John Updike
Czarownice z Eastwick
Tłumaczyła: Kasia Bogucka-Krenz
Data wydania oryginalnego: 1984
Data wydania polskiego: 1993
Sabat
„Był to człowiek bardzo czarny i szorstki, bardzo zimny”.
— Isobel Gowdie, 1662
„Teraz kiedy diabeł skończył udzielać upomnień, zszedł z ambony i kazał całej
kompanii przyjść i całować swoje uszy, które, jak mówiono, były zimne jak lód;
jego ciało było twarde jak żelazo — tak myśleli ci, co go dotykali”.
— Agnes Sampson, 1590
— Aha, i jeszcze coś — powiedziała Jane Smart z charakterystycznym dla siebie
pośpiechem, a równocześnie zdecydowanie, przy czym każde jej sz przywodziło na myśl
czarny koniuszek właśnie zdmuchniętej zapałki, przytknięty dziecięcym zwyczajem do
powierzchni skóry z żartobliwym zamiarem zadania bólu — Sukie mówi, że pewien człowiek
kupił rezydencję Lenoxów.
— Jaki człowiek? — spytała Aleksandra Spofford, która poczuła się nieco wytrącona z
równowagi i której spokojna dotychczas aura rozmyła się trochę pod wpływem stanowczych
słów Jane.
— Pewien facet z Nowego Jorku — odrzekła pośpiesznie Jane, wyszczekując niemal
ostatnie słowa i nie wymawiając r, jak przystało na osobę pochodzącą z Massachusetts. —
Najwyraźniej nieżonaty i bezdzietny.
— Aha. Jeden z tych.
Usłyszawszy jak głos Jane, mówiącej z północnym akcentem, przynosi jej tę plotkę, plotkę
o jakimś homoseksualiście, który przybył z Manhattanu, żeby dokonać tu podboju,
Aleksandra poczuła, że czyjeś drogi krzyżują się z jej drogami, z drogami Aleksandry
Spofford — obecnie mieszkanki tego tajemniczego, trudnego do rozszyfrowania stanu Rhode
Island, urodzonej na Zachodzie, gdzie biało-fioletowe góry wznoszą się w pogoni za
delikatnymi, wysokimi chmurami, a górne części pewnych roślin, które jesienią odrywają się
od swoich korzeni, żeglują w porywach wiatru w pogoni za horyzontem.
— Sukie nie ma co do tego pewności — powiedziała Jane pośpiesznie, przy czym jej s
zaczynało się temperować. — Jest dość tęgi. Uderzyło ją to, że ma bardzo owłosione dłonie.
Powiedział pracownikom agencji handlu nieruchomościami Marge Perley, że musi mieć taki
duży dom, bo jest wynalazcą i potrzebne mu laboratorium. A poza tym ma pewną ilość
fortepianów.
Aleksandra zachichotała. Jej chichot, który mało się zmienił od czasów gdy była
dziewczynką i mieszkała w Colorado, zdawał się wydobywać nie z jej gardła, a z gardziołka
zaprzyjaźnionego z nią stworzenia podobnego do ptaka, które przysiadło na jej ramieniu.
Bolało ją już ucho, do którego przyciskała słuchawkę. A w zaczynającym cierpnąć
przedramieniu czuła mrowienie.
— A jakąż to ilość fortepianów może mieć u siebie jeden człowiek?
Jane najwyraźniej obraziła się. Jej głos zjeżył się jak opalizujące futro czarnego kota.
— Sukie wie tylko tyle — odrzekła tonem osoby, która musi się bronić — ile wczoraj
wieczorem na zebraniu Komitetu do Spraw Końskiego Koryta powiedziała jej Marge Perley.
Komitet ten zajmował się sprawą umieszczenia, a po akcie wandalizmu — ponownego
umieszczenia dużego koryta do pojenia koni, wykonanego z błękitnego marmuru, w centrum
Eastwick, u zbiegu dwóch głównych ulic. Te dwie ulice łączyły się w jednym punkcie,
powodując, że miasteczko, przycupnięte na poszarpanym brzegu Zatoki Narragansett, miało
kształt litery L. Na jednej z tych ulic, na Dock Street, znajdowały się śródmiejskie firmy, a
przy prostopadle do niej położonej Oak Street stały piękne, duże, stare domy. Marge Perley
natomiast była to osoba, do której należały okropne kanarkowe napisy „Do sprzedania”,
wyskakujące tu i ówdzie na drzewach i płotach w miarę jak na falach przypływu i odpływu
prosperity gospodarczej i mody ludzie wprowadzili się do miasteczka i z niego wyprowadzili.
(Eastwick od kilku dziesięcioleci znajdowało się ciągle w sytuacji quasi-kryzysowej i było
tylko na wpół modne.) Otóż Marge Perley — właścicielka napisów — była kobietą
przebojową i jasno umalowaną, była też czarownicą działającą na innej długości fali niż Jane,
Aleksandra i Sukie. Tak, jeżeli ktokolwiek oprócz nich trzech był w tym miasteczku
czarownicą — to właśnie ona. Marge Perley miała jednak męża — małego, kłótliwego
Homera Perley, który bez przerwy przycinał bardzo krótko żywopłot z forsycji — wskutek
czego różniła się od nich zasadniczo.
— Papiery zostały przekazane w Providence — wyjaśniła Jane, wciskając twardo końcowe
— ence w ucho Aleksandry.
„I odebrał je tymi swoimi owłosionymi dłońmi” — pomyślała Aleksandra. Tuż przy jej
twarzy unosiła się z lekka podrapana i poplamiona, często odmalowywana obojętna
płaszczyzna drzwiczek szafki kuchennej; Aleksandra była świadoma istnienia strumienia
atomów kręcącego się wściekle pod tą powierzchnią, kręcącego się jak wir przed zmęczonymi
oczami. Jak z kryształowej kuli zobaczyła, że spotka tego człowieka i zakocha się w nim i że
nie wyniknie z tego nic dobrego.
— Czy on nie ma nazwiska? — zapytała.
— A wiesz, to idiotyczne — odrzekła Jane Smart. — Margie powiedziała Sukie jak on się
nazywa, a Sukie powiedziała mnie, ale coś wypłoszyło mi to nazwisko z głowy. Zaczyna się
na „van”, „von” czy „de”.
— Co za elegancja — zauważyła Aleksandra, rozszerzając się i rozciągając, by
przygotować się w ten sposób na przyjęcie bliskiej już inwazji. A więc jest to wysoki brunet,
Europejczyk wyzuty ze swej starodawnej heraldycznej schedy, człowiek podróżujący,
człowiek, na którym ciąży klątwa...
— Kiedy on ma się wprowadzić?
— Marge mówiła, że powiedział jej, że wkrótce. Może już tam jest!?
W głosie Jane zabrzmiał niepokój. Aleksandra wyobraziła sobie jej raczej zbyt grube brwi
(zbyt grube w porównaniu z resztą jej wychudzonej twarzy), podnoszące się i tworzące
półkola ponad ciemnymi, pełnymi urazy oczami, oczami, których brąz był zawsze o ton
jaśniejszy od tego, który się zapamiętało. O ile Aleksandra była czarownicą o obfitych
kształtach, poddającą się prądowi, rozpościerającą się zawsze szeroko w pragnieniu
chłonięcia wrażeń i jednoczenia się z krajobrazem, w głębi serca raczej leniwą i entropijnie
chłodną, o tyle Jane była pełna żaru, niewysoka i skoncentrowana jak koniuszek
zatemperowanego ołówka, a Sukie Rougemont, przez cały dzień przebywająca w mieście,
zajęta zbieraniem wiadomości i posyłaniem ludziom uśmiechów na powitanie — rozedrgana.
Tak pomyślała Aleksandra, odwieszając słuchawkę. Wszystko ma strukturę triadyczną. Magia
otacza nas ze wszystkich stron; natura poszukuje nieuniknionych form i znajduje je, minerały
i ciała organiczne układają się wzajemnie pod kątem sześćdziesięciu stopni, a trójkąt
równoboczny jest matką struktury.
Powróciła do ustawiania słojów z hermetycznymi zakrętkami, pełnymi sosu do spaghetti,
sosu, którego miała tyle, że można było nim polać ilość spaghetti, jakiej ona i jej dzieci nie
zjadłyby w ciągu stu lat — nawet w zaczarowanym świecie włoskiej bajki. Podnosiła
dymiące słoje jeden po drugim znad biało nakrapianego niebieskiego kotła stojącego na
drżącym, śpiewającym, okrągłym, metalowym stojaku. Zaświtało jej mgliście, że jest to
rodzaj zabawnego hołdu, jaki składa swojemu obecnemu kochankowi — hydraulikowi
włoskiego pochodzenia. Jej przepis na ten sos przewidywał, że trzeba zmieszać posiekaną
cebulę z dwoma ząbkami czosnku, a potem smażyć ją przez trzy minuty (nie dłużej i nie
krócej — w tym była magiczna siła) na rozgrzanym oleju, następnie dodać sporo cukru, który
zneutralizuje kwasowość, jedną utartą marchewkę, pieprz i sól (więcej tego pierwszego niż tej
drugiej); jednak to nie co innego jak łyżeczka rozdrobnionej bazylii miała dostarczyć pożywki
męskiemu wigorowi, a odrobina wilczej jagody spowodować rozładowanie, bez którego
męski wigor jest niczym innym jak morderczym przeciążeniem. Całą tę mieszankę należało
dodać do pomidorów z jej własnego ogrodu, zebranych przez nią własnoręcznie i
przechowywanych przez ostatnie dwa tygodnie na wszystkich parapetach okiennych,
pomidorów, które teraz zostały pokrojone w talarki i wrzucone do miksera. W chwili gdy dwa
lata temu Joe Marino zaczął nawiedzać jej łóżko, dar absurdalnej płodności został zesłany na
popodpierane palikami rośliny rosnące w jej ogrodzie, do którego każdego popołudnia
wślizgiwało się ukośnie zachodnie słońce przesączone przez rosnące rzędem wierzby.
Pokrzywione małe gałązki, tak mięsiste i blade jak gdyby zostały zrobione z taniego,
zielonego papieru, łamały się pod ciężarem obficie wysypanych owoców. W tej płodności
było coś wariackiego, był w niej krzyk podobny do krzyku dzieci szaleńczo pragnących
sprawić komuś przyjemność. Pomidory wydawały się być najbardziej ludzkimi z roślin,
najbardziej ludzkimi w swoim zapale i kruchości, i podatności na gnicie zrywając wodniste
pomarańczowo-czerwone kule, Aleksandra czuła się tak jak gdyby brała w dłonie ogromne
jądra swojego kochanka. Mozoląc się w kuchni widziała w tym wszystkim coś smętnie
menstruacyjnego: podobny do krwi sos miał być zaczerpnięty chochlą i rozlany na białym
spaghetti. Tłuste, białe sznureczki miały potem przekształcić się w tłuszcz w jej własnym
ciele. Ach, ta kobieca walka z własną wagą! W wieku lat trzydziestu ośmiu Aleksandra
dochodziła coraz częściej do wniosku, że jest ona sprzeczna z naturą. Czy w celu
przywabienia miłości musi przeciwstawiać się własnemu ciału jak jakiś neurotyczny święty w
dawnych czasach? Natura jest wskaźnikiem i kontekstem wszelkiego zdrowia, więc jeżeli
człowiek ma apetyt, to powinien go zaspokajać, czyniąc tym samym zadość wymaganiom
porządku kosmicznego. Tak myślała, mimo to jednak gardziła czasami sobą, oskarżając się o
lenistwo, które kazało jej wziąć sobie kochanka z rasy ludzi tolerancyjnych wobec otyłości.
Kochankowie, jakich Aleksandra miewała w ciągu tych kilku lat, które upłynęły od jej
rozwodu, to byli przypadkowi mężowie, którym ich właścicielki pozwoliły zejść z prostej
drogi. Jej własny były mąż, Oswald Spofford, spoczywał wysoko na kuchennej półce, w
słoju. Był sprowadzony do postaci wielobarwnego proszku, a wieczko słoja zostało mocno
zakręcone. Aleksandra sprowadzała go do tej postaci w miarę jak po przeprowadzce z
Norwich w stanie Connecticut do Eastwick ujawniała się jej moc. Ozzie znał się na chromie i
przeniósł się z fabryki armatury znajdującej się w pagórkowatym mieście, gdzie było zbyt
wiele białych kościołów o obierających się ścianach, do firmy konkurencyjnej, mieszczącej
się w betonowym budynku półmilowej długości, położonym na południe od Providence, w
dziwnym industrialnym krajobrazie tego małego stanu. Przeprowadzili się siedem lat temu.
Tutaj, w Rhode Island, jej moc rozszerzyła się jak gaz w próżni, dzięki czemu drogi Ozzie,
odbywający codzienne podróże do pracy i z pracy wzdłuż szosy numer cztery, został
zredukowany najpierw do rozmiarów zwykłego człowieczka, z którego słonym,
powodującym korozję powietrzu pięknego macierzyńską urodą Eastwick, opadła zbroja
patriarchalnego obrońcy, a później — kiedy jego chroniczne potrzeby i równie chroniczna
skłonność do akceptowania jej sposobu zaspokajania tych potrzeb zrobiły z niego człowieka
żałosnego i podatnego na manipulację — do rozmiarów dziecka. Ozzie całkiem stracił
kontakt z jej wewnętrznym, poszerzającym się światem. Zaczął angażować się intensywnie w
treningi baseballowe synów i w treningi drużyny kręglarzy, stworzonej w firmie. Kiedy
Aleksandra wzięła sobie pierwszego kochanka, a potem kilku innych, jej mąż — rogacz
skurczył się do rozmiarów suchej lalki leżącej obok niej w jej ogromnym, szerokim,
gościnnym łożu jak pomalowana kłoda zabrana z poboczy drogi albo jak wypchany młody
aligator. Kiedy doszło do rozwodu, jej były pan i władca stał się po prostu brudem — czyli
materią znajdującą się w niewłaściwym miejscu, jak to dawno temu określała dziarsko jej
matka — stał się pewną ilością kolorowego pyłu, który ona zmiotła i włożyła na pamiątkę do
słoja.
Pozostałe czarownice przeszły podobne transformacje w trakcie życia małżeńskiego. Eks-
mąż Jane Smart, Sam, wisiał w piwnicy jej farmerskiego domu wśród suszonych ziół i
naturalnych leków, a ona od czasu do czasu wsypywała go do napoju miłosnego, za każdym
razem biorąc tylko szczyptę dla dodania pikantności. Sukie Rougemont natomiast przerobiła
swojego na plastik, z którego wykonała matę pod talerz. To ostatnie stało się niedawno;
Aleksandra ciągle jeszcze była w stanie wyobrazić sobie Monty’ego stojącego na przyjęciach
w marynarce z madrasu i zielonych jak nać pietruszki spodniach i wyrykującego z siebie
szczegóły rozgrywek golfowych oraz pomstującego na powolną czwórkę kobiet, które przez
cały dzień blokowały jemu i jego kolegom dojście do pól golfowych i ani razu nie zaprosiły
ich, żeby zagrali. Nienawidził zarozumiałych kobiet — kobiet gubernatorów, histeryczek
protestujących przeciwko wojnie, kobiet lekarzy, Lady Bird Johnson, a nawet Lyndy Bird i
Luci Baines. Wszystkie uważał za lesbijki grające rolę mężczyzn. Monty, wyrykując swoje
kwestie, pokazywał wspaniałe zęby, długie i bardzo równe, ale nie sztuczne, a rozebrany był
raczej wzruszający, bo demonstrował cienkie, sinawe nogi, o wiele mniej muskularne niż jego
opalone ręce gracza w golfa. A także opadające, pofałdowane pośladki, takie jakie często
widuje się u kobiet w średnim wieku, których ciało wiotczeje. Monty był jednym z
pierwszych kochanków Aleksandry. Dlatego teraz Aleksandra czuła się dziwnie (ale miała też
dziwną satysfakcję), stawiając kubek smolistej kawy zrobionej przez Sukie na lśniącej,
plastikowej macie, na której widoczne było brudne kółko.
Powietrze Eastwick dawało kobietom moc. Aleksandra nigdy przedtem nie była w takim
miejscu jak to miasto, jeżeli nie liczyć tego zakątka Wyoming, przez który przejeżdżała z
rodzicami, kiedy miała jakieś jedenaście lat. Wysadzili ją wtedy z samochodu, żeby zrobiła
siusiu pod jakimś krzakiem, a ona, widząc suchą, górską ziemię zwilżoną chwilowo przez
ciemny strumień, pomyślała: „To nic. To wyparuje”. Natura wchłania wszystko. To dziecinne
spostrzeżenie pozostało w jej umyśle na zawsze wraz ze smakiem tej chwili spędzonej na
poboczu porośniętym dziką roślinnością. A Eastwick było nieustannie całowane przez morze.
Dock Street, z modnymi sklepami, w których sprzedawano perfumowane świece i witrażowe
wstawki do okien przeznaczone dla turystów przyjeżdżających latem, ze staromodnym
aluminiowym budynkiem restauracji sąsiadującej z piekarnią, z fryzjerem sąsiadującym z
ramiarzem oprawiającym obrazy, z małą, gwarną redakcją lokalnej gazety i długim, ciemnym
sklepem żelaznym prowadzonym przez Ormian, ta Dock Street splatała się ze słonym
morzem, które ocierało się z pluskiem o dreny pod jezdnią i o pale, na których ulica była
częściowo wsparta, dzięki czemu chwiejne, żyłkowane lśnienie wody iskrzyło się i drgało na
twarzach miejscowych matron, niosących z supermarketu zwanego Bay Superette sok
pomarańczowy i odtłuszczone mleko, wędliny i chleb z pełnoziarnistej mąki, a także
papierosy z filtrem. Prawdziwy supermarket, w którym robiło się cotygodniowe zakupy, leżał
w głębi lądu, w tej części Eastwick, gdzie kiedyś były pola uprawne; tutaj w osiemnastym
wieku plantatorzy arystokraci, bogaci posiadacze niewolników i bydła, przyjeżdżali do siebie
konno w odwiedziny, a przed każdym z nich jechał zawsze niewolnik, który otwierał bramy.
Teraz, ponad wyasfaltowanym parkingiem supermarketu spaliny zabarwiały powietrze
oparami ołowiu. Zabarwiały nimi to powietrze, które niegdyś, za ludzkiej pamięci,
przesycone było tlenem napływającym znad pól kapusty i kartoflisk. Tam, gdzie przez całe
pokolenia rosła kukurydza — ten zadziwiający rolniczy artefakt Indian — teraz małe,
pozbawione okien fabryczki noszące nazwy takie jak „Dataprobe” czy „Computech”
wytwarzały tajemnicze cuda — komponenty tak precyzyjne, że robotnicy tam pracujący
nosili na głowach plastikowe czepki mające nie dopuścić do tego, żeby drobinki łupieżu
dostały się do maleńkich części elektromechanicznych urządzeń.
W Rhode Island, stanie słynnym z tego, że jest najmniejszy spośród pięćdziesięciu stanów,
roi się od miejsc dziwnie i po amerykańsku rozległych, od prawie niezbadanych obszarów
położonych wśród ciągnących się szeroko przemysłowych zabudowań, od opuszczonych
domostw i zapomnianych rezydencji, od pustych wertepów, przez które biegną pospiesznie
proste, czarne drogi, od przypominających wrzosowiska mokradeł i od opustoszałych
wybrzeży leżących po obu stronach Zatoki — tego ogromnego klina wodnego wbitego prosto
w serce stanu, w noszącą pełną ufności nazwę jego stolicę. Cotton Mather nazwał ten region
„niedopałkiem stworzenia” i „ściekiem Nowej Anglii”. Ten kraj, który nigdy nie miał być
odrębnym organizmem administracyjnym i w którym osiedlali się banici tacy jak trudniąca
się czarami i mająca wkrótce umrzeć Anna Hutchinson, ten kraj jest w wielu miejscach
pofałdowany i pomarszczony. Na najbardziej popularnym tutaj drogowskazie są dwie strzałki,
z których każda wskazuje kierunek przeciwny niż ta druga. Ten kraj, miejscami podmokły i
biedny, częściowo stał się jednak terenem zabaw nadmiernie bogatych. Będąc azylem
kwakrów i antynomistów — tych ostatnich zwolenników purytanizmu — rządzony jest
jednak przez katolików, których czerwone wiktoriańskie kościoły górują jak frachtowce nad
morzem bękarciej architektury. Jest pewien rodzaj metalicznej zieleni, wgryzającej się
głęboko w gonty pokrywające dachy domów zbudowanych w czasie wielkiego kryzysu,
rodzaj zieleni, którego nie spotka się nigdzie indziej. Skoro człowiek przekroczy granicę
stanu, czy to w Pawtucket, czy Westerly, zauważa subtelną zmianę, zauważa pojawienie się
radosnego rozwichrzenia, pogardy dla pozorów, zauważa chimeryczny brak dbałości o
wygląd zewnętrzny. Za zbudowanymi z desek slumsami zieją obszary krajobrazu
księżycowego, gdzie jedynie osamotnione przydrożne stoiska, na których oferują się do
sprzedaży duchy zeszłorocznych OGÓRASÓW, zdradzają pełną pragnień, szerzącą
zniszczenie obecność człowieka.
Aleksandra jechała właśnie przez taką okolicę, chcąc ukradkiem rzucić okiem na dawną
rezydencję Lenoxów. Wzięła ze sobą do samochodu — a jeździła subaru — kombi w kolorze
dyni — czarnego labradora imieniem Coal. Zostawiła ostatni wysterylizowany słój z sosem
na ladzie kuchni, żeby wystygł, a do lodówki przyczepiła przy pomocy magnesu w kształcie
Snoopy’ego karteczkę dla swoich czworga dzieci. Było na niej napisane: MLEKO W
LODÓWCE, CIASTECZKA OREO W PUDEŁKU NA CHLEB. WRACAM ZA GODZINĘ.
CAŁUJĘ.
W czasach gdy żył jeszcze Roger Williams, rodzina Lenoxów podstępem wymogła na
wodzach plemienia Narragansett, żeby wynieśli się z tych okolic i uzyskała w ten sposób
majątek ziemski, który zagospodarowała na europejską modłę. Jednak, mimo że pewien
major Lenox poległ śmiercią bohaterską w Bitwie na Wielkich Moczarach stoczonej podczas
Wojny z Królem Filipem1
a jego pra-pra-prawnuk, Emory, podczas Konwencji w Hartford w
roku 1815 elokwentnie proponował, żeby Nowa Anglia odłączyła się od Unii, rodzina,
ogólnie mówiąc, stopniowo podupadała. W czasie gdy Aleksandra przyjechała do Eastwick,
w całym Południowym Okręgu nie było już ani jednego Lenoxa poza starą wdową, Abigail,
mieszkającą w sennej malowniczej wiosce, zwanej Old Wick. Wdowa ta chodziła po
okolicznych dróżkach, gadając do siebie i kuląc się, żeby nie dostać jednym z kamyków
rzuconym przez dzieci. Dzieci te później, wezwane na przesłuchanie przez miejscowego
policjanta, twierdziły, że bronią się w ten sposób przed złym okiem. Ogromne posiadłości
Lenoxów dawno już zostały rozparcelowane. Ostatni męski potomek rodu, mający jeszcze
pieniądze, kazał zbudować na wyspie będącej wciąż własnością rodziny i położonej na
obszarze słonych mokradeł poza Wschodnią Plażą, murowany dwór będący pomniejszoną,
ale robiącą wrażenie na miejscowych, imitacją letnich domów w pałacowym stylu, jakie w
owej pozłacanej erze wznoszono w Newport. Mimo że na grobli zbudowano drogą i mimo że
wiele razy podnoszono jej poziom, przywożąc świeże dostawy żwiru, dwór zawsze miał tę
niedogodność, że był odcięty w czasie przypływu. Od roku 1920 mieszkało w nim z
przerwami kilku kolejnych właścicieli, którzy dopuścili do tego, że znalazł się on w
opłakanym stanie i wymagał remontu. Podczas zimowych sztormów ogromne dachówki —
niektóre czerwonawe, a niektóre niebieskawoszare — nieustannie spadały na ziemię, aby
potem, latem, leżeć jak bezimienne nagrobki w plątaninie mizernej nie ścinanej trawy;
przemyślnie uformowane rynny i inne elementy z blachy pozieleniały i znajdowały się w
1 Wojna z Królem Filipem, wojna (1675 — 76) między kolonistami z Nowej Anglii a Indianami pod wodzą
Króla Filipa.
stanie rozkładu; ozdobna ośmiokątna kopuła, z której rozciągał się widok we wszystkich
kierunkach, przechyliła się w stronę zachodnią; masywne kominy, uformowane na kształt
piszczałek organów albo potężnie umięśnionych gardeł, domagały się zaprawy murarskiej i
gubiły cegły. Jednak sylwetka dworu, oglądana z pewnej odległości, była wciąż imponująca i
miała prawie nieskazitelną linię. Tak pomyślała Aleksandra, która zaparkowała samochód na
skraju drogi prowadzącej wzdłuż plaży, chcąc rzucić okiem ponad półmilowej długości
mokradłami.
Był wrzesień, czas wysokich przypływów. Mokradła położone między tym miejscem a
wyspą były tego popołudnia podobną do nieba płachtą wody. Z tej płachty wystawały
koniuszki trawy bagiennej, która właśnie przybierała błocistą barwę. Droga na grobli miała
być przejezdna dopiero za kilka godzin. Było parę minut po czwartej; panował spokój, a
ciężkie, podobne do sukna niebo skrywało słońce. Kiedyś dwór zasłaniała aleja wiązów
będąca przedłużeniem drogi na grobli i ciągnąca się aż do drzwi frontowych, jednak wiązy te
zmarniały wskutek choroby; pozostały po nich tylko wysokie kikuty pozbawione konarów,
tworzących kiedyś szerokie łuki, i tkwiące tam na kształt postaci ludzkich w całunach
pochylających się jak owa pozbawiona rak statua Balzaka wyrzeźbiona przez Rodina. Dom
miał ponurą, symetryczną fasadę z licznymi oknami, które wydawały się zbyt małe — zbyt
małe były zwłaszcza okna na trzecim, przeznaczonym dla służb piętrze, ciągnące się pod
dachem monotonnym, niezróżnicowanym rzędem. Kilka lat temu Aleksandra była we
dworze. Poszła tam z Ozziem na koncert na rzecz ubogich, który odbywał się w sali balowej.
Ze swej wizyty zapamiętała tylko tyle, że szła przez pokoje, skąpo umeblowane, pachnące
pleśnią i dawnymi rozkoszami. Kolor dachówek na zaniedbanym dachu mieszał się z barwą
ciemności, z barwą chmur nadciągających od północy. Jednak nie — to nie były tylko
chmury, nie tylko chmury wprowadzały niepokój do atmosfery: z lewego komina unosiła się
cienka smużka białego dymu. Ktoś był w środku.
Tak, był tam ten człowiek o owłosionych dłoniach.
Przyszły kochanek Aleksandry.
Albo może, co bardziej prawdopodobne, jakiś robotnik czy stróż przez niego wynajęty.
Aleksandrę zaczęły piec oczy — tak je wysilała, chcąc sięgnąć wzrokiem jak najdalej. A całe
jej wnętrze, podobnie jak niebo, pogrążyło się w ciemności, w poczuciu, że ona sama jest
tylko godną politowania obserwatorką. Ostatnimi czasy kobiece pragnienia wypełniały
wszystkie gazety i czasopisma; seksualne równanie zostało odwrócone, gdyż dziewczęta z
dobrych rodzin uganiały się za zbydlęconymi gwiazdorami rocka, za smarkatymi,
nieogolonymi gitarzystami ze slumsów Liverpoolu czy Memphis, wyposażonymi jakimś
sposobem w obrażającą moralność moc, za ciemnymi słońcami zamieniającymi te chowane
pod kloszem dzieci w obdarzone samobójczym instynktem zwolenniczki orgii. Aleksandra
pomyślała o swoich pomidorach, o soku gwałtowności pod zadowoloną z siebie skórą tych
pulchnych owoców. Pomyślała też o swojej starszej córce, siedzącej samotnie w pokoju wraz
z tymi Beatelsami i Monkeesami... Co innego Marcy, a co innego ona, jej matka; matce
wolno tak marnować czas i wypatrywać oczy.
Zacisnęła powieki, starając się od tego odciąć. Wróciła do samochodu, w którym siedział
Coal, i odjechała jakieś pół mili w stronę plaży prostą, czarną drogą.
Po sezonie, jeżeli nikt nie znajdował się w pobliżu, można było spacerować spuściwszy
psa ze smyczy. Jednak ten dzień był ciepły i stare samochody oraz mikrobusy volkswageny z
zasłonkami w oknach, pomalowane w psychodeliczne pasy — wypełniały wąski parking. Za
domkami kąpielowymi i budką z pizzą leżało na wznak sporo młodzieży w strojach
kąpielowych i z radiami, jak gdyby lato i młodość nie miały się nigdy skończyć. Respektująca
plażowe przepisy porządkowe Aleksandra trzymała na podłodze, w tylnej części samochodu
linkę do wieszania bielizny. Coal aż trząsł się z obrzydzenia, kiedy przekładała pętlę przez
jego nabijaną ćwiekami obrożę. Jakby cały składał się tylko z mięśni i zapału, pociągnął ją za
sobą po stawiającym opór piasku. Zatrzymała się, żeby jednym szarpnięciem zdjąć beżowe
espadryle, a pies w tym momencie mało się nie udusił. Rzuciła buty za kępę trawy w pobliżu
końca chodnika z desek. Chodnik rozpadł się na sześciostopowe segmenty podczas
niedawnego przypływu, który pozostawił na płaskim piasku tuż przy wodzie butelki po
Cloroxie, rurki po tamponach i puszki po piwie. Puszki te znajdowały się w wodzie tak długo,
że zeszły z nich namalowane napisy. Wyglądały teraz przerażająco — były nieoznakowane
jak bomby, które wytwarzają terroryści i które potem zostawiane są przez nich w miejscach
publicznych — w celu obalenia systemu i zapobieżenia w ten sposób wojnie. Coal pociągnął
ja dalej. Minęła kupkę oblepionych pąklami kanciastych głazów stanowiących część
falochronu zbudowanego tu w czasach gdy plaża była miejscem igraszek bogaczy, a nie
nadmiernie eksploatowanym terenem publicznych zabaw. Głazy były z jasnego, czarno
nakrapianego granitu, a na jednym z największych znajdował się wspornik ze sworzniami,
który rdza zjadła tak, że stał się delikatny jak rzeźba Giacomettiego. Dźwięki wydobywające
się z radioodbiorników młodych ludzi — dźwięki impertynenckiego rocka — omywały
Aleksandrę ze wszystkich stron, omywały ją, gdy tak szła plażą, świadoma, że wyglądała
ciężko i że — bosa, ubrana w workowate, męskie dżinsy i znoszony zielony ozdobiony
brokatem żakiet, pochodzący z Algierii, który wraz z Ozziem kupili w Paryżu podczas
miodowego miesiąca siedemnaście lat temu — musi przypominać czarownicę. W żyłach
Aleksandry płynęła krew ludów północy, mimo że latem jej skóra stawała się po cygańsku
oliwkowa. Jej nazwisko panieńskie brzmiało Sorensen. Matka wbijała jej do głowy przesąd,
według którego kobieta, wychodząc za mąż, powinna zmienić inicjały. Jednak ona wtedy
kpiła sobie z magii i paliła się do tego, żeby rodzić dzieci. Marcy została poczęta w Paryżu na
żelaznym łóżku.
Aleksandra nosiła włosy splecione w jeden gruby warkocz spadający jej na plecy; czasami
upinała warkocz z tyłu głowy i przypominał on wtedy kręgosłup. Jej włosy nigdy nie były
przeraźliwie jasne jak u prawdziwych Wikingów, miały kolor blado-błotnisty, obecnie jeszcze
przybrudzony przez siwiznę. Siwizna w większości wypuszczała swoje pędy z przodu; na
karku włosy były nadal tak delikatne jak włosy dziewczyn wygrzewających się tutaj w
słońcu. Gładkie, młode nogi, które mijała idąc, miały kolor karmelu, pokryte były białym
puszkiem i ułożone równo jak gdyby łączyło je jakieś poczucie solidarności. Majteczki od
kostiumu bikini jednej z dziewczyn błyszczały, napięte jak bęben w pełnym świetle. Coal
rzucił się w przód, sapiąc i wyobrażając sobie, że czuje jakąś woń, że wietrzy coś zwierzęcego
w pachnącym wodorostami nadmorskim powietrzu. Ludzi na plaży ubyło. Jakaś młoda para
leżała splątana w dołku wygniecionym własnymi ciałami w ospowatym piachu. Chłopak
mruczał coś w nasadę szyi dziewczyny — jakby do mikrofonu. Nadmiernie umięśnione
męskie trio grało we Frisbee; długie włosy chłopców podfruwały w powietrzu; podczas gdy
oni sapali i dyszeli; ich bezczelne rzucanie i pokrzykiwanie ustało dopiero wtedy, gdy
Aleksandra celowo pozwoliła potężnemu czarnemu labradorowi, żeby przeciągnął ją przed
duży trójkąt, który tworzyli grając. Wydało jej się, że przeciąwszy go słyszy za plecami słowo
„prukwa” czy „rura”. Mogło to być jednak złudzenie akustyczne wywołane uderzeniem fal o
brzeg. Zbliżała się do miejsca, gdzie przy końcu publicznej plaży stał mur ze zwietrzałego
betonu ze spiralą z zardzewiałego drutu kolczastego na wierzchu; jednak nawet tu znajdowały
się jeszcze grupki młodzieży i poszukiwaczy młodości, co nie pozwalało jej spuścić biednego
psa ze smyczy, mimo że szarpał się, a stawiająca opór obroża dusiła go. Linka w jej dłoni
rozpalona była jego pragnieniem ruchu. Morze było nienaturalnie spokojne, trwało w transie,
pocętkowane mlecznymi smugami, jedynie tam, gdzie samotna mała motorówka warczała na
płycie rezonującej, utworzonej przez jego płaską powierzchnię. Idąc wzdłuż plaży Aleksandra
miała po jednej stronie morze, a po drugiej, nieco bliżej, wydmy, z których spełzał groszek
nadmorski i inne rosnące na piaskach wełniste rośliny; plaża się tutaj zwężała i stawała się
miejscem intymnych spotkań, co można było wywnioskować z obecności gniazd
utworzonych przez puszki, butelki i spalone kawałki drzewa, a także przez kawałki
styropianowych pojemników i kondomy przypominające małe wysuszone trupki meduz. Na
cementowym murze wypisane były sprayem połączone imiona. Wszędzie tutaj profanacja
położyła swoją dłoń, a odgłos kroków zagłuszał ocean.
W jednym miejscu pasmo wydm obniżało się tak bardzo, że można było dostrzec
rezydencję Lenoxów — pod innym kątem i z większej odległości. Dwa skrajne kominy
sterczały jak zgięte skrzydła myszołowa po obydwu stronach kopuły. Aleksandra poczuła
złość i chęć zemsty. Była wewnętrznie obolała; podsłuchana obelga w postaci słowa
„prukwa” rozzłościła ją, podobnie jak obraźliwe zachowanie nonszalanckiej młodzieży, której
obecność nie pozwalała jej uwolnić ze smyczy psa będącego jej bliskim przyjacielem.
Postanowiła wywołać burzę z piorunami i oczyścić plażę z ludzi. Pogoda panująca w
przyrodzie zawsze dawała się zharmonizować z pogodą wewnętrzną istoty ludzkiej; trzeba
było po prostu odwrócić kierunek prądu, co dawało się osiągnąć z łatwością, jeżeli moc
została przypisana do pierwotnego bieguna, czyli do kobiecego ja. Bardzo wiele z jej
nadzwyczajnych mocy brało się stąd, że po prostu zawładnęła ponownie przypisanym sobie
ja. Nastąpiło to jednak dopiero w połowie jej życia. Dopiero w połowie życia — w wieku
średnim — uwierzyła naprawdę, że ma prawo istnieć, że siły natury stworzyły ją nie jako coś,
co powstało dopiero po stworzeniu czegoś ważniejszego, nie jako towarzyszkę, nie jako
zgięte żebro, jak twierdził ten ohydny Mallus Maleficarum, ale jako ostoję trwającego
wiecznie Stwarzania, jako córkę córki i jako kobietę, której córki będą również rodziły córki.
Aleksandra zamknęła oczy. Coal zadrżał i zaskomlał ze strachu w momencie kiedy ona
zapragnęła, aby jej ogromne wnętrze — to kontinuum sięgające wstecz poprzez pokolenia
ludzi i poprzez naczelne będące rodzicami ludzi i poza nie, poprzez jaszczurki i ryby do alg,
w których pojawiły się pierwsze na planecie łańcuchy DNA, to kontinuum, które w
przeciwnym kierunku sięgało aż do końca wszelkiego życia, kontinuum przechodzące z
formy w formę, pulsujące, krwawiące, adaptujące się do zimna, do promieni ultrafioletowych,
do pęczniejącego, słabnącego słońca — kontinuum tworzące brzemienne głębie —
pociemniało, zagęściło się i wytworzyło między wysokimi ścianami powietrza złącze
błyskawicy. I rzeczywiście, niebo na północy zadudniło — tak cicho, że słyszał to tylko Coal.
Jego uszy zesztywniały i poruszyły się, ich korzenie osadzone w jego czaszce ożyły.
Aleksandra wezwała zakazane imiona, padały krzyczące, niewypowiedziane sylaby:
Mertalia, Musalia, Dophalia, Onemalia, Zitanseia, Goldaphaira, Dedulsaira. W sposób
niewidoczny Aleksandra stała się ogromna, przygarniając do siebie w macierzyńskim gniewie
wszystkie snopy tego uspokojonego, wrześniowego świata. Jej powieki otworzyły się jak na
czyjś rozkaz. Z północy uderzył podmuch zimnego powietrza, zwiastując nadciąganie frontu,
który zerwał trzepoczące bezładnie proporce z odległego domku kąpielowego. Z miejsca, w
którym tłum nagiej młodzieży był najgęstszy, uniosło się zbiorowe westchnienie będące
wyrazem zdziwienia, a potem, w momencie gdy wiatr się wzmógł, rozległy się podniecone
chichoty. Niebo po stronie Providence stało odsłonięte; wyglądało tak jak gdyby miało
gęstość jakiejś półprzeźroczystej, zabarwionej szkarłatem skały. Gheminaiea, Gegropheira,
Cadani, Gilthar, Godieb. U podnóża tej atmosferycznej skały kilka chwil wcześniej zaczęły
wrzeć kumulusy, tak niewinne jak kwiaty unoszące się na powierzchni stawu. Ich krawędzie,
błyszczące jak marmur, odcinały się na tle czerniejącego powietrza. Środowisko przewodzące
promienie świetlne zmieniło się tak, że nadmorskie trawy i solirody zielne pełzające tuż przy
obnażonych palcach nóg Aleksandry — palcach z odciskami, palcach zniekształconych przez
buty uformowane przez zachcianki mężczyzn i okrutne wyobrażenie o pięknie — wydawały
się negatywem odciśniętym w piasku, którego pełna rowków i zagłębień powierzchnia, nagle
zabarwiona na kolor lawendy, zdawała się podnosić jak błona pęcherza nadymanego pod
naciskiem atmosferycznej zmiany. Aroganccy chłopcy zobaczyli, że ich krążek do Frisbee
żegluje w dal jak latawiec i zaczęli pośpiesznie zbierać przenośne radia i pojemniki z
puszkami piwa, trampki, dżinsy i barwne kostiumy kąpielowe. Dziewczyna leżąca z
chłopcem w wyżłobionym grajdole była niepocieszona; szlochała, a jej partner w pośpiechu i
niezdarnie usiłował zapiąć jej stanik od kostiumu bikini. Coal szczekał, obracając się najpierw
w jedną stronę, a potem w drugą, podczas gdy spadające gwałtownie ciśnienie barometryczne
doprowadzało do szału jego uszy.
Teraz również i ogromny, nieczuły ocean, tak ostatnio spokojny na całej przestrzeni aż po
Błock Island, wyczuł zmianę. W miejscach dotkniętych przez przelatujące cienie chmur jego
powierzchnia sfalowała się i sfałdowała. Miejsca te zmarszczyły się prawie tak jak coś, co się
pali. Motorówka zaterkotała ostrzej. Żagle na wodzie stopniały, a powietrze wibrowało od
ryku pomocniczych motorów popychających łodzie ku portowi. Cisza utkwiła w gardle
wiatru, a potem zaczął padać deszcz. Ogromne, lodowate krople zadawały ból jak grad. Obok
Aleksandry rozległ się tupot — to kochankowie w kolorze miodu spieszyli do samochodów
zaparkowanych przy drugim końcu plaży, koło domków kąpielowych. Rozległ się grzmot —
rozległ się na szczycie skały z z ciemnego powietrza, wzdłuż której wędrowały szybko małe,
szare, ale jaśniejsze niż ta skała chmurki mające kształt gęsi, gestykulujących oratorów i
strzępiących się motków przędzy. Ogromne, zadające ból krople rozpadły się i deszcz
zgęstniał. Jego strugi bielały tam, gdzie wiatr brzdąkał na nich swoimi palcami jak na harfie.
Aleksandra stała bez ruchu, a zimna woda powlekała jej ciało błyszczącym szkliwem.
Aleksandra recytowała gdzieś w swoich wewnętrznych przestrzeniach: Ezoill, Musil, Puri,
Tamen. Coal zaskomlał u jej stóp; okręcił jej nogi liną. Jego ciało błyszczało i drżało. Sierść
leżała płasko opinając mięśnie. Poprzez welony deszczu Aleksandra dostrzegła, że plaża jest
pusta. Odwiązała linkę i uwolniła psa.
Ale Coal nie poruszył się. Kulił się u jej stóp przestraszony dwiema błyskawicami
następującymi jedna po drugiej. Aleksandra liczyła sekundy — upłynęło pięć i uderzył
piorun. Jeżeli to uderzenie nastąpiło w sercu burzy, to burza, którą wywołała obejmuje, licząc
z grubsza, obszar o średnicy dwóch mil. Niezdarny piorun ryknął i zaklął. Maleńkie,
nakrapiane kraby wychodziły teraz tłumnie z norek i biegły bokiem ku spienionemu morzu.
Kolor ich skorupek do tego stopnia przypominał kolor piasku, że wydawały się przezroczyste.
Aleksandra zebrała się w sobie i rozgniotła jednego gołą stopą. Ofiara. Coś zawsze musi być
złożone w ofierze. Jest to jedno z praw natury. Aleksandra tańczyła od kraba do kraba,
rozgniatając je. Jej twarz od nasady włosów po podbródek pokrywała wilgoć. Ta warstewka
wilgoci miała wszystkie kolory tęczy; powodowała to jej wzburzona aura. Błyskawice ciągle
ją fotografowały. Miała dołek w brodzie i drugi, prawie niezauważalny, na czubku nosa.
Uroda Aleksandrii brała się z otwartości jej szerokiego czoła pod okolonymi siwizną
skrzydłami włosów odgarniętych symetrycznie do tyłu, gdzie tworzy warkocz, a także z tego,
iż jej lekko wypukłe oczy były jasnowidzące; metaliczna szarość tęczówek tych oczu
odepchnięta była na zewnątrz jakby idealnie czarne źrenice stanowiły antymagnesy. Jej usta
były poważne i pełne, a ich kąciki głębokie, dzięki czemu wyglądały tak jak gdyby się
uśmiechała. Osiągnęła wzrost pięciu stóp i ośmiu cali w wieku lat czternastu, a w wieku lat
dwudziestu ważyła sto dwadzieścia funtów. Obecnie jej waga oscylowała koło stu
sześćdziesięciu funtów. Stając się czarownicą, wyzwoliła się z wielu rzeczy; między innymi
przestała się ciągle ważyć.
Podobnie jak małe kraby — przezroczyste na tle cętkowanego piachu — Aleksandra —
całkiem przemoczona — czuła się przezroczysta w deszczu, czuła, że jest z nim jednością, że
temperatura tego deszczu i temperatura jej krwi zgadza się ze sobą. Niebo nad morzem
uformowało się w poziome, poszarpane pasma; grzmot ucichł i stał się pomrukiem, a deszcz
zamienił się w ciepłą mżawkę, która nigdy nie mogłaby być uwidoczniona na mapach
pogody. Krab, którego zgniotła na samym początku, ciągle poruszał szczypcami; wyglądały
one jak blade pióra dotykane przez powiew wiatru. Coal, którego wreszcie opuścił strach,
biegał zataczając coraz większe koła i dodając poczwórne wyżłobienia po swoich pazurach do
trójkątnych śladów pozostawionych przez mewy, do delikatnych zadrapań pozostawionych
przez brodźce piskliwe i do kropkowanych linii nabazgranych przez kraby. Te ślady
prowadzące do innych królestw — o, być krabem, poruszającym się bokiem na paluszkach i
mającym oczy na szypułkach! Albo pąklą stojącą na głowie w małym, składającym się
kubełku i wkopującą sobie pożywienie do ust! — te ślady zostały zatarte przez kratery
pozostawione przez krople deszczu. Piasek był tak mokry, że nabrał barwy cementu. Ubranie,
łącznie z bielizną, przykleiło się Aleksandrze do skóry, tak że czuła się jak statua Segala,
nieskazitelnie biała, z powyginanymi rurami i kośćmi oblizywanymi przez pewnego rodzaju
mgiełkę. Aleksandra przespacerowała się do końca opustoszałej plaży publicznej, do muru z
drutami, i z powrotem. Doszła do parkingu i znalazła swoje przemoczone espadryle w
miejscu, gdzie je zostawiła, za kępką Ammophila breviligulata. Jej długie źdźbła w kształcie
strzał, których krawędzie zmiękły w deszczu, błyszczały.
Aleksandra otworzyła drzwiczki subaru i odwróciła się, żeby zawołać głośno Coala, który
zniknął na wydmach.
— Chodź, piesku! — wyśpiewała, majestatyczna i zażywna. — Chodź, kochanie! Chodź,
aniołku!
W oczach młodych ludzi trzymających przemoczone, zapiaszczone ręczniki, obsypanych
haniebną gęsią skórką i kulących się w krytych szarym gontem domku kąpielowym, a także
pod markizą budki z pizzą (markizą w paski koloru pomidora i sera), Aleksandra pozostała,
jakby cudem, sucha; ani jeden włos w jej masywnym warkoczu nie znajdował się nie na
miejscu, ani jedna brokatowa łata na jej zielonym żakiecie nie była wilgotna. To właśnie
dzięki takim niesprawdzalnym wrażeniom rozchodziły się wśród nas w Eastwick plotki o
czarach.
* * *
Aleksandra była artystką. Posługując się wykałaczkami, nożem do masła z nierdzewnej
stali i prawie niczym więcej, formowała przy pomocy ugniatania i uciskania małe, leżące lub
siedzące figurki kobiet w jaskrawych ubraniach malowanych na ich nagich ciałach;
sprzedawały się po piętnaście lub dwadzieścia dolarów w miejscowych butikach noszących
nazwy pod Ujadającym Lisem i Pod Głodną Owcą. Aleksandra nie miała zbyt dokładnego
pojęcia, kto kupuje te figurki i z jakiego powodu, niezbyt też dobrze wiedziała, dlaczego je
robi i kto kieruje jej ręką. Dar rzeźbienia zstąpił na nią wraz z innymi mocami w okresie,
kiedy Ozzie zamienił się w kolorowy pył. Pewnego ranka, kiedy siedziała przy kuchennym
stole, a naczynia pozmywane, naszła ją nagle ochota, żeby rzeźbić. Tego pierwszego poranka
posłużyła się modeliną należącą do jednego z dzieci, ale później zaczęła używać gliny i stała
się w związku z tym zależna od wyjątkowo czystego kaolinu, który wykopywała
własnoręcznie z małego dołka w pobliżu Coventry, z odkrytego otworu o śliskiej
powierzchni, otworu, w którym była tłusta, biała ziemia i który znajdował się na tyłach domu
starej wdowy, za porośniętą mchem walącą się szopą; stała się także zależna od podwozia
przedwojennego buicka, który — jak sprawił tajemniczy zbieg okoliczności — był bardzo
podobny do samochodu jej ojca, samochodu, którym ojciec jeździł do Salt Lake City, do
Denver i do Albuquerque oraz do miast leżących między nimi. Ojciec sprzedawał ubrania
robocze — kombinezony i dżinsy — zanim te stały się modne, zanim stały się ubiorem
świata, kostiumem, który strząsa z siebie przeszłość. Aleksandra zabierała do Coventry
własne worki i płaciła wdowie dwanaście dolarów za worek. Jeżeli worki były zbyt ciężkie,
wdowa pomagała jej je podnieść, bo, podobnie jak Aleksandra, była silna. Mimo że liczyła
sobie co najmniej siedemdziesiąt pięć lat, farbowała włosy lśniącą farbą na kolor mosiądzu i
nosiła turkusowe albo fioletowe spodniumy, lak obcisłe, że ciało pod paskiem tworzyło
kiełbaskowate fałdy. Było to sympatyczne. Aleksandra odczytywała z tego komunikat
przeznaczony dla siebie: starzenie się może być wesołe, jeżeli człowiek zachowa siłę. Śmiejąc
się, wdowa wydawała z siebie wysokie rżenie; w uszach nosiła duże, złote kolczyki w
kształcie pętli, a włosy w kolorze mosiądzu miała zawsze odgarnięte do tyłu, żeby kolczyki
były widoczne. Kilka kogutów, pyszniąc się, spacerowało wahającym się krokiem w wysokiej
trawie, którą zarośnięty był ten zaniedbany ogródek; z tylnej ściany ubogiego drewnianego
domu farba obrała się tak, że widać było nagie, szare deski, chociaż ściana frontowa
pomalowana była na biało. Aleksandra wracała z tych wypraw samochodem, którego tył
uginał się pod ciężarem gliny i czuła się zawsze podniesiona na duchu, rozradowana i pełna
wiary w to, że spisek kobiet podtrzymuje świat.
Jej figurki były w pewnym sensie prymitywne. Sukie, a może Jane nazwała je
„cycuszkami”. Te krępe kobiece ciała, mające cztery lub pięć cali długości, często
pozbawione twarzy i stóp, leżały powyginane, a kiedy się je trzymało w dłoni, okazywały się
nadspodziewanie ciężkie. Klienci wydawali się uznawać je za coś, co dodaje im otuchy,
dzięki czemu ich odpływ ze sklepów był ukradkowy, ale stały, wzmagał się w lecie, ale i w
styczniu nie ustawał. Aleksandra rzeźbiła ich nagie kształty, robiła wykałaczką dziurki, które
były pępkami i nigdy nie zapominała robić nacięcia będącego aluzją do szczeliny sromowej,
protestując w ten sposób przeciwko fałszywej gładkości lalek, którymi się bawiła będąc
dziewczynką; następnie malowała na nich ubranie — czasami pastelowe kostiumy kąpielowe,
czasami niemożliwie obcisłe sukienki w groszki, gwiazdki albo faliste paski, przy pomocy
których w filmach rysunkowych przedstawia się ocean. Nie było dwóch identycznych,
chociaż wszystkie były siostrami. Sposób postępowania dyktowało Aleksandrze przekonanie,
że ubranie, nakładane każdego ranka na naszą nagość, powinno być w analogiczny sposób
namalowane na tych nagich ciałkach z zaokrąglonej miękkiej gliny, a nie rzeźbione.
Wypiekała je tuzinami w małym elektrycznym szwedzkim piecu, znajdującym się w
pracowni za kuchnią, która — choć niewykończona — miała drewnianą podłogę w
przeciwieństwie do następnego pomieszczenia będącego magazynem, gdzie na klepisku
leżały stare doniczki, grabie, motyki, kalosze i nożyce ogrodnicze. Aleksandra — rzeźbiarka
samouk — rzeźbiła od pięciu lat, od czasów poprzedzających rozwód, do którego jej
artystyczne zajęcie się przyczyniło na równi z innymi manifestacjami jej kwitnącej
tożsamości. Jej dzieci, zwłaszcza Marcy, ale i Ben i mały Eric także, nienawidziły cycuszek,
uważały je za nieprzyzwoite i pewnego razu — w męce zażenowania — rozbiły wypieczoną
suszącą się partię na kawałki; teraz jednak były z nimi pogodzone jak z ułomnym
rodzeństwem. Dzieci są z takiej gliny, która w pewnym stopniu pozostaje miękka, mimo że
ich usta wykrzywiają się w nieodwracalnym grymasie i mimo że szkliwo wycofywania się
twardnieje w ich oczach.
Jane Smart także miała artystyczne inklinacje — była muzykiem. Chcąc związać koniec z
końcem, dawała lekcje gry na fortepianie, zastępowała też czasami kierowników chórów w
miejscowych kościołach, jej miłością była jednak wiolonczela. Wibrujące, melancholijne tony
tego instrumentu, brzemienne smutkiem drewnianych słojów i cienistej rozłożystości drzew w
księżycowe godziny ciepłych nocy, wylewały się szeroką falą spoza zasłoniętych okien jej
niskiego, farmerskiego domku, przycupniętego wśród podobnych sobie budowli stojących
przy krętych ulicach zbudowanego w latach pięćdziesiątych osiedla, zwanego Nad Zatoczką.
Sąsiedzi, mężowie, żony, dzieci i psy — siedzący na swoich ćwierćakrowych działkach,
budzili się, zaczynali się kręcić i dyskutować, czy należy wezwać policję. Wzywali ją rzadko,
speszeni i być może onieśmieleni jakimś obnażeniem, jakimś splendorem i smutkiem
obecnymi w tym graniu. Zdawało im się, że łatwiej będzie zapaść ponownie w sen przy
wtórze kołyszących podwójnych gam tercjowych i sekstowych etiud Poppera albo przy
wtórze powracających czterech taktów połączonych szenastek (gdzie wiolonczela mówi
prawie sama) drugiego andante beethovenowskiego piętnastego kwartetu a-moll. Z Jane była
żadna ogrodniczka i zaniedbany gąszcz rododendronów, hortensji, tui, berberysów i
bukszpanów rosnących wokół jej domu przyczyniał się do tłumienia strumienia dźwięków
wylewających się z okien. Była to era wielu praw proklamowanych przez różnych ludzi, a
także hałaśliwej muzyki w miejscach publicznych, era, w której każdy supermarket puszczał
własną tandetną wersję „Satisfaction” i „I Got You, Babe”, era, w której zejście się dwóch
czy trzech nastolatków oznaczało proklamowanie ducha Woodstock. Więc to nie natężenie
dźwięku, lecz barwa namiętności Jane, to te nuty, często nieudolnie grane, do których jednak
powracała i które miały tę samą posępną, nieodmienną tonację, to one zwracały na siebie
uwagę i niepokoiły. Aleksandra kojarzyła sobie te ciemne nuty z ciemnymi brwiami Jane, a
także z ową palącą natarczywością jej głosu, natarczywością pojawiającą się w nim, kiedy
Jane domagała się natychmiastowej odpowiedzi, dostarczenia formuły, dzięki której dałoby
się przybić życie klinem na właściwym miejscu, przygwoździć jego tajemnicę i dzięki której
nie dryfowałoby się jak Aleksandra w nadziei, że tajemnica jest wszechobecna, że stanowi
ona bezwonny element wiszący się w powietrzu, element, którym karmią się ptaki i unoszone
wiatrem chwasty.
Sukie nic cieszyła się niczym, co mogłaby nazwać artystycznym talentem, lubiła za to
istnieć społecznie, a trudne warunki finansowe towarzyszące zawsze rozwodowi
spowodowały, że pisywała do miejscowego tygodnika noszącego tytuł Słowo. Kiedy
maszerowała w tę i z powrotem po Dock Street z charakterystyczną dla siebie gibkością i
energią, nastawiając ucha na plotki i spekulując jakie będą losy sklepów; jaskrawe figurki
Aleksandry wystawione w butiku Pod Ujadającym Lisem albo plakat na wystawie
ormiańskiego sklepu żelaznego reklamujący koncert muzyki kameralnej w kościele
unitariańskim z udziałem Jane Smart, wiolonczela potrafiły zachwycić ją jak błysk szkła w
piasku na plaży albo jak lśniąca ćwierćdolarówka znaleziona na chodniku — bo były
ułamkami szyfru zaplątanymi wśród fałszywych danych codziennego doświadczenia, były
wyraźnym jak pchnięcie sztyletem nawiązaniem łączności między światem wewnętrznym a
zewnętrznym. Sukie kochała obie swoje przyjaciółki, a one kochały ją. Dzisiaj, po
przepisaniu na maszynie sprawozdań z zebrań odbytych poprzedniego wieczora w Ratuszu —
zebrania Rady Urzędników Podatkowych (nudne: te same stare, posiadające mało ziemi
wdowy błagające o udzielenie ulg podatkowych) i zebrania Rady Planistów (brak kworum:
Herbie Prinz był na Bermudach) — Sukie z głodną niecierpliwością czekała na Aleksandrę i
Jane, które miały przyjść do niej na drinka. Zwykle zbierały się w czwartki w domu
należącym do jednej z ich trójki. Sukie mieszkała w środku miasta, co było wygodne ze
względu na pracę, chociaż dom — miniaturowa puszka na sól zbudowana w roku 1760 przy
krętej alei, zwanej Hemlock Lane — był ogromnym krokiem w dół w stosunku do obszernego
wiejskiego domu z sześcioma sypialniami i trzydziestoma akrami ziemi, któremu
towarzyszyły: kombi, samochód sportowy, dżip i cztery psy i w którym mieszkała z Montym.
Jednak jej przyjaciółki sprawiały, że dom wydawał się miły, że był domkiem udającym
domek zaczarowany czy też domkiem, w którym życie stanowi jakieś zaklęte interludium. Na
swoje zebrania trzy przyjaciółki przychodziły zwykle w dziwnych, kolorowych kostiumach.
Dzisiaj Aleksandra przyszła w wyszywanym złotem perskim szalu. Wchodząc przez boczne
drzwi do kuchni trzymała w rękach dwa słoje pieprzonego, przyprawionego bazylią sosu
pomidorowego przywodzące na myśl hantle albo jakiś krwawy dowód winy.
Czarownice ucałowały się w policzki.
— Masz, kochanie. Wiem, że najbardziej lubisz rzeczy suche, takie jak orzeszki, ale —
powiedziała Aleksandra tym zachwycającym kontraltem tkwiącym głęboko w krtani, głosem,
jakim Rosjanka powiedziałaby „bieło”.
Sukie wzięła bliźniacze podarunki w swoje szczupłe dłonie, których papierowa
powierzchnia nakrapiana była blednącymi piegami.
— W tym roku pomidory obrodziły. To było jak plaga — mówiła dalej Aleksandra. —
Zrobiłam ze sto słoików, a potem, pewnej nocy, wyszłam do ogrodu i krzyknęłam w
ciemności: „Niech was szlak trafi! Reszta niech gnije!”
— Pamiętam, jednego roku było to samo z cukinią — odrzekła Sukie, ustawiając słoje w
kredensie na półce, z których nie miała ich nigdy zdjąć.
Aleksandra miała rację mówiąc, że Sukie lubi rzeczy suche i podobne do orzechów —
selery, owoce nerkowca, pilaw, precle, wszystko, co mogła pogryzać, rzeczy takie, jakie
umożliwiały jej małpim przodkom chodzenie po drzewach. Kiedy była sama, nigdy nie
zasiadała do jedzenia, po prostu maczała pszenne krakersy w jogurcie albo brała ze sobą
przed telewizor torebkę za siedemdziesiąt dziewięć centów, pełną pofałdowanych chipsów o
smaku pomidorowym i szklaneczkę mocnego bourbona.
— Robiłam wtedy dosłownie wszystko — powiedziała do Aleksandry, rozkoszując się
tym, że tak przesadza, a jej aktywne dłonie zatrzepotały na krawędziach wizji roztaczającej
przed oczami przyjaciółki — chleb cukiniowy, zupę cukiniową, sałatkę, naleśniki z cukinią,
cukinię nadziewaną mięsem hamburgerowym i pieczoną, cukinię smażoną w plastrach,
cukinię krojoną w laseczki do zanurzania w sosach. To było niesamowite. Wrzuciła nawet
pewną ilość do miksera, a potem kazałam dzieciom używać tej papki do chleba zamiast masła
z orzechów ziemnych. Monty był zrozpaczony; mówił, że nawet jego gówno śmierdzi
cukinią.
To wspomnienie eks-męża — odsyłające nie wprost, ale w sposób przyjemny do jej
małżeńskiego życia z jego rozkoszami — było lekkim nietaktem i spowodowało, że
Aleksandra straciła ochotę do śmiechu. Sukie była z nich trzech najmłodsza i rozwiodła się
najpóźniej. Była szczupłą, rudowłosą kobietą; włosy, które nosiła rozpuszczone, spadały jej
na plecy prosto przyciętym snopem, a jej długie ręce pokryte były piegami w kolorze cedru,
czyli w kolorze takim jaki mają obrzynki z zatemperowanego ołówka. Nosiła miedziane
bransolety, na szyi miała pentagram zawieszony na cienkim, tanim łańcuszku. Aleksandra,
obdarzona ciężkimi helleńskimi rysami i dwoma dołeczkami, lubiła radosną małpowatość
obecną w wyglądzie przyjaciółki: duże zęby Sukie powodowały, że jej profil poniżej
krótkiego nosa był wypukły, a jej wysunięta do przodu górna warga, która miała kształt
bardziej skomplikowany niż dolna, pulchna po bokach, dzięki czemu Sukie, nawet milcząc,
robiła wrażenie osoby psotnej, bezustannie próbującej smaku zabawy. Jej oczy były
orzechowe i okrągłe, osadzone raczej blisko siebie. Sukie poruszała się zwinnie po swojej
małej kuchni będącej dowodem jej upadku, po kuchni, w której wszystko było stłoczone, w
której miniaturowy zlew pokryty był plamami i w której wisiał zapach ubóstwa pozostawiony
przez wszystkie pokolenia mieszkające tu i uprawiające swoją łataninę przy odnawianiu tego
domu, zbudowanego z ręcznie ociosanego drewna, przez wszystkie te pokolenia żyjące tu w
czasach, kiedy takich domów nie uważano jeszcze za urocze. Sukie jedną ręką wyciągnęła z
kredensu puszkę Orzeszków Plantatora do Pogryzienia przy Piwie, diabelnie przesłodzonych,
a drugą zdjęła z suszarki, zrobionej z drutu powleczonego gumą i stojącej na zlewie, mały,
obramowany mosiądzem talerzyk w paisteyowski wzorek, na którym zamierzała położyć te
orzeszki. Wysypała, z pudełek grzechocące krakersy i ułożyła je na talerzu wokół klina
czerwono powleczonego sera Gouda i pasztetu z supermarketu w płaskiej puszce, na której
namalowana była śmiejąca się gęś. Talerz był z surowej, brązowej, pokrytej glazurą gliny, w
której wyżłobiona została podobizna kraba. Rak. Aleksandra bała się raka i dostrzegała jego
podobizny wszędzie w przyrodzie — w kiściach czarnych borówek znajdowanych w
opuszczonych miejscach pod skałami i na moczarach, w winogronach dojrzewających na
zapadającej się, zniszczonej altance stojącej w jej ogrodzie naprzeciwko okien od kuchni, w
mrówkach wznoszących stożkowate, granulowane mrowiska, w szparach w asfalcie na
podjeździe, we wszystkich ślepych, niepohamowanych uwielokrotnieniach.
— To co zwykle? — spytała Sukie z odcieniem czułości w głosie, bo Aleksandra, jak
gdyby czując się starsza niż w rzeczywistości, opadła z westchnieniem, nie zdejmując szala,
w jedyne zachęcające do tego zagłębienie znajdujące się w tej kuchni — w stary, niebieski
fotel, zbyt kompromitujący, żeby trzymać gdzie indziej. Z fotela tego wyłaziło przez szwy
włosie, a na jego oparciach dla rąk, tam, gdzie ocierały się o nie liczne nadgarstki, pozostały
wypolerowane szare plamy.
— Myślę, że o tej porze trzeba pić z tonikiem — zadecydowała Aleksandra, gdyż spokój,
który zstąpił na nią parę dni temu wraz z burzą, jeszcze jej nie opuścił. — Masz wódkę?
Ktoś jej kiedyś powiedział, że wódka nie tylko jest mniej tucząca niż dżin, ale także mniej
drażniąco działa na błony żołądka. A podrażnienie, zarówno psychiczne jak i fizyczne, jest
źródłem raka. Raka dostają ci, którzy się na niego narażają; do raka wystarczy, żeby
zwariowała jedna jedyna komórka. Natura zawsze czeka, obserwując człowieka, czeka, żeby
stracił wiarę i dał jej tym samym okazję do wykonania zgubnego ściegu.
Sukie uśmiechnęła się szerzej.
— Przygotowałam się na twoje przyjście.
Wyciągnęła nowiutką butelkę Gordona. Oderwana od tułowia głowa dzika gapiła się
okrągłym, pomarańczowym okiem i wystawiała spomiędzy zębów i zakrzywionych kłów
czerwony jęzor.
Widząc tego przyjaznego potwora, Aleksandra uśmiechnęła się.
— Z mnóstwem toniku, proszę. Wiesz, kalorie!
Butelka toniku zasyczała w palcach Sukie jak gdyby udzielając reprymendy. „A może
komórki rakowe są bardziej podobne do bąbelków, może bulgoczą we krwi?” — pomyślała
Aleksandra. „Muszę przestać o tym myśleć” — skarciła zaraz sama siebie.
— A gdzie Jane? — zapytała.
— Mówiła, że trochę się spóźni. Ma próbę przed tym koncertem u unitarianów.
— Z tym okropnym Neffem — powiedziała Aleksandra.
— Z tym okropnym Neffem — powtórzyła jak echo Sukie, zlizując sobie z palców wodę
chininową i szukając limony w pustej lodówce.
Raymond Neff uczył muzyki w szkole średniej; był to pękaty, zniewieściały człowieczek,
który jednak spłodził pięcioro dzieci ze swoją niechlujną, bladą żoną, noszącą okulary w
metalowej oprawce. Ta żona była przy tym, osobą niemieckiego pochodzenia. Jak większość
dobrych nauczycieli, Neff był tyranem, obłudnym i namolnym; cechowała go niezdrowa chęć
sypiania ze wszystkimi kobietami. Ostatnio sypiała z nim Jane. Aleksandra uległa mu parę
razy w przeszłości, jednak ten epizod tak mało dla niej znaczył, że Sukie prawdopodobnie nie
wyczuła wibracji i przesuwających się przed jej oczami obrazów, jakie wskutek tego powstały
teraz u jej przyjaciółki. Sama Sukie wyglądała na niewinną, jeżeli chodziło o stosunki z
Neffem, ale ona najkrócej z nich żyła bez mężczyzny. Bycie rozwódką w małym mieście
przypomina trochę grę w Monopol: w końcu człowiek ląduje na wszystkich działkach. Dwie
przyjaciółki chciały uratować Jane, która zawsze w jakimś pełnym oburzenia pośpiechu
sprzedawała się poniżej swojej wartości. Nie podobała im się ta okropna żona z podobnymi
do słomy, krótko przyciętymi jakby maszynką do trawy, matowymi włosami, ta żona
starannie wymawiająca błędnie używane wyrazy i wsłuchująca się z wytrzeszczonymi oczami
w każde słowo. Kiedy się śpi z żonatym mężczyzną, śpi się także w pewnym sensie z jego
żoną, dlatego trzeba uważać, żeby nie wybrać takiego, który ma żonę całkiem nie do
przyjęcia.
— Jane ma takie wspaniałe możliwości — powiedziała Sukie trochę automatycznie,
zmagając się wściekłymi małpimi ruchami z pudełkiem do robienia lodu, gdyż chciała wyjąć
z niego kilka dalszych kostek. Czarownica potrafi w mgnieniu oka zamrozić wodę, z
odmrażaniem natomiast ma czasami kłopot. Spośród czterech psów, jakie wraz z Montym
trzymali w swoich najlepszych czasach, dwa były biegającymi długimi susami srebrno-
brązowymi niemieckimi psami myśliwskimi; Sukie zatrzymała jednego wabiącego się Hank.
Opierał się on teraz o jej nogi w nadziei, że to z jego powodu grzebie w lodówce.
— Ale się marnuje — powiedziała Aleksandra, kończąc zdanie. — Marnuje się w
staromodnym sensie tego słowa — dodała, gdyż rzecz działa się, podczas wojny w
Wietnamie, a wojna ta nadała temu słowu nowe znaczenie. — Jeżeli poważnie traktuje swoje
granie, to powinna pojechać we właściwe miejsce, do miasta. To okropne marnowanie
możliwości: absolwentka konserwatorium, grająca dla grupy głuchych, starych babsztyli w
odrapanym kościele.
— Ona czuje się tutaj bezpieczna — powiedziała Sukie, jak gdyby ona sama i Aleksandra
czuły się inaczej.
— Ona się nawet nie myje. Czy zauważyłaś jak śmierdzi? — spytała Aleksandra, mając na
myśli nie Jane, tylko Gretę Neff.
Sukie, mając zdolność szybkiego kojarzenia, nie miała trudności ze zorientowaniem się, o
kogo chodzi; ich serca bowiem działały na tych samych długościach fal.
— I te jej okulary jak u starej babci! — skrytykowała Gretę. — Ona wygląda jak John
Lennon. — Zrobiła minę uroczystą, naśladując smutnego, cienkoustego piosenkarza. —
„Myśle, sze moszemy fypić nasze — sprechen Sie wass? — trunki”.
Z ust „Grety Neff wydobywały się okropne, nieamerykańskie dźwięki.
Chichocząc, obie przyjaciółki zaniosły drinki do „pokoju wypoczynkowego” — małego
pomieszczenia z obierającą się wyblakłą, barwną tapetą w winogrona i kosze owoców i
wybrzuszonym, gipsowym sufitem, opadającym pod dziwnie ostrym kątem, gdyż pokój ten
był w połowie wciśnięty pod schody prowadzące na drugie piętro, które było właściwie
poddaszem. Jedyne w tym pokoju okno, przez które kobieta mogła wyjrzeć tylko wtedy,
kiedy stanęła na stołku, miało szybki w kształcie rombów z ołowianego szkła, grubego szkła z
bąbelkami, wypukłego jak dno butelki.
— To taki jakiś kapuściany smród — dorzuciła Aleksandra, opuszczając się wraz ze
swoim wysokim srebrzystym drinkiem na kanapę nakrytą zniszczoną włóczkową narzutą o
przeładowanym wzorze w strzępiące się zwoje, czyli w stylizowane winogrona.
— Jego ubranie jest nim przesiąknięte — powiedziała, myśląc równocześnie, że to
przypomina Monty’ego i cukinie i że ona, podając ten intymny szczegół, pozwala Sukie
domyślić się, że spała z Neffem. A to nie była rzecz, którą należało się chwalić. Chociaż
zresztą może i była. Jak on się pocił! A jeżeli już o to chodzi, to Aleksandra spała i z Montym
i nigdy nie wyczula zapachu cukinii. Kiedy się spało z czyimś mężem, zaczynało się widzieć
dokładniej jego żonę, zaczynało się ją widzieć w specjalnym świetle: bo nikt nie postrzega
żony tak jak mąż. Było to fascynujące. Neff na przykład uważał swoją nieszczęsną okropną
Gretę za niezwykle oryginalną ubraną we wstążki Heidi, słodką szarotkę przywiezioną z
niebezpiecznych romantycznych wyżyn (poznali się w piwiarni we Frankfurcie, kiedy on
zamiast walczyć w Korei stacjonował w Niemczech Zachodnich). A Monty... Aleksandra
spojrzała z ukosa na Sukie, usiłując sobie przypomnieć, co Monty mówił na jej temat. Mówił
mało, bo zawsze zgrywał dżentelmena. Ale pewnego razu — kiedy przeszedł do łóżka
Aleksandry po jakiejś niezbyt udanej konsultacji w banku i myśli miał ciągle zajęte tym, co
tam zostało powiedziane — wyrwały mu się słowa: „To słodka dziewczyna, ale towarzyszy
jej pech. To znaczy: ona przynosi pecha innym. A sama sobie przynosi raczej szczęście”.
Była to prawda. Monty, w czasie małżeństwa z Sukie stracił mnóstwo pieniędzy i wszyscy
obwiniali za to jego samego, mówiąc, że stało się to z powodu jego własnej głupoty. On nigdy
się nie pocił. Cierpiał na ową hormonalną przypadłość dobrze urodzonych — na niezdolność
do wyobrażenia sobie, że mógłby ciężko pracować. Jego ciało było prawie całkowicie
nieowłosione i miał takie kobiece, miękkie pośladki.
— Greta musi być świetna w łóżku — powiedziała Sukie. — Ma tyle tych Kinder. Już
funf.
Neff w rozmowie z Aleksandrą przyznał, że Greta jest kochanką żarliwą, ale kochanie się z
nią bywa męczące; bardzo powoli osiąga szczyt, jednak dąży do niego z determinacją. Byłaby
z niej groźna czarownica: ach, ci krwiożerczy Niemcy.
— Musimy być dla niej miłe — powiedziała Aleksandra, mając na myśli Jane. —
Rozmawiałam z nią wczoraj przez telefon i byłam zaskoczona, że tak wiele w niej złości. Ta
dama płonie.
Sukie obrzuciła przyjaciółkę pospiesznym spojrzeniem, bo w jej słowach zabrzmiała z
lekka fałszywa nuta. W życiu Aleksandry zaistniała jakaś intryga, pojawił się jakiś nowy
mężczyzna. Hank wykorzystał ten ułamek sekundy, w ciągu którego Sukie patrzyła na
Aleksandrę, i swoim szarym, wiecznie wywieszonym językiem zmiótł dwa pszenne krakersy
z talerza z krabem, który jego pani ustawiła na bardzo zniszczonym, sosnowym, marynarskim
kuferku, odnowionym przez jakiegoś antykwariusza tak, żeby mógł służyć jako stolik do
kawy. Sukie uwielbiała swoje sfatygowane stare rzeczy, miały one bowiem jakiś barwny
urok, były jak kostium z łachmanów, który sopranistka z upodobaniem wkłada na siebie w
drugim akcie opery. Język Hanka wyciągnął się znowu po ser, Sukie jednak zauważyła jego
ruch kątem oka i uderzyła psa po pysku; pysk był jak z gumy, z twardej gumy, z której robi
się opony samochodowe, więc zabolała ją ręka.
— Och, ty sukinsynu — powiedziała do psa, po czym zwróciła się do przyjaciółki: —
Bardzo jesteśmy złe? — spytała, mając na myśli siebie i Aleksandrę.
Pociągnęła łyk nierozcieńczonego bourbona. Piła whisky latem i zimą, czego powodem, o
którym zapomniała, było to, że jakiś chłopak z Cornell powiedział jej raz, że dzięki temu
trunkowi w jej oczach pojawiają się złote cętki. Z tego samego powodu, kierując się
próżnością, miała skłonność do ubierania się w odcienie brązu, a także w zwierzęco lśniące
zamsze.
— O tak. Jesteśmy w świetnej formie — odpowiedziała starsza, grubsza kobieta, której
myśli podryfowały odrywając się od tej ironicznej uwagi i płynąc w stronę tamtej rozmowy z
Jane — o mężczyźnie przybyłym właśnie do miasta, który zamieszkał w rezydencji Lenoxów.
Jednak mimo że jej myśli podryfowały, jej umysł był jak pasażer samolotu, który wśród
śmiertelnych niebezpieczeństw startu spogląda w dół, dziwiąc się doskonałej precyzji obrazu i
splendorowi Ziemi (tym domom o ostrych dachach i kominach, tym domom o tak
uroczystych kształtach i jeziorom jak prawdziwe lustra, temu wszystkiemu, co wygląda jak te
gospodarstwa pod choinką, które rodzice ustawiali dla nas, gdyśmy spali, temu prawdziwemu
światu odwzorowanemu na prawdziwych mapach). Tak, mimo dryfowania myśli, jej umysł
patrzący uważnie jak ów pasażer samolotu, jak śliczna jest Sukie, jak śliczna jest na szczęście
czy na nieszczęście, jak śliczna jest ze swoimi rudymi, rozburzonymi włosami i z rzęsami
trochę posklejanymi po pracowitym dniu, w ciągu którego pisała na maszynie i przy złym
świetle szukała właściwych słów, ze swoją figurą opiętą swetrem w kolorze rozbielonej
zieleni i ciemną zamszową spódnicą, figurą tak wysportowaną i elegancką, z płaskim
brzuchem, wysokimi, sterczącymi piersiami i twardymi pośladkami, jak śliczna jest z dużymi,
szerokimi ustami w małpiej, figlarnej, gotowej do dawania i śmiałej twarzy.
— Ja wiem o nim bardzo dużo! — krzyknęła Sukie, czytając w myślach Aleksandry. —
Mam całe tony wiadomości, ale chciałam poczekać aż przyjdzie Jane.
— Ja zaczekam — powiedziała Aleksandra, odczuwając nagle podobną do chłodnego
powiewu niechęć, niechęć na myśl o tym człowieku i o jego miejscu w jej własnym umyśle.
— Czy to nowa spódnica?
Chciała jej dotknąć, pogłaskać ją, pogłaskać jej fakturę podobną do sierści łani i kryjące się
pod spódnicą twarde szczupłe udo.
— Zmartwychwstała na jesień — odpowiedziała Sukie. — Jak na dzisiejszą modę jest za
długa.
Zadzwonił dzwonek u drzwi kuchennych; rozległ się jego chichoczący, urywany dźwięk.
— Pewnego dnia będzie tu spięcie i spali się od niego cały dom — przepowiedziała Sukie,
wybiegając z pokoju wypoczynkowego.
Jane już weszła do środka. Była blada. Jej wymizerowaną twarz o gorących oczach
przytłaczał miękki, puszysty beret szkocki z pomponem, którego jaskrawa krata była
ostentacyjnie dopasowana do kraty na szaliku. Jane miała też na sobie podkolanówki zrobione
podwójnym ściągaczem. Nie promieniała jak Sukie; w całym jej ciele występowały miejsca
niesymetryczne, jednak mimo to jakiś urok emanował z niej jak światło ze skręconego
drucika żarowego. Jej włosy były ciemne, a małe, ściągnięte usta miały wyraz pewności.
Pochodziła z Bostonu, gdzie nauczyła się, że nie można nie wiedzieć.
— Ten Neff to taki sukinsyn — zaczęła, odchrząkując i przepędzając żabę, która
zadomowiła się w jej gardle. — Zmusił mnie do grania w kółko Haydna. Powiedział, że mam
pedantyczną intonację. Pedantyczną. Zalałam się łzami i odpowiedziałam mu, że jest
wstrętnym męskim szowinistą. — Usłyszała własne słowa i nie mogła się powstrzymać od
zabawienia się grą słów: — Powinnam mu była powiedzieć, żeby się popisał tym swoim
męskim, ale nie szowinizmem.
— Oni nie mogą się od takich rzeczy powstrzymać — powiedziała Sukie beztrosko. — To
jest po prostu ich sposób proszenia o więcej miłości. Lexa pije to, co zwykle — dietetyczną
w. z t.. A ja zanurzam się nawet głębiej od niej, w bourbona.
— Nie powinnam tego robić, ale jestem tak cholernie zdenerwowana na Neffa, że raz sobie
pozwolę i poproszę o martini.
— Ojej, kochanie. Nie mam chyba wytrawnego wermutu.
— Mój miły kotku, nie rób sobie kłopotku — zażartowała Jane. — Po prostu daj mi dżinu
z lodem w kieliszku od wina. A nie masz przypadkiem skórki cytrynowej?
W lodówce Sukie, pełnej lodu, jogurtu i selerów, nie było prawie niczego więcej. Sukie
jadała lunch w śródmieściu, w restauracji zwanej Jadłodajnią Nemo, położonej o trzy domy
od redakcji, za ramiarzem, piekarnią i czytelnią organizacji Christian Science, a ostatnio
zaczęła tam też jadać i wieczorne posiłki. Czyniła to ze względu na plotki, które tam słyszała,
ze względu na pomruk życia, który ją tam ze wszystkich stron otaczał. Zbierali się tam starzy
znajomi, policjanci kryminalni i drogowi, rybacy, dla których nie trwał wiecznie sezon i
chwilowo zbankrutowani businessmani.
— Nie mam. Nie wygląda też na to, żebym miała pomarańcze — powiedziała,
wyszarpując dwie szuflady zrobione z lepkiego zielonego metalu. — Ale kupiłam trochę
brzoskwiń na tym straganie przy szosie numer 4.
— Czy ośmielę się zjeść brzoskwinię? — zacytowała Jane. — Będę przechadzał się
wzdłuż morza w spodniach z białej flaneli2
.
Sukie skrzywiła się, obserwując jak ruchliwe dłonie przyjaciółki — jedna z silnymi
ścięgnami i długa od przebierania po strunach, a druga kwadratowa i miękka od trzymania
smyczka — zanurzają ostrze zardzewiałej, tępej tarki od marchwi w zarumieniony policzek,
w najróżowszą część żółtej, papkowatej brzoskwini. Jane wrzuciła rumiany płat brzoskwini
do kieliszka; w świętej ciszy, w magicznej chwili milczenia, nieodzownej dla realizacji
każdego przepisu, tym wyraźniej rozległo się ciche pluśnięcie.
— Nie mogę zaczynać pić nierozcieńczonego dżinu w tak młodym wieku — oświadczyła
Jane z purytańską satysfakcją, wyglądając jednak przy tym na zmęczoną i zniecierpliwioną.
Ruszyła w stronę pokoju wypoczynkowego swoim pośpiesznym, sztywnym krokiem.
Aleksandra z lekkim poczuciem winy wyciągnęła rękę i wyłączyła telewizor, w którym
Prezydent, ponury człowiek o silnej szczęce i pełnych bólu, nieszczerych oczach, wygłaszał
bardzo ważne oświadczenie do narodu.
— Cześć, moja piękna — krzyknęła Jane trochę zbyt głośno jak na to małe pomieszczenie
o ukośnym suficie. — Nie wstawaj. Widzę, że się dobrze umieściłaś. Ale, ale, powiedz mi,
czy ta burza, która była parę dni temu to twoja sprawka?
Skórka z brzoskwini pływająca w odwróconym stożku jej kieliszka wyglądała jak kawałek
lśniącego chorego ciała zakonserwowanego w alkoholu.
— Poszłam na plażę — wyznała Aleksandra — po rozmowie z tobą. Chciałam sprawdzić,
czy ten człowiek przyjechał już do rezydencji.
— Wiedziałam, że cię tym wyprowadzę z równowagi, moje biedne kurczątko —
powiedziała Jane. — No i co, był już tam?
— Z komina leciał dym. Nie podjechałam pod sam dom.
— Powinnaś była tam pojechać i powiedzieć, że jesteś z Komisji do Spraw Mokradeł —
odezwała się Sukie. — W mieście mówią, że on chce zbudować dok, zasypać mokradła i
urządzić sobie kort tenisowy.
— To mu się nigdy nie uda — powiedziała leniwie Aleksandra. — Bo na tych mokradłach
2 T. S. Eliot, Pieśń miłosna J. Alfreda Prufrocka w przekł. Władysława Dulęby.
gnieżdżą się czaple nadobne.
— Nie bądź tego taka pewna — brzmiała odpowiedź. — Od tej posiadłości przez dziesięć
lat nie płacono miastu podatków. Dla kogoś, kto znów je zacznie płacić, radni miejscy są
gotowi wypędzić mnóstwo czapli.
— Och, jak tu dobrze! — krzyknęła Jane z lekkim zniecierpliwieniem, bo poczuła się
ignorowana. Kiedy dwie pary oczu spoczęły już na niej, musiała improwizować: — Greta
przyszła do kościoła — powiedziała — zaraz po tym, jak on stwierdził, że mój sposób grania
jest pedantyczny i śmiała się.
Sukie zaczęła naśladować niemiecki sposób śmiania się:
— Ho, ho, ho.
— Ciekawa jestem, czy oni jeszcze grają w te klocki? — zastanowiła się Aleksandra,
czując się odprężona w towarzystwie przyjaciółek i pozwalając swemu umysłowi błądzić i
kolekcjonować obrazy, jakie podsuwała mu natura. — Jak on to może wytrzymać!? Ona musi
przypominać podnieconą kiszoną kapustę.
— Nie — stwierdziła Jane stanowczo. — Ona jest jak to białe, które oni tak lubią, no
wiecie, sauerbraten.
— Oni to marynują — powiedziała Aleksandra. — W occie, z czosnkiem, cebulą i liśćmi
bobkowymi. I chyba dodają ziarnistego pieprzu.
— On ci tak powiedział? — spytała Sukie złośliwie, zwracając się do Jane.
— Nigdy o tym nie rozmawiamy, nawet w najbardziej intymnych momentach —
odpowiedziała Jane sztywno. — Jedyne, co mi na ten temat powiedział, to to, że ona musi to
mieć raz w tygodniu, bo inaczej zaczyna ciskać sprzętami.
— Ona jest złośliwym duchem, poltergeistem — powiedziała Sukie zachwycona. — Albo
raczej polterfrau — panią duch.
— Masz doprawdy rację — oświadczyła Jane, nic zdając sobie sprawy, że to miało być
śmieszne. — Ona jest okropna. Taka z niej pedantka, taka kołtunka, taka nazistka. Ten
biedak, Ray, jest jedynym człowiekiem, który tego nie zauważa.
— Ciekawa jestem, czy ona się domyśla — zastanowiła się Aleksandra.
— Ona nie chce się domyślać — powiedziała Jane tak stanowczo, że niektóre spółgłoski
zasyczały. — Gdyby się domyślała, musiałaby przedsięwziąć jakieś kroki.
— Na przykład uwolnić go od siebie — wtrąciła Sukie.
— Wtedy wszystkie miałybyśmy z nim kłopot — powiedziała Aleksandra, wyobrażając
sobie tego oślizgłego grubasa jako tornado, jako żarłoczny, naturalny zbiornik pożądania. Bo
były w nim całe kontenery pożądania, miał tego pożądania ogromny nadmiar.
— Trzymaj się go, Greto! — powiedziała śpiewnie Jane, zauważając wreszcie zabawną
stronę zagadnienia.
Wszystkie trzy zachichotały.
Trzasnęły uroczyście boczne drzwi i na schodach rozległy się powolne kroki. Nie był to
John Updike Czarownice z Eastwick Tłumaczyła: Kasia Bogucka-Krenz Data wydania oryginalnego: 1984 Data wydania polskiego: 1993
Sabat „Był to człowiek bardzo czarny i szorstki, bardzo zimny”. — Isobel Gowdie, 1662 „Teraz kiedy diabeł skończył udzielać upomnień, zszedł z ambony i kazał całej kompanii przyjść i całować swoje uszy, które, jak mówiono, były zimne jak lód; jego ciało było twarde jak żelazo — tak myśleli ci, co go dotykali”. — Agnes Sampson, 1590 — Aha, i jeszcze coś — powiedziała Jane Smart z charakterystycznym dla siebie pośpiechem, a równocześnie zdecydowanie, przy czym każde jej sz przywodziło na myśl czarny koniuszek właśnie zdmuchniętej zapałki, przytknięty dziecięcym zwyczajem do powierzchni skóry z żartobliwym zamiarem zadania bólu — Sukie mówi, że pewien człowiek kupił rezydencję Lenoxów. — Jaki człowiek? — spytała Aleksandra Spofford, która poczuła się nieco wytrącona z równowagi i której spokojna dotychczas aura rozmyła się trochę pod wpływem stanowczych słów Jane. — Pewien facet z Nowego Jorku — odrzekła pośpiesznie Jane, wyszczekując niemal ostatnie słowa i nie wymawiając r, jak przystało na osobę pochodzącą z Massachusetts. — Najwyraźniej nieżonaty i bezdzietny. — Aha. Jeden z tych. Usłyszawszy jak głos Jane, mówiącej z północnym akcentem, przynosi jej tę plotkę, plotkę o jakimś homoseksualiście, który przybył z Manhattanu, żeby dokonać tu podboju, Aleksandra poczuła, że czyjeś drogi krzyżują się z jej drogami, z drogami Aleksandry Spofford — obecnie mieszkanki tego tajemniczego, trudnego do rozszyfrowania stanu Rhode
Island, urodzonej na Zachodzie, gdzie biało-fioletowe góry wznoszą się w pogoni za delikatnymi, wysokimi chmurami, a górne części pewnych roślin, które jesienią odrywają się od swoich korzeni, żeglują w porywach wiatru w pogoni za horyzontem. — Sukie nie ma co do tego pewności — powiedziała Jane pośpiesznie, przy czym jej s zaczynało się temperować. — Jest dość tęgi. Uderzyło ją to, że ma bardzo owłosione dłonie. Powiedział pracownikom agencji handlu nieruchomościami Marge Perley, że musi mieć taki duży dom, bo jest wynalazcą i potrzebne mu laboratorium. A poza tym ma pewną ilość fortepianów. Aleksandra zachichotała. Jej chichot, który mało się zmienił od czasów gdy była dziewczynką i mieszkała w Colorado, zdawał się wydobywać nie z jej gardła, a z gardziołka zaprzyjaźnionego z nią stworzenia podobnego do ptaka, które przysiadło na jej ramieniu. Bolało ją już ucho, do którego przyciskała słuchawkę. A w zaczynającym cierpnąć przedramieniu czuła mrowienie. — A jakąż to ilość fortepianów może mieć u siebie jeden człowiek? Jane najwyraźniej obraziła się. Jej głos zjeżył się jak opalizujące futro czarnego kota. — Sukie wie tylko tyle — odrzekła tonem osoby, która musi się bronić — ile wczoraj wieczorem na zebraniu Komitetu do Spraw Końskiego Koryta powiedziała jej Marge Perley. Komitet ten zajmował się sprawą umieszczenia, a po akcie wandalizmu — ponownego umieszczenia dużego koryta do pojenia koni, wykonanego z błękitnego marmuru, w centrum Eastwick, u zbiegu dwóch głównych ulic. Te dwie ulice łączyły się w jednym punkcie, powodując, że miasteczko, przycupnięte na poszarpanym brzegu Zatoki Narragansett, miało kształt litery L. Na jednej z tych ulic, na Dock Street, znajdowały się śródmiejskie firmy, a przy prostopadle do niej położonej Oak Street stały piękne, duże, stare domy. Marge Perley natomiast była to osoba, do której należały okropne kanarkowe napisy „Do sprzedania”, wyskakujące tu i ówdzie na drzewach i płotach w miarę jak na falach przypływu i odpływu prosperity gospodarczej i mody ludzie wprowadzili się do miasteczka i z niego wyprowadzili. (Eastwick od kilku dziesięcioleci znajdowało się ciągle w sytuacji quasi-kryzysowej i było tylko na wpół modne.) Otóż Marge Perley — właścicielka napisów — była kobietą przebojową i jasno umalowaną, była też czarownicą działającą na innej długości fali niż Jane, Aleksandra i Sukie. Tak, jeżeli ktokolwiek oprócz nich trzech był w tym miasteczku czarownicą — to właśnie ona. Marge Perley miała jednak męża — małego, kłótliwego Homera Perley, który bez przerwy przycinał bardzo krótko żywopłot z forsycji — wskutek czego różniła się od nich zasadniczo. — Papiery zostały przekazane w Providence — wyjaśniła Jane, wciskając twardo końcowe — ence w ucho Aleksandry. „I odebrał je tymi swoimi owłosionymi dłońmi” — pomyślała Aleksandra. Tuż przy jej twarzy unosiła się z lekka podrapana i poplamiona, często odmalowywana obojętna płaszczyzna drzwiczek szafki kuchennej; Aleksandra była świadoma istnienia strumienia
atomów kręcącego się wściekle pod tą powierzchnią, kręcącego się jak wir przed zmęczonymi oczami. Jak z kryształowej kuli zobaczyła, że spotka tego człowieka i zakocha się w nim i że nie wyniknie z tego nic dobrego. — Czy on nie ma nazwiska? — zapytała. — A wiesz, to idiotyczne — odrzekła Jane Smart. — Margie powiedziała Sukie jak on się nazywa, a Sukie powiedziała mnie, ale coś wypłoszyło mi to nazwisko z głowy. Zaczyna się na „van”, „von” czy „de”. — Co za elegancja — zauważyła Aleksandra, rozszerzając się i rozciągając, by przygotować się w ten sposób na przyjęcie bliskiej już inwazji. A więc jest to wysoki brunet, Europejczyk wyzuty ze swej starodawnej heraldycznej schedy, człowiek podróżujący, człowiek, na którym ciąży klątwa... — Kiedy on ma się wprowadzić? — Marge mówiła, że powiedział jej, że wkrótce. Może już tam jest!? W głosie Jane zabrzmiał niepokój. Aleksandra wyobraziła sobie jej raczej zbyt grube brwi (zbyt grube w porównaniu z resztą jej wychudzonej twarzy), podnoszące się i tworzące półkola ponad ciemnymi, pełnymi urazy oczami, oczami, których brąz był zawsze o ton jaśniejszy od tego, który się zapamiętało. O ile Aleksandra była czarownicą o obfitych kształtach, poddającą się prądowi, rozpościerającą się zawsze szeroko w pragnieniu chłonięcia wrażeń i jednoczenia się z krajobrazem, w głębi serca raczej leniwą i entropijnie chłodną, o tyle Jane była pełna żaru, niewysoka i skoncentrowana jak koniuszek zatemperowanego ołówka, a Sukie Rougemont, przez cały dzień przebywająca w mieście, zajęta zbieraniem wiadomości i posyłaniem ludziom uśmiechów na powitanie — rozedrgana. Tak pomyślała Aleksandra, odwieszając słuchawkę. Wszystko ma strukturę triadyczną. Magia otacza nas ze wszystkich stron; natura poszukuje nieuniknionych form i znajduje je, minerały i ciała organiczne układają się wzajemnie pod kątem sześćdziesięciu stopni, a trójkąt równoboczny jest matką struktury. Powróciła do ustawiania słojów z hermetycznymi zakrętkami, pełnymi sosu do spaghetti, sosu, którego miała tyle, że można było nim polać ilość spaghetti, jakiej ona i jej dzieci nie zjadłyby w ciągu stu lat — nawet w zaczarowanym świecie włoskiej bajki. Podnosiła dymiące słoje jeden po drugim znad biało nakrapianego niebieskiego kotła stojącego na drżącym, śpiewającym, okrągłym, metalowym stojaku. Zaświtało jej mgliście, że jest to rodzaj zabawnego hołdu, jaki składa swojemu obecnemu kochankowi — hydraulikowi włoskiego pochodzenia. Jej przepis na ten sos przewidywał, że trzeba zmieszać posiekaną cebulę z dwoma ząbkami czosnku, a potem smażyć ją przez trzy minuty (nie dłużej i nie krócej — w tym była magiczna siła) na rozgrzanym oleju, następnie dodać sporo cukru, który zneutralizuje kwasowość, jedną utartą marchewkę, pieprz i sól (więcej tego pierwszego niż tej drugiej); jednak to nie co innego jak łyżeczka rozdrobnionej bazylii miała dostarczyć pożywki męskiemu wigorowi, a odrobina wilczej jagody spowodować rozładowanie, bez którego
męski wigor jest niczym innym jak morderczym przeciążeniem. Całą tę mieszankę należało dodać do pomidorów z jej własnego ogrodu, zebranych przez nią własnoręcznie i przechowywanych przez ostatnie dwa tygodnie na wszystkich parapetach okiennych, pomidorów, które teraz zostały pokrojone w talarki i wrzucone do miksera. W chwili gdy dwa lata temu Joe Marino zaczął nawiedzać jej łóżko, dar absurdalnej płodności został zesłany na popodpierane palikami rośliny rosnące w jej ogrodzie, do którego każdego popołudnia wślizgiwało się ukośnie zachodnie słońce przesączone przez rosnące rzędem wierzby. Pokrzywione małe gałązki, tak mięsiste i blade jak gdyby zostały zrobione z taniego, zielonego papieru, łamały się pod ciężarem obficie wysypanych owoców. W tej płodności było coś wariackiego, był w niej krzyk podobny do krzyku dzieci szaleńczo pragnących sprawić komuś przyjemność. Pomidory wydawały się być najbardziej ludzkimi z roślin, najbardziej ludzkimi w swoim zapale i kruchości, i podatności na gnicie zrywając wodniste pomarańczowo-czerwone kule, Aleksandra czuła się tak jak gdyby brała w dłonie ogromne jądra swojego kochanka. Mozoląc się w kuchni widziała w tym wszystkim coś smętnie menstruacyjnego: podobny do krwi sos miał być zaczerpnięty chochlą i rozlany na białym spaghetti. Tłuste, białe sznureczki miały potem przekształcić się w tłuszcz w jej własnym ciele. Ach, ta kobieca walka z własną wagą! W wieku lat trzydziestu ośmiu Aleksandra dochodziła coraz częściej do wniosku, że jest ona sprzeczna z naturą. Czy w celu przywabienia miłości musi przeciwstawiać się własnemu ciału jak jakiś neurotyczny święty w dawnych czasach? Natura jest wskaźnikiem i kontekstem wszelkiego zdrowia, więc jeżeli człowiek ma apetyt, to powinien go zaspokajać, czyniąc tym samym zadość wymaganiom porządku kosmicznego. Tak myślała, mimo to jednak gardziła czasami sobą, oskarżając się o lenistwo, które kazało jej wziąć sobie kochanka z rasy ludzi tolerancyjnych wobec otyłości. Kochankowie, jakich Aleksandra miewała w ciągu tych kilku lat, które upłynęły od jej rozwodu, to byli przypadkowi mężowie, którym ich właścicielki pozwoliły zejść z prostej drogi. Jej własny były mąż, Oswald Spofford, spoczywał wysoko na kuchennej półce, w słoju. Był sprowadzony do postaci wielobarwnego proszku, a wieczko słoja zostało mocno zakręcone. Aleksandra sprowadzała go do tej postaci w miarę jak po przeprowadzce z Norwich w stanie Connecticut do Eastwick ujawniała się jej moc. Ozzie znał się na chromie i przeniósł się z fabryki armatury znajdującej się w pagórkowatym mieście, gdzie było zbyt wiele białych kościołów o obierających się ścianach, do firmy konkurencyjnej, mieszczącej się w betonowym budynku półmilowej długości, położonym na południe od Providence, w dziwnym industrialnym krajobrazie tego małego stanu. Przeprowadzili się siedem lat temu. Tutaj, w Rhode Island, jej moc rozszerzyła się jak gaz w próżni, dzięki czemu drogi Ozzie, odbywający codzienne podróże do pracy i z pracy wzdłuż szosy numer cztery, został zredukowany najpierw do rozmiarów zwykłego człowieczka, z którego słonym, powodującym korozję powietrzu pięknego macierzyńską urodą Eastwick, opadła zbroja patriarchalnego obrońcy, a później — kiedy jego chroniczne potrzeby i równie chroniczna
skłonność do akceptowania jej sposobu zaspokajania tych potrzeb zrobiły z niego człowieka żałosnego i podatnego na manipulację — do rozmiarów dziecka. Ozzie całkiem stracił kontakt z jej wewnętrznym, poszerzającym się światem. Zaczął angażować się intensywnie w treningi baseballowe synów i w treningi drużyny kręglarzy, stworzonej w firmie. Kiedy Aleksandra wzięła sobie pierwszego kochanka, a potem kilku innych, jej mąż — rogacz skurczył się do rozmiarów suchej lalki leżącej obok niej w jej ogromnym, szerokim, gościnnym łożu jak pomalowana kłoda zabrana z poboczy drogi albo jak wypchany młody aligator. Kiedy doszło do rozwodu, jej były pan i władca stał się po prostu brudem — czyli materią znajdującą się w niewłaściwym miejscu, jak to dawno temu określała dziarsko jej matka — stał się pewną ilością kolorowego pyłu, który ona zmiotła i włożyła na pamiątkę do słoja. Pozostałe czarownice przeszły podobne transformacje w trakcie życia małżeńskiego. Eks- mąż Jane Smart, Sam, wisiał w piwnicy jej farmerskiego domu wśród suszonych ziół i naturalnych leków, a ona od czasu do czasu wsypywała go do napoju miłosnego, za każdym razem biorąc tylko szczyptę dla dodania pikantności. Sukie Rougemont natomiast przerobiła swojego na plastik, z którego wykonała matę pod talerz. To ostatnie stało się niedawno; Aleksandra ciągle jeszcze była w stanie wyobrazić sobie Monty’ego stojącego na przyjęciach w marynarce z madrasu i zielonych jak nać pietruszki spodniach i wyrykującego z siebie szczegóły rozgrywek golfowych oraz pomstującego na powolną czwórkę kobiet, które przez cały dzień blokowały jemu i jego kolegom dojście do pól golfowych i ani razu nie zaprosiły ich, żeby zagrali. Nienawidził zarozumiałych kobiet — kobiet gubernatorów, histeryczek protestujących przeciwko wojnie, kobiet lekarzy, Lady Bird Johnson, a nawet Lyndy Bird i Luci Baines. Wszystkie uważał za lesbijki grające rolę mężczyzn. Monty, wyrykując swoje kwestie, pokazywał wspaniałe zęby, długie i bardzo równe, ale nie sztuczne, a rozebrany był raczej wzruszający, bo demonstrował cienkie, sinawe nogi, o wiele mniej muskularne niż jego opalone ręce gracza w golfa. A także opadające, pofałdowane pośladki, takie jakie często widuje się u kobiet w średnim wieku, których ciało wiotczeje. Monty był jednym z pierwszych kochanków Aleksandry. Dlatego teraz Aleksandra czuła się dziwnie (ale miała też dziwną satysfakcję), stawiając kubek smolistej kawy zrobionej przez Sukie na lśniącej, plastikowej macie, na której widoczne było brudne kółko. Powietrze Eastwick dawało kobietom moc. Aleksandra nigdy przedtem nie była w takim miejscu jak to miasto, jeżeli nie liczyć tego zakątka Wyoming, przez który przejeżdżała z rodzicami, kiedy miała jakieś jedenaście lat. Wysadzili ją wtedy z samochodu, żeby zrobiła siusiu pod jakimś krzakiem, a ona, widząc suchą, górską ziemię zwilżoną chwilowo przez ciemny strumień, pomyślała: „To nic. To wyparuje”. Natura wchłania wszystko. To dziecinne spostrzeżenie pozostało w jej umyśle na zawsze wraz ze smakiem tej chwili spędzonej na poboczu porośniętym dziką roślinnością. A Eastwick było nieustannie całowane przez morze. Dock Street, z modnymi sklepami, w których sprzedawano perfumowane świece i witrażowe
wstawki do okien przeznaczone dla turystów przyjeżdżających latem, ze staromodnym aluminiowym budynkiem restauracji sąsiadującej z piekarnią, z fryzjerem sąsiadującym z ramiarzem oprawiającym obrazy, z małą, gwarną redakcją lokalnej gazety i długim, ciemnym sklepem żelaznym prowadzonym przez Ormian, ta Dock Street splatała się ze słonym morzem, które ocierało się z pluskiem o dreny pod jezdnią i o pale, na których ulica była częściowo wsparta, dzięki czemu chwiejne, żyłkowane lśnienie wody iskrzyło się i drgało na twarzach miejscowych matron, niosących z supermarketu zwanego Bay Superette sok pomarańczowy i odtłuszczone mleko, wędliny i chleb z pełnoziarnistej mąki, a także papierosy z filtrem. Prawdziwy supermarket, w którym robiło się cotygodniowe zakupy, leżał w głębi lądu, w tej części Eastwick, gdzie kiedyś były pola uprawne; tutaj w osiemnastym wieku plantatorzy arystokraci, bogaci posiadacze niewolników i bydła, przyjeżdżali do siebie konno w odwiedziny, a przed każdym z nich jechał zawsze niewolnik, który otwierał bramy. Teraz, ponad wyasfaltowanym parkingiem supermarketu spaliny zabarwiały powietrze oparami ołowiu. Zabarwiały nimi to powietrze, które niegdyś, za ludzkiej pamięci, przesycone było tlenem napływającym znad pól kapusty i kartoflisk. Tam, gdzie przez całe pokolenia rosła kukurydza — ten zadziwiający rolniczy artefakt Indian — teraz małe, pozbawione okien fabryczki noszące nazwy takie jak „Dataprobe” czy „Computech” wytwarzały tajemnicze cuda — komponenty tak precyzyjne, że robotnicy tam pracujący nosili na głowach plastikowe czepki mające nie dopuścić do tego, żeby drobinki łupieżu dostały się do maleńkich części elektromechanicznych urządzeń. W Rhode Island, stanie słynnym z tego, że jest najmniejszy spośród pięćdziesięciu stanów, roi się od miejsc dziwnie i po amerykańsku rozległych, od prawie niezbadanych obszarów położonych wśród ciągnących się szeroko przemysłowych zabudowań, od opuszczonych domostw i zapomnianych rezydencji, od pustych wertepów, przez które biegną pospiesznie proste, czarne drogi, od przypominających wrzosowiska mokradeł i od opustoszałych wybrzeży leżących po obu stronach Zatoki — tego ogromnego klina wodnego wbitego prosto w serce stanu, w noszącą pełną ufności nazwę jego stolicę. Cotton Mather nazwał ten region „niedopałkiem stworzenia” i „ściekiem Nowej Anglii”. Ten kraj, który nigdy nie miał być odrębnym organizmem administracyjnym i w którym osiedlali się banici tacy jak trudniąca się czarami i mająca wkrótce umrzeć Anna Hutchinson, ten kraj jest w wielu miejscach pofałdowany i pomarszczony. Na najbardziej popularnym tutaj drogowskazie są dwie strzałki, z których każda wskazuje kierunek przeciwny niż ta druga. Ten kraj, miejscami podmokły i biedny, częściowo stał się jednak terenem zabaw nadmiernie bogatych. Będąc azylem kwakrów i antynomistów — tych ostatnich zwolenników purytanizmu — rządzony jest jednak przez katolików, których czerwone wiktoriańskie kościoły górują jak frachtowce nad morzem bękarciej architektury. Jest pewien rodzaj metalicznej zieleni, wgryzającej się głęboko w gonty pokrywające dachy domów zbudowanych w czasie wielkiego kryzysu, rodzaj zieleni, którego nie spotka się nigdzie indziej. Skoro człowiek przekroczy granicę
stanu, czy to w Pawtucket, czy Westerly, zauważa subtelną zmianę, zauważa pojawienie się radosnego rozwichrzenia, pogardy dla pozorów, zauważa chimeryczny brak dbałości o wygląd zewnętrzny. Za zbudowanymi z desek slumsami zieją obszary krajobrazu księżycowego, gdzie jedynie osamotnione przydrożne stoiska, na których oferują się do sprzedaży duchy zeszłorocznych OGÓRASÓW, zdradzają pełną pragnień, szerzącą zniszczenie obecność człowieka. Aleksandra jechała właśnie przez taką okolicę, chcąc ukradkiem rzucić okiem na dawną rezydencję Lenoxów. Wzięła ze sobą do samochodu — a jeździła subaru — kombi w kolorze dyni — czarnego labradora imieniem Coal. Zostawiła ostatni wysterylizowany słój z sosem na ladzie kuchni, żeby wystygł, a do lodówki przyczepiła przy pomocy magnesu w kształcie Snoopy’ego karteczkę dla swoich czworga dzieci. Było na niej napisane: MLEKO W LODÓWCE, CIASTECZKA OREO W PUDEŁKU NA CHLEB. WRACAM ZA GODZINĘ. CAŁUJĘ. W czasach gdy żył jeszcze Roger Williams, rodzina Lenoxów podstępem wymogła na wodzach plemienia Narragansett, żeby wynieśli się z tych okolic i uzyskała w ten sposób majątek ziemski, który zagospodarowała na europejską modłę. Jednak, mimo że pewien major Lenox poległ śmiercią bohaterską w Bitwie na Wielkich Moczarach stoczonej podczas Wojny z Królem Filipem1 a jego pra-pra-prawnuk, Emory, podczas Konwencji w Hartford w roku 1815 elokwentnie proponował, żeby Nowa Anglia odłączyła się od Unii, rodzina, ogólnie mówiąc, stopniowo podupadała. W czasie gdy Aleksandra przyjechała do Eastwick, w całym Południowym Okręgu nie było już ani jednego Lenoxa poza starą wdową, Abigail, mieszkającą w sennej malowniczej wiosce, zwanej Old Wick. Wdowa ta chodziła po okolicznych dróżkach, gadając do siebie i kuląc się, żeby nie dostać jednym z kamyków rzuconym przez dzieci. Dzieci te później, wezwane na przesłuchanie przez miejscowego policjanta, twierdziły, że bronią się w ten sposób przed złym okiem. Ogromne posiadłości Lenoxów dawno już zostały rozparcelowane. Ostatni męski potomek rodu, mający jeszcze pieniądze, kazał zbudować na wyspie będącej wciąż własnością rodziny i położonej na obszarze słonych mokradeł poza Wschodnią Plażą, murowany dwór będący pomniejszoną, ale robiącą wrażenie na miejscowych, imitacją letnich domów w pałacowym stylu, jakie w owej pozłacanej erze wznoszono w Newport. Mimo że na grobli zbudowano drogą i mimo że wiele razy podnoszono jej poziom, przywożąc świeże dostawy żwiru, dwór zawsze miał tę niedogodność, że był odcięty w czasie przypływu. Od roku 1920 mieszkało w nim z przerwami kilku kolejnych właścicieli, którzy dopuścili do tego, że znalazł się on w opłakanym stanie i wymagał remontu. Podczas zimowych sztormów ogromne dachówki — niektóre czerwonawe, a niektóre niebieskawoszare — nieustannie spadały na ziemię, aby potem, latem, leżeć jak bezimienne nagrobki w plątaninie mizernej nie ścinanej trawy; przemyślnie uformowane rynny i inne elementy z blachy pozieleniały i znajdowały się w 1 Wojna z Królem Filipem, wojna (1675 — 76) między kolonistami z Nowej Anglii a Indianami pod wodzą Króla Filipa.
stanie rozkładu; ozdobna ośmiokątna kopuła, z której rozciągał się widok we wszystkich kierunkach, przechyliła się w stronę zachodnią; masywne kominy, uformowane na kształt piszczałek organów albo potężnie umięśnionych gardeł, domagały się zaprawy murarskiej i gubiły cegły. Jednak sylwetka dworu, oglądana z pewnej odległości, była wciąż imponująca i miała prawie nieskazitelną linię. Tak pomyślała Aleksandra, która zaparkowała samochód na skraju drogi prowadzącej wzdłuż plaży, chcąc rzucić okiem ponad półmilowej długości mokradłami. Był wrzesień, czas wysokich przypływów. Mokradła położone między tym miejscem a wyspą były tego popołudnia podobną do nieba płachtą wody. Z tej płachty wystawały koniuszki trawy bagiennej, która właśnie przybierała błocistą barwę. Droga na grobli miała być przejezdna dopiero za kilka godzin. Było parę minut po czwartej; panował spokój, a ciężkie, podobne do sukna niebo skrywało słońce. Kiedyś dwór zasłaniała aleja wiązów będąca przedłużeniem drogi na grobli i ciągnąca się aż do drzwi frontowych, jednak wiązy te zmarniały wskutek choroby; pozostały po nich tylko wysokie kikuty pozbawione konarów, tworzących kiedyś szerokie łuki, i tkwiące tam na kształt postaci ludzkich w całunach pochylających się jak owa pozbawiona rak statua Balzaka wyrzeźbiona przez Rodina. Dom miał ponurą, symetryczną fasadę z licznymi oknami, które wydawały się zbyt małe — zbyt małe były zwłaszcza okna na trzecim, przeznaczonym dla służb piętrze, ciągnące się pod dachem monotonnym, niezróżnicowanym rzędem. Kilka lat temu Aleksandra była we dworze. Poszła tam z Ozziem na koncert na rzecz ubogich, który odbywał się w sali balowej. Ze swej wizyty zapamiętała tylko tyle, że szła przez pokoje, skąpo umeblowane, pachnące pleśnią i dawnymi rozkoszami. Kolor dachówek na zaniedbanym dachu mieszał się z barwą ciemności, z barwą chmur nadciągających od północy. Jednak nie — to nie były tylko chmury, nie tylko chmury wprowadzały niepokój do atmosfery: z lewego komina unosiła się cienka smużka białego dymu. Ktoś był w środku. Tak, był tam ten człowiek o owłosionych dłoniach. Przyszły kochanek Aleksandry. Albo może, co bardziej prawdopodobne, jakiś robotnik czy stróż przez niego wynajęty. Aleksandrę zaczęły piec oczy — tak je wysilała, chcąc sięgnąć wzrokiem jak najdalej. A całe jej wnętrze, podobnie jak niebo, pogrążyło się w ciemności, w poczuciu, że ona sama jest tylko godną politowania obserwatorką. Ostatnimi czasy kobiece pragnienia wypełniały wszystkie gazety i czasopisma; seksualne równanie zostało odwrócone, gdyż dziewczęta z dobrych rodzin uganiały się za zbydlęconymi gwiazdorami rocka, za smarkatymi, nieogolonymi gitarzystami ze slumsów Liverpoolu czy Memphis, wyposażonymi jakimś sposobem w obrażającą moralność moc, za ciemnymi słońcami zamieniającymi te chowane pod kloszem dzieci w obdarzone samobójczym instynktem zwolenniczki orgii. Aleksandra pomyślała o swoich pomidorach, o soku gwałtowności pod zadowoloną z siebie skórą tych pulchnych owoców. Pomyślała też o swojej starszej córce, siedzącej samotnie w pokoju wraz
z tymi Beatelsami i Monkeesami... Co innego Marcy, a co innego ona, jej matka; matce wolno tak marnować czas i wypatrywać oczy. Zacisnęła powieki, starając się od tego odciąć. Wróciła do samochodu, w którym siedział Coal, i odjechała jakieś pół mili w stronę plaży prostą, czarną drogą. Po sezonie, jeżeli nikt nie znajdował się w pobliżu, można było spacerować spuściwszy psa ze smyczy. Jednak ten dzień był ciepły i stare samochody oraz mikrobusy volkswageny z zasłonkami w oknach, pomalowane w psychodeliczne pasy — wypełniały wąski parking. Za domkami kąpielowymi i budką z pizzą leżało na wznak sporo młodzieży w strojach kąpielowych i z radiami, jak gdyby lato i młodość nie miały się nigdy skończyć. Respektująca plażowe przepisy porządkowe Aleksandra trzymała na podłodze, w tylnej części samochodu linkę do wieszania bielizny. Coal aż trząsł się z obrzydzenia, kiedy przekładała pętlę przez jego nabijaną ćwiekami obrożę. Jakby cały składał się tylko z mięśni i zapału, pociągnął ją za sobą po stawiającym opór piasku. Zatrzymała się, żeby jednym szarpnięciem zdjąć beżowe espadryle, a pies w tym momencie mało się nie udusił. Rzuciła buty za kępę trawy w pobliżu końca chodnika z desek. Chodnik rozpadł się na sześciostopowe segmenty podczas niedawnego przypływu, który pozostawił na płaskim piasku tuż przy wodzie butelki po Cloroxie, rurki po tamponach i puszki po piwie. Puszki te znajdowały się w wodzie tak długo, że zeszły z nich namalowane napisy. Wyglądały teraz przerażająco — były nieoznakowane jak bomby, które wytwarzają terroryści i które potem zostawiane są przez nich w miejscach publicznych — w celu obalenia systemu i zapobieżenia w ten sposób wojnie. Coal pociągnął ja dalej. Minęła kupkę oblepionych pąklami kanciastych głazów stanowiących część falochronu zbudowanego tu w czasach gdy plaża była miejscem igraszek bogaczy, a nie nadmiernie eksploatowanym terenem publicznych zabaw. Głazy były z jasnego, czarno nakrapianego granitu, a na jednym z największych znajdował się wspornik ze sworzniami, który rdza zjadła tak, że stał się delikatny jak rzeźba Giacomettiego. Dźwięki wydobywające się z radioodbiorników młodych ludzi — dźwięki impertynenckiego rocka — omywały Aleksandrę ze wszystkich stron, omywały ją, gdy tak szła plażą, świadoma, że wyglądała ciężko i że — bosa, ubrana w workowate, męskie dżinsy i znoszony zielony ozdobiony brokatem żakiet, pochodzący z Algierii, który wraz z Ozziem kupili w Paryżu podczas miodowego miesiąca siedemnaście lat temu — musi przypominać czarownicę. W żyłach Aleksandry płynęła krew ludów północy, mimo że latem jej skóra stawała się po cygańsku oliwkowa. Jej nazwisko panieńskie brzmiało Sorensen. Matka wbijała jej do głowy przesąd, według którego kobieta, wychodząc za mąż, powinna zmienić inicjały. Jednak ona wtedy kpiła sobie z magii i paliła się do tego, żeby rodzić dzieci. Marcy została poczęta w Paryżu na żelaznym łóżku. Aleksandra nosiła włosy splecione w jeden gruby warkocz spadający jej na plecy; czasami upinała warkocz z tyłu głowy i przypominał on wtedy kręgosłup. Jej włosy nigdy nie były przeraźliwie jasne jak u prawdziwych Wikingów, miały kolor blado-błotnisty, obecnie jeszcze
przybrudzony przez siwiznę. Siwizna w większości wypuszczała swoje pędy z przodu; na karku włosy były nadal tak delikatne jak włosy dziewczyn wygrzewających się tutaj w słońcu. Gładkie, młode nogi, które mijała idąc, miały kolor karmelu, pokryte były białym puszkiem i ułożone równo jak gdyby łączyło je jakieś poczucie solidarności. Majteczki od kostiumu bikini jednej z dziewczyn błyszczały, napięte jak bęben w pełnym świetle. Coal rzucił się w przód, sapiąc i wyobrażając sobie, że czuje jakąś woń, że wietrzy coś zwierzęcego w pachnącym wodorostami nadmorskim powietrzu. Ludzi na plaży ubyło. Jakaś młoda para leżała splątana w dołku wygniecionym własnymi ciałami w ospowatym piachu. Chłopak mruczał coś w nasadę szyi dziewczyny — jakby do mikrofonu. Nadmiernie umięśnione męskie trio grało we Frisbee; długie włosy chłopców podfruwały w powietrzu; podczas gdy oni sapali i dyszeli; ich bezczelne rzucanie i pokrzykiwanie ustało dopiero wtedy, gdy Aleksandra celowo pozwoliła potężnemu czarnemu labradorowi, żeby przeciągnął ją przed duży trójkąt, który tworzyli grając. Wydało jej się, że przeciąwszy go słyszy za plecami słowo „prukwa” czy „rura”. Mogło to być jednak złudzenie akustyczne wywołane uderzeniem fal o brzeg. Zbliżała się do miejsca, gdzie przy końcu publicznej plaży stał mur ze zwietrzałego betonu ze spiralą z zardzewiałego drutu kolczastego na wierzchu; jednak nawet tu znajdowały się jeszcze grupki młodzieży i poszukiwaczy młodości, co nie pozwalało jej spuścić biednego psa ze smyczy, mimo że szarpał się, a stawiająca opór obroża dusiła go. Linka w jej dłoni rozpalona była jego pragnieniem ruchu. Morze było nienaturalnie spokojne, trwało w transie, pocętkowane mlecznymi smugami, jedynie tam, gdzie samotna mała motorówka warczała na płycie rezonującej, utworzonej przez jego płaską powierzchnię. Idąc wzdłuż plaży Aleksandra miała po jednej stronie morze, a po drugiej, nieco bliżej, wydmy, z których spełzał groszek nadmorski i inne rosnące na piaskach wełniste rośliny; plaża się tutaj zwężała i stawała się miejscem intymnych spotkań, co można było wywnioskować z obecności gniazd utworzonych przez puszki, butelki i spalone kawałki drzewa, a także przez kawałki styropianowych pojemników i kondomy przypominające małe wysuszone trupki meduz. Na cementowym murze wypisane były sprayem połączone imiona. Wszędzie tutaj profanacja położyła swoją dłoń, a odgłos kroków zagłuszał ocean. W jednym miejscu pasmo wydm obniżało się tak bardzo, że można było dostrzec rezydencję Lenoxów — pod innym kątem i z większej odległości. Dwa skrajne kominy sterczały jak zgięte skrzydła myszołowa po obydwu stronach kopuły. Aleksandra poczuła złość i chęć zemsty. Była wewnętrznie obolała; podsłuchana obelga w postaci słowa „prukwa” rozzłościła ją, podobnie jak obraźliwe zachowanie nonszalanckiej młodzieży, której obecność nie pozwalała jej uwolnić ze smyczy psa będącego jej bliskim przyjacielem. Postanowiła wywołać burzę z piorunami i oczyścić plażę z ludzi. Pogoda panująca w przyrodzie zawsze dawała się zharmonizować z pogodą wewnętrzną istoty ludzkiej; trzeba było po prostu odwrócić kierunek prądu, co dawało się osiągnąć z łatwością, jeżeli moc została przypisana do pierwotnego bieguna, czyli do kobiecego ja. Bardzo wiele z jej
nadzwyczajnych mocy brało się stąd, że po prostu zawładnęła ponownie przypisanym sobie ja. Nastąpiło to jednak dopiero w połowie jej życia. Dopiero w połowie życia — w wieku średnim — uwierzyła naprawdę, że ma prawo istnieć, że siły natury stworzyły ją nie jako coś, co powstało dopiero po stworzeniu czegoś ważniejszego, nie jako towarzyszkę, nie jako zgięte żebro, jak twierdził ten ohydny Mallus Maleficarum, ale jako ostoję trwającego wiecznie Stwarzania, jako córkę córki i jako kobietę, której córki będą również rodziły córki. Aleksandra zamknęła oczy. Coal zadrżał i zaskomlał ze strachu w momencie kiedy ona zapragnęła, aby jej ogromne wnętrze — to kontinuum sięgające wstecz poprzez pokolenia ludzi i poprzez naczelne będące rodzicami ludzi i poza nie, poprzez jaszczurki i ryby do alg, w których pojawiły się pierwsze na planecie łańcuchy DNA, to kontinuum, które w przeciwnym kierunku sięgało aż do końca wszelkiego życia, kontinuum przechodzące z formy w formę, pulsujące, krwawiące, adaptujące się do zimna, do promieni ultrafioletowych, do pęczniejącego, słabnącego słońca — kontinuum tworzące brzemienne głębie — pociemniało, zagęściło się i wytworzyło między wysokimi ścianami powietrza złącze błyskawicy. I rzeczywiście, niebo na północy zadudniło — tak cicho, że słyszał to tylko Coal. Jego uszy zesztywniały i poruszyły się, ich korzenie osadzone w jego czaszce ożyły. Aleksandra wezwała zakazane imiona, padały krzyczące, niewypowiedziane sylaby: Mertalia, Musalia, Dophalia, Onemalia, Zitanseia, Goldaphaira, Dedulsaira. W sposób niewidoczny Aleksandra stała się ogromna, przygarniając do siebie w macierzyńskim gniewie wszystkie snopy tego uspokojonego, wrześniowego świata. Jej powieki otworzyły się jak na czyjś rozkaz. Z północy uderzył podmuch zimnego powietrza, zwiastując nadciąganie frontu, który zerwał trzepoczące bezładnie proporce z odległego domku kąpielowego. Z miejsca, w którym tłum nagiej młodzieży był najgęstszy, uniosło się zbiorowe westchnienie będące wyrazem zdziwienia, a potem, w momencie gdy wiatr się wzmógł, rozległy się podniecone chichoty. Niebo po stronie Providence stało odsłonięte; wyglądało tak jak gdyby miało gęstość jakiejś półprzeźroczystej, zabarwionej szkarłatem skały. Gheminaiea, Gegropheira, Cadani, Gilthar, Godieb. U podnóża tej atmosferycznej skały kilka chwil wcześniej zaczęły wrzeć kumulusy, tak niewinne jak kwiaty unoszące się na powierzchni stawu. Ich krawędzie, błyszczące jak marmur, odcinały się na tle czerniejącego powietrza. Środowisko przewodzące promienie świetlne zmieniło się tak, że nadmorskie trawy i solirody zielne pełzające tuż przy obnażonych palcach nóg Aleksandry — palcach z odciskami, palcach zniekształconych przez buty uformowane przez zachcianki mężczyzn i okrutne wyobrażenie o pięknie — wydawały się negatywem odciśniętym w piasku, którego pełna rowków i zagłębień powierzchnia, nagle zabarwiona na kolor lawendy, zdawała się podnosić jak błona pęcherza nadymanego pod naciskiem atmosferycznej zmiany. Aroganccy chłopcy zobaczyli, że ich krążek do Frisbee żegluje w dal jak latawiec i zaczęli pośpiesznie zbierać przenośne radia i pojemniki z puszkami piwa, trampki, dżinsy i barwne kostiumy kąpielowe. Dziewczyna leżąca z chłopcem w wyżłobionym grajdole była niepocieszona; szlochała, a jej partner w pośpiechu i
niezdarnie usiłował zapiąć jej stanik od kostiumu bikini. Coal szczekał, obracając się najpierw w jedną stronę, a potem w drugą, podczas gdy spadające gwałtownie ciśnienie barometryczne doprowadzało do szału jego uszy. Teraz również i ogromny, nieczuły ocean, tak ostatnio spokojny na całej przestrzeni aż po Błock Island, wyczuł zmianę. W miejscach dotkniętych przez przelatujące cienie chmur jego powierzchnia sfalowała się i sfałdowała. Miejsca te zmarszczyły się prawie tak jak coś, co się pali. Motorówka zaterkotała ostrzej. Żagle na wodzie stopniały, a powietrze wibrowało od ryku pomocniczych motorów popychających łodzie ku portowi. Cisza utkwiła w gardle wiatru, a potem zaczął padać deszcz. Ogromne, lodowate krople zadawały ból jak grad. Obok Aleksandry rozległ się tupot — to kochankowie w kolorze miodu spieszyli do samochodów zaparkowanych przy drugim końcu plaży, koło domków kąpielowych. Rozległ się grzmot — rozległ się na szczycie skały z z ciemnego powietrza, wzdłuż której wędrowały szybko małe, szare, ale jaśniejsze niż ta skała chmurki mające kształt gęsi, gestykulujących oratorów i strzępiących się motków przędzy. Ogromne, zadające ból krople rozpadły się i deszcz zgęstniał. Jego strugi bielały tam, gdzie wiatr brzdąkał na nich swoimi palcami jak na harfie. Aleksandra stała bez ruchu, a zimna woda powlekała jej ciało błyszczącym szkliwem. Aleksandra recytowała gdzieś w swoich wewnętrznych przestrzeniach: Ezoill, Musil, Puri, Tamen. Coal zaskomlał u jej stóp; okręcił jej nogi liną. Jego ciało błyszczało i drżało. Sierść leżała płasko opinając mięśnie. Poprzez welony deszczu Aleksandra dostrzegła, że plaża jest pusta. Odwiązała linkę i uwolniła psa. Ale Coal nie poruszył się. Kulił się u jej stóp przestraszony dwiema błyskawicami następującymi jedna po drugiej. Aleksandra liczyła sekundy — upłynęło pięć i uderzył piorun. Jeżeli to uderzenie nastąpiło w sercu burzy, to burza, którą wywołała obejmuje, licząc z grubsza, obszar o średnicy dwóch mil. Niezdarny piorun ryknął i zaklął. Maleńkie, nakrapiane kraby wychodziły teraz tłumnie z norek i biegły bokiem ku spienionemu morzu. Kolor ich skorupek do tego stopnia przypominał kolor piasku, że wydawały się przezroczyste. Aleksandra zebrała się w sobie i rozgniotła jednego gołą stopą. Ofiara. Coś zawsze musi być złożone w ofierze. Jest to jedno z praw natury. Aleksandra tańczyła od kraba do kraba, rozgniatając je. Jej twarz od nasady włosów po podbródek pokrywała wilgoć. Ta warstewka wilgoci miała wszystkie kolory tęczy; powodowała to jej wzburzona aura. Błyskawice ciągle ją fotografowały. Miała dołek w brodzie i drugi, prawie niezauważalny, na czubku nosa. Uroda Aleksandrii brała się z otwartości jej szerokiego czoła pod okolonymi siwizną skrzydłami włosów odgarniętych symetrycznie do tyłu, gdzie tworzy warkocz, a także z tego, iż jej lekko wypukłe oczy były jasnowidzące; metaliczna szarość tęczówek tych oczu odepchnięta była na zewnątrz jakby idealnie czarne źrenice stanowiły antymagnesy. Jej usta były poważne i pełne, a ich kąciki głębokie, dzięki czemu wyglądały tak jak gdyby się uśmiechała. Osiągnęła wzrost pięciu stóp i ośmiu cali w wieku lat czternastu, a w wieku lat dwudziestu ważyła sto dwadzieścia funtów. Obecnie jej waga oscylowała koło stu
sześćdziesięciu funtów. Stając się czarownicą, wyzwoliła się z wielu rzeczy; między innymi przestała się ciągle ważyć. Podobnie jak małe kraby — przezroczyste na tle cętkowanego piachu — Aleksandra — całkiem przemoczona — czuła się przezroczysta w deszczu, czuła, że jest z nim jednością, że temperatura tego deszczu i temperatura jej krwi zgadza się ze sobą. Niebo nad morzem uformowało się w poziome, poszarpane pasma; grzmot ucichł i stał się pomrukiem, a deszcz zamienił się w ciepłą mżawkę, która nigdy nie mogłaby być uwidoczniona na mapach pogody. Krab, którego zgniotła na samym początku, ciągle poruszał szczypcami; wyglądały one jak blade pióra dotykane przez powiew wiatru. Coal, którego wreszcie opuścił strach, biegał zataczając coraz większe koła i dodając poczwórne wyżłobienia po swoich pazurach do trójkątnych śladów pozostawionych przez mewy, do delikatnych zadrapań pozostawionych przez brodźce piskliwe i do kropkowanych linii nabazgranych przez kraby. Te ślady prowadzące do innych królestw — o, być krabem, poruszającym się bokiem na paluszkach i mającym oczy na szypułkach! Albo pąklą stojącą na głowie w małym, składającym się kubełku i wkopującą sobie pożywienie do ust! — te ślady zostały zatarte przez kratery pozostawione przez krople deszczu. Piasek był tak mokry, że nabrał barwy cementu. Ubranie, łącznie z bielizną, przykleiło się Aleksandrze do skóry, tak że czuła się jak statua Segala, nieskazitelnie biała, z powyginanymi rurami i kośćmi oblizywanymi przez pewnego rodzaju mgiełkę. Aleksandra przespacerowała się do końca opustoszałej plaży publicznej, do muru z drutami, i z powrotem. Doszła do parkingu i znalazła swoje przemoczone espadryle w miejscu, gdzie je zostawiła, za kępką Ammophila breviligulata. Jej długie źdźbła w kształcie strzał, których krawędzie zmiękły w deszczu, błyszczały. Aleksandra otworzyła drzwiczki subaru i odwróciła się, żeby zawołać głośno Coala, który zniknął na wydmach. — Chodź, piesku! — wyśpiewała, majestatyczna i zażywna. — Chodź, kochanie! Chodź, aniołku! W oczach młodych ludzi trzymających przemoczone, zapiaszczone ręczniki, obsypanych haniebną gęsią skórką i kulących się w krytych szarym gontem domku kąpielowym, a także pod markizą budki z pizzą (markizą w paski koloru pomidora i sera), Aleksandra pozostała, jakby cudem, sucha; ani jeden włos w jej masywnym warkoczu nie znajdował się nie na miejscu, ani jedna brokatowa łata na jej zielonym żakiecie nie była wilgotna. To właśnie dzięki takim niesprawdzalnym wrażeniom rozchodziły się wśród nas w Eastwick plotki o czarach. * * * Aleksandra była artystką. Posługując się wykałaczkami, nożem do masła z nierdzewnej stali i prawie niczym więcej, formowała przy pomocy ugniatania i uciskania małe, leżące lub siedzące figurki kobiet w jaskrawych ubraniach malowanych na ich nagich ciałach;
sprzedawały się po piętnaście lub dwadzieścia dolarów w miejscowych butikach noszących nazwy pod Ujadającym Lisem i Pod Głodną Owcą. Aleksandra nie miała zbyt dokładnego pojęcia, kto kupuje te figurki i z jakiego powodu, niezbyt też dobrze wiedziała, dlaczego je robi i kto kieruje jej ręką. Dar rzeźbienia zstąpił na nią wraz z innymi mocami w okresie, kiedy Ozzie zamienił się w kolorowy pył. Pewnego ranka, kiedy siedziała przy kuchennym stole, a naczynia pozmywane, naszła ją nagle ochota, żeby rzeźbić. Tego pierwszego poranka posłużyła się modeliną należącą do jednego z dzieci, ale później zaczęła używać gliny i stała się w związku z tym zależna od wyjątkowo czystego kaolinu, który wykopywała własnoręcznie z małego dołka w pobliżu Coventry, z odkrytego otworu o śliskiej powierzchni, otworu, w którym była tłusta, biała ziemia i który znajdował się na tyłach domu starej wdowy, za porośniętą mchem walącą się szopą; stała się także zależna od podwozia przedwojennego buicka, który — jak sprawił tajemniczy zbieg okoliczności — był bardzo podobny do samochodu jej ojca, samochodu, którym ojciec jeździł do Salt Lake City, do Denver i do Albuquerque oraz do miast leżących między nimi. Ojciec sprzedawał ubrania robocze — kombinezony i dżinsy — zanim te stały się modne, zanim stały się ubiorem świata, kostiumem, który strząsa z siebie przeszłość. Aleksandra zabierała do Coventry własne worki i płaciła wdowie dwanaście dolarów za worek. Jeżeli worki były zbyt ciężkie, wdowa pomagała jej je podnieść, bo, podobnie jak Aleksandra, była silna. Mimo że liczyła sobie co najmniej siedemdziesiąt pięć lat, farbowała włosy lśniącą farbą na kolor mosiądzu i nosiła turkusowe albo fioletowe spodniumy, lak obcisłe, że ciało pod paskiem tworzyło kiełbaskowate fałdy. Było to sympatyczne. Aleksandra odczytywała z tego komunikat przeznaczony dla siebie: starzenie się może być wesołe, jeżeli człowiek zachowa siłę. Śmiejąc się, wdowa wydawała z siebie wysokie rżenie; w uszach nosiła duże, złote kolczyki w kształcie pętli, a włosy w kolorze mosiądzu miała zawsze odgarnięte do tyłu, żeby kolczyki były widoczne. Kilka kogutów, pyszniąc się, spacerowało wahającym się krokiem w wysokiej trawie, którą zarośnięty był ten zaniedbany ogródek; z tylnej ściany ubogiego drewnianego domu farba obrała się tak, że widać było nagie, szare deski, chociaż ściana frontowa pomalowana była na biało. Aleksandra wracała z tych wypraw samochodem, którego tył uginał się pod ciężarem gliny i czuła się zawsze podniesiona na duchu, rozradowana i pełna wiary w to, że spisek kobiet podtrzymuje świat. Jej figurki były w pewnym sensie prymitywne. Sukie, a może Jane nazwała je „cycuszkami”. Te krępe kobiece ciała, mające cztery lub pięć cali długości, często pozbawione twarzy i stóp, leżały powyginane, a kiedy się je trzymało w dłoni, okazywały się nadspodziewanie ciężkie. Klienci wydawali się uznawać je za coś, co dodaje im otuchy, dzięki czemu ich odpływ ze sklepów był ukradkowy, ale stały, wzmagał się w lecie, ale i w styczniu nie ustawał. Aleksandra rzeźbiła ich nagie kształty, robiła wykałaczką dziurki, które były pępkami i nigdy nie zapominała robić nacięcia będącego aluzją do szczeliny sromowej, protestując w ten sposób przeciwko fałszywej gładkości lalek, którymi się bawiła będąc
dziewczynką; następnie malowała na nich ubranie — czasami pastelowe kostiumy kąpielowe, czasami niemożliwie obcisłe sukienki w groszki, gwiazdki albo faliste paski, przy pomocy których w filmach rysunkowych przedstawia się ocean. Nie było dwóch identycznych, chociaż wszystkie były siostrami. Sposób postępowania dyktowało Aleksandrze przekonanie, że ubranie, nakładane każdego ranka na naszą nagość, powinno być w analogiczny sposób namalowane na tych nagich ciałkach z zaokrąglonej miękkiej gliny, a nie rzeźbione. Wypiekała je tuzinami w małym elektrycznym szwedzkim piecu, znajdującym się w pracowni za kuchnią, która — choć niewykończona — miała drewnianą podłogę w przeciwieństwie do następnego pomieszczenia będącego magazynem, gdzie na klepisku leżały stare doniczki, grabie, motyki, kalosze i nożyce ogrodnicze. Aleksandra — rzeźbiarka samouk — rzeźbiła od pięciu lat, od czasów poprzedzających rozwód, do którego jej artystyczne zajęcie się przyczyniło na równi z innymi manifestacjami jej kwitnącej tożsamości. Jej dzieci, zwłaszcza Marcy, ale i Ben i mały Eric także, nienawidziły cycuszek, uważały je za nieprzyzwoite i pewnego razu — w męce zażenowania — rozbiły wypieczoną suszącą się partię na kawałki; teraz jednak były z nimi pogodzone jak z ułomnym rodzeństwem. Dzieci są z takiej gliny, która w pewnym stopniu pozostaje miękka, mimo że ich usta wykrzywiają się w nieodwracalnym grymasie i mimo że szkliwo wycofywania się twardnieje w ich oczach. Jane Smart także miała artystyczne inklinacje — była muzykiem. Chcąc związać koniec z końcem, dawała lekcje gry na fortepianie, zastępowała też czasami kierowników chórów w miejscowych kościołach, jej miłością była jednak wiolonczela. Wibrujące, melancholijne tony tego instrumentu, brzemienne smutkiem drewnianych słojów i cienistej rozłożystości drzew w księżycowe godziny ciepłych nocy, wylewały się szeroką falą spoza zasłoniętych okien jej niskiego, farmerskiego domku, przycupniętego wśród podobnych sobie budowli stojących przy krętych ulicach zbudowanego w latach pięćdziesiątych osiedla, zwanego Nad Zatoczką. Sąsiedzi, mężowie, żony, dzieci i psy — siedzący na swoich ćwierćakrowych działkach, budzili się, zaczynali się kręcić i dyskutować, czy należy wezwać policję. Wzywali ją rzadko, speszeni i być może onieśmieleni jakimś obnażeniem, jakimś splendorem i smutkiem obecnymi w tym graniu. Zdawało im się, że łatwiej będzie zapaść ponownie w sen przy wtórze kołyszących podwójnych gam tercjowych i sekstowych etiud Poppera albo przy wtórze powracających czterech taktów połączonych szenastek (gdzie wiolonczela mówi prawie sama) drugiego andante beethovenowskiego piętnastego kwartetu a-moll. Z Jane była żadna ogrodniczka i zaniedbany gąszcz rododendronów, hortensji, tui, berberysów i bukszpanów rosnących wokół jej domu przyczyniał się do tłumienia strumienia dźwięków wylewających się z okien. Była to era wielu praw proklamowanych przez różnych ludzi, a także hałaśliwej muzyki w miejscach publicznych, era, w której każdy supermarket puszczał własną tandetną wersję „Satisfaction” i „I Got You, Babe”, era, w której zejście się dwóch czy trzech nastolatków oznaczało proklamowanie ducha Woodstock. Więc to nie natężenie
dźwięku, lecz barwa namiętności Jane, to te nuty, często nieudolnie grane, do których jednak powracała i które miały tę samą posępną, nieodmienną tonację, to one zwracały na siebie uwagę i niepokoiły. Aleksandra kojarzyła sobie te ciemne nuty z ciemnymi brwiami Jane, a także z ową palącą natarczywością jej głosu, natarczywością pojawiającą się w nim, kiedy Jane domagała się natychmiastowej odpowiedzi, dostarczenia formuły, dzięki której dałoby się przybić życie klinem na właściwym miejscu, przygwoździć jego tajemnicę i dzięki której nie dryfowałoby się jak Aleksandra w nadziei, że tajemnica jest wszechobecna, że stanowi ona bezwonny element wiszący się w powietrzu, element, którym karmią się ptaki i unoszone wiatrem chwasty. Sukie nic cieszyła się niczym, co mogłaby nazwać artystycznym talentem, lubiła za to istnieć społecznie, a trudne warunki finansowe towarzyszące zawsze rozwodowi spowodowały, że pisywała do miejscowego tygodnika noszącego tytuł Słowo. Kiedy maszerowała w tę i z powrotem po Dock Street z charakterystyczną dla siebie gibkością i energią, nastawiając ucha na plotki i spekulując jakie będą losy sklepów; jaskrawe figurki Aleksandry wystawione w butiku Pod Ujadającym Lisem albo plakat na wystawie ormiańskiego sklepu żelaznego reklamujący koncert muzyki kameralnej w kościele unitariańskim z udziałem Jane Smart, wiolonczela potrafiły zachwycić ją jak błysk szkła w piasku na plaży albo jak lśniąca ćwierćdolarówka znaleziona na chodniku — bo były ułamkami szyfru zaplątanymi wśród fałszywych danych codziennego doświadczenia, były wyraźnym jak pchnięcie sztyletem nawiązaniem łączności między światem wewnętrznym a zewnętrznym. Sukie kochała obie swoje przyjaciółki, a one kochały ją. Dzisiaj, po przepisaniu na maszynie sprawozdań z zebrań odbytych poprzedniego wieczora w Ratuszu — zebrania Rady Urzędników Podatkowych (nudne: te same stare, posiadające mało ziemi wdowy błagające o udzielenie ulg podatkowych) i zebrania Rady Planistów (brak kworum: Herbie Prinz był na Bermudach) — Sukie z głodną niecierpliwością czekała na Aleksandrę i Jane, które miały przyjść do niej na drinka. Zwykle zbierały się w czwartki w domu należącym do jednej z ich trójki. Sukie mieszkała w środku miasta, co było wygodne ze względu na pracę, chociaż dom — miniaturowa puszka na sól zbudowana w roku 1760 przy krętej alei, zwanej Hemlock Lane — był ogromnym krokiem w dół w stosunku do obszernego wiejskiego domu z sześcioma sypialniami i trzydziestoma akrami ziemi, któremu towarzyszyły: kombi, samochód sportowy, dżip i cztery psy i w którym mieszkała z Montym. Jednak jej przyjaciółki sprawiały, że dom wydawał się miły, że był domkiem udającym domek zaczarowany czy też domkiem, w którym życie stanowi jakieś zaklęte interludium. Na swoje zebrania trzy przyjaciółki przychodziły zwykle w dziwnych, kolorowych kostiumach. Dzisiaj Aleksandra przyszła w wyszywanym złotem perskim szalu. Wchodząc przez boczne drzwi do kuchni trzymała w rękach dwa słoje pieprzonego, przyprawionego bazylią sosu pomidorowego przywodzące na myśl hantle albo jakiś krwawy dowód winy. Czarownice ucałowały się w policzki.
— Masz, kochanie. Wiem, że najbardziej lubisz rzeczy suche, takie jak orzeszki, ale — powiedziała Aleksandra tym zachwycającym kontraltem tkwiącym głęboko w krtani, głosem, jakim Rosjanka powiedziałaby „bieło”. Sukie wzięła bliźniacze podarunki w swoje szczupłe dłonie, których papierowa powierzchnia nakrapiana była blednącymi piegami. — W tym roku pomidory obrodziły. To było jak plaga — mówiła dalej Aleksandra. — Zrobiłam ze sto słoików, a potem, pewnej nocy, wyszłam do ogrodu i krzyknęłam w ciemności: „Niech was szlak trafi! Reszta niech gnije!” — Pamiętam, jednego roku było to samo z cukinią — odrzekła Sukie, ustawiając słoje w kredensie na półce, z których nie miała ich nigdy zdjąć. Aleksandra miała rację mówiąc, że Sukie lubi rzeczy suche i podobne do orzechów — selery, owoce nerkowca, pilaw, precle, wszystko, co mogła pogryzać, rzeczy takie, jakie umożliwiały jej małpim przodkom chodzenie po drzewach. Kiedy była sama, nigdy nie zasiadała do jedzenia, po prostu maczała pszenne krakersy w jogurcie albo brała ze sobą przed telewizor torebkę za siedemdziesiąt dziewięć centów, pełną pofałdowanych chipsów o smaku pomidorowym i szklaneczkę mocnego bourbona. — Robiłam wtedy dosłownie wszystko — powiedziała do Aleksandry, rozkoszując się tym, że tak przesadza, a jej aktywne dłonie zatrzepotały na krawędziach wizji roztaczającej przed oczami przyjaciółki — chleb cukiniowy, zupę cukiniową, sałatkę, naleśniki z cukinią, cukinię nadziewaną mięsem hamburgerowym i pieczoną, cukinię smażoną w plastrach, cukinię krojoną w laseczki do zanurzania w sosach. To było niesamowite. Wrzuciła nawet pewną ilość do miksera, a potem kazałam dzieciom używać tej papki do chleba zamiast masła z orzechów ziemnych. Monty był zrozpaczony; mówił, że nawet jego gówno śmierdzi cukinią. To wspomnienie eks-męża — odsyłające nie wprost, ale w sposób przyjemny do jej małżeńskiego życia z jego rozkoszami — było lekkim nietaktem i spowodowało, że Aleksandra straciła ochotę do śmiechu. Sukie była z nich trzech najmłodsza i rozwiodła się najpóźniej. Była szczupłą, rudowłosą kobietą; włosy, które nosiła rozpuszczone, spadały jej na plecy prosto przyciętym snopem, a jej długie ręce pokryte były piegami w kolorze cedru, czyli w kolorze takim jaki mają obrzynki z zatemperowanego ołówka. Nosiła miedziane bransolety, na szyi miała pentagram zawieszony na cienkim, tanim łańcuszku. Aleksandra, obdarzona ciężkimi helleńskimi rysami i dwoma dołeczkami, lubiła radosną małpowatość obecną w wyglądzie przyjaciółki: duże zęby Sukie powodowały, że jej profil poniżej krótkiego nosa był wypukły, a jej wysunięta do przodu górna warga, która miała kształt bardziej skomplikowany niż dolna, pulchna po bokach, dzięki czemu Sukie, nawet milcząc, robiła wrażenie osoby psotnej, bezustannie próbującej smaku zabawy. Jej oczy były orzechowe i okrągłe, osadzone raczej blisko siebie. Sukie poruszała się zwinnie po swojej małej kuchni będącej dowodem jej upadku, po kuchni, w której wszystko było stłoczone, w
której miniaturowy zlew pokryty był plamami i w której wisiał zapach ubóstwa pozostawiony przez wszystkie pokolenia mieszkające tu i uprawiające swoją łataninę przy odnawianiu tego domu, zbudowanego z ręcznie ociosanego drewna, przez wszystkie te pokolenia żyjące tu w czasach, kiedy takich domów nie uważano jeszcze za urocze. Sukie jedną ręką wyciągnęła z kredensu puszkę Orzeszków Plantatora do Pogryzienia przy Piwie, diabelnie przesłodzonych, a drugą zdjęła z suszarki, zrobionej z drutu powleczonego gumą i stojącej na zlewie, mały, obramowany mosiądzem talerzyk w paisteyowski wzorek, na którym zamierzała położyć te orzeszki. Wysypała, z pudełek grzechocące krakersy i ułożyła je na talerzu wokół klina czerwono powleczonego sera Gouda i pasztetu z supermarketu w płaskiej puszce, na której namalowana była śmiejąca się gęś. Talerz był z surowej, brązowej, pokrytej glazurą gliny, w której wyżłobiona została podobizna kraba. Rak. Aleksandra bała się raka i dostrzegała jego podobizny wszędzie w przyrodzie — w kiściach czarnych borówek znajdowanych w opuszczonych miejscach pod skałami i na moczarach, w winogronach dojrzewających na zapadającej się, zniszczonej altance stojącej w jej ogrodzie naprzeciwko okien od kuchni, w mrówkach wznoszących stożkowate, granulowane mrowiska, w szparach w asfalcie na podjeździe, we wszystkich ślepych, niepohamowanych uwielokrotnieniach. — To co zwykle? — spytała Sukie z odcieniem czułości w głosie, bo Aleksandra, jak gdyby czując się starsza niż w rzeczywistości, opadła z westchnieniem, nie zdejmując szala, w jedyne zachęcające do tego zagłębienie znajdujące się w tej kuchni — w stary, niebieski fotel, zbyt kompromitujący, żeby trzymać gdzie indziej. Z fotela tego wyłaziło przez szwy włosie, a na jego oparciach dla rąk, tam, gdzie ocierały się o nie liczne nadgarstki, pozostały wypolerowane szare plamy. — Myślę, że o tej porze trzeba pić z tonikiem — zadecydowała Aleksandra, gdyż spokój, który zstąpił na nią parę dni temu wraz z burzą, jeszcze jej nie opuścił. — Masz wódkę? Ktoś jej kiedyś powiedział, że wódka nie tylko jest mniej tucząca niż dżin, ale także mniej drażniąco działa na błony żołądka. A podrażnienie, zarówno psychiczne jak i fizyczne, jest źródłem raka. Raka dostają ci, którzy się na niego narażają; do raka wystarczy, żeby zwariowała jedna jedyna komórka. Natura zawsze czeka, obserwując człowieka, czeka, żeby stracił wiarę i dał jej tym samym okazję do wykonania zgubnego ściegu. Sukie uśmiechnęła się szerzej. — Przygotowałam się na twoje przyjście. Wyciągnęła nowiutką butelkę Gordona. Oderwana od tułowia głowa dzika gapiła się okrągłym, pomarańczowym okiem i wystawiała spomiędzy zębów i zakrzywionych kłów czerwony jęzor. Widząc tego przyjaznego potwora, Aleksandra uśmiechnęła się. — Z mnóstwem toniku, proszę. Wiesz, kalorie! Butelka toniku zasyczała w palcach Sukie jak gdyby udzielając reprymendy. „A może komórki rakowe są bardziej podobne do bąbelków, może bulgoczą we krwi?” — pomyślała
Aleksandra. „Muszę przestać o tym myśleć” — skarciła zaraz sama siebie. — A gdzie Jane? — zapytała. — Mówiła, że trochę się spóźni. Ma próbę przed tym koncertem u unitarianów. — Z tym okropnym Neffem — powiedziała Aleksandra. — Z tym okropnym Neffem — powtórzyła jak echo Sukie, zlizując sobie z palców wodę chininową i szukając limony w pustej lodówce. Raymond Neff uczył muzyki w szkole średniej; był to pękaty, zniewieściały człowieczek, który jednak spłodził pięcioro dzieci ze swoją niechlujną, bladą żoną, noszącą okulary w metalowej oprawce. Ta żona była przy tym, osobą niemieckiego pochodzenia. Jak większość dobrych nauczycieli, Neff był tyranem, obłudnym i namolnym; cechowała go niezdrowa chęć sypiania ze wszystkimi kobietami. Ostatnio sypiała z nim Jane. Aleksandra uległa mu parę razy w przeszłości, jednak ten epizod tak mało dla niej znaczył, że Sukie prawdopodobnie nie wyczuła wibracji i przesuwających się przed jej oczami obrazów, jakie wskutek tego powstały teraz u jej przyjaciółki. Sama Sukie wyglądała na niewinną, jeżeli chodziło o stosunki z Neffem, ale ona najkrócej z nich żyła bez mężczyzny. Bycie rozwódką w małym mieście przypomina trochę grę w Monopol: w końcu człowiek ląduje na wszystkich działkach. Dwie przyjaciółki chciały uratować Jane, która zawsze w jakimś pełnym oburzenia pośpiechu sprzedawała się poniżej swojej wartości. Nie podobała im się ta okropna żona z podobnymi do słomy, krótko przyciętymi jakby maszynką do trawy, matowymi włosami, ta żona starannie wymawiająca błędnie używane wyrazy i wsłuchująca się z wytrzeszczonymi oczami w każde słowo. Kiedy się śpi z żonatym mężczyzną, śpi się także w pewnym sensie z jego żoną, dlatego trzeba uważać, żeby nie wybrać takiego, który ma żonę całkiem nie do przyjęcia. — Jane ma takie wspaniałe możliwości — powiedziała Sukie trochę automatycznie, zmagając się wściekłymi małpimi ruchami z pudełkiem do robienia lodu, gdyż chciała wyjąć z niego kilka dalszych kostek. Czarownica potrafi w mgnieniu oka zamrozić wodę, z odmrażaniem natomiast ma czasami kłopot. Spośród czterech psów, jakie wraz z Montym trzymali w swoich najlepszych czasach, dwa były biegającymi długimi susami srebrno- brązowymi niemieckimi psami myśliwskimi; Sukie zatrzymała jednego wabiącego się Hank. Opierał się on teraz o jej nogi w nadziei, że to z jego powodu grzebie w lodówce. — Ale się marnuje — powiedziała Aleksandra, kończąc zdanie. — Marnuje się w staromodnym sensie tego słowa — dodała, gdyż rzecz działa się, podczas wojny w Wietnamie, a wojna ta nadała temu słowu nowe znaczenie. — Jeżeli poważnie traktuje swoje granie, to powinna pojechać we właściwe miejsce, do miasta. To okropne marnowanie możliwości: absolwentka konserwatorium, grająca dla grupy głuchych, starych babsztyli w odrapanym kościele. — Ona czuje się tutaj bezpieczna — powiedziała Sukie, jak gdyby ona sama i Aleksandra czuły się inaczej.
— Ona się nawet nie myje. Czy zauważyłaś jak śmierdzi? — spytała Aleksandra, mając na myśli nie Jane, tylko Gretę Neff. Sukie, mając zdolność szybkiego kojarzenia, nie miała trudności ze zorientowaniem się, o kogo chodzi; ich serca bowiem działały na tych samych długościach fal. — I te jej okulary jak u starej babci! — skrytykowała Gretę. — Ona wygląda jak John Lennon. — Zrobiła minę uroczystą, naśladując smutnego, cienkoustego piosenkarza. — „Myśle, sze moszemy fypić nasze — sprechen Sie wass? — trunki”. Z ust „Grety Neff wydobywały się okropne, nieamerykańskie dźwięki. Chichocząc, obie przyjaciółki zaniosły drinki do „pokoju wypoczynkowego” — małego pomieszczenia z obierającą się wyblakłą, barwną tapetą w winogrona i kosze owoców i wybrzuszonym, gipsowym sufitem, opadającym pod dziwnie ostrym kątem, gdyż pokój ten był w połowie wciśnięty pod schody prowadzące na drugie piętro, które było właściwie poddaszem. Jedyne w tym pokoju okno, przez które kobieta mogła wyjrzeć tylko wtedy, kiedy stanęła na stołku, miało szybki w kształcie rombów z ołowianego szkła, grubego szkła z bąbelkami, wypukłego jak dno butelki. — To taki jakiś kapuściany smród — dorzuciła Aleksandra, opuszczając się wraz ze swoim wysokim srebrzystym drinkiem na kanapę nakrytą zniszczoną włóczkową narzutą o przeładowanym wzorze w strzępiące się zwoje, czyli w stylizowane winogrona. — Jego ubranie jest nim przesiąknięte — powiedziała, myśląc równocześnie, że to przypomina Monty’ego i cukinie i że ona, podając ten intymny szczegół, pozwala Sukie domyślić się, że spała z Neffem. A to nie była rzecz, którą należało się chwalić. Chociaż zresztą może i była. Jak on się pocił! A jeżeli już o to chodzi, to Aleksandra spała i z Montym i nigdy nie wyczula zapachu cukinii. Kiedy się spało z czyimś mężem, zaczynało się widzieć dokładniej jego żonę, zaczynało się ją widzieć w specjalnym świetle: bo nikt nie postrzega żony tak jak mąż. Było to fascynujące. Neff na przykład uważał swoją nieszczęsną okropną Gretę za niezwykle oryginalną ubraną we wstążki Heidi, słodką szarotkę przywiezioną z niebezpiecznych romantycznych wyżyn (poznali się w piwiarni we Frankfurcie, kiedy on zamiast walczyć w Korei stacjonował w Niemczech Zachodnich). A Monty... Aleksandra spojrzała z ukosa na Sukie, usiłując sobie przypomnieć, co Monty mówił na jej temat. Mówił mało, bo zawsze zgrywał dżentelmena. Ale pewnego razu — kiedy przeszedł do łóżka Aleksandry po jakiejś niezbyt udanej konsultacji w banku i myśli miał ciągle zajęte tym, co tam zostało powiedziane — wyrwały mu się słowa: „To słodka dziewczyna, ale towarzyszy jej pech. To znaczy: ona przynosi pecha innym. A sama sobie przynosi raczej szczęście”. Była to prawda. Monty, w czasie małżeństwa z Sukie stracił mnóstwo pieniędzy i wszyscy obwiniali za to jego samego, mówiąc, że stało się to z powodu jego własnej głupoty. On nigdy się nie pocił. Cierpiał na ową hormonalną przypadłość dobrze urodzonych — na niezdolność do wyobrażenia sobie, że mógłby ciężko pracować. Jego ciało było prawie całkowicie nieowłosione i miał takie kobiece, miękkie pośladki.
— Greta musi być świetna w łóżku — powiedziała Sukie. — Ma tyle tych Kinder. Już funf. Neff w rozmowie z Aleksandrą przyznał, że Greta jest kochanką żarliwą, ale kochanie się z nią bywa męczące; bardzo powoli osiąga szczyt, jednak dąży do niego z determinacją. Byłaby z niej groźna czarownica: ach, ci krwiożerczy Niemcy. — Musimy być dla niej miłe — powiedziała Aleksandra, mając na myśli Jane. — Rozmawiałam z nią wczoraj przez telefon i byłam zaskoczona, że tak wiele w niej złości. Ta dama płonie. Sukie obrzuciła przyjaciółkę pospiesznym spojrzeniem, bo w jej słowach zabrzmiała z lekka fałszywa nuta. W życiu Aleksandry zaistniała jakaś intryga, pojawił się jakiś nowy mężczyzna. Hank wykorzystał ten ułamek sekundy, w ciągu którego Sukie patrzyła na Aleksandrę, i swoim szarym, wiecznie wywieszonym językiem zmiótł dwa pszenne krakersy z talerza z krabem, który jego pani ustawiła na bardzo zniszczonym, sosnowym, marynarskim kuferku, odnowionym przez jakiegoś antykwariusza tak, żeby mógł służyć jako stolik do kawy. Sukie uwielbiała swoje sfatygowane stare rzeczy, miały one bowiem jakiś barwny urok, były jak kostium z łachmanów, który sopranistka z upodobaniem wkłada na siebie w drugim akcie opery. Język Hanka wyciągnął się znowu po ser, Sukie jednak zauważyła jego ruch kątem oka i uderzyła psa po pysku; pysk był jak z gumy, z twardej gumy, z której robi się opony samochodowe, więc zabolała ją ręka. — Och, ty sukinsynu — powiedziała do psa, po czym zwróciła się do przyjaciółki: — Bardzo jesteśmy złe? — spytała, mając na myśli siebie i Aleksandrę. Pociągnęła łyk nierozcieńczonego bourbona. Piła whisky latem i zimą, czego powodem, o którym zapomniała, było to, że jakiś chłopak z Cornell powiedział jej raz, że dzięki temu trunkowi w jej oczach pojawiają się złote cętki. Z tego samego powodu, kierując się próżnością, miała skłonność do ubierania się w odcienie brązu, a także w zwierzęco lśniące zamsze. — O tak. Jesteśmy w świetnej formie — odpowiedziała starsza, grubsza kobieta, której myśli podryfowały odrywając się od tej ironicznej uwagi i płynąc w stronę tamtej rozmowy z Jane — o mężczyźnie przybyłym właśnie do miasta, który zamieszkał w rezydencji Lenoxów. Jednak mimo że jej myśli podryfowały, jej umysł był jak pasażer samolotu, który wśród śmiertelnych niebezpieczeństw startu spogląda w dół, dziwiąc się doskonałej precyzji obrazu i splendorowi Ziemi (tym domom o ostrych dachach i kominach, tym domom o tak uroczystych kształtach i jeziorom jak prawdziwe lustra, temu wszystkiemu, co wygląda jak te gospodarstwa pod choinką, które rodzice ustawiali dla nas, gdyśmy spali, temu prawdziwemu światu odwzorowanemu na prawdziwych mapach). Tak, mimo dryfowania myśli, jej umysł patrzący uważnie jak ów pasażer samolotu, jak śliczna jest Sukie, jak śliczna jest na szczęście czy na nieszczęście, jak śliczna jest ze swoimi rudymi, rozburzonymi włosami i z rzęsami trochę posklejanymi po pracowitym dniu, w ciągu którego pisała na maszynie i przy złym
świetle szukała właściwych słów, ze swoją figurą opiętą swetrem w kolorze rozbielonej zieleni i ciemną zamszową spódnicą, figurą tak wysportowaną i elegancką, z płaskim brzuchem, wysokimi, sterczącymi piersiami i twardymi pośladkami, jak śliczna jest z dużymi, szerokimi ustami w małpiej, figlarnej, gotowej do dawania i śmiałej twarzy. — Ja wiem o nim bardzo dużo! — krzyknęła Sukie, czytając w myślach Aleksandry. — Mam całe tony wiadomości, ale chciałam poczekać aż przyjdzie Jane. — Ja zaczekam — powiedziała Aleksandra, odczuwając nagle podobną do chłodnego powiewu niechęć, niechęć na myśl o tym człowieku i o jego miejscu w jej własnym umyśle. — Czy to nowa spódnica? Chciała jej dotknąć, pogłaskać ją, pogłaskać jej fakturę podobną do sierści łani i kryjące się pod spódnicą twarde szczupłe udo. — Zmartwychwstała na jesień — odpowiedziała Sukie. — Jak na dzisiejszą modę jest za długa. Zadzwonił dzwonek u drzwi kuchennych; rozległ się jego chichoczący, urywany dźwięk. — Pewnego dnia będzie tu spięcie i spali się od niego cały dom — przepowiedziała Sukie, wybiegając z pokoju wypoczynkowego. Jane już weszła do środka. Była blada. Jej wymizerowaną twarz o gorących oczach przytłaczał miękki, puszysty beret szkocki z pomponem, którego jaskrawa krata była ostentacyjnie dopasowana do kraty na szaliku. Jane miała też na sobie podkolanówki zrobione podwójnym ściągaczem. Nie promieniała jak Sukie; w całym jej ciele występowały miejsca niesymetryczne, jednak mimo to jakiś urok emanował z niej jak światło ze skręconego drucika żarowego. Jej włosy były ciemne, a małe, ściągnięte usta miały wyraz pewności. Pochodziła z Bostonu, gdzie nauczyła się, że nie można nie wiedzieć. — Ten Neff to taki sukinsyn — zaczęła, odchrząkując i przepędzając żabę, która zadomowiła się w jej gardle. — Zmusił mnie do grania w kółko Haydna. Powiedział, że mam pedantyczną intonację. Pedantyczną. Zalałam się łzami i odpowiedziałam mu, że jest wstrętnym męskim szowinistą. — Usłyszała własne słowa i nie mogła się powstrzymać od zabawienia się grą słów: — Powinnam mu była powiedzieć, żeby się popisał tym swoim męskim, ale nie szowinizmem. — Oni nie mogą się od takich rzeczy powstrzymać — powiedziała Sukie beztrosko. — To jest po prostu ich sposób proszenia o więcej miłości. Lexa pije to, co zwykle — dietetyczną w. z t.. A ja zanurzam się nawet głębiej od niej, w bourbona. — Nie powinnam tego robić, ale jestem tak cholernie zdenerwowana na Neffa, że raz sobie pozwolę i poproszę o martini. — Ojej, kochanie. Nie mam chyba wytrawnego wermutu. — Mój miły kotku, nie rób sobie kłopotku — zażartowała Jane. — Po prostu daj mi dżinu z lodem w kieliszku od wina. A nie masz przypadkiem skórki cytrynowej? W lodówce Sukie, pełnej lodu, jogurtu i selerów, nie było prawie niczego więcej. Sukie
jadała lunch w śródmieściu, w restauracji zwanej Jadłodajnią Nemo, położonej o trzy domy od redakcji, za ramiarzem, piekarnią i czytelnią organizacji Christian Science, a ostatnio zaczęła tam też jadać i wieczorne posiłki. Czyniła to ze względu na plotki, które tam słyszała, ze względu na pomruk życia, który ją tam ze wszystkich stron otaczał. Zbierali się tam starzy znajomi, policjanci kryminalni i drogowi, rybacy, dla których nie trwał wiecznie sezon i chwilowo zbankrutowani businessmani. — Nie mam. Nie wygląda też na to, żebym miała pomarańcze — powiedziała, wyszarpując dwie szuflady zrobione z lepkiego zielonego metalu. — Ale kupiłam trochę brzoskwiń na tym straganie przy szosie numer 4. — Czy ośmielę się zjeść brzoskwinię? — zacytowała Jane. — Będę przechadzał się wzdłuż morza w spodniach z białej flaneli2 . Sukie skrzywiła się, obserwując jak ruchliwe dłonie przyjaciółki — jedna z silnymi ścięgnami i długa od przebierania po strunach, a druga kwadratowa i miękka od trzymania smyczka — zanurzają ostrze zardzewiałej, tępej tarki od marchwi w zarumieniony policzek, w najróżowszą część żółtej, papkowatej brzoskwini. Jane wrzuciła rumiany płat brzoskwini do kieliszka; w świętej ciszy, w magicznej chwili milczenia, nieodzownej dla realizacji każdego przepisu, tym wyraźniej rozległo się ciche pluśnięcie. — Nie mogę zaczynać pić nierozcieńczonego dżinu w tak młodym wieku — oświadczyła Jane z purytańską satysfakcją, wyglądając jednak przy tym na zmęczoną i zniecierpliwioną. Ruszyła w stronę pokoju wypoczynkowego swoim pośpiesznym, sztywnym krokiem. Aleksandra z lekkim poczuciem winy wyciągnęła rękę i wyłączyła telewizor, w którym Prezydent, ponury człowiek o silnej szczęce i pełnych bólu, nieszczerych oczach, wygłaszał bardzo ważne oświadczenie do narodu. — Cześć, moja piękna — krzyknęła Jane trochę zbyt głośno jak na to małe pomieszczenie o ukośnym suficie. — Nie wstawaj. Widzę, że się dobrze umieściłaś. Ale, ale, powiedz mi, czy ta burza, która była parę dni temu to twoja sprawka? Skórka z brzoskwini pływająca w odwróconym stożku jej kieliszka wyglądała jak kawałek lśniącego chorego ciała zakonserwowanego w alkoholu. — Poszłam na plażę — wyznała Aleksandra — po rozmowie z tobą. Chciałam sprawdzić, czy ten człowiek przyjechał już do rezydencji. — Wiedziałam, że cię tym wyprowadzę z równowagi, moje biedne kurczątko — powiedziała Jane. — No i co, był już tam? — Z komina leciał dym. Nie podjechałam pod sam dom. — Powinnaś była tam pojechać i powiedzieć, że jesteś z Komisji do Spraw Mokradeł — odezwała się Sukie. — W mieście mówią, że on chce zbudować dok, zasypać mokradła i urządzić sobie kort tenisowy. — To mu się nigdy nie uda — powiedziała leniwie Aleksandra. — Bo na tych mokradłach 2 T. S. Eliot, Pieśń miłosna J. Alfreda Prufrocka w przekł. Władysława Dulęby.
gnieżdżą się czaple nadobne. — Nie bądź tego taka pewna — brzmiała odpowiedź. — Od tej posiadłości przez dziesięć lat nie płacono miastu podatków. Dla kogoś, kto znów je zacznie płacić, radni miejscy są gotowi wypędzić mnóstwo czapli. — Och, jak tu dobrze! — krzyknęła Jane z lekkim zniecierpliwieniem, bo poczuła się ignorowana. Kiedy dwie pary oczu spoczęły już na niej, musiała improwizować: — Greta przyszła do kościoła — powiedziała — zaraz po tym, jak on stwierdził, że mój sposób grania jest pedantyczny i śmiała się. Sukie zaczęła naśladować niemiecki sposób śmiania się: — Ho, ho, ho. — Ciekawa jestem, czy oni jeszcze grają w te klocki? — zastanowiła się Aleksandra, czując się odprężona w towarzystwie przyjaciółek i pozwalając swemu umysłowi błądzić i kolekcjonować obrazy, jakie podsuwała mu natura. — Jak on to może wytrzymać!? Ona musi przypominać podnieconą kiszoną kapustę. — Nie — stwierdziła Jane stanowczo. — Ona jest jak to białe, które oni tak lubią, no wiecie, sauerbraten. — Oni to marynują — powiedziała Aleksandra. — W occie, z czosnkiem, cebulą i liśćmi bobkowymi. I chyba dodają ziarnistego pieprzu. — On ci tak powiedział? — spytała Sukie złośliwie, zwracając się do Jane. — Nigdy o tym nie rozmawiamy, nawet w najbardziej intymnych momentach — odpowiedziała Jane sztywno. — Jedyne, co mi na ten temat powiedział, to to, że ona musi to mieć raz w tygodniu, bo inaczej zaczyna ciskać sprzętami. — Ona jest złośliwym duchem, poltergeistem — powiedziała Sukie zachwycona. — Albo raczej polterfrau — panią duch. — Masz doprawdy rację — oświadczyła Jane, nic zdając sobie sprawy, że to miało być śmieszne. — Ona jest okropna. Taka z niej pedantka, taka kołtunka, taka nazistka. Ten biedak, Ray, jest jedynym człowiekiem, który tego nie zauważa. — Ciekawa jestem, czy ona się domyśla — zastanowiła się Aleksandra. — Ona nie chce się domyślać — powiedziała Jane tak stanowczo, że niektóre spółgłoski zasyczały. — Gdyby się domyślała, musiałaby przedsięwziąć jakieś kroki. — Na przykład uwolnić go od siebie — wtrąciła Sukie. — Wtedy wszystkie miałybyśmy z nim kłopot — powiedziała Aleksandra, wyobrażając sobie tego oślizgłego grubasa jako tornado, jako żarłoczny, naturalny zbiornik pożądania. Bo były w nim całe kontenery pożądania, miał tego pożądania ogromny nadmiar. — Trzymaj się go, Greto! — powiedziała śpiewnie Jane, zauważając wreszcie zabawną stronę zagadnienia. Wszystkie trzy zachichotały. Trzasnęły uroczyście boczne drzwi i na schodach rozległy się powolne kroki. Nie był to