kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 833 340
  • Obserwuję1 356
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 654 717

Updike John - Terrorysta

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Updike John - Terrorysta .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu U UPDIKE JOHN Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 195 stron)

J O H N U P D I K E T E R R O R Y S TA Tytuł oryginału Terrorist Przekład Jerzy Kozłowski Poznań 2007

„Teraz, Panie, zabierz, proszę, duszę moją ode mnie, albowiem lepsza dla mnie śmierć niż życie”. Pan odrzekł: „Czy uważasz, że słusznie jesteś oburzony?” Księga Jonasza 4,3-4 1 Niewiara przetrwać może więcej niż wiara, bo żywi się zmysłami. GABRIEL GARCIA MARQUEZ, O miłości i innych demonach (przeł. Carlos Marrodán Casas)

I Diabły, myśli w duchu Ahmad. Te diabły usiłują odebrać mi Boga. Przez cały dzień w liceum Central High dziewczyny kołyszą biodrami, uśmiechają się szyderczo i odsłaniają miękkie ciała i ponętne włosy. Ich nagie brzuchy, przyozdobione lśniącymi kolczykami w przekłutych pępkach i nieprzyzwoitymi fioletowymi tatuażami, zdają się pytać: Co jeszcze można pokazać? Chłopcy przechadzają się dumnie, wodzą dookoła martwym wzrokiem i sygnalizują groźnymi gestami i beztroskim, pogardliwym śmiechem, że nie ma innego świata prócz tego – wypełnionego zgiełkiem, odnowionego korytarza z metalowymi szafkami i pustą ścianą na jego końcu, pomazaną graffiti i pomalowaną już tyle razy, że wygląda, jakby się przysuwała o kolejne milimetry. Nauczyciele, słabi chrześcijanie i niepraktykujący żydzi, uczą cnoty i należytego umiaru, ale tylko na pokaz – ich rozbiegane oczy i głuche głosy zdradzają brak wiary. Władze miasta New Prospect i stanu New Jersey płacą im, żeby mówili te wszystkie rzeczy. Nie ma w nich prawdziwej wiary, nie kroczą „prostą drogą”, są nieczyści. Ahmad razem z dwoma tysiącami pozostałych licealistów widzi, jak szybko zdążają po lekcjach do samochodów po trzeszczącym, zaśmieconym parkingu niczym blade kraby albo te ciemne, powracające do swych muszli; są mężczyznami i kobietami jak wszyscy inni, pełnymi pożądania, strachu i zauroczenia rzeczami, które można kupić. Niewierni, wydaje im się, że bezpieczeństwo kryje się w gromadzeniu przedmiotów i w demoralizującej rozrywce telewizji. Są niewolnikami obrazów, fałszywych obrazów szczęścia i dostatku. Ale nawet te prawdziwe są grzesznymi imitacjami, bo przecież tylko Bóg potrafi tworzyć. Pożegnalne pogaduszki nauczycieli na korytarzach i parkingu pod wpływem ulgi wywołanej tym, że udało im się wyjść bez szwanku po kolejnym dniu pracy z uczniami, brzmią zbyt głośno, przypominają rosnące rozochocenie pijaków. Nauczyciele używają sobie, kiedy są poza szkołą. Niektórzy mają zaróżowione powieki, cuchnące oddechy i opuchnięte ciała tych, co piją nałogowo. Niektórzy są po rozwodach; inni żyją z partnerami bez ślubu. Ich życie poza szkołą jest nieuporządkowane, rozwiązłe i egoistyczne. Władze stanowe w Trenton i ten szatański rząd dalej na południe, w Waszyngtonie, płaci im za to, żeby wpajali uczniom cnotę i wartości demokratyczne, lecz wartości, w które sami wierzą, są bezbożne – biologia, chemia i fizyka. Ich fałszywe głosy rozbrzmiewają w salach lekcyjnych, prześlizgują się pewnie po faktach i wzorach. Twierdzą, że wszystko się wywodzi od bezlitosnych ślepych atomów, które są odpowiedzialne za zimny ciężar żelaza, przezroczystość szkła, bezruch gliny i ruch ciała. Elektrony przelewają się przez miedziane przewody, komputerowe bramki i samo powietrze, kiedy na skutek interakcji kropelek wody powstaje z nich błyskawica. Prawdziwe jest tylko to, co można zmierzyć i

wywnioskować na podstawie pomiarów. Reszta jest przemijającym snem, który nazywamy naszym jestestwem. Ahmad ma osiemnaście lat. Jest początek kwietnia; znowu zieleń wciska się, nasienie po nasieniu, w szczeliny tego szarego miasta. Spogląda w dół z nowej wysokości i myśli sobie, że niewidocznym w trawie owadom, gdyby miały jego świadomość, wydawałby się Bogiem. Przez ostatni rok urósł osiem centymetrów, do metra osiemdziesięciu dwóch – kolejne niewidzialne materialistyczne siły narzucały mu swą wolę. Nie urośnie już więcej, myśli, ani w tym życiu, ani w następnym. Jeśli jest to następne, szepcze mu do ucha diabeł. Jakie dowody prócz płomiennych i natchnionych przez Boga słów Proroka świadczą o istnieniu zaświatów? Gdzież się one kryją? Kto miałby palić pod piekielnymi kotłami? Jakie nieskończone źródło energii miałoby zasilać wspaniałe Ogrody Edenu, karmiąc jego ciemnookie hurysy, powodując pęcznienie ciężkich owoców, odnawiając strumienie i tryskające fontanny, które przynoszą Bogu, jak napisano w dziewiątej surze Koranu, wielkie zadowolenie? A co z drugim prawem termodynamiki? Śmierć owadów i robaków, których ciała tak szybko wchłania ziemia, chwasty i asfalt, usiłuje powiedzieć Ahmadowi na swój szatański sposób, że jego śmierć będzie tak samo błaha i ostateczna. W drodze do szkoły zauważył pewien znak, spiralę na chodniku naniesioną świetlistym ichorem, anielski śluz pozostały po ciele jakiegoś prymitywnego stworzenia – jedyny ślad robaka lub ślimaka. Dokąd zmierzało to stworzenie, którego droga zakręcała spiralą bez żadnego celu? Jeśli próbowało usunąć się z rozgrzanego chodnika, na którym smażyło się żywcem w palącym słońcu, nie udało mu się, zataczało tylko coraz mniejsze śmiertelne koła. Pośrodku tej spirali nie widniało jednak żadne owadzie ciałko. A więc dokąd odleciało? Może pochwycił je Bóg i zabrał prosto do Nieba? Nauczyciel Ahmada, szejk Raszid, imam z meczetu przy 2781 1/2 – West Main Street, mówi mu, że według świętej tradycji Hadisu takie rzeczy się zdarzają: Posłańca Boga na jego skrzydlatym białym wierzchowcu Al-Burak anioł Gabriel poprowadził przez siedem pięter niebios tam, gdzie modlił się z Jezusem, Mojżeszem i Abrahamem, a później wrócił na Ziemię, by stać się ostatnim prorokiem, największym z nich wszystkich. Świadectwem przygód, jakie przeżył tego dnia, jest odcisk kopyta, ostry i wyraźny, pozostawiony przez skrzydlatego rumaka na skale pod świętą Kopułą w centrum miasta Al-Kuds zwanego Jerozolimą przez niewiernych i syjonistów, których katusze w piecach Gehenny są doskonale opisane w siódmej, jedenastej i piętnastej surze Księgi nad Księgami. Szejk Raszid recytuje z piękną wymową sto czwartą surę o Al-Hutamie, „kruszący ogień”: A co ciebie pouczy, co to jest Al-Hutama? To jest ogień Boga, buchający płomieniem, który wznosi się ponad serca! On nad nimi tworzy sklepienie

na wydłużonych kolumnach. 2 Kiedy Ahmad próbuje wydobyć z tych wyrażonych koranicznym arabskim obrazów – z tych wydłużonych kolumn, fi amadin mumaddada, sklepień wysoko nad sercami skulonych ze strachu i wpatrzonych w sięgającą wysoko mgłę białego ognia nieszczęśników, Naru l- Lahi l-mukada – coś, co świadczyłoby o tym, że Litościwy w pewnym momencie ustąpi, powstrzyma Al-Hutamę, imam spuszcza oczy o niezwykłym bladoszarym odcieniu, mleczne i nieuchwytne jak oczy białej kobiety, i mówi, że te wizjonerskie opisy Proroka są przenośnią. Tak naprawdę traktują o palącej męce oddalenia od Boga i katuszach naszego sumienia, kiedy grzeszymy przeciwko Jego nakazom. Ale Ahmadowi nie podoba się głos szejka Raszida, kiedy o tym mówi. Przypomina mu mało przekonujące głosy nauczycieli z Central High. Słyszy w nim szatańską nutę, głos przeczący w głosie potwierdzającym. Prorok miał na myśli żar materialny, kiedy nauczał o bezlitosnym ogniu; Mahomet wręcz za rzadko wspominał o wiecznym ogniu. Szejk Raszid nie jest dużo starszy od Ahmada – może dziesięć lat, może dwadzieścia. Na białej skórze jego oblicza widać niewiele zmarszczek. Porusza się nieśmiało, ale ruchy te są precyzyjne. W tych latach, o które jest starszy, świat go zmiękczył. Kiedy podszepty dręczących go diabłów pobrzmiewają w głosie imama, w Ahmadzie wzbiera chęć, żeby wstać i zmiażdżyć go, niczym Bóg, który usmażył tego biednego robaka pośrodku spirali. Wiara ucznia przerasta wiarę mistrza; jazda na skrzydlatym białym wierzchowcu islamu, jego niepowstrzymany pęd, przeraża szejka Raszida. Usiłuje złagodzić słowa Proroka, zmieszać je z ludzkim rozsądkiem, ale słów tych nie należy osłabiać: niczym miecz winny przecinać naszą ludzką miękkość. Allah wymyka się wszelkim opisom, jest ponad wszystko. Nie ma innego Boga, jest tylko On, Żyjący, Trwający; jest światłem, przy którym słońce wydaje się czarne. Nie miesza się z naszym rozsądkiem, lecz każe mu się nisko pokłonić – czoło naszego rozsądku ociera się o ziemię i jak Kain nosi ślad tej ziemi. Mahomet był śmiertelnikiem, lecz widział Raj i zapoznał się z jego realiami. Nasze uczynki i myśli zapisały się złotymi literami w świadomości Proroka, niczym palące słowa elektronów, które komputer tworzy z pikseli, gdy stukamy w klawiaturę. Na korytarzach liceum wyczuwa się zapach perfum, ludzkich wyziewów, gumy do żucia, nieczystej żywności ze szkolnego bufetu oraz rozgrzanego przez młode ciała materiału – bawełny, wełny i syntetyków. Między lekcjami rozpętuje się tam burza ruchu; hałas cienką warstwą unosi się nad ledwo tłumioną agresją. Czasem w ciszy, która zapada na koniec szkolnego dnia, kiedy umilknie już triumfalna, drwiąca wrzawa wychodzących i w wielkim budynku zostają tylko uczniowie uczęszczający na zajęcia pozalekcyjne, do Ahmada przy jego szafce podchodzi Joryleen Grant. Wiosną Ahmad trenuje bieganie; ona śpiewa w dziewczęcym chórze. Na tle innych uczniów Central High są „porządni”. Jego z dala od narkotyków i szaleństw trzyma religia, choć jednocześnie wytwarza dystans między nim a klasowymi kolegami i programowymi przedmiotami. Ona jest niska, zaokrąglona i udziela

się na lekcjach ku uciesze nauczycieli. Jest jakaś ujmująca pewność siebie w tym, jak ciasno kakaowe krągłości Joryleen wypełniają jej strój, na który składają się dzisiaj połatane i wyszywane cekinami dżinsy, wytarte na siedzeniu, oraz prążkowana krótka bluzka w kolorze fuksji, zbyt kusa od góry i od dołu. Niebieskie plastikowe klamerki ściągają lśniące włosy do tyłu, żeby jak najbardziej je rozprostować; miękką krawędź prawego ucha przebija rząd małych srebrnych kolczyków. Śpiewa na apelach o Jezusie i cielesnych tęsknotach, a oba te tematy są Ahmadowi wstrętne. Cieszy się jednak, gdy Joryleen go zauważa; podchodzi do niego teraz i zachowuje się jak język sprawdzający wrażliwy ząb. – Uśmiechnij się, Ahmadzie – rzuca żartobliwie. – Chyba nie jest aż tak źle. – Robi ruch na wpół odsłoniętym barkiem, jak gdyby miała wzruszyć ramionami, pokazując, że tylko się z nim droczy. – Źle nie jest – odpowiada Ahmad. – A ja nie jestem smutny – informuje ją. Po prysznicu biała koszula i wąskie czarne dżinsy drapią jego szczupłe ciało. – Masz okropnie poważną minę – stwierdza dziewczyna. – Powinieneś się nauczyć częściej uśmiechać. – Po co? Po co miałbym się częściej uśmiechać, Joryleen? – Żeby cię bardziej lubili. – Nie zależy mi na tym. Nie chcę być lubiany. – Zależy – upiera się Joryleen. – Wszystkim na tym zależy. – Tobie tak – odpowiada Ahmad, uśmiechając się do niej pogardliwie z niedawno osiągniętej wysokości. Jej piersi wypychają się do góry jak wielkie bąble w zaokrąglonym dekolcie nieprzyzwoitej bluzki, która na drugim końcu eksponuje tłuszcz brzucha i zarys głębokiego pępka. Wyobraża sobie jej gładkie ciało, ciemniejsze niż karmel, lecz jaśniejsze od czekolady, jak smaży się w otchłani płomieni i pokrywa bąblami; przejmuje go dreszcz współczucia, jako że Joryleen stara się być dla niego miła zgodnie z tym, jakie ma wyobrażenie o samej sobie. – Mała szkolna miss – dodaje szyderczo. Słowa te sprawiają jej przykrość i Joryleen odwraca się, a grube książki, które ma zabrać do domu, wypychają jej piersi jeszcze bardziej do góry, pogłębiając przerwę między nimi. – Spadaj, Ahmad – rzuca, wciąż z pewną dozą łagodności, ostrożnie, z dolną wargą opadającą nieco pod własnym miękkim ciężarem. Ślina u podstawy dziąseł lśni od odbitego światła z fluorescencyjnych lamp pod sufitem, które zalewają korytarz bezpieczną jasnością. Chcąc uratować rozmowę, chociaż odwróciła się, by ją zakończyć, Joryleen dodaje jeszcze: – Gdyby ci nie zależało, nie stroiłbyś się codziennie w czystą białą koszulę jak jakiś kaznodzieja. Że też twojej matce chce się tyle prasować. Ahmad nie zamierza jej wyjaśniać, że ten przemyślany strój jest jego deklaracją neutralności, unika bowiem zarówno błękitu, koloru Rebelsów, gangu czarnoskórych uczniów Central High, jak i czerwieni, koloru noszonego zawsze, choćby tylko w postaci paska lub chustki na głowie, przez Diabolos, gang latynoski. Nie mówi jej też, że jego

matka rzadko prasuje, jest salową w Szpitalu św. Franciszka, a w wolnych chwilach maluje i często widuje się z synem zaledwie godzinę z dwudziestu czterech. Usztywnione kartonowymi wkładkami koszule Ahmad odbiera z pralni, a rachunki płaci z pieniędzy, które zarabia jako ekspedient w Shop-a-Sec na Dziesiątej Ulicy dwa wieczory w tygodniu, w weekendy i chrześcijańskie święta, kiedy większość chłopców w jego wieku wałęsa się po ulicach, patrząc tylko, co by tu zbroić. W tym jego kostiumie, wie o tym, tkwi jednak próżność, dbałość o wygląd, która obraża czystość Wszechobejmującego. Wyczuwa, że Joryleen nie tylko próbuje być miła: wzbudza w niej ciekawość. Chciałaby się zbliżyć, żeby lepiej go obwąchać, chociaż ma już chłopaka, i to takiego, który do „porządnych” na pewno się nie zalicza. Kobiety – ostrzegł Ahmada szejk Raszid – to zwierzęta, które łatwo zwieść, sam zresztą widzi, że liceum i świat poza nim pełne są węszenia, niewidome zwierzęta w stadzie wpadają na siebie, szukając tropu, który je pocieszy. Ale w Koranie jest napisane, że na pocieszenie mogą liczyć tylko ci, którzy wierzą w niewidoczny Raj, którzy modlą się pięć razy dziennie zgodnie z nakazem wprowadzonym na Ziemi przez Proroka po jego nocnej podróży na szerokim, oślepiająco białym grzbiecie Al-Buraka. Joryleen uparcie wciąż tam stoi, zbyt blisko. Ahmad czuje przesyt zapachem jej perfum; wgłębienie między piersiami zanadto go frapuje. Joryleen przesuwa ciężkie książki w swych objęciach. Ahmad czyta napisane długopisem na krawędzi najgrubszego podręcznika słowa: JORYLEEN GRANT. Jej usta, pomalowane różowym metalicznym błyszczykiem, żeby wyglądały na węższe, zaskakują go pełnym zażenowania wahaniem. – Chciałam ci tylko powiedzieć – wydusza wreszcie z siebie, tak niepewnie, że Ahmad musi się pochylić, żeby lepiej ją słyszeć – czy może miałbyś ochotę wpaść do kościoła w tę niedzielę i posłuchać, jak śpiewam solo w chórze. Jest wstrząśnięty, oburzony. – Nie wyznaję twojej wiary – przypomina jej uroczyście. Jej odpowiedź jest nonszalancka, niedbała. – Oj, ja nie traktuję tego aż tak poważnie – mówi. – Po prostu lubię śpiewać. – Teraz naprawdę mnie zasmuciłaś, Joryleen – odpowiada Ahmad. – Jeśli nie traktujesz poważnie swej religii, nie powinnaś tam chodzić. – Zatrzaskuje szafkę ze złością, głównie na samego siebie, bo zbeształ ją i odtrącił w chwili, kiedy odsłoniła się przed nim. Z rozpaloną pod wpływem konsternacji twarzą Ahmad odwraca się od zamkniętej szafki, by oszacować poczynione szkody, ale jej już nie ma, wytarte i wyszywane cekinami siedzenie dżinsów szeleści i beztrosko oddala się korytarzem. Świat jest trudny – myśli Ahmad – ponieważ diabły nieustannie w nim mieszają i wykrzywiają rzeczy proste. Kiedy gmach liceum został wybudowany w minionym stuleciu, dwudziestym z punktu widzenia chrześcijan i czternastym od hidżry proroka Mahometa z Mekki do Medyny, górował nad miastem na niewielkim wzniesieniu niczym zamek – pałac nauki dla dzieci robotników i ich dyrektorów, z filarami i zdobionymi gzymsami oraz mottem wyrytym w

granicie: WIEDZA JEST WOLNOŚCIĄ. Teraz ten sam budynek, wzbogacony o blizny i kruszący się azbest, z twardą i lśniącą powłoką ołowiowej farby i okratowanymi wysokimi oknami, stoi na skraju szerokiego jeziora gruzów, które kiedyś było częścią centrum miasta poprzecinaną żyłkami tramwajowych torów. Te tory połyskują na starych fotografiach pośród mężczyzn w słomkowych kapeluszach i krawatach oraz pudełkowatych aut w kolorze karawanu. Nad chodnikami rozpościerało się wtedy tyle kinowych afiszów reklamujących konkurujące ze sobą hollywoodzkie produkcje, że podczas ulewy można było przebiegać pod nimi i wcale nie zmoknąć. Działała też podziemna publiczna toaleta oznaczona staromodnymi porcelanowymi literami PANIE i PANOWIE, do której schodziło się oddzielnymi schodkami z chodnika na skrzyżowaniu East Main Street i Tilden Avenue. W każdej z nich babcia klozetowa dbała o czystość ubikacji i umywalek; przybytek ten zamknięto w latach sześćdziesiątych, gdy stał się cuchnącym miejscem, gdzie handlowano narkotykami i gdzie dochodziło do homoseksualnych zbliżeń, aktów prostytucji i sporadycznych napadów. Miasto otrzymało nazwę New Prospect – „nowa perspektywa” – dwa stulecia temu, ze względu na wspaniały widok rozciągający się ze wzgórz nad wodospadami, lecz także z uwagi na przyszłość, która zapowiadała się nadzwyczaj obiecująco. Płynąca przez miasto rzeka, z malowniczymi wodospadami i rwącymi bystrzami, miała przyciągnąć przemysł, tak przynajmniej przypuszczano, kiedy kraj był młody, i wreszcie, po wielu falstartach i bankructwach, przyciągnęła – tkalnie, farbiarnie, garbarnie, zakłady produkujące lokomotywy, automobile i liny podtrzymujące wielkie mosty przewieszone nad rzekami i portami tego rejonu. Gdy wiek dziewiętnasty przeszedł w dwudziesty, rozpoczęły się długotrwałe i krwawe strajki; gospodarka nigdy już nie odzyskała optymizmu, który pomagał emigrantom z Europy Wschodniej, rejonu śródziemnomorskiego i Bliskiego Wschodu przetrwać czternastogodzinne dni żmudnej, niebezpiecznej, ogłuszającej, monotonnej pracy. Fabryki przeniosły się na południe i zachód, gdzie siła robocza była tańsza i bardziej posłuszna i nie trzeba było transportować z tak daleka rudy żelaza i koksu. Ci, którzy zamieszkują teraz podupadłe centrum miasta, są w większości brązowi, w wielu odcieniach tego koloru. Resztka jasnoskórych, lecz rzadko anglosaskich kupców uzyskuje niewielki dochód ze sprzedaży pizzy, chilli con carne, taniego jedzenia w kolorowych opakowaniach, papierosów i kuponów stanowej loterii, ustępuje jednak miejsca niedawno przybyłym imigrantom z Indii i Korei, którzy nie odczuwają tak wielkiej potrzeby, by – kiedy zapada zmrok – uciekać na zamieszkane przez mieszaną ludność obrzeża i przedmieścia miasta. Białe twarze w centrum wydają się podejrzane i wyblakłe. W nocy, kiedy już kilka eleganckich egzotycznych restauracji pozbędzie się podmiejskiej klienteli, wozy policyjne zatrzymują się przy białych przechodniach, zakładając, że albo szukają narkotyków, albo potrzebują ostrzeżenia co do niebezpieczeństw grożących im w tej okolicy. Sam Ahmad jest owocem związku rudowłosej Amerykanki o irlandzkich korzeniach oraz egipskiego studenta z wymiany, którego przodkowie od czasów faraonów prażyli się na błotnistych polach wylewającego Nilu, gdzie uprawiano ryż i len. Cerę

latorośli zrodzonej z tego mieszanego małżeństwa można opisać jako szarawą – matowy odcień jaśniejszy od beżu; karnacja jego zastępczego ojca, szejka Raszida, jest woskowo biała, jak u wielu pokoleń zakutanych jemeńskich bojowników. Tam, gdzie pięciopiętrowe domy towarowe i stłoczone biura żydowskich i protestanckich wyzyskiwaczy tworzyły niegdyś ciągłą fasadę ze szkła, cegły i granitu, teraz widać wyburzone prześwity i dawne wystawy zabite sklejkami, na których mnożą się naniesione sprayem graffiti. W oczach Ahmada bohomazy grafficiarzy, dumne świadectwo przynależności do poszczególnych gangów, stanowią próbę zdobycia uznania, na które mają żałośnie niewielkie szanse. Grzęznąc coraz głębiej w bagnie bezbożności, zagubieni młodzi ludzie zyskują, poprzez zniszczenie czegoś, tożsamość. Pośród ruin wzniesiono kilka nowych pudełek z aluminium i niebieskiego szkła, ochłapów od panów zachodniego kapitalizmu – oddziały banków z centralami w Kalifornii lub Karolinie Północnej i placówki zdominowanego przez syjonistów federalnego rządu, usiłującego poprzez zasiłki i rekrutację do wojska zapobiec rozruchom i plądrowaniu sklepów. A jednak centrum miasta popołudniową porą wydaje się odświętne i ruchliwe: ulica East Main w rejonie Tilden jest karnawałem bezczynności, płynącą rzeką ciemnoskórych mieszkańców w szpanerskich ubraniach, paradą kostiumów starannie dobranych przez tych, których ziemskie dobra sięgają najdalej kilku centymetrów poza ich własną skórę, a żałosne aktywa są tylko tym, co widać gołym okiem. Jedyną ich przyjemnością jest nieposłuszeństwo. Ich terkoczące, hałaśliwe głosy pobrzmiewają małomiasteczkowym braterstwem, przesadnym wzajemnym zainteresowaniem tych, którzy nie mają wiele do roboty i nie mają dokąd pójść. Po wojnie secesyjnej do New Prospect wkroczyło ostentacyjne rozbuchanie w postaci budynku ratusza, rozległego kompleksu z wieżyczkami, o nieco mauretańskim charakterze, z krągłymi łukami i rokokowymi metalowymi zdobieniami, uwieńczonego potężną wieżą w stylu mansardowym. Jej pochyłe płaszczyzny są pokryte wielobarwnymi gontami jak rybią łuską i zawierają cztery białe zegarowe tarcze wielkości – gdyby je sprowadzono na ziemię – brodzików. Szerokie miedziane rynny, świadectwo kunsztu dawnych kowali, z czasem pokryły się miętową zielenią. To miejskie gmaszysko, którego biurokratyczną działalność w dużej mierze już dawno przeniesiono do mniej wyniosłych, bardziej nowoczesnych, mniej spektakularnych, lecz klimatyzowanych i łatwiejszych do ogrzania zabudowań za nim, otrzymało niedawno, po długotrwałych zabiegach, status narodowego skarbu architektonicznego. Stoi w miejscu, z którego widać liceum Central High, położone jedną przecznicę dalej na zachód; spory niegdyś teren wokół szkoły poważnie uszczupliły poszerzone ulice i nowe inwestycje, na które pozwolenie wydali przekupieni urzędnicy. Na wschodnim skraju tego jeziora gruzów, gdzie ciche wody parkingów przeplatają się z ceglanymi falami zburzonych budynków, kościół o grubych murach z rudy wspiera ciężką wieżę i reklamuje na popękanej tablicy swój nagrodzony chór gospel. Okna kościoła, bluźnierczo przydzieliwszy Bogu twarz, gestykulujące ręce, stopy obute w sandały i barwione szaty – słowem ludzką postać ze wszystkim, co w nim nieczyste i ograniczające –

przyczerniły dziesięciolecia przemysłowych zanieczyszczeń i jeszcze bardziej zamaskowały ochronne druciane siatki. Religijne wizerunki wzbudzają teraz nienawiść, jak podczas wojen Reformacji. Godne dni chwały tego kościoła z jego pobożnymi białymi mieszczanami w hierarchicznie przydzielanych ławkach także należą do przeszłości. Teraz przychodzą tam czarnoskórzy wierni ze swoją anarchiczną, hałaśliwą religią, a ich nagrodzony chór rozmiękcza im mózgi w rytmicznym uniesieniu tak samo iluzorycznym (tę analogię przedstawia sardonicznie szejk Rashid) jak trans powłóczących nogami, mamroczących brazylijskich candomble. Tutaj właśnie śpiewa Joryleen. Dzień po tym, jak Joryleen zaprosiła Ahmada, żeby przyszedł posłuchać jej śpiewu w chórze, podchodzi do niego na korytarzu Tylenol Jones, jej chłopak. Matka Tylenola, wydawszy na świat pięciokilowe niemowlę, zobaczyła w telewizji reklamę proszków przeciwbólowych i ich nazwa przypadła jej do gustu. – Te, Arab – mówi. – Słyszałem, że obraziłeś Joryleen. – Odbiło ci? – Ahmad próbuje mówić jego językiem. – Zamieniliśmy parę słów. Sama chciała. Wyciągając ostrożnie rękę, Tylenol chwyta za ramię szczuplejszego chłopaka i wpycha kciuk we wrażliwe miejsce pod stawem barkowym. – Powiedziała, że nie szanujesz jej religii. Jego kciuk zagłębia się coraz bardziej, sięgając nerwów, które były uśpione przez całe życie Ahmada. Tylenol ma kwadratową twarz koloru orzechowej bejcy, gdy jest jeszcze wilgotna na drewnie. W licealnej drużynie futbolowej jest tacklerem, a zimą uprawia gimnastykę na kółkach, ma więc żelazny uścisk. Jego kciuk marszczy nieskazitelną białą koszulę Ahmada; wyższy chłopak wykonuje niecierpliwy ruch, żeby wyzwolić się z wrogiego uchwytu. – Nie wyznaje właściwej religii – Ahmad informuje Tylenola – a zresztą sama powiedziała, że jedyny z niej pożytek to śpiewanie w tym kretyńskim chórze. Żelazny kciuk nie przestaje się wwiercać, lecz pod wpływem skoku adrenaliny Ahmad odtrąca go, skrajem dłoni uderzając w grubą gałąź mięśni. Twarz Tylenola ciemnieje i zbliża się gwałtownie. – Tylko nie kretyńskim... sam jesteś takim kretynem, że wszyscy mają cię w dupie, Arabusie. – Oprócz Joryleen – brzmi szybka riposta płynąca na tej samej fali adrenaliny. Ahmad czuje, jakby miał kolana z waty, i podejrzewa, że jego twarz jest haniebnie zesztywniała ze strachu, lecz stawienie czoła nawet silniejszemu przeciwnikowi przynosi błogosławioną satysfakcję, kiedy gniew niejako powiększa naszą masę. Ośmiela się mówić dalej: – I nie powiedziałbym, że Joryleen ma mnie w dupie. Po prostu była dla mnie miła, ale taki typ jak ty tego nie zrozumie. – Taki typ jak ja, czyli jaki? Tacy jak ja nie znoszą takich tak ty, taka jest prawda, ty zakuta pało. Ty przegięta cioto. Ty pedale.

Jego twarz jest tak blisko, że Ahmad wyczuwa zapach sera ze stołówkowego makaronu. Żeby powiększyć dystans, odpycha Tylenola. Inni uczniowie z Central High zbierają się wokół nich na korytarzu, dziewczyny w typie cheerleaderek i maniacy komputerowi, rastafarianie i fani gotyckiego rocka, szare myszki i obiboki, czekając, aż wydarzy się coś emocjonującego. Tylenol lubi mieć publiczność, komunikuje więc: – Nie mam nic do Czarnych Muzułmanów, ale ty nie jesteś czarny, jesteś tylko żałosnym popaprańcem. Nie jesteś turbaniarzem, tylko zasranym popaprańcem. Ahmad liczy na to, że odepchnięcie go w rewanżu przez Tylenola będzie stosownym zakończeniem tej konfrontacji – niedługo miał zabrzmieć dzwonek na następną lekcję. Ale Tylenol nie myśli jeszcze o rozejmie; znienacka zadaje Ahmadowi cios w brzuch, który sprawia, że uchodzi z niego całe powietrze. Zdziwiona mina nabierającego oddechu Ahmada wywołuje śmiech przyglądających się uczniów, w tym białych jak kreda fanów gotyckiego rocka, białej mniejszości w Central High, która szczyci się tym, że nie okazuje żadnych emocji wzorem swych nihilistycznych punkrockowych idoli. Słychać też srebrzysty chichot kilku rozrywkowych piersiastych panienek, ciemnoskórych szkolnych miss, które – jak sądzi Ahmad – mogłyby być nieco bardziej wrażliwe. Kiedyś będą matkami. I to niedługo, młode dziwki. Traci twarz i nie ma wyboru, musi się zmierzyć z żelaznymi ramionami Tylenola, spróbować zrobić wgniecenie w tym przypominającym tarczę torsie i w tej tępej masce w orzechowym kolorze. Walka sprowadza się do przepychania, ściskania i stękania, brutalny pojedynek na pięści przy metalowych szafkach spowodowałby bowiem rumor, który ściągnąłby nauczycieli i ochroniarzy. W tej minucie, zanim zabrzmi dzwonek i wszyscy rozejdą się do klas, Ahmad nie wini swego przeciwnika – jest tylko robotem z mięśni, ciałem zbyt przepełnionym sokami i odruchami, by korzystać z mózgu – wini raczej Joryleen. Dlaczego musiała powiedzieć swojemu chłopakowi o ich prywatnej rozmowie? Dlaczego dziewczyny zawsze muszą wszystko mówić? Żeby poczuć się ważne, jak ci, którzy pokrywają grubymi literami graffiti bezbronne ściany. Przecież to właśnie ona poruszyła temat religii, zapraszając go tak zuchwale do swego kościoła, żeby usiadł z kafirami o skręconych włosach, ze śladami piekielnego ognia na sobie jak brązowa skóra na grillowanych udkach. Siedzące w nim diabły znów zaczęły szeptać – czemu Allah pozwala, by tyle groteskowych, błądzących i fałszywych religii wciągało do piekła miliony ludzi, podczas gdy Wszechmocny w okamgnieniu mógłby pokazać im drogę, „prostą drogę”. Tak jakby (szepczą diabły Ahmada, gdy on i Tylenol napierają na siebie i zamachują jeden na drugiego, starając się robić przy tym jak najmniej hałasu) Miłosiernego i Wspaniałomyślnego nic a nic to nie obchodziło. Odzywa się dzwonek w małej zabezpieczonej skrzyneczce na mlecznożółtej ścianie. Nieco dalej na korytarzu otwierają się nagle drzwi z wielką taflą matowego szkła; wychodzi pan Levy, szkolny psycholog. Ubrany jest w kurtkę i spodnie, które nie pasują do siebie, jak dobrane na oślep części garnituru. Mężczyzna patrzy z roztargnieniem, potem zaś nieufnie, na podejrzane skupisko uczniów. Zebrani natychmiast nieruchomieją i zapada

cisza, a Ahmad i Tylenol rozdzielają się, odkładając pojedynek na później. Pan Levy, Żyd, który w tej placówce oświatowej funkcjonuje praktycznie od zawsze, sprawia wrażenie starego i zmęczonego, z workami pod oczami i zmierzwionymi włosami przerzedzonymi na czubku głowy i kilkoma kosmykami sterczącymi do góry. Jego nagłe pojawienie się zaskakuje Ahmada jak wyrzut sumienia: w tym tygodniu ma umówione spotkanie z panem Levym, żeby porozmawiać o jego przyszłości po skończeniu liceum. Ahmad wie, że musi mieć jakąś przyszłość, lecz wydaje mu się ona nieistotna, nie budzi jego zainteresowania. Zaprawdę, jest napisane w trzeciej surze, droga prosta – droga Boga – jest drogą jedyną. Tylenol i jego gang będą teraz na niego polować. Tego byczka o żelaznych kciukach, upokorzonego czymś w rodzaju remisu, zadowoli teraz tylko podbite oko, złamany ząb lub palec – coś, co będzie dla każdego widoczne. Ahmad wie, że próżność jest grzechem: miłość własna jest formą konkurencji dla Boga, a On konkurencji nie toleruje. Ale jak może nie dbać o swą dojrzewającą męskość, wydłużone kończyny, zaczesaną do tyłu, gęstą czuprynę falistych włosów, nieskazitelną szarawą skórę, bledszą niż u ojca, ale nie upstrzoną piegami i plamami ani różową jak u rudej matki i tych tlenionych blondynek, które w białej zamożnej Ameryce uważa się za ideał urody. Chociaż stroni od zatrzymujących się na nim dłużej spojrzeń, bezbożnych i nieczystych, posyłanych mu przez ciemnoskóre dziewczyny w szkole, Ahmad wolałby, żeby jego ciało nie zostało oszpecone. Chciał, by pozostało takie, jak uformował je Stwórca. Wrogość Tylenola staje się kolejnym powodem, żeby opuścić ten piekielny przybytek, gdzie chłopcy zastraszają i kaleczą innych dla czystej przyjemności, a niewierne dziewczyny noszą obcisłe biodrówki niemal tak nisko – jak oszacował, brakuje niespełna szerokości palca – by ukazać górną granicę włosów łonowych. Te najbardziej nieprzyzwoite, zepsute do cna, mają tatuaże tam, gdzie mogą je zobaczyć tylko ich partnerzy i gdzie tatuażysta musiał bardzo ostrożnie manewrować igłą. Nie ma końca szatańskim kontorsjom, gdy tylko ludzie czują, że mogą konkurować z Bogiem w kreowaniu siebie. Zostały mu już tylko dwa miesiące nauki. Za ceglanym murem i okratowanymi, wysokimi oknami w powietrzu wyczuwa się wiosnę. Klienci w Shop-a-Sec robią swoje żałosne, trujące zakupy w lepszych nastrojach, więcej przy tym jest czczej gadaniny. Przebiega lekko przez starą szkolną bieżnię, jak gdyby każdy krok był osobno amortyzowany. Kiedy przystanął na chodniku, żeby zastanowić się nad spiralnym śladem przypieczonego robaka, który zniknął, wszędzie wokół niego nowe zielone pędy czosnku, mleczy i koniczyny rozjaśniały zmęczone zimą place trawy, a ptaki szybkimi, radosnymi łukami zgłębiały niewidzialne medium będące ich żywiołem. Teraz, kiedy ma sześćdziesiąt trzy lata, Jack Levy budzi się między trzecią a czwartą nad ranem, ze smakiem strachu w ustach i uczuciem suchości, we śnie bowiem oddycha przez otwarte usta. Sny są złowrogie, przesiąknięte udręką tego świata. Czytuje podupadły, cierpiący na brak reklamodawców miejscowy dziennik „New Prospect Perspective”, a także „New York Timesa” lub „Post”, kiedy ktoś zostawi egzemplarz w pokoju

nauczycielskim; i jak gdyby nie dość mu było jeszcze Busha, Iraku i morderstw w Queens i East Orange – morderstw dokonywanych nawet na dwu-, cztero- i sześcioletnich dzieciach, tak małych, że opór czy choćby krzyk przeciwko ich mordercom, rodzicom, wydawałby im się bluźnierstwem, tak jak bluźnierstwem byłby sprzeciw Izaaka wobec woli Abrahama – wieczorem, między szóstą a siódmą, kiedy jego otyła żona, przenosząc kolacyjne dania z lodówki do mikrofali, raz za razem przechodzi przed małym ekranem kuchennego telewizora, Levy włącza skrót najważniejszych wiadomości i gadające głowy telewizyjnej sieci; ogląda dotąd, aż reklamy, z których wszystkie widział już wielokrotnie, tak go zirytują, że wyłącza kretyńskie urządzenie. Do wiadomości ze świata dochodzi jeszcze udręka osobista Jacka, cierpienie należące tylko do niego, ciężar nadchodzącego dnia, dnia, który zaświta pomimo całego tego mroku. Kiedy tak leży, nie śpiąc, strach i wstręt burzą się w nim jak składniki kiepskiego restauracyjnego dania – teraz porcje serwuje się dwukrotnie większe, niż potrzeba. Lęk zatrzaskuje drzwi, uniemożliwiając powrót w sen, pogłębiająca się z każdym dniem świadomość, że jego ciału nie pozostało na tym świecie już nic prócz przygotowania się do śmierci. Ma już za sobą okres zalotów i spółkowania; wychował dziecko; pracował, żeby je wykarmić, małego wrażliwego Marka z nieśmiałymi zamglonymi oczami i wilgotną dolną wargą, i zaopatrzyć we wszystkie tandetne śmieci, które kultura tych czasów kazała mu zgromadzić, żeby się nie wyróżniał w tłumie rówieśników. Teraz pozostało Jackowi Levy’emu tylko jedno zadanie, umrzeć i zwolnić trochę przestrzeni, trochę miejsca na tej przeciążonej planecie. Owo zadanie wisi w powietrzu tuż nad twarzą ofiary bezsenności jak pajęczyna z nieruchomym pająkiem pośrodku. Jego żona Beth, kobieta wieloryb, wydzielająca za dużo ciepła przez warstwę tłuszczu, oddycha głośno obok niego, a ten niezmordowany charkot przeciąga w nieświadomość jej dzienny monolog, jej normę paplaniny. Kiedy w przypływie tłumionej wściekłości trąca ją kolanem lub łokciem albo delikatnie ściska za pośladek wystający spod podwiniętej koszuli nocnej, Beth potulnie cichnie, a wtedy Jacka ogarnia lęk, że może ją obudził, łamiąc milczącą umowę zawartą przez każdą parę, która się godzi – choćby dawno temu – spać razem. Chce ją tylko wprowadzić na inny poziom snu, gdzie sen przestanie jej wibrować w nosie. Przypominało to strojenie skrzypiec, na których grał jako chłopiec. Nowy Heifetz, nowy Isaak Stern: na to liczyli jego rodzice? Rozczarował ich – ta cząstka jego osobistej udręki pokrywa się z udręką świata. Jego rodzice nie mogli tego przeboleć. Oznajmił im arogancko, że rzuca lekcje. Życie w książkach i na ulicy znaczyło dla niego więcej. Miał jedenaście, może dwanaście lat, kiedy się zbuntował, i od tamtej pory nie wziął skrzypiec do rąk ani razu, chociaż czasami, słysząc w samochodowym radiu kawałek Beethovena, koncert Mozarta lub cygańskie melodie Dvoraka, które ćwiczył kiedyś w uproszczonej wersji, Jack ze zdziwieniem czuje, jak palcówki znów usiłują ożyć w jego lewej dłoni, podrygującej na kierownicy jak zdychająca ryba. Dlaczego bije się w piersi? Wyszedł przecież na ludzi, więcej nawet: Central High ukończył z wyróżnieniem, rocznik ‘59, zanim atmosfera liceum zaczęła przypominać

więzienie i kiedy można się było jeszcze uczyć, a pochwały nauczycieli były powodem do dumy; pilnie dojeżdżał na studia w CCNY, nim wynajął w SoHo mieszkanie z dwoma chłopakami i jedną dziewczyną, która przenosiła bez przerwy swoje względy z jednego na drugiego; po studiach, zanim zaogniła się sytuacja w Wietnamie, dwa lata odsłużył w wojsku – podstawowe szkolenie w Fort Dix, przekładanie papierków w Fort Meade w stanie Maryland, położonym na tyle daleko na południe od linii Mason-Dixon, że roiło się tam od antysemitów z Południa, potem drugi rok w Fort Bliss w El Paso, w tak zwanych zasobach ludzkich, gdzie zajmował się przydziałami – początek poradnictwa dla nastolatków; później, po przyjęciu oszczędnościowej ustawy o służbie wojskowej, przeniósł się do Rutgers na dalsze studia; od tamtej pory przez trzydzieści lat uczył historii i wiedzy o społeczeństwie w liceum, by przez ostatnie sześć pracować na etacie szkolnego psychologa. Suche fakty jego zawodowej kariery sprawiają, że czuje się uwięziony – w curriculum vitae ciasnym jak trumna. Trudno mu się oddycha czarnym powietrzem w pokoju, toteż ukradkiem przewraca się z boku na plecy i leży jak umarlak podczas katolickiego wystawienia zwłok. Ależ hałaśliwa potrafi być pościel! – jak rozbijające się tuż przy uchu fale. Nie chce zbudzić Beth. Znieść jej też nie może, bliski uduszenia. Przez chwilę, jak pierwszy łyk drinka, zanim kostki lodu rozwodnią whisky, nowa pozycja przynosi poprawę. Gdy leży na wznak, spływa nań spokój zmarłego, lecz bez wieka trumny kilka centymetrów od nosa. Świat pogrążony jest w ciszy, poranny ruch jeszcze się nie zaczął, a nocne marki z zepsutymi tłumikami wreszcie zawlekły się do łóżek. Słyszy zmianę biegów samotnej ciężarówki na migających światłach nieopodal, a dwa pokoje dalej szaloną galopadę na miękkich poduszeczkach Carmeli, wysterylizowanej i pozbawionej pazurów kotki Levych. Z obciętymi pazurami nie może być wypuszczana na dwór w obawie, że inne koty – te z pazurami – mogłyby ją zabić. W domowej niewoli, przespawszy większość dnia pod sofą, nocą miewa halucynacje, wyobrażając sobie w pogrążonym w bezruchu domu dzikie przygody, walki i ucieczki, których nie jest jej dane przeżywać – dla jej dobra. Tak przejmująco smutny jest dla jego zmysłów ten przedporanny czas, tak samotny Jack Levy wydaje się sam sobie, że ledwie słyszalny harmider wzniecony przez cierpiącą na omamy wysterylizowaną kotkę uspokaja go już prawie na tyle, by jego umysł, zwolniony z obowiązku czuwania, mógł zapaść z powrotem w sen. Zatrzymany jednak na jawie przez dokuczający pęcherz, leży bezbronny wobec świadomości – jak wobec odrażającej radioaktywnej fali – że jego życie jest niepotrzebną plamą, skazą, wieloletnią gafą na nieskazitelnej powierzchni tej nieludzkiej pory. W mrocznym lesie świata zgubił właściwą drogę. Ale czy ta w ogóle istnieje? A może już samo życie jest pomyłką? W skróconej wersji historii, którą kiedyś przekazywał uczniom nie mogącym uwierzyć, że świat nie zaczął się w chwili ich narodzin w czasach popularyzacji gier komputerowych, nawet najwybitniejsze jednostki rozpływają się w nicości, składane w mogiłach, a ich wizje giną razem z nimi – Karol Wielki, Karol V, Napoleon, nikczemny, lecz odnoszący w swoim czasie spore sukcesy i wciąż, przynajmniej

w świecie arabskim, podziwiany Adolf Hitler. Historia jest maszyną bezustannie ścierającą ludzkość w pył. Szkolne porady Jacka Levy’ego, odtwarzane teraz w jego głowie, tworzą kakofonię braku porozumienia. Widzi siebie jako żałosnego starca na brzegu, jak wykrzykuje słowa przestrogi do flotylli młodych ludzi, których znosi na niebezpieczne mielizny świata – z jego kurczącymi się bogactwami naturalnymi, z ograniczeniami wolności i bezlitosnymi reklamami dostosowanymi do groteskowej kultury popularnej, kultury wiecznej muzyki, piwa i niemożliwie szczupłych i wysportowanych młodych kobiet. A może większość młodych kobiet, nawet Beth, była kiedyś szczupła jak te z reklam piwa i coli? Beth bez wątpienia szczupła była, lecz próby przypomnienia jej sobie takiej są jak próby oglądania telewizji, kiedy żona przetacza się w tę i z powrotem przed ekranem, szykując kolację. Poznali się podczas jego półtorarocznych studiów w Rutgers. Była dziewczyną z Pensylwanii, z dzielnicy East Mount Airy w północno-zachodniej Filadelfii, i studiowała bibliotekoznawstwo. Pociągała go w niej lekkość, delikatny śmiech oraz błyskotliwa szybkość, z jaką zamieniała wszystko, łącznie z ich znajomością, w żart. Jakich możemy się spodziewać synków? Urodzą się na wpół obrzezani? Rodzina Elizabeth Fogel miała niemieckie korzenie; jej starsza siostra, Hermione, była bardziej poważna i mniej urocza. On był Żydem. Ale nie dumnym Żydem, pochłoniętym ideą Starego Przymierza. Jego dziadek porzucił religię w Nowym Świecie, pokładając wiarę w zrewolucjonizowanym społeczeństwie, w świecie, w którym możni nie mogą już rządzić za pomocą przesądów, gdzie jedzenie na stole i przyzwoite warunki mieszkaniowe zastąpiły płonne obietnice niewidocznego Boga. Nie, żeby znowu żydowski Bóg zasypywał Żydów obietnicami – rozbite szkło podczas ślubu, szybki pochówek w całunie po śmierci, żadnych świętych, żadnego życia pozagrobowego, wyłącznie niewolnicza lojalność tyranowi, który kazał Abrahamowi złożyć w ofierze jedynego syna. Od biednego Izaaka, tego ufnego gamonia, którego o mało nie zabił własny ojciec, potem, gdy już był niewidomym starcem, podstępem wydobyli błogosławieństwo syn Jakub i żona Rebeka, którą sprowadzono mu z Aram-Naharaim, z zasłoniętą twarzą. W mniej odległych czasach, w minionym stuleciu, jeśli się przestrzegało wszystkich zasad – a dla ortodoksa ich lista była długa – można było dostać żółtą gwiazdę i bilet w jedną stronę do komór gazowych. Nie, dziękuję: Jack Levy uparcie czerpał przyjemność z upartego mówienia „nie” judaizmowi. Pozwolił światu, by z „Jakuba” zrobił „Jacka”, i sprzeciwiał się obrzezaniu syna, chociaż przemądrzały protestancki lekarz w szpitalu namówił Beth do tego z „czysto higienicznych” powodów, twierdząc, że – jak wskazują badania – obniży to ryzyko zarażenia się przez Marka chorobami wenerycznymi oraz zapadnięcia na raka szyjki macicy przez jego partnerki. Był tygodniowym niemowlęciem z fiutkiem rozmiarów maleńkiego tłustego guziczka na jąderkowej poduszeczce z jednym szwem, a oni już dbali o jego życie intymne oraz przybywali na ratunek nie narodzonym jeszcze niemowlętom płci żeńskiej. Beth była wyznawczynią luteranizmu, tej szczerej chrześcijańskiej denominacji, gdzie

wiarę przedkłada się nad uczynki, a piwo nad wino, i myślał, że Beth będzie tłumić uparcie w nim tkwiącą żydowską cnotę, najstarszą przegraną sprawę wciąż aktywną w zachodnim świecie. Nawet wiara w socjalizm dziadka oziębiła się i wygasła pod wpływem tego, jak komunizm sprawdzał się w praktyce. Jack uważał swój ślub z Beth, na piętrze groteskowego ratusza New Prospect, w obecności jedynie jej siostry i jego rodziców, za śmiały dysonans, miłosne błoto na oczach historii, jak tyle innych rzeczy, które się działy w roku 1968. Lecz po trzydziestu sześciu wspólnie przeżytych latach, z tak różnymi korzeniami wyznaniowymi i narodowymi, stopili się w nijaką jedność. Stali się parą, która w weekendy robi razem zakupy w ShopRite i Best Buy i dla której ideałem udanego wieczoru jest brydż z trzema innymi parami z liceum lub biblioteki publicznej Clifton, gdzie Beth pracuje cztery dni w tygodniu. Czasem w piątek lub sobotę wieczorem próbują poprawić sobie nastrój wypadem na kolację, na przemian do chińskiej i włoskiej restauracji, gdzie są częstymi gośćmi i starszy kelner ze zrezygnowanym uśmiechem prowadzi ich do stolika w rogu, gdzie Beth może się jeszcze wcisnąć; nigdy do boksu. Albo jadą do jakiegoś obskurnego multipleksu z lepkimi podłogami, gdzie za średni popcorn trzeba zapłacić siedem dolarów – jeśli zdołają znaleźć film bez nadmiaru przemocy i seksu i który nie jest zbyt jednoznacznie przeznaczony dla nastoletniej publiczności płci męskiej. Ich znajomość i wczesne lata małżeństwa zbiegły się w czasie z upadkiem wielkich hollywoodzkich wytwórni i wejściem na ekrany olśniewających wywrotowych wizji – filmów Nocny kowboj, Swobodny jeździec, Bob i Carol i Ted i Alice, Dzika banda, Mechaniczna pomarańcza, Brudny Harry, Porozmawiajmy o kobietach, Ostatnie tango w Paryżu, Ojciec chrzestny (część pierwsza), Ostatni seans filmowy, Amerykańskie graffiti – nie wspominając o późnym Bergmanie i obrazach z Francji i Włoch, wciąż pełnych niepokoju, surowości i narodowego charakteru. To były dobre filmy, które parę pozostającą na bieżąco z twórczością filmową mobilizowały do najwyższego wysiłku intelektualnego. Wtedy jeszcze wciąż utrzymywało się przekonanie, pozostałość po 1968 roku, że młodzi ludzie mogą na nowo wymyślić świat. Dla sentymentalnego upamiętnienia tamtych wspólnie przeżywanych objawień, kiedy małżeńska wspólnota była dla nich czymś nowym, ręka Jacka nawet teraz w kinie ukradkiem ujmuje jej dłoń, przenosi ją i trzyma na kolanach, delikatnie miękką i ciepłą, gdy twarze rozświetlają im eksplozje jakiegoś współczesnego, durnowatego thrillera, w którym chłodno wykalkulowane emocje dziecinnego scenariusza są kpiną z ich podeszłego wieku. W szponach bezsenności i rozpaczy myśli o tym, żeby odszukać dłoń Beth pod kołdrą, lecz próby odnalezienia jej pośród zwałów uśpionego ciała mogłyby wybić żonę ze snu i zbudzić jej zbolały, niezmordowany, wciąż dziewczęcy głos. Z niemal złodziejską ostrożnością unosi stopy nad prześcieradłem, odsuwa kołdrę i ucieka z małżeńskiego łoża. Schodząc z dywanika przy łóżku, czuje pod bosymi stopami kwietniowy chłód. Termostat wciąż ustawiony jest na tryb nocny. Staje przy oknie osłoniętym pożółkłą od słońca firanką i spogląda na okolicę skąpaną w szarym świetle wypełnionych parami rtęci ulicznych latarni. Pomarańczowe tło znaku Gulf na całodobowej stacji benzynowej dwie przecznice

dalej jest jedynym mocniejszym kolorowym akcentem tej przedporannej panoramy. Gdzieniegdzie nikłe niskonapięciowe światło tli się w oknie dziecięcego pokoju lub podestu. W panującym półmroku, pod gładką kopułą ciemności zbrukanej lekko zgniłą poświatą miasta, zniekształcone kąty linii dachów, gonty i oblicówki ciągną się w nieskończoność. Blokowisko, myśli sobie Jack Levy. Domy ścieśniły się, przybliżyły do siebie za sprawą rosnących cen ziemi i parcelacji działek. Tam, gdzie za jego pamięci przy domach znajdowały się kwitnące drzewa i ogródki warzywne, sznury do bielizny i huśtawki, teraz kilka zaniedbanych krzaków walczy o dwutlenek węgla i wilgotną glebę między betonowymi chodnikami i asfaltowymi parkingami wykrojonymi z szerokich niegdyś pasów zieleni. Potrzeby samochodów okazały się decydujące. Akacje zasadzone wzdłuż krawężników, bożodrzewy zakorzeniające się szybko przy ogrodzeniach i murach, kasztanowce pozostałe po epoce wozów rozwożących lód i węgiel – wszystkim tym drzewom, z pączkami i młodymi listkami wyglądającymi w świetle latarni jak srebrzyste futerko, grozi wyrwanie na następnym etapie poszerzania ulic. Proste sylwetki bliźniaków z lat trzydziestych i domów w stylu rancho z lat pięćdziesiątych już zostały przeładowane dodanymi lukarnami, dobudowanymi tarasami, rozchwierutanymi zewnętrznymi schodami dającymi oddzielny dostęp do kawalerek wykrojonych z pokoi, które kiedyś przeznaczone były dla gości. Przystępne cenowo mieszkania kurczą się jak wielokrotnie składana kartka papieru. Porzuceni rozwodnicy, rzemieślnicy uprawiający zanikające zawody i ciężko pracujący ciemnoskórzy robotnicy, którzy chwytają kolejny szczebel drabiny pozwalającej opuścić śródmiejskie slumsy, przenoszą się tutaj i nie stać ich już, żeby stąd wyjechać. Zaradne młode pary odnawiają zaniedbane bliźniaki i zaznaczają swój ślad, malując werandy, listwy i okienne ramy na cudaczne kolory – liliowy lub wściekle zielony – i ta plama starszym mieszkańcom wydaje się zniewagą, oznaką pogardy, szpetnym kaprysem. Narożne sklepiki spożywcze poznikały jeden po drugim, ustępując pola sieciowym lokalom, których standardowe logo i wystrój wnętrz są radośnie krzykliwe, podobnie jak gargantuicznych rozmiarów kolorowe zdjęcia sprzedawanego tam tuczącego jedzenia. Jack Levy widzi to tak: Ameryka jest utwardzona tłuszczem i smołą, od jednego wybrzeża do drugiego ciągnie się smoliste błoto, w którym wszyscy ugrzęźliśmy. Teraz, kiedy komuchy wypadły z biegu, Amerykanie nie mają się nawet co szczycić swą osławioną wolnością – ta ułatwia bowiem tylko terrorystom swobodne poruszanie się, wynajmowanie samolotów i ciężarówek oraz zakładanie stron internetowych. Fanatycy religijni i komputerowi maniacy; połączenie to wydaje się dziwne przy jego staromodnym przekonaniu o rozdziale rozumu i wiary. Te sukinsyny, które rozbiły samoloty o World Trade Center, zdobyły świetne wykształcenie techniczne. Ich przywódca skończył w Niemczech urbanistykę; powinien był stworzyć nowy projekt New Prospect. Jack uważa, że ktoś bardziej niż on pogodny i energiczny spożytkowałby jakoś te godziny, zanim obudzi się żona, nowe wydanie „Perspective” trafi na werandę, a nakłuwane gwiazdami niebo nad dachami przybierze barwę brudnoszarą. Mógłby zejść na

dół, odnaleźć jedną z tych książek, z których przeczytał tylko pierwszych trzydzieści stron, albo zaparzyć kawę, albo popatrzeć, jak dziennikarze z porannych wiadomości stroją sobie żarty i odchrząkują, chcąc pozbyć się chrypki. Woli jednak stać tutaj i sycić pustą głowę, zbyt zmęczoną, żeby śnić, widokami okolicy w księżycowym świetle. Pręgowany kot... a może mały szop pracz?... przebiega chyłkiem przez pustą ulicę i znika pod zaparkowanym samochodem. Jack nie widzi, jakiej marki. Teraz wszystkie samochody wyglądają podobnie, bez przypominających stateczniki tylnych błotników i zastygłych w uśmiechu chromowanych kratownic z czasów jego dzieciństwa, nawet bez imitacji iluminatorów buicka riviery i przypominającego nos pocisku przodu studebakera, wielkich długich limuzyn z lat pięćdziesiątych – te dopiero były aerodynamiczne. W imię aerodynamiki i oszczędności paliwa wszystkie samochody, od mercedesa po hondę, są teraz trochę pękate, przysadziste i w neutralnych kolorach, żeby nie widać było kurzu. Wielkie parkingi zamieniają się przez to w koszmar i gdyby nie mały wisiorek przy kluczykach, którego naciśnięcie powoduje mrugnięcie świateł z odległości, a w ostateczności włączenie klaksonu, można by nie znaleźć swojego auta. Z czymś długim i bladym w dziobie leniwie odlatuje wrona, wydziobawszy dziurę w zielonym worku na śmieci wystawionym zeszłego wieczoru do wywiezienia dziś rano. Jakiś mężczyzna w garniturze pośpiesznie zbiega z werandy i wsiada do auta, masywnego i pożerającego benzynę samochodu sportowo-użytkowego, i odjeżdża hałaśliwie – nieważne, czy sąsiedzi się obudzą. Wczesny lot z Newark, domyśla się Jack. Stoi tam, zapatrzony w widok za zimną szybą, myśląc: życie. Oto życie, mieszkanie w dzielnicy na przedmieściu, opychanie się tłuszczem, rano golenie i prysznic, żeby nie wzbudzić wstrętu swoimi feromonami w tych, którzy będą siedzieć przy tym samym stole konferencyjnym. Jack Levy dopiero po wielu latach uświadomił sobie, że ludzie śmierdzą. Kiedy był młodszy, we własnym odczuciu sam nigdy nie śmierdział, nie zauważał stęchłego odoru, który wydziela teraz, gdy wykonuje spokojne, codzienne czynności, chociaż nawet się nie poci. Cóż, wciąż żyje, skoro widzi to, co widzi. To chyba dobrze, myśli, lecz wiąże się ze sporym wysiłkiem. Jak się nazywał ten Grek z książki Camusa, na której punkcie wszyscy w CCNY mieli bzika? A może to było w Rutgers, wśród magistrantów. Syzyf. Głaz wtaczany pod górę. Musi się stoczyć. Stoi tam, nie widząc już, lecz wypierając ze świadomości przekonanie, że to wszystko pewnego dnia się dla niego skończy. Obraz na ekranie w jego głowie całkowicie zniknie, a mimo to wszystko będzie trwało nadal, bez niego, świt będzie wstawał, samochody będą ruszały, a dzikie stworzenia będą żywiły się na terenie zatrutym przez Człowieka. Carmela bezgłośnie wspięła się po schodach i ociera się o jego bose stopy, głośno mrucząc z myślą o wcześniejszym posiłku. To też jest życie, życie dotykające życia. Jack czuje ciężar powiek i piasek w oczach. Nie powinien był wstawać; przy wielkim ciepłym boku żony mógł wykraść jeszcze godzinę snu. Teraz musi nieść swoje zmęczenie przez długi i pracowity dzień między ludźmi, przez każdą jego minutę. Słyszy skrzypnięcie

łóżka, gdy Beth porusza się i dźwiga z materaca swój ciężar. Drzwi do łazienki otwierają się i zamykają, zamek klika, a potem puszcza w ten swój irytujący sposób. Dawniej spróbowałby go naprawić, teraz jednak, kiedy Mark osiedlił się w Nowym Meksyku i przyjeżdża do domu raz na rok, jeśli w ogóle, nie ma wielkiej potrzeby prywatności. Ablucje Beth sprawiają, że woda pomrukuje i wprawia w drżenie rury w całym domu. Z nocnego stolika spływa męski głos, bardzo szybki, z muzyką w tle; pierwszą czynnością żony po przebudzeniu, zanim się oddali, jest włączenie tego cholernego urządzenia. Nie zaprzestaje prób kontaktu z otoczeniem drogą elektroniczną, choć fizycznie są w nim coraz bardziej wyizolowani, starzejąca się para, której jedyny syn prysnął już z domu, otoczona w swych codziennych zajęciach niefrasobliwą młodzieżą. Beth w bibliotece musiała poznać podstawy informatyki, nauczyć się, jak wyszukiwać dane, drukować je i przekazywać dzieciakom zbyt tępym lub leniwym, żeby samemu poszperać w książkach, o ile istnieją książki na ten temat. Jack usiłował zignorować całą tę rewolucję – uparcie przechowywał nabazgrane odręcznie notatki o przeprowadzonych spotkaniach, tak jak to robił całe lata, i nie „wklepywał” wniosków do komputerowej bazy danych o dwóch tysiącach uczniów liceum. Za to zaniedbanie – lub bunt – jest ustawicznie ganiony przez pozostałych przedstawicieli szkolnego grona psychologów, które w ciągu trzydziestu lat trzykrotnie się powiększyło, zwłaszcza przez Connie Kim, drobną Amerykankę pochodzenia koreańskiego, specjalizującą się w pracy z kolorowymi wagarowiczkami, oraz Wesley a Raya Jamesa, równie pedantycznego i zdolnego Murzyna, którego wyczyny sportowe – wciąż jest szczupły jak chart – pozwalają mu łapać dobry kontakt z chłopakami. Jack wiecznie obiecuje, że poświęci parę godzin na uaktualnienie bazy danych, lecz mijają tygodnie, a on czasu nie znajduje. Jest coś w istocie poufności, co sprawia, że wzdraga się przed wprowadzeniem informacji o prywatnych sesjach do elektronicznej sieci, która spowija całą szkołę, dostępna dla wszystkich. Beth jest bardziej na bieżąco, bardziej skłonna do tego, żeby się ugiąć i zmienić. Przystała na ślub w ratuszu, chociaż z rumieńcem na twarzy przyznała mu się, że rodzice będą rozpaczać, jeśli nie dojdzie do ślubu kościelnego. Nie powiedziała, czy i ona jest tym zrozpaczona, a on odparł: „Niech to będzie prosta uroczystość. Bez żadnych tam guseł”. Religia nic dla niego nie znaczyła, a kiedy stopili się w małżeńską jedność, znaczyła coraz mniej także dla niej. Teraz się zastanawia, czy czegoś jej nie pozbawił, choćby nawet czegoś groteskowego, i czy jej bezustanna paplanina i przejadanie się nie są pewnego rodzaju rekompensatą. Bycie żoną upartego Żyda nie może być łatwe. Wyłoniwszy się z łazienki, owinięta metrami kwadratowymi szlafroka, zauważa go, jak stoi w milczeniu i bezruchu przy oknie korytarza na piętrze, woła przestraszona: – Jack! Co się stało? Jakiś mężowski sadyzm chroni jego przygnębienie, lecz częściowo tylko ukrywa je przed nią. Jack chce, żeby Beth poczuła, że stan jego umysłu jest jej winą, chociaż rozum podpowiada mu, że tak nie jest. – Nic nowego – odpowiada. – Znowu obudziłem się za wcześnie. I nie mogłem zasnąć.

– To oznaka depresji, mówili o tym jakiś czas temu w telewizji. Oprah zaprosiła do swojego programu kobietę, która napisała o tym książkę. Może powinieneś wybrać się do... nie wiem, słowo „psychiatra” przeraża wszystkich, którzy nie są bogaci, ta kobieta tak mówiła... powinieneś wybrać się do jakiegoś specjalisty, jeśli tak bardzo się męczysz. – Specjalisty od Weltschmerz. – Jack odwraca się i uśmiecha do niej. Chociaż też przekroczyła już sześćdziesiątkę – sześćdziesiąt jeden przy jego sześćdziesięciu trzech – jej twarz jest wolna od zmarszczek; coś, co na twarzy szczupłej kobiety byłoby głębokimi bruzdami, na jej krągłej buzi jest lekko zaznaczone, wygładzone do dziewczęcej delikatności przez tłuszcz napinający skórę. – Nie, dziękuję, skarbie – mówi. – Codziennie daję mądre rady, sam natomiast słabo je sobie przyswajam. Za dużo przeciwciał. Przez te wszystkie lata zaobserwował, że jeśli zbywa poruszany przez nią temat, Beth, nie chcąc całkowicie stracić jego uwagi, szybko przeskakuje na następny. – A propos przeciwciał, wczoraj Herm powiedziała mi przez telefon... w głębokiej tajemnicy, Jack, nawet ja nie powinnam o tym wiedzieć, obiecaj, że nikomu nie powiesz... – Obiecuję. – ...mówi mi o tym wszystkim, bo musi sobie ulżyć, a ja jestem kimś spoza tamtejszych układów... powiedziała, że jej szef ma podwyższyć poziom zagrożenia terrorystycznego dla naszego rejonu z żółtego na pomarańczowy. Myślałam, że będą o tym mówić w radiu, ale nie mówili. Co to może znaczyć, jak sądzisz? Szefem Hermione w Waszyngtonie jest sekretarz Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego, religijny prawicowy pionek ze szwabskim nazwiskiem, Haffenreffer czy coś w tym rodzaju. – Może chcą nam pokazać, że nie siedzą tylko na forsie z naszych podatków. Że panują nad sytuacją. Ale nie panują. – I tym się martwisz, kiedy się martwisz? – Nie, kochanie, mówiąc szczerze, jest to ostatnia rzecz, która spędzałaby mi sen z powiek. Tak sobie myślałem, wyglądając przez okno, że tej dzielnicy przydałoby się, żeby puknęła w nią jakaś bomba. – Oj, Jack, nie powinieneś nawet sobie z tego żartować, jak pomyślę o tych biedakach z górnych pięter, którzy dzwonili z komórek do żon, żeby im powiedzieć, że je kochają... – Wiem, wiem. Nie powinienem nawet żartować. – Markie ciągle powtarza, żebyśmy się przenieśli bliżej niego, bliżej Albuquerque. – Mówi to, skarbie, ale myśli sobie co innego. Ostatnia rzecz, jakiej by sobie życzył, to nasza przeprowadzka bliżej niego. – Obawia się, że tych parę słów prawdy mogło sprawić przykrość matce chłopaka, dodaje więc żartem: – Nie wiem, dlaczego tak jest. Nigdy go nie biliśmy ani nie zamykaliśmy w komórce. – Pustyni nie zbombardują – ciągnie Beth, jak gdyby od decyzji o przeprowadzce do Albuquerque dzieliło ich tylko kilka argumentów. – Zgadza się: oni kochają pustynię. Z ulgą połączoną z żalem zauważa, że Beth czuje się na tyle urażona jego sarkazmem, by

się wreszcie od niego odczepić. – To musi być cudowne – mówi jego żona i udaje jej się wyniośle odrzucić głowę do tyłu w staromodnym geście – pozostawać tak obojętnym wobec tego, co martwi wszystkich innych. – Wraca do sypialni, żeby pościelić łóżko i na fali tego samego wysiłku ubrać się do pracy w bibliotece. Czym sobie zasłużyłem – zadaje sobie pytanie Jack – na taką wierność, na takie małżeńskie oddanie? Jest rozczarowany, troszeczkę, że nie zakwestionowała jego grubiańskiej opinii, iż ich syn, wzięty okulista z trzema kochanymi, opalonymi, posłusznie noszącymi okulary pociechami i na pozór serdeczną, lecz w gruncie rzeczy pełną rezerwy żoną, tlenioną blondynką z Short Hills, Żydówką czystej krwi, nie chce mieć w pobliżu swych rodziców. Razem z Beth podtrzymują pewne mity, a jednym z nich jest to, że Mark kocha ich tak bardzo, jak oni – nie mogą na to nic poradzić, w ich gnieździe jest bowiem tylko jedno jajo – kochają jego. Tak naprawdę Jack Levy nie miałby nic przeciwko wyniesieniu się stąd; patrzył latami, jak stare przemysłowe miasteczko umiera, stojąc, i zamienia się w dżunglę Trzeciego Świata, teraz więc przeprowadzka na południe dobrze by mu zrobiła. Beth także. Miniona zima w tym rejonie była bezlitosna i w wiecznym cieniu między niektórymi ścieśnionymi domami w okolicy wciąż utrzymują się małe garby poczerniałego od brudu śniegu. W liceum jego gabinet jest jednym z najmniejszych pomieszczeń – dawniej mieścił się tu składzik, po którym zostały szare metalowe regały dźwigające teraz katalogi szkół wyższych, książki telefoniczne, podręczniki psychologii oraz stertę starych numerów tygodnika „Metro Job Market”, ubogiego od strony graficznej, dającego wszak pojęcie o potrzebach lokalnego rynku pracy oraz ofercie placówek oświatowych o profilu technicznym. Kiedy wznoszono okazały gmach szkoły osiemdziesiąt lat wcześniej, nie pomyślano o wytyczeniu oddzielnej przestrzeni dla psychologów: porady nadchodziły zewsząd, począwszy od kochających rodziców, na moralistycznej kulturze popularnej kończąc. Dziecko dostawało więcej wskazówek, niż mogło sobie przyswoić. Teraz często Jack Levy rozmawia z dziećmi, które sprawiają wrażenie, jakby nie miały rodziców z krwi i kości, a wskazówki ze świata przekazywały im wyłącznie elektroniczne duchy nadające z drugiego końca zatłoczonej sali, dudniące w czarnych piankowych słuchawkach albo zakodowane w skomplikowanym oprogramowaniu postaci, które przedzierają się spazmatycznie przez wywołujące eksplozje algorytmy gier komputerowych. Uczniowie stawiają się przed szkolnym psychologiem niczym seria płyt CD, których połyskująca powierzchnia w żaden sposób nie zdradzi ich zawartości bez sprzętu odtwarzającego. Jego rozmówca podczas piątej tego długiego i męczącego ranka sesji, uczeń ostatniej klasy, jest wysokim, szczupłym chłopcem o szarawej karnacji, ubranym w czarne dżinsy i zadziwiająco czystą białą koszulę. Białość tej koszuli razi Jacka Levy’ego w oczy, nieco wrażliwe po tak wczesnym przebudzeniu. Na teczce z papierami chłopca widnieje podpis: Mulloy (Ashmawy), Ahmad.

– Interesujące nazwisko – Levy zwraca się do chłopaka. Jest coś, co mu się w nim podoba, jakaś niezmącona powaga, wystudiowana uprzejmość w ułożeniu miękkich, dość pełnych warg i starannie przyciętych i uczesanych włosów, szorstkiego grzebienia, który unosi się prosto nad czołem. – Kim jest Ashmawy? – pyta psycholog. – Chce pan, żebym opowiedział? – Bardzo proszę. Chłopak mówi ze zbolałą dostojnością; Levy wyczuwa, że naśladuje w ten sposób jakiegoś starszego od siebie, sprawnego mówcę. – Narodziłem się ze związku białej Amerykanki i egipskiego studenta z wymiany; poznali się w czasie studiów w kampusie Uniwersytetu Stanowego w New Prospect. Moja matka, która później została salową, próbowała wtedy ukończyć akademię sztuk pięknych. W wolnym czasie maluje i projektuje biżuterię, ze sporym powodzeniem, chociaż to nie wystarczy, żeby nas trzymać. On... – Chłopak przerywa, jakby natrafił w gardle na jakąś przeszkodę. – Twój ojciec – podsuwa Levy. – Właśnie. Zamierzał zdobyć wiedzę, jak wyjaśniła mi matka, z dziedziny amerykańskiej przedsiębiorczości i technik marketingowych. Nie było tak łatwo, jak mu obiecywano. Nazywał się... nazywa się; czuję bardzo mocno, że wciąż żyje... Omar Ashmawy, a matka Teresa Mulloy. Jej rodzina pochodzi z Irlandii. Wzięli ślub na długo przed moimi narodzinami. Jestem dzieckiem z prawego łoża. – Świetnie. Nie wątpiłem w to. Zresztą co to ma za znaczenie? W końcu to nie dziecko trafia do nieprawego łoża, jeśli wiesz, co mam na myśli. – Wiem, proszę pana. Dziękuję. Mój ojciec dobrze wiedział, że ślub z Amerykanką, choćby była prosta i zepsuta, da mu obywatelstwo amerykańskie, i tak się stało, nie dał mu tylko amerykańskiego know-how ani koneksji, które prowadzą do amerykańskiego dobrobytu. Straciwszy nadzieję, że kiedykolwiek będzie zarabiał więcej niż zwykły robotnik, dał dyla, gdy miałem trzy lata. To właściwe wyrażenie? Znalazłem je we wspomnieniach wielkiego amerykańskiego pisarza Henry’ego Millera, które kazała nam przeczytać na angielski panna Mackenzie. – Naprawdę? Mój Boże, Ahmadzie; czasy się zmieniają. Kiedyś Millera można było znaleźć tylko pod ladą. Znasz to wyrażenie: „spod lady”? – Oczywiście. Nie jestem cudzoziemcem. Nigdy nie byłem za granicą. – No ale zapytałeś o „dać dyla”. Większość Amerykanów wie, co to znaczy. – Miller, zdaje się, użył tych słów, pisząc o żonie, która go zostawiła. – Tak. Nic dziwnego. Że się ulotniła. Miller nie mógł być łatwym mężem. – Te mocno zakrapiane orgietki z żoną w Sexusie. Czy na liście lektur jest Sexus? Czy już niczego nie zachowuje się dla dorosłych? Młody człowiek zmienia nagle temat, zostawiając bez komentarza niezręczne uwagi psychologa. – Mama twierdzi, że nie mogę pamiętać ojca – mówi – a jednak pamiętam go.

– Cóż, miałeś trzy lata. Z rozwojowego punktu widzenia niewykluczone, że możesz coś pamiętać. – Nie w tym kierunku zamierzał poprowadzić rozmowę Jack Levy. – Był jak ciepły, mroczny cień – wspomina z przejęciem Ahmad, pochylając się raptownie do przodu. – Bardzo białe, kwadratowe zęby. Mały schludny wąsik. To po nim jestem taki schludny, na pewno. Pamiętam też słodki zapach, być może płynu po goleniu, chociaż z korzenną nutą, może jakiejś bliskowschodniej potrawy, którą właśnie skonsumował. Miał ciemną karnację, ciemniejszą niż ja, i szlachetne, delikatne rysy. Włosy czesał z przedziałkiem mniej więcej pośrodku. Ta świadoma dygresja niepokoi Levy’ego. Chłopak w ten sposób chce coś przed nim ukryć... ale co? – Może fotografia pomyliła ci się ze wspomnieniem – sugeruje Jack, sprowadzając go na ziemię. – Mam tylko parę zdjęć. Być może mama schowała inne przede mną. Kiedy byłem mały i niewinny, nie chciała odpowiadać na moje liczne pytania o ojca. Jego odejście chyba pozostawiło w niej złość. Chciałbym kiedyś go odnaleźć. Nie po to, żeby czegoś od niego żądać albo wzbudzać w nim poczucie winy, ale po prostu pogadać, jak muzułmanin z muzułmaninem. – Aaa, panie...? Jak byś chciał, żebym cię nazywał? Mulloy czy... – zerka ponownie na okładkę teczki – Ashmawy? – Matka dała mi swoje nazwisko, mam je na prawie jazdy i książeczce zdrowia, mieszkam też u niej. Ale kiedy skończę szkołę i się usamodzielnię, zostanę Ahmadem Ashmawy. Levy nie podnosi wzroku znad teczki. – A jak zamierzasz zarabiać na swoją samodzielność? Miałeś dobre oceny, panie Mulloy, z chemii, angielskiego i tak dalej, ale widzę, że w zeszłym roku przeniosłeś się do klasy o profilu technicznym. Kto ci to doradził? Młody człowiek spuszcza oczy, te swoje poważne czarne lampy z długimi rzęsami, i pociera się przy uchu, jak po ukąszeniu komara. – Mój nauczyciel – odpowiada. – Który? Taką zmianę profilu należało skonsultować ze mną. Mogliśmy porozmawiać, ty i ja, nawet jeśli nie obaj jesteśmy muzułmanami. – Mój nauczyciel nie jest stąd, tylko z meczetu. To szejk Raszid, imam. Razem studiujemy święty Koran. – Ach tak. – Levy stara się stłumić niesmak. – Czy ja wiem, gdzie jest ten meczet? Obawiam się, że nie, znam tylko ten wielki na Tilden Avenue, który zbudowali Czarni Muzułmanie na ruinach po rozruchach w latach sześćdziesiątych. O tym mówisz? – Brzmi szorstko, chociaż nie chce. To przecież nie ten chłopak obudził go o czwartej nad ranem, nie on zanieczyścił jego umysł myślami o śmierci, nie on uczynił Beth nieznośnie grubą. – Nie, ten jest na West Main Street, proszę pana, jakieś sześć przecznic na południe od Linden Boulevard.

– Reagan Boulevard. W zeszłym roku zmienili nazwę – poprawia go Levy, robiąc pełną dezaprobaty minę. Chłopak nie nawiązuje do tego. Polityka dla tych nastolatków jest mniej znaną konstelacją gwiazd na firmamencie sławy. Z sondaży wynika, że ich zdaniem najlepszym prezydentem po Lincolnie był Kennedy, ponieważ miał w sobie coś z gwiazdy filmowej, a zresztą nie znają innych prezydentów, nawet Forda ani Cartera, tylko Clintona i Bushów, jeśli w ogóle rozróżniają tych ostatnich. Młody Mulloy – Levy nie może za nic zapamiętać tego drugiego nazwiska – mówi: – Na tej ulicy jest wiele sklepów, a meczet mieści się nad salonem kosmetycznym i punktem, gdzie można wymienić czeki na gotówkę. Trudno tam trafić za pierwszym razem. – I imam z tego trudnego do zlokalizowania miejsca powiedział ci, żebyś zmienił profil na techniczny. Znowu chłopak się waha, osłaniając to, co chce osłonić, po czym mówi, śmiało patrząc przed siebie tymi wielkimi czarnymi oczyma, w których tęczówkę trudno odróżnić od źrenicy: – Powiedział, że profil humanistyczny naraża mnie na deprawujący wpływ złej filozofii i złej literatury. Zachodnia kultura jest bezbożna. Jack Levy odchyla się na skrzypiącym staromodnym krześle obrotowym i wzdycha. – Gdybyż tylko taka była! – Obawiając się kłopotów ze strony kuratorium i prasy, gdyby ta zwietrzyła, że powiedział coś takiego uczniowi, próbuje się wycofać. – Wymknęło mi się. Niektórzy ci nawiedzeni chrześcijanie działają mi na nerwy, zrzucając winę na Darwina za byle jaką robotę, jaką odwalił Bóg, stwarzając wszechświat. Chłopak go nie słucha, ciągnąc swój wątek. – A ponieważ nie ma w niej Boga, obsesyjnie skupia się na seksie i dobrach materialnych. Wystarczy spojrzeć na to, jak telewizja wykorzystuje seks, żeby sprzedać rzeczy, których nikt nie potrzebuje. Albo na historię, jakiej się uczy w szkole, czysty kolonializm. Albo na to, jak chrześcijanie przeprowadzali eksterminację Indian, eksploatowali Azję i Afrykę, a teraz atakują islam, gdy w Waszyngtonie wszystkim kierują Żydzi, żeby utrzymać się w Palestynie. – Fiu, fiu! – Jack zastanawia się, czy chłopak wie, że rozmawia z Żydem. – Niezła lista zarzutów, wystarczy, żeby zmienić profil. – Kiedy Ahmad otwiera szerzej oczy zapatrzone w tyle niesprawiedliwości, Jack zauważa, że jego tęczówki nie są całkowicie czarne, lecz mają zielonkawy odcień, domieszkę Mulloyów. – Czy ten twój imam kiedykolwiek wspomniał – pyta, pozwalając, by obrót krzesła pochylił go konfidencjonalnie nad biurkiem – że bystry chłopak taki jak ty, w zróżnicowanym i tolerancyjnym społeczeństwie takim jak nasze, powinien zapoznać się z różnymi światopoglądami? – Nie – odpowiada Ahmad z zaskakującą ostrością, a jego miękkie wargi układają się w grymas sprzeciwu. – Szejk Raszid nie wspominał o niczym takim. Uważa, że tego typu relatywistyczne podejście trywializuje religię, sugerując, że nie ma ona większego znaczenia. Pan wierzy w to, ja wierzę w tamto i wszyscy się zgadzamy: ot i cała