak malachit oczy,
głębokie niczym jezioro w kamieniołomie.
– Jak chcesz, możesz tu przychodzić albo nie, to oczywiście twój wybór – po-
wiedziała.
Na jego twarzy ukazał się wyraz rozterki, trądzik młodzieńczy na podbródku
i czole zaczerwienił się ze złości. Kąciki ust opadły, oczy rozwarły się szeroko,
jakby zamierzał się rozpłakać, lecz zaraz zwęziły się nieprzyjemnie – nieufnie,
złośliwie.
– Rozmawiaj ze mną, Marshall.
Próbowała nie robić wrażenia zdesperowanej. Będąc matką, chciałaby przy
nim usiąść, wziąć go w objęcia i mocno przytulić. Jednak nie mogła tego zro-
bić. Nie zaakceptowałby tego odruchu miłości.
Wstał. Kiedy przestał się garbić, uświadomiła sobie to, czego przedtem nie
dostrzegała: że jest bardzo wysoki. Zawsze widziała w nim przygarbionego,
tyczkowatego dzieciaka, nigdy takiego jak dziś, dużego, silnego młodzieńca.
Pewnie ma ze sześć stóp i waży blisko sto funtów, pomyślała z zaskoczeniem.
Odruchowo odsunęła się z krzesłem. Zaskoczenie musiało się odbić na jej twa-
rzy, wywołując u niego brzydki grymas kogoś, kto chce wygrać wojnę.
Nigdy nie była świadkiem jego skłonności do przemocy, ale teraz, na tej se-
sji, była zaskoczona tym, co zobaczyła. Co się zmieniło?
Pochylił się i chwycił leżący na ziemi plecak. Wyszedł, nie oglądając się i ci-
cho zamykając za sobą drzwi. Siedziała dobrą minutę z łomoczącym sercem
w piersi. Potem wstała, podeszła do biurka i podniosła słuchawkę telefoniczną.
4
Gryzonie. Były wszędzie. Ludzie nawet nie wiedzieli gdzie. I nie chcieli wie-
dzieć. Widzieli całe kolonie myszy, szczurów, wiewiórek i szopów – na stry-
chach, w suterenach, w ścianach, pod szopami z narzędziami. Kolonie miesz-
kające latami obok ludzi, oddzielone od nich calowymi ściankami, żyły, dora-
stały, umierały, zmieniały się w proch. Kryło się w nich pewnego rodzaju
piękno – ich śliskie ciała, ich dzika natura, ich małe, ostre ząbki i czarne oczka.
Młode były milutkie, jak wszystkie dzieci, każdego gatunku. Maleńkie różowe
kuleczki, ślepe i piszczące.
Szczur, którego złapał w pułapkę, dorosły samiec, był zdecydowanie obrzydli-
wy. I jego śmierć też wyglądała obrzydliwie – odsłonięte zęby i wyciągnięte pa-
zury. Był duży, kilka cali od nosa do nasady ogona, i jak Charlie Strout szaco-
wał, ważył pewnie blisko pół funta. Widział już większe, tak duże jak mały kot.
Wiedział, że są groźne. Ugryzły go dwa razy – raz u starszej kobiety na strychu.
Nałożyła mu na ranę pajęczynę, zabandażowała i poczęstowała herbatą. Innym
razem został ugryziony, gdy wyjmował zwierzę z pułapki, myśląc, że jest mar-
twe. Nieostrożność. One przeważnie tylko uciekały przed nim; chciały być
same, jak każdy. Rzucił pułapkę na podłogę forda. Wylądowała z hałasem obok
dwóch ciał; przykrył je grubym brezentem.
– Złapałeś coś?
Odwrócił się i zobaczył kobietę, która go zatrudniła, stojącą na końcu ścieżki
wiodącej do drzwi domu. Już przywykł do niezbyt przyjemnego widoku. We-
tknęła przyciśnięte do ciała ręce w kieszenie i uniosła ramiona. Patrzyła na nie-
go w jasnym świetle późnego popołudnia, które podkreślało złotą barwę jej
włosów i skrzyło się w brylantach kolczyków. Była ładna, dość młoda, koło
czterdziestki. Kobiety teraz długo wyglądają dziewczęco i atrakcyjnie. Nie przy-
pominał sobie, żeby jego mama albo jej przyjaciółki wyglądały tak dobrze, gdy
był w wieku dziecka klientki.
– Złapałem, proszę pani.
– Może to już ostatni?
– Zabezpieczyłem wyjścia. Teraz nie będą mogły się wydostać, staną się ner-
wowe i być może, gdy zgłodnieją, zechcą wejść do pułapek po pożywienie.
Wtedy nie będą mogły już uciec.
– Ale czy mogą wejść do domu? – zapytała.
– Nie mogą, proszę pani. To niemożliwe.
Oczywiście, że mogą! Są sprytne i działają skrycie. Potrafią, jeśli tylko wy-
czują zapach jedzenia, znaleźć dziury, o których nie wiemy – przy radiu, telewi-
zorze, w toalecie, w przewodach wentylacyjnych.
– Tylko niech pani nie zostawia jedzenia na wierzchu. Proszę się zawsze
LISA UNGER KRUCHE WIĘZI Przekład Radosław Januszewski
Tytuł oryginału: Fragile Copyright © Lisa Unger, 2010 Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXIV Copyright © for the Polish translation by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXIV Wydanie I Warszawa
Moim rodzicom, Joemu i Wirginii Miscione Nigdy nie zrozumiemy, co znaczy być rodzicami, póki sami nimi nie zostaniemy. Kocham was, Mamo i Tato. Dziękuję za wszystko… co wtedy i teraz.
PROLOG Kiedy Jones Cooper był młodszy, nie wierzył w pomyłki. Myślał, że każda dro- ga, bez względu na to, gdzie się kończy, zaprowadzi cię tam, gdzie twoje miej- sce. Żale przynależały krótkowzrocznym, małostkowym. On w ogóle o tym nie myślał; tak świat postrzega arogancka młodzież – tylko że jego młodość dawno minęła. Jones, skręcając fordem explorerem w boczną drogę i włączając napęd na cztery koła, żeby pokonać błoto, czuł jednak wagę wszystkiego, czego teraz żałował. W ostatnim tygodniu minionej jesieni pogoda zwariowała – jednego dnia było wściekle gorąco, a następnego zimno ze śnieżycą, potem znowu ciepło. Teraz zbliżała się burza, jakby niebo samo postanowiło zaprotestować przeciw tym anomaliom. Do rana ślady znikną. Nawet po tych wszystkich latach ciągle zdumiewało go, że tak szybko mógł się zmienić. Odrzucić wszelkie konwencje i całą definiującą go moralność. Jak- by zapięcie puściło i opadł wielki kaptur. Z trudem rozpoznawał osobę kryjącą się pod nim. Przez wiele lat próbował sobie wmówić, że do zmiany zachowania zmusiły go okoliczności, w jakich się znalazł. Jednak w głębi serca wiedział. Wiedział, jaki jest naprawdę. Słaby. Podły. Nikczemny. Zawsze taki był. W momencie kiedy zatrzymał auto, oślepiająca błyskawica na chwilę rozświetliła okolicę. Zgasił motor i siedział, uspokajając oddech. W kieszeni odezwał się wibrujący dźwięk komórki. Nie sprawdzając, wiedział, że to żona; po tylu latach spędzonych z tą kobietą wiedział, kiedy zadzwoni, a nawet co mu powie. Nie odebrał, ale zegar tykał. Miał pół godziny, żeby oddzwonić, za- nim zacznie wystukiwać inne numery. Nie było w jego zwyczaju znajdować się poza możliwością kontaktu. Nie o tej godzinie wczesnego poranku, kiedy skończyła się jej ostatnia sesja i nie wydarzyło się nic szczególnego w jego nor- malnie zapakowanym dniu. Myśl o utracie normalności spowodowała, że Jones zaczął nagle szlochać. Był zaskoczony gwałtownością płaczu; szarpiący całym ciałem, dobywający się z głębi piersi kaszel pochylił go tak, że jego głowa spoczęła na kierownicy. Wnętrze auta wypełniło głośne, zwierzęce wycie; nie mógł uwierzyć, że ten głos udręki wydaje jego ciało. Ale nie mógł się powstrzymać. Nie miał wyboru, mu- siał się poddać. Na szczęście minęło tak nagle, jak nadeszło, i pozostały tylko niknące drgawki. Deszcz lunął, gdy ocierał załzawione oczy. Niebo rozdarła ko- lejna błyskawica i Jones poczuł pod stopami drżenie ziemi po dudniącym grzmocie. Sięgnął pod siedzenie pasażera, gdzie trzymał swój żółty płaszcz nieprzema- kalny. Włożył go jeszcze w aucie, nasuwając kaptur szczelnie na głowę. Potem wysiadł, obszedł samochód, otworzył tylne drzwi i odsłonił to, co się znajdo-
wało pod przykryciem. Zawiniątko było niezwykle małe. Trudno sobie nawet wyobrazić, że zdołało ukryć to wszystko, co w nim tkwiło, co mroczne i brzyd- kie, każdą złą, niewłaściwą drogę, każdy tchórzliwy wybór. Nie chciał go doty- kać. Znowu odezwał się telefon. Jones strząsnął z siebie wszystkie myśli i sięgnął do wnętrza wozu, aby oboma rękoma chwycić pakunek w grubym szarym pla- stiku. Już nie wydawał mu się taki mały i lekki. Teraz zawierał w sobie ciężar całego świata. Poczuł grozę, jednak zwalczył ją. Nie miał czasu na łzy. Z paczką w rękach Jones szedł w deszczu, aby zgrabnie pochylić się, przejść pod taśmą zwykle otaczającą miejsca zbrodni i zatrzymać się przed otwartą dziurą. Chłopiec z Hollows, Matty Baur, wpadł do opuszczonego szybu kopalni, gdy w czasie zabawy z przyjaciółmi nagle pod jego stopami zapadła się ziemia. Wpadając, złamał nogę. Niemal cały dzień policja i służby ratunkowe wyciągały Matty’ego z szybu, wygrzebując go z błota i ziemi. Jones był pierwszym ochotnikiem, który opuścił się z noszami ratowniczymi do nieruchomo leżącej ofiary, aby ją wyciągnąć. Chociaż nie był wtedy na służbie – kurował się po kontuzji – postanowił iść chłopcu na ratunek. Matty Baur leżał spokojnie z załzawionymi oczami; był w szoku, miał okrop- nie wykręconą nogę. Nawet wtedy, gdy Jones przenosił go na nosze, szepcząc zapewnienia: „Nie bój się, chłopcze, bezpiecznie cię wyciągniemy”, nie wydał żadnego dźwięku. Potem Jones śledził wzrokiem, jak nosze wędrowały w górę na tle kręgu światła, obracając się wolno, niczym wskazówka zegara. Czekał w ciemności, w głębi szybu, niemal dwadzieścia minut, które wydawały mu się godzinami, zanim opuszczono szelki, żeby go wyciągnąć. Tam na dole miał dużo czasu na myślenie. – Pospieszcie się, chłopcy. – Przykro nam, szefie. Ruszamy się tak szybko, jak tylko możemy. – Ale to nie jest jakoś bardzo, kurwa, szybko. Jednak gdy początkowe niemiłe uczucie klaustrofobii minęło, poczuł w mro- ku dziwny spokój. Z góry docierało do niego trochę światła i echo głosów. Nie bał się, że ściany zapadną się i pogrzebią go żywcem. Powitałby nawet z radością taką bohaterską śmierć jako coś, co byłoby przeciwne niegodnemu życiu, jakie wiódł. Szyb mieli zasypać następnego dnia o brzasku. Już czekał buldożer i wielka kupa ziemi. Posterunek policji Jones opuścił, mówiąc asystentce, że idzie sprawdzić, czy wszystko w porządku. Powiedział też, że będzie tu rano, aby do- pilnować wszystkiego jak należy. I tak zrobił. – Żadne więcej dziecko nie może wpaść do tej studni. Mieliśmy szczęście, że Matty tylko złamał nogę. Jones Cooper był dobrym policjantem. Hollows miało szczęście, że on tu był. Wszyscy to mówią. Bez zbędnych ceremonii i pustych słów wypuścił zawiniątko z rąk i w sekundę później usłyszał ciche stuknięcie, gdy wylądowało na mokrej ziemi. Potem wrócił do samochodu po łopatę, którą zawsze woził ze sobą.
Spędził dwadzieścia minut na męczącym wrzucaniu ziemi do szybu – tyle, żeby zakryła to, czego i tak nie można zobaczyć, nawet stojąc na skraju otworu. Kie- dy tak pracował w pocie czoła, deszcz cały czas intensywnie padał, a niebo raz po raz darły błyskawice.
MIESIĄC WCZEŚNIEJ
1 Dźwięk zatrzaskiwanych drzwi siatkowych nigdy nie wywoływał u niej bicia serca ze szczęścia, które potem natychmiast umykało, zostawiając jakieś małe puste miejsce. Maggie mogła niemal słyszeć swego syna takim, jaki był kiedyś – biegnącego, umorusanego od gry w piłkę nożną albo jazdy na rowerze Bóg wie dokąd. Głodny albo spragniony szedł prosto do lodówki. „Mamo, chcę coś przekąsić”. Był wtedy pełen miłości, gotów ją uściskać, nawet pocałować – nie tak jak jego przyjaciele, którzy chyłkiem wymykali się z objęć matek, a ich czułości zawsze znosili jak szczepienie. Chętnie się śmiał. Często się wygłupiał, zachowywał jak klaun, chcąc, żeby śmiała się razem z nim. Nie tak znowu daw- no minęły dni, gdy jej syn nazywał się Ricky, a nie Rick, jak teraz. Ale tamten chłopiec już tak się od niej oddalił, jakby wsiadł do statku kosmicznego i pole- ciał na księżyc. Rick wszedł do kuchni. Stojąc, przewyższał ją o głowę. Cały w czerni – para pracowicie pomiętych i wystrzępionych dżinsów, wysokie, sznurowane marten- sy, chociaż na dworze było wyjątkowo upalnie jak na tę porę roku. Poczuła duszności, ale pomyślała, że to może być sprawa hormonów. Przywykła już do srebrnego kółka w jego nosie; no cóż, to z pewnością jest cool. – Hej, mamo. – Hej, synku. Otworzył kredens. Starała się nie patrzeć na niego. Stała przy blacie kuchen- nym, kartkując katalog z nikomu niepotrzebnymi rzeczami. Zerkała jednak kątem oka. Wczoraj przyszedł do domu z tatuażem – jakiś abstrakcyjny ple- mienny wzór na całej długości przedramienia. Obrzydliwy. Nie powinien tego sobie robić – to tylko jakieś czarno-białe rysunki. Jeszcze więcej wizyt, żeby to skończyć; musiał zarobić pieniądze, aby za nie zapłacić. Ona nie miała ochoty finansować takiego okaleczania siebie, na szczęście wcale nie prosił jej o pie- niądze. Skóra wokół rysunku była wyraźnie podrażniona, błyszczała od wazeli- ny, którą wysmarował się dla ochrony. Ten widok przyprawiał ją o mdłości. Cały czas myślała tylko o tym, jak czysta, nieskazitelna, miękka i różowa była kiedyś skóra jej dziecka. Jak trzymała w ramionach jego cudowne ciało, takie małe i nienaruszone, jak całowała każdy jego cal, zachwycona. Wtedy nie mogła oderwać od niego wzroku. A teraz odwracała oczy, nie chcąc patrzeć na własnego syna i na to, co zrobił ze swym pięknym ciałem. Wspomniała wczorajszą utarczkę. Powiedziała wszystko, co miała do powie- dzenia. Trzy tygodnie temu skończył osiemnaście lat. Maggie już nie ponosi od- powiedzialności za jego ciało. „Nie masz prawa mną kierować – rzucił jej. – Nie jestem dzieckiem”. Miał oczywiście rację. I to ją najbardziej raniło. – Nie przejmuj się, mamo – rzekł, jakby czytając w jej myślach. Przeglądał
pocztę leżącą na blacie. – Mnóstwo ludzi nosi tatuaże. – Ricky… – zaczęła, czując, że jej twarz zaczyna płonąć. Jednak zamiast kon- tynuować, tylko głęboko westchnęła. To było coś, co na zawsze z nim pozosta- nie. Mogła na to nie patrzeć, tak jak na jego włosy, ciągle zmieniające kolor; dziś były czarne jak węgiel. Podszedł i pocałował ją w głowę. – Nie dziecko, mamo. – Dla mnie zawsze będziesz dzieckiem, Ricky. Próbował odejść, ale go powstrzymała i szybko uściskała, a on oddał jej uścisk. – Rick – powiedział. Odwrócił się od niej i podszedł do lodówki. – Zawsze, Ricky. Wiedziała, że jest głupia i uparta. Miał rację czy nie, mówiąc, jak chce, żeby go nazywać? Czy nie uczyła go, żeby zawsze mówił głośno i wyraźnie w swoim imieniu, stawiał przed sobą granice, miał dla siebie szacunek? – Mamo. – Jedno słowo. Łagodne upomnienie, ale też prośba, żeby trochę odpuściła. Uśmiechnęła się. Bez względu na to, jak była przygnębiona, jak bardzo za- gniewana, dzieliła z synem pewnego rodzaju chemię, która nie dopuszczała do groźnych spięć między nimi. Ich konflikty rozwiązywały się śmiechem, a nie trzaskaniem drzwiami lub krzykiem. Rick nie miał tej chemii z ojcem. Kiedy jej mąż kłócił się z synem, rozumiała, dlaczego nie jest możliwe żadne uspoka- jające słowo, dlaczego pewnego dnia ludzie nie mogą po prostu nauczyć się żyć w zgodzie. – Jak tam wasz zespół? – zapytała, zmieniając temat, co dobrze zrobiło oboj- gu. – Nie bardzo. Charlene pobiła się ze Slashem, rozwaliła mu gitarę. A jego nie stać na nową. Tak czy owak, nie mamy zaplanowanych żadnych koncertów i możemy sobie zrobić przerwę. – Kto to jest Slash? – Znasz go, to Billy Lovett. – Och… – Billy o złotych włosach i zielonych jak morze oczach, czarująca gwiazda piłkarzy, co kiedyś wywoływało żywsze bicie serc całej czwartej klasy. On i Rick byli seniorami, gotowi ukończyć szkołę; nie do poznania na tych zdjęciach, zrobionych, gdy słonecznym blaskiem zdawał się lśnić każdy kawałek ich skóry. Teraz sprawiali wrażenie sypiających za dnia w trumnach. To, że Billy chciał, żeby nazywać go „Slash”, było czymś nowym. – Z przykrością to słyszę – stwierdziła. Szczerze mówiąc, ten ich zespół był okropny. Głos Charlene w najlepszym wypadku można by uznać za przeciętny. Rick grał na perkusji i robił to w miarę znośnie, jednak bez szczególnego talentu – przynajmniej tak uważała Maggie. Billy vel Slash był dość przyzwoitym gitarzystą. Jednak kiedy grali,
wydawali dźwięki, na skutek których Maggie cała się w sobie kuliła. – No, no, no… – powiedziała tylko po wysłuchaniu ich występu, na który wybrała się z Jonesem w zeszłym roku podczas konkursu szkolnych zespołów muzycznych. Znaleźli się w finałowej trójce, ale ostatecznie przegrali z równie paskudnie brzmiącym rywalem. – Jestem pod wrażeniem. Rick nalał sobie szklankę soku pomarańczowego, rozlewając kilka kropel na granitowy blat i świeżo umytą drewnianą podłogę. Chwyciła szmatę i wytarła za niego. „To jest problem. Ty zawsze chodzisz za nim i sprzątasz jego bałagan. On myśli, że wolno mu robić wszystko”. Jej najgorsze kłótnie z mężem dotyczyły ich jedynego dziecka. Jones zdawał się nie zauważać, że ich syn, „dziwoląg”, jak go zwykle nazywał, miał średnią 4,0 i bliski doskonałości wynik testu sat1 . Listy o jego wcześniejszym przyjęciu na uniwersytety Georgetown i Nowy Jork zawisły na drzwiach lodówki, gdzie zwykle wieszała jego rysunki kredką i szkolne świadectwa. A to były dopiero pierwsze dwa. „Ale czy to ważne, kiedy on i tak nie chce iść na studia, a ta cała jego błysko- tliwość i to wszystko, co myśli, że może zrobić, sprowadza się do tego pieprzo- nego kółka w nosie?” Jednak Maggie znała swego syna; Ricky nie chciałby wypełniać tych wszyst- kich wniosków tak wcześnie, gdyby pod jego włosami i tatuażami punka nie krył się ktoś, kto wie, co znaczy wykształcenie. On nie chciał przez całe życie pracować w miejscowym sklepie muzycznym. – Zatem ty i Charlene do zimy będziecie już ze sobą formalnie? Spojrzał na matkę swymi bystrymi oczami. Były czarne, czarne jak studnia bez dna, jak oczy jej ojca. Czasami widziała w nich też jego siłę i mądrość. – Żartujesz – powiedział. – Nie. Nie żartuję. To może być nawet zabawne. – Hm… Nie, mamo, nie będziemy. W każdym razie nie w ciągu najbliższych miesięcy. – No cóż, zrobisz to po swojemu… w swoim stylu. Wzięła ścierkę i zaczęła wycierać przedmioty niewymagające wycierania – chromowany chlebak, toster, włoskie naczynie służące za miskę do świeżych owoców, których właśnie zabrakło. Tak, naprawdę musi iść do sklepu. Boże, nie pozwól, żeby Jones lub Ricky zabrał kiedyś listę z blatu i poszedł po zaku- py, potem przez trzy dni nie zrzędząc. Zastanawiała się, co by dla Ricky’ego i Charlene miało znaczyć „w swoim stylu”. Ale i tak biegała do szkoły i sklepów – tak jak wszystkie matki przygoto- wujące córki i synów do balu szkoły średniej – kupowała ubrania, nawet wypożyczyła smoking. Maggie mogła zaakceptować jakiś gotycki strój wizyto- wy, zniosłaby to. Ona sama była modna sto lat temu. Uczęszczała na Uniwersy- tet Nowojorski, udzielała się w East Village – Piramid Club, cbgb – nosząc się w czerni. Dlatego styl syna nie przeszkadzał jej tak bardzo jak Jonesowi. Za jej
czasów na studiach było tak samo. Ale Charlene… Martwiła się o nią. Charlene, zagubiona dziewczyna, zdesperowana, ognista i wrażliwa, kryjąca się za maską czarnej kredki do oczu i czerwonych ust wampa, sprawiała wrażenie kogoś, kto chce uchodzić za wszystkowiedzącego. Należała do bun- towniczych dziewcząt, wywołujących awantury bez poważnego powodu. Bez jego wiedzy, a być może w sposób niezamierzony nawet przez nią samą, zarzu- ciła na syna Maggie sieć. Sieć, której nici były mocniejsze niż stalowe liny. W głosie Ricky’ego usłyszała dziwny ton, gdy pierwszy raz opowiadał jej o Charlene; to on sprawił, że przestała robić, co robiła, i zaczęła słuchać. Od razu wiedziała, że szykują się kłopoty. Od tamtego czasu ciągle czekała na: Mamo, Charlene jest w ciąży. Musimy wziąć ślub. Była jednak na tyle mądra, by powitać Charlene w ich domu, w ro- dzinie. Za przyzwoleniem Jonesa oczywiście. Bo to nie była zła dziewczyna. Maggie dostrzegała w niej coś ze swojej młodości. Coś – ale niewiele. Dobrze pamiętała, jak sama się buntowała, gdy jej rodzice próbowali trzy- mać ją z dala od chłopca z sąsiedniej szkoły średniej, z którym się spotykała. Phillip Leblanc – włosy punka, poplamiony czarny strój (oczywiście artysta) – był tym wszystkim, czym nie byli chłopcy z Hollows. Naturalnie kochała się w nim, tak jak się kochają nastolatki – jakby był gwiazdą rocka. To, rzecz ja- sna, nie była prawdziwa miłość. Tylko że mając siedemnaście lat, nikt sobie tego nie uświadamia. Rodzice swymi niekończącymi się tyradami i ględzeniem zrobili to, co było najgorsze: pchnęli ją w jego chętne ramiona. Wyniknęły z tego niezłe kłopoty, z których ledwo się wyplątała. Ale to było inne życie. Czasami zastanawiała się, co się z nim stało. Na chybił trafił prze- szukiwała Google, ale nic nie znalazła. To był chłopak pełen konfliktów i pew- nie wyrósł na mężczyznę pakującego się w tarapaty. Jej matka podczas którychś z kolei narzekań na Charlene przyznała, że oni wtedy źle wszystkim pokierowali, czym zaskoczyła Maggie. Aż za dobrze wie- działa, że matka nie należy do tych, którzy ustąpią choćby na cal. Jednak miała dość czasu, aby się zastanowić nad tamtymi dawno minionymi czasami – wtedy, kiedy nie drażniły jej odgłosy dochodzące ze strychu. Na szczęście Jones też był zdania, że jeśli chodzi o Charlene, to ich syn stoi na skraju urwiska. Każda próba pomocy czy pokierowania nim mogła się skończyć skokiem w przepaść. – Ta dziewczyna sypia z naszym synem – rzekł jej pewnego wieczoru, gdy pili wino przy basenie. – Wiem – odrzekła, nie bez cienia czegoś w rodzaju złości, może zazdrości czy też smutku. Zaledwie wczoraj widziała, jak Charlene sięga ręką do krocza Ric- ky’ego. Jakoś to jej przypomniało zmianę pieluszek i kąpanie go. Poczuła ukłucie żalu. Czasem wydawało się jej, że wszystko już minęło – macie- rzyństwo, żal, wina i strach. Codziennie żegnała małego chłopca – od chwili gdy opuścił jej ciało – i będzie go żegnała do momentu, gdy kiedyś opuści dom. Ale nie, to nie wszystko. Była jeszcze miłość, ta sprawiająca cierpienie, bezna-
dziejna miłość. To wszystko było czasem takie trudne. – Z tą dziewczyną jest coś nie w porządku. – Wiem – powiedziała. Jones rzucił jej przez stół spojrzenie. – Myślałem, że ją lubisz. Wzruszyła ramionami. – Ona obchodzi mnie tylko dlatego, że obchodzi mnie Ricky. A on ją kocha. – Co on wie o miłości? – Niewiele. Dlatego to takie niebezpieczne. Zapłacę za smoking i limuzynę – powiedziała. Przecież nie jest żebraczką, prawda? – Daj spokój, mamo. – Tak tylko głośno myślę. Zapytaj Charlene. Przecież nawet taka hipiska jak Char ma jakieś skrywane fantazje na temat tańców i strojów na przyjęcie. Próbowała się uśmiechnąć, ale podejrzewała, że tylko sprawi wrażenie, iż rozpaczliwie chce to zrobić. – Okej, okej. Zapytam ją. Rozbawił ją, ale równocześnie poczuła nikłą ekscytację. Nigdy nie myślała o sobie jak o tego rodzaju matce. Ale taka była – pchała swoje dziecko na tę durną zimową ceremonię, żeby potem mieć fotki, dołączyć do innych matek i paplać o sukniach i kwiatach, o limuzynach i smokingach. To takie żenujące. Wróciła do kartkowania katalogu, starając się sprawiać wrażenie obojętnej. Sensorowy alarm do basenu, ceramiczna żaba z kluczem w brzuchu, pływające naczynie do chłodzenia. Czuła się tak, jakby już coś kupowała. Cokolwiek. Skoncentrowała spojrzenie na swoich paznokciach. Wymagały manikiuru. I znowu trzasnęły drzwi siatkowe. Podniosła wzrok, ale syn już wyszedł. Jego miejsce zajął mąż, sortujący pocztę. Gdyby wiedzieli, jak bardzo byli do siebie podobni, pewnie wbiłoby ich w ziemię. – Gdzie jest nasz Johnny Rotten2 ? – zapytał obojętnie Jones. – Był tu przed minutą. – Zamknęła katalog i wrzuciła go do śmieci. – Pewnie słyszał, że wchodzę. Otworzył rachunek telefoniczny, zerknął i odłożył na blat. – Pewnie słyszał – potwierdziła. – Nie będzie dziś żadnych kłótni, dobrze? – Kłótni? A o co, Maggie? Wojna jest przegrana. Pozostało tylko się poddać. Poczuła kluchę w gardle. – To nie jest wojna. Tu nie ma zwycięzców i pokonanych. On jest naszym sy- nem. – Powiedz to jemu. Patrzyła na niego, ale już się w sobie zamknął; przerzucał obojętnie pozo- stałą pocztę, zwykłe śmieci. Nie wiedziała, jak dodać mu otuchy, jak go ułago- dzić. Wiek i praca uczyniły go twardym. Ale nie był taki przez cały czas. Jego
gniew był niezwykle wybuchowy, głośny – jak grzmoty w czasie burzy. Spojrzał na nią. – Ładnie wyglądasz. Zrobiłaś coś z włosami? – Kilka dni temu podcięłam. – Przeczesała palcami miedziane loki, mrugając kusząco: chodź tutaj. Podszedł i skrył ją w swych mocnych ramionach. Przytuliła się do niego, a potem spojrzała na ukochaną twarz. – Ciągle mogę utonąć w tych twoich błękitnych oczach, Maggie – powiedział z uśmiechem. Lata rodzicielstwa, kłopotów finansowych, stresów nie pozbawiły jej uczucia miłości do niego, chociaż były okresy, kiedy bała się o to. Ciągle kochała jego ciało, jego zapach, jego dotyk. Czasem jednak czuła się niezauważana. Jak złoty zegarek, który dostał w spadku po wujku, albo brylantowe kolczyki po jej babci spoczywające w pudełku – przedmioty, do których w pejzażu życia przy- wiązuje się dużą wagę ze względu na ich wartość pieniężną, ale które z czasem ledwo się zauważa. Może jeszcze wyjmie się je z ukrycia na jakąś specjalną okazję, przeważnie jednak leżą gdzieś zapomniane. Ale bywają rzeczy gorsze. Maggie widziała, jak rozpadają się małżeństwa jej przyjaciół, pozostawiając totalną ruinę emocjonalną albo znikając bez śladu, a potem rodzą się kolejne związki, wcale nie lepsze. Ona nie zawsze lubiła Jo- nesa. Czasem marzyła, żeby go walnąć w szczękę, tak mocno, że aż stłucze kostki pięści. Ale kochała go nie mniej niż syna. Stanowili jedną całość, a on był większą jej częścią. Był częścią niej na dobre i na złe. – On jest okej – powiedziała, nadal kryjąc się w jego uścisku. – On chce być okej. Cisza. Jones zaczerpnął głęboko powietrza; czuła, jak jego klatka piersiowa powiększa się, napiera na nią. To nie był tylko gniew. Nie był to brak miłości albo zrozumienia ich chłopca. To był także strach. Strach, że po tych wszystkich latach dbania o jego zdrowie, o serce, umysł, pilnowania, żeby kładł się do łóżka o właściwej porze, ograni- czeń, ostrzegania przed obcymi i rozglądania się na lewo i prawo przed przejściem przez ulicę – że to wszystko nie wystarczy. Strach, że gdy stanie na progu dorosłości, siły będące poza ich kontrolą oddalą go od nich na tyle, że już więcej go nie dosięgną. Strach, że skusi go coś wstrętnego i on temu ule- gnie, a oni nie będą mogli nic zrobić. Wierzyła, że dobrze go wychowali. Modli- li się. Dlaczego więc jej mąż ma w sobie tak mało wiary? – Mam taką nadzieję – mruknął zrezygnowany, jakby było już na wszystko za późno. Odwróciła się, żeby upomnieć go, ale zobaczyła na zegarze mikrofalówki stojącej za nim, że ma tylko pięć minut do następnego pacjenta, nie miała więc czasu do stracenia. Jones dostrzegł jej spojrzenie na zegar, puścił ją i nieświa- domie naśladując gesty Ricky’ego, otworzył lodówkę i zajrzał do środka. – Niech przestanie ratować świat – powiedział. – Wystarczy, że od czasu do
czasu uratuje jedną zdesperowaną duszyczkę. Co więc z jej mężem? – No, co z nim? – Nalała sobie kubek kawy, żeby wypić przed przejściem przez hol łączący dom z pokojami, gdzie przyjmowała pacjentów. – To on jest tą zdesperowaną duszyczką? Żartowali? A może nie? Kiedy znowu na niego spojrzała, ciągle badał wzro- kiem wnętrze lodówki. Dziwnie wyglądał z tymi obwódkami zmęczenia wokół oczu. – Jones? Odwrócił się z uśmiechem. – Zdesperowana, aby zjeść coś na lunch – powiedział, mrugając do niej. Czy to sprawiało wrażenie wymuszonego gestu? – Tam są resztki lasagne i świeża sałatka, którą właśnie zrobiłam – poinfor- mowała, czując ukłucie winy, bo zjadła bez niego, chociaż mogła się spodzie- wać, że wpadnie do domu na lunch. Szybko się zreflektowała: Jestem żoną, a nie służącą. Jestem matką, nie kelnerką. Jak często powtarzała te dwa zda- nia? Może kiedyś sama w nie uwierzy? – A mój cholesterol? – jęknął, unosząc brwi. – Może chudy serek? Pasta sojowa? Mielone mięso z indyka? – Fe… – stęknął, grzebiąc w lodówce. – Kiedy będziemy zdrowi? – Nie będziemy już zdrowi, Jones. Jesteśmy starzy. – Hmm… Pospiesznie pocałowała go w policzek i poszła przyjąć pacjenta.
2 Kochała go. Wiedziała, co to znaczy, bez względu na to, co kto mówi. Nie można nie wiedzieć, co to miłość, prawda? To jak fajerwerki, jak zderzenie dwóch płyt tektonicznych pod dnem oceanu. Zmienia topografię życia – niszczy i tworzy. Jeszcze go nie widziała, a już serce waliło jej jak młotem i czuła, że ma kompletnie wyschnięte gardło. Czy on też tego doświadczał? Czy on w ogóle może tego doświadczyć? Czy jest do tego zdolny? A może mógłby zmie- nić zdanie? Jaka to rozkosz tak się niepokoić, tak czekać, aby potem spotkać się, ciało z ciałem, dotyk skóry jego szyi na wargach i to głębokie westchnienie – ulga, jakiej doznajesz, gdy możesz nabrać powietrza w płuca po długim wstrzymywaniu oddechu pod wodą. Jak mogłaby nie rozumieć miłości? Już wcześniej spotykała się z chłopcami, i to z wieloma. Ale nigdy nie czuła czegoś takiego. – To chwila przyjemności mogąca być przyczyną bólu ciągnącego się przez całe życie – ostrzegała ją matka, Melody. Charlene było czasem przykro, czuła do niej żal i zastanawiała się, czy mama pamięta, jakie to przyjemne, o ile w ogóle jeszcze pamięta, co to jest miłość. Charlene znalazła w domu babci album ze starymi fotografiami. Leżał na dnie pudła w zakurzonej starej szafie w pokoju gościnnym. W tym albumie, pełnym zdjęć ludzi, których nie znała, znalazła ślubną fotografię Melody. Mat- ka była wtedy smukła i giętka jak trzcina. Miała na sobie koronkową jasnozie- loną suknię. Była taka ładna. Jednak nie dlatego Charlene wysunęła zdjęcie z plastikowej koszulki i schowała do torebki, ale z powodu wyrazu twarzy mat- ki, gdy patrzyła na męża. Promieniowała szczęściem, miała szeroki uśmiech i błyszczące oczy. Charlene nigdy nie widziała matki takiej jak na tym zdjęciu. Nigdy. Ta młoda kobieta na fotografii była jej obca, była kimś, kogo Charlene chciałaby znać. Radosna i rozluźniona, jakby przed chwilą opowiedziała jakiś sprośny dowcip i za dużo wypiła. Charlene zabrała to zdjęcie po śmierci babci. Sprzątali dom, szykując go na sprzedaż. Chciała, żeby go zatrzymali, wprowadzili się i sprzedali wszystkie śmieci, jakie pozostały. – Odpada – oświadczyła mama. – Masz pojęcie, ile pracy wymaga mieszka- nie w takim starym domu? Ale to był piękny, trzykondygnacyjny dom z koronkowymi zasłonami i drew- nianymi podłogami, kręconymi balustradami i skrzypiącymi oknami. Każdy stopień schodów wydawał inny, śpiewny dźwięk, każde drzwi latem trzesz- czały. Charlene zawsze czuła w powietrzu zapach perfum babci, woń kwiatów, z jakiegoś powodu skłaniający ją do nucenia Rock-a-bye Baby3 . Jednak mieszkanie w starym domu to więcej niż ciężka praca, co zachęcało
jej matkę, żeby go sprzedać; Charlene mogła to wyraźnie wyczytać z wyrazu jej twarzy. Tu nawet nie chodziło o pieniądze, chociaż wiedziała, że był to ważny czynnik. Charlene nie miała pojęcia, co to było, dlaczego matka chciała sprze- dać dom jej dzieciństwa, pozwolić, by wprowadzili się do niego obcy i wyre- montowali go, odzierając z osobowości i historii. – Jesteś za młoda, żeby to zrozumieć. Czasem chcesz, żeby przeszłość odeszła, nie poklepywała cię po ramieniu, przypominając rzeczy, o których wolałabyś zapomnieć. – Jakie rzeczy? Co chcesz zapomnieć? Myślałam, że kochałaś ten dom. – Owszem, kochałam. I wiem, że ona chciałaby, żebyśmy w nim zamieszkali. – Więc dlaczego, mamo? – Chcę go sprzedać, Charlene. Dlatego że potrzebujemy pieniędzy. Koniec dyskusji. W tym oświadczeniu matki kryło się coś tak dziwnego i smutnego, że Charle- ne natychmiast zamilkła. Miała wtedy trzynaście lat i przepełnił ją gniew, a także przeogromny smutek z powodu straty babci i domu, który kochała. Jed- nak nie mogła na ten temat dyskutować z Melody. – Życie jest pełne wyrzeczeń i strat, zapamiętaj to, Charlene. Czy to prawda? – zastanawiała się. Co to wszystko znaczy? Straciła już ojca. Była zbyt młoda, żeby go opłakiwać, ale wiedziała, że inne dziewczęta miały coś, czego nigdy nie rozumiała. Ułożył na ten temat słowa do piosenki Sprzedane wspomnienie. Rzeczy, które pragniesz zatrzymać – wyrzuć. Rzeczy, które chcesz stracić – zatrzymaj. Sprzedaj swą historię. Sprzedaj swą duszę. Jesteś bankrutem, zmęczony i stary. Wspomnienia niech trwają, ty zaś Owiń się nimi, gdy zimno ci dokuczy. Refrenem był wściekły wrzask, powtarzający bez ustanku tytuł. To nie było złe. Z pewnością nie gorsze od tych gównianych kawałków, jakie grali. Próbowała namówić Slasha, żeby pomógł jej napisać do tego muzykę. Ale nie chciał. Slash uważał, że jej teksty są zbyt kwieciste, przeładowane ozdobnikami. Jak gdyby ktoś, kto siebie nazywa „Slash” i maluje się czarną szminką, miał prawo cokolwiek krytykować. Walczyli o to często, z pasją. Nie zgadzała się z jego krytyką. To, co pisała, płynęło z jej wnętrza, z jej życia wewnętrznego. Matka nazwała ją „królową dramatu”. Wiedziała, że gdyby ich przycisnąć, większość jej przyjaciół – nawet Rick – zgodziłaby się z tym stwierdzeniem. Nieważne, co myślą. Lepiej żyć głośno, intensywnie, grać jak na scenie, niż zdychać na
uwiąd mózgu na podmiejskim śmietnisku. Gdyby nie Rick, wieki temu rzuciłaby ten ich głupi zespół garażowy. Mdliło ją, gdy śpiewała na różnych imprezach ich kawałki, teksty innych, myśli in- nych, jakieś nędzne plagiaty. Slash nigdy nie wymyślił czegoś oryginalnego. Był dobrym muzykiem, sprawnie naśladował lubianych przez siebie gita- rzystów, ale przez całe swoje życie nie skomponował jednego oryginalnego akordu. Nie zamierzała niszczyć jego gitary, gdy mu ją wyrwała z rąk, ale wyśli- zgnęła się jej i uderzyła o ścianę, silnie i w taki sposób, że rozpadła się na kawałki. Myślała, że Slash na ten widok się rozpłacze, ale on tylko pozbierał resztki instrumentu i niósł je w ramionach jak dziecko. – No pięknie, Char – rzekł surowo Rick. – Nie chciałam tego – powiedziała, patrząc za Slashem bezradnie. Ciągle czuła się z tego powodu źle; zastanawiała się, ile może kosztować taka gitara, gdyby chciała mu kupić nową. Okazało się, że za dużo jak na jej możliwości. Działała zbyt impulsywnie, czasem raniła ludzi, a potem czuła się okropnie. Wydawało się, że nigdy nie będzie zdolna naprawić swoich błędów – miała dar czynienia zła nie do naprawienia. Siedziała w tym swoim byle jakim pokoju w byle jakim domu, malując pa- znokcie u nóg na opalizującą zieleń. Nienawidziła tego budynku z jego kwadra- towymi pokojami i cienkimi ścianami, identycznego jak każdy co trzeci na ich osiedlu. To przypominało życie w pudełku należącym do kogoś o ograniczonej wyobraźni. Jak można osiągnąć szczyt inwencji twórczej w takiej klatce? Ona nie mogła. I nie chciała. Chciała w pół roku dojrzeć, mieć osiemnaście lat. A po otrzymaniu świadectwa zniknąć stąd. Studia? Następne cztery lata terminowa- nia, życia z arbitralnymi nakazami? Odpada. „A dokąd ty właściwie chcesz iść? – pytała matka. – Myślisz, że z głodowej pensji wyżyjesz w Nowym Jorku? Bez wykształcenia wylądujesz w McDonaldzie”. Ale Charlene miała gotowy plan ucieczki; więcej – była już w trakcie jego re- alizacji. „Zawsze możesz zostać tu ze mną, Charlene. Kiedy będziesz na to gotowa – przyrzekł jej w czasie ostatniego spotkania. – Możesz zostać tak długo, jak ze- chcesz”. Uśmiechała się do siebie, gdy usłyszała wolno wznoszące się głosy u dołu schodów. Przerwała malowanie dużego palca u nogi i słuchała. Niekiedy po na- sileniu głosów i ich tonacji mogła określić, czy potem nastąpi szybka eksplozja dźwięków kończąca się trzaśnięciem drzwi i wściekłym rozgrzewaniem motoru, czy też wzmożonym ruchem i jeszcze głośniejszymi głosami, bieganiną po poko- jach, aż w końcu ktoś oberwie. To mogła być jej matka albo ojczym, Graham – albo nawet ona sama, jeżeli zechce się wmieszać. Nie dziś – po ostatniej awan- turze przyrzekła sobie: nigdy więcej. Potem przez cały tydzień musiała masko- wać sińce makijażem. Niech się pozabijają! Jednak to, co słyszała, nie brzmiało dobrze.
Nie mogła rozróżnić słów, tylko histeryczny pisk matki. Sięgnęła po iPoda, wetknęła do uszu słuchawki, włączyła go i podkręciła głośność. The Killers. Próbowała śpiewać, osiągnąć stan błogiej obojętności. Jednak jej serce dziko łomotało, czuła suchość w gardle. Skończyła malować paznokcie ręką już lekko drżącą; zakręciła buteleczkę i z hałasem postawiła na nocnym stoliku. Nienawi- dziła tego buntowniczego stanu swojego ciała. Umysł miała odporny, nie bał się niczego, lecz ciało było jak u małej dziewczynki trzęsącej się ze strachu w ciemności. Wyłączyła muzykę i zaczęła nasłuchiwać. Cisza. Przez moment czuła nawet ulgę. Jednak ten brak hałasu nie wyglądał dobrze. To nie była martwa cisza. Tętniła życiem, coś w sobie kryła. Charlene wstała z łóżka, rozcapierzając palce nóg, podeszła do tandetnych drzwi z obdrapaną pozłacaną klamką i nasłuchi- wała dalej. Nic. Nawet telewizora, który matka rano włączała na jakieś progra- my rozrywkowe albo mydlane opery, a po południu na talk-show Oprah i dr Phil. Jak ta kobieta mogła słyszeć swoje myśli? Charlene była blisko drzwi. Dotykała ich, tak jak uczono ją robić, gdy wy- buchnie pożar. Jeżeli drzwi są rozgrzane, nie wolno ich otwierać – oni prze- wiercą się do niej. Stój, pochyl się i skocz. A potem cię wydostaną i tak jak nie- ustannie wbijano im do głowy w szkole, wyprowadzą przy akompaniamencie dzwonków. Jednak w tych wszystkich podmiejskich obrzydliwych utarczkach małżeńskich, w których atmosferze żyła, czując na sobie lubieżne spojrzenia oj- czyma, słysząc obcesowe uwagi, wydawała się samej sobie mała i zbrukana, podczas gdy samolubna, głupia Melody nie umiała wybrać między rolą surowej, dyscyplinującej matki a rolą serdecznej przyjaciółki córki – Charlene pozosta- wała nieufna i zagubiona. W ciągu wszystkich lat szkolnych nikt jej nie powie- dział, co w takim wypadku powinna zrobić. Nikt nie przyjedzie jej na ratunek dużym, ryczącym syrenami czerwonym wozem. Musi po prostu z tym żyć. Ale to boli. Szkodzi jak trująca substancja w wodzie, której nie można wyczuć po- wonieniem ani smakiem, tylko objawia się później patologicznymi skutkami i kończy na kozetce psychiatry. Myślała o tym, otwierając drzwi, aby zejść na dół do holu, zagłębić się w tę nieznaną ciszę. Zatrzymała się u szczytu schodów. – Mamo?! Nie było odpowiedzi, ale teraz coś usłyszała. Coś łagodnego, cichego i drżącego, jakiś rytmiczny, nieregularny dźwięk. Płacz. Ktoś płakał. Wolno zeszła po schodach. – Mamo?
3 Marshall Crosby znowu miał depresję. Maggie widziała to wyraźnie. Przema- wiały za tym wszystkie fizyczne sygnały. Był rozczochrany, nieumyte włosy zasłaniały bezładnie grube szkła okularów. Kiedy zaczynała z nim seanse, pierwszą rzeczą, jaką dostrzegła, było to, że rzadko się trudził, aby odgarnąć włosy z oczu. Zwykle patrzył przez nie, okazując rozmaite uczucia – pogardę, bunt, onieśmielenie. Albo, tak jak dzisiaj, rodzaj smutku. Coś, co krył głęboko w sobie. Jego kościste ramiona przygarbiły się w wytartej marynarce; kolana szeroko rozstawione, ręce wetknięte w kieszenie dżinsów. Pod oczami widać było sine podkówki. – Jak się dziś czujemy, Marshall? – zapytała. Siedziała na krześle naprzeciwko kanapy, którą zajmował chłopak. Obciągnęła spódnicę i położyła na kolanach notes. – Dobrze, jak sądzę. – Wyglądasz na zmęczonego. – Tak, jak sądzę. – Coś cię ostatnio męczy? Może źle sypiasz? Wzruszenie ramion. Odchylił się, by spojrzeć w okno, jakby spodziewając się kogoś tam zobaczyć. – W takim razie… – zaczęła, próbując uchwycić jego wzrok. Ale on teraz pa- trzył na stojący między nimi stoliczek do kawy. – Może trzeba zmienić terapię, jeżeli masz trudności ze snem. – Ostatnio ciągle jestem na nogach. Czy w jego głosie wyczuła ten często występujący ton zniecierpliwienia? – Nauka? Marshall spojrzał na Maggie z ironicznym uśmiechem. – Nauka jest dobra dla dziewczyn. – Kto ci to powiedział? – Nie musiała pytać. Wiedziała, że jego ojciec. Marshall znowu wzruszył ramionami. Obserwowała go przez chwilę, a potem opuściła wzrok na notatnik na kolanach. Na bloczku widniał zapis, który kie- dyś zrobiła: „Wymyka się”. Nie pamiętała, kiedy to było, ale teraz odniosła dokładnie takie samo wrażenie. Przed laty jakiś sfrustrowany nauczyciel nazwał Marshalla upośledzonym i ta etykietka towarzyszyła mu potem przez całą szkołę podstawową i średnią. Całymi latami znosił obelgi w domu i znęcanie się nad nim w szkole. W końcu Henry Ivy, który uczył Marshalla historii, doszedł do wniosku, że wszyscy się mylą. Marshall był maltretowanym chłopcem, którego określano jako „opóźniony”. Henry podał mu pomocną dłoń, udzielając, po amatorsku, pewnej rady. Ostatni test ujawnił, ku zaskoczeniu wszystkich, że Marshall ma iq bliskie
geniusza. Zbiegiem okoliczności w tym samym czasie aresztowano ojca chłopca za pro- wadzenie auta pod wpływem alkoholu. Wtedy Marshall zamieszkał z ciotką Leilą, wujkiem Markiem i dwoma starszymi kuzynami, Timem i Ryanem. Leila posłuchała rady pana Ivy’ego i zaprowadziła Marshalla do Maggie, żeby go zbadała. Potem wszyscy usilnie pracowali, by wyprowadzić go na prostą. Po- prawa następowała stosunkowo szybko. Do czasu, gdy ojciec Marshalla został zwolniony. – Jak ci się teraz układa z ojcem? – W porządku, jak sądzę. Już się tak bardzo nie wścieka. Marshall mógł wybrać pozostanie z Leilą i Markiem Lane’ami, ale zdecydo- wał się na powrót do ojca. Zamieszkał w domu przed trzema tygodniami i od tego czasu oceny spadały, a higiena pozostawiała wiele do życzenia; wróciła też obojętność. Maggie podejrzewała, że to tylko kwestia czasu – Marshall prze- stanie brać leki i nie będzie uczęszczał na spotkania. Była wściekła i bezradna. Po spotkaniu z chłopakiem w zeszłym tygodniu tak bardzo przytłaczały ją te odczucia, że poszła do swojego terapeuty. – Terapia odnosi tylko wtedy skutek, gdy pacjent okazuje dobrą wolę i party- cypuje – powiedział dr Willough. – Dotyczy to zarówno młodzieży, jak i do- rosłych. Pacjent musi chcieć sobie pomóc. Nam pozostaje ocena naszych ogra- niczeń. Granic, do jakich możemy się posunąć. Maltretowane dzieci prawie zawsze chcą wrócić do domu. Czasem udaje się je powstrzymać, czasem nie. Ojciec Marshalla był policjantem. Po aresztowaniu stracił pracę, ale nie stracił przyjaciół. Sędzia, który pozwolił chłopcu wrócić do domu, był kumplem Travisa od kieliszka. Siedząc na sali sądowej Leila, siostra Travisa, wypłakiwała się w mankiet Maggie. „Stracimy go” – szeptała. Maggie miała nadzieję, że się myli. Do tej pory pamiętała szyderczy uśmieszek Travisa, jakim ich uraczył, wychodząc z Marshallem. – Dobrze – powiedziała. – Jeśli nie nauka, to co robiłeś dziś w nocy? Starała się mówić swobodnie, beznamiętnie. – Pomagałem ojcu. Marshall wyprostował się. Na jego twarzy ukazał się cień uśmiechu. Miał to, czego chciał każdy chłopiec: był blisko ojca. Poczuła lekkie ukłucie – Jones i Ricky. – Pomagałeś ojcu. W czym? – Pani wie, że teraz jest prywatnym detektywem? – Słyszałam. Henry Ivy powiedział jej w czasie ich częstych spotkań na lunchu, że Travis Crosby wywiesił taką tabliczkę, chociaż nikt nie potrafił sobie nawet wyobra- zić, kto mógłby chcieć korzystać z jego usług. – Pomagałem malować biuro – wyjaśnił Marshall. – Po skończeniu szkoły zo- stanę jego wspólnikiem. W jego głosie brzmiała niezwykła duma. Chciałaby życzyć mu szczęścia, ale
jedynie skinęła głową. To było wrażliwe dziecko; zmartwił go brak jej entuzja- zmu – dostrzegła nerwowe ruchy jego prawej nogi; sekundę później zaczął ob- gryzać paznokieć kciuka. – A co ze studiami? – zapytała. – Pan Ivy mówił, że z twoimi punktami sat możesz trafić do dobrej szkoły, do Rutgers, Fordham. Machnął lekceważąco ręką. – Tata powiedział, że nie ma na to pieniędzy. Próbowała się opanować, chociaż najchętniej wykrzyczałaby: Wyjedź z tego miasta, Marshall! Zostaw ojca! Idź się uczyć, to dla ciebie jedyna szansa! – Istnieje coś takiego jak stypendia, dotacje, pomoc finansowa – powie- działa. – Możemy ci pomóc. Wlepił wzrok w podłogę. Postanowiła zmienić temat. – Jak ci się układa z matką? – Moja matka to dziwka – odrzekł łagodnie, ale na jego policzkach pojawił się rumieniec. – Dlaczego tak mówisz? – Zaniepokojona, przesunęła się nieco na krześle. Uśmiechnął się drwiąco. – Ma nowego przyjaciela. Maggie przed odpowiedzią głęboko westchnęła, mając nadzieję, że pomoże mu chwila milczenia. Zniknął ironiczny uśmieszek i teraz w jego wzroku widać było bezgraniczny smutek. – Jednak to nie czyni z niej dziwki, Marshall. Kiedy ostatni raz rozmawiałeś z matką? Maggie usłyszała samochód syna na podjeździe. Za szybko, pomyślała. Te dzieciaki za szybko jeżdżą, a szybkie auta prowokują ich do tego. Prawie nie słyszała odpowiedzi Marshalla, tylko to, że matka zostawiła wiadomość na Fa- cebooku. – Napisała, że za mną tęskni. Zaśmiał się gorzko. Zabrzmiało to tak, jakby był już bardzo stary i bardzo znudzony. – Żadnych odwiedzin, żadnych telefonów? – Twierdzi, że nie ma czasu. Że jest zbyt zajęta. Maggie nie wiedziała, czy to prawda, być może Marshall po prostu jej unika. Pięć lat wcześniej Angie Crosby opuściła Travisa po brutalnej bijatyce (Travisa nigdy z tego powodu nie oskarżono, bo i on oberwał od Angie). Potem zaan- gażowali się w koszmarny proces rozwodowy i walkę o opiekę nad synem. W Hollows, gdzie mieszkali i gdzie wszyscy razem dorastali, była to głośna sprawa. Krążyły niekończące się plotki i pogłoski. Nie było uroczystości ani przyjęcia, żeby nie szeptano o tym. – Ale ty chciałbyś być z mamą w dobrych stosunkach, prawda? – Sądzę, że tak. Kiedy przyznano im wspólną opiekę nad synem, Angie nagle zniknęła. Chętnie zostawiła Travisa i zdawało się, że to samo czuła, porzucając Marshalla. Jeśli nie mogła go trzymać z dala od ojca – jak niedawno zwierzyła
się Maggie – to nie chce go więcej widzieć. Odmówiła uczęszczania z synem na sesje i wysłała do Maggie maila, wyjaśniając w nim swój punkt widzenia w tej sprawie. Marshall już w wieku dziewięciu lat miał skłonność do wybuchów gwałtownej złości; dwukrotnie uderzył Angie, która twierdziła też, że syn regu- larnie obrzucał ją wyzwiskami, jakich nauczył go ojciec. „Zawsze bałam się Travisa, nawet wtedy, gdy go kochałam. Przykro mi to mówić, ale teraz to samo czuję wobec Marshalla. Chcę żyć tam, gdzie nikt nie będzie mnie bił, gdzie mój syn nie będzie mnie nazywał suką i dziwką. Czy to czyni ze mnie monstrum porzucające własne dziecko?” Maggie byłaby szczęśliwa, mogąc widzieć ich razem z dala od Travisa; wtedy Marshall czułby się dużo lepiej. Może po prostu wtedy, gdy Travis wrócił do domu, a Marshall zwrócił się do niego, Angie znowu się wycofała. Maggie zano- towała, żeby skontaktować się z nią i dowiedzieć się, co naprawdę zamierza. – Bierzesz lekarstwa? Marshall skinął głową. Nie była pewna, czy ma mu wierzyć. Maggie nie zawsze zgadzała się na podawanie leków dzieciom; uważała, że to ostateczność. W czasie swojej praktyki jako psycholog rodzinny i młodzieżowy straciła wielu młodych pacjentów, ponieważ nie dość szybko wzywała dra Willougha, żeby zapisywał lekarstwa. Jednak siedemnastoletni Marshall nie był już dzieckiem. I podczas pierwszej wizyty u niej był poważnie przygnębiony. To nie była dwubiegunowość czy adhd – w ciągu wielu lat otrzy- mał już tyle diagnoz, ilu miał terapeutów. Maggie, nie chcąc ryzykować i widząc go w tak typowej depresji, przepisała łagodny środek antydepresyjny. Zdawało się, że znajdował się pod dobrą kontrolą ciotki, która go kochała, i wuja, który też go lubił, martwił się o jego zdrowie i pomyślność, a także pod opieką – co może nawet ważniejsze – kuzynów, Ryana i Tima, zdrowych, do- brze ułożonych chłopców, którzy wciągali go do gry w piłkę, pozwalali zajmo- wać się renowacją starego samochodu, umawiali z dziewczyną, którą polubił. Maggie uświadomiła im ryzyko stosowania leków antydepresyjnych i koniecz- ność ciągłego ich monitorowania. Jednak w przypadku Marshalla działały po- prawnie. – Jesteś w kontakcie z Ryanem i Timem? – Taa… Trzymamy się razem. – Teraz nie patrzył na nią, tylko gdzieś wyżej. Wciąż unikał jej wzroku. Wydawało się, że zauważył, że drżą mu kolana, i sta- rał się nad tym zapanować. – No dalej, Marshall! Możemy się przez to przebić? Co się dzieje? Patrzył z zainteresowaniem w sufit. Odwrócił wzrok i uśmiechnął się. Zawsze lubiła jego uśmiech – uroczy, chłopięcy i tak niespodziewany jak promień słońca przebijający się przez burzową chmurę. Jednak w tym uśmiechu kryło się coś niedobrego, coś, co sprawiło, że przeniknął ją dreszcz. Nagle pochylił się i patrzył na nią uważnie. – Pani wie co, pani doktor, prawda? Mrugnęła do niego, pokazując, że się go nie boi i nie zrobiła na niej
wrażenia zmiana tonu jego głosu z bezbarwnego, płaskiego, monotonnie brzmiącego w coś głębokiego, przypominającego warczenie. – Co to jest, Marshall? Zachichotał cicho, jakoś dziwnie. Poczuła nagłą chęć odsunięcia się od niego i wyprostowała się na krześle. – Nie jestem pewien, czy chcę, żeby pani dłużej grzebała w mojej głowie. Uśmiechnęła się zachęcająco, patrząc w jego zielone jak malachit oczy, głębokie niczym jezioro w kamieniołomie. – Jak chcesz, możesz tu przychodzić albo nie, to oczywiście twój wybór – po- wiedziała. Na jego twarzy ukazał się wyraz rozterki, trądzik młodzieńczy na podbródku i czole zaczerwienił się ze złości. Kąciki ust opadły, oczy rozwarły się szeroko, jakby zamierzał się rozpłakać, lecz zaraz zwęziły się nieprzyjemnie – nieufnie, złośliwie. – Rozmawiaj ze mną, Marshall. Próbowała nie robić wrażenia zdesperowanej. Będąc matką, chciałaby przy nim usiąść, wziąć go w objęcia i mocno przytulić. Jednak nie mogła tego zro- bić. Nie zaakceptowałby tego odruchu miłości. Wstał. Kiedy przestał się garbić, uświadomiła sobie to, czego przedtem nie dostrzegała: że jest bardzo wysoki. Zawsze widziała w nim przygarbionego, tyczkowatego dzieciaka, nigdy takiego jak dziś, dużego, silnego młodzieńca. Pewnie ma ze sześć stóp i waży blisko sto funtów, pomyślała z zaskoczeniem. Odruchowo odsunęła się z krzesłem. Zaskoczenie musiało się odbić na jej twa- rzy, wywołując u niego brzydki grymas kogoś, kto chce wygrać wojnę. Nigdy nie była świadkiem jego skłonności do przemocy, ale teraz, na tej se- sji, była zaskoczona tym, co zobaczyła. Co się zmieniło? Pochylił się i chwycił leżący na ziemi plecak. Wyszedł, nie oglądając się i ci- cho zamykając za sobą drzwi. Siedziała dobrą minutę z łomoczącym sercem w piersi. Potem wstała, podeszła do biurka i podniosła słuchawkę telefoniczną.
4 Gryzonie. Były wszędzie. Ludzie nawet nie wiedzieli gdzie. I nie chcieli wie- dzieć. Widzieli całe kolonie myszy, szczurów, wiewiórek i szopów – na stry- chach, w suterenach, w ścianach, pod szopami z narzędziami. Kolonie miesz- kające latami obok ludzi, oddzielone od nich calowymi ściankami, żyły, dora- stały, umierały, zmieniały się w proch. Kryło się w nich pewnego rodzaju piękno – ich śliskie ciała, ich dzika natura, ich małe, ostre ząbki i czarne oczka. Młode były milutkie, jak wszystkie dzieci, każdego gatunku. Maleńkie różowe kuleczki, ślepe i piszczące. Szczur, którego złapał w pułapkę, dorosły samiec, był zdecydowanie obrzydli- wy. I jego śmierć też wyglądała obrzydliwie – odsłonięte zęby i wyciągnięte pa- zury. Był duży, kilka cali od nosa do nasady ogona, i jak Charlie Strout szaco- wał, ważył pewnie blisko pół funta. Widział już większe, tak duże jak mały kot. Wiedział, że są groźne. Ugryzły go dwa razy – raz u starszej kobiety na strychu. Nałożyła mu na ranę pajęczynę, zabandażowała i poczęstowała herbatą. Innym razem został ugryziony, gdy wyjmował zwierzę z pułapki, myśląc, że jest mar- twe. Nieostrożność. One przeważnie tylko uciekały przed nim; chciały być same, jak każdy. Rzucił pułapkę na podłogę forda. Wylądowała z hałasem obok dwóch ciał; przykrył je grubym brezentem. – Złapałeś coś? Odwrócił się i zobaczył kobietę, która go zatrudniła, stojącą na końcu ścieżki wiodącej do drzwi domu. Już przywykł do niezbyt przyjemnego widoku. We- tknęła przyciśnięte do ciała ręce w kieszenie i uniosła ramiona. Patrzyła na nie- go w jasnym świetle późnego popołudnia, które podkreślało złotą barwę jej włosów i skrzyło się w brylantach kolczyków. Była ładna, dość młoda, koło czterdziestki. Kobiety teraz długo wyglądają dziewczęco i atrakcyjnie. Nie przy- pominał sobie, żeby jego mama albo jej przyjaciółki wyglądały tak dobrze, gdy był w wieku dziecka klientki. – Złapałem, proszę pani. – Może to już ostatni? – Zabezpieczyłem wyjścia. Teraz nie będą mogły się wydostać, staną się ner- wowe i być może, gdy zgłodnieją, zechcą wejść do pułapek po pożywienie. Wtedy nie będą mogły już uciec. – Ale czy mogą wejść do domu? – zapytała. – Nie mogą, proszę pani. To niemożliwe. Oczywiście, że mogą! Są sprytne i działają skrycie. Potrafią, jeśli tylko wy- czują zapach jedzenia, znaleźć dziury, o których nie wiemy – przy radiu, telewi- zorze, w toalecie, w przewodach wentylacyjnych. – Tylko niech pani nie zostawia jedzenia na wierzchu. Proszę się zawsze