kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Wager Walter - 58 minut

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :724.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
W

Wager Walter - 58 minut .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu W WAGER WALTER
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 101 stron)

Wager Walter - 58 MINUT - SENSACJA.doc Wager Walter 58 MINUT Rozdział 1 21 grudnia. 17.09: zachodnie wybrzeże wzburzonego Atlantyku. Na wyspie panował mróz. Z granatowo-czarnego zimowego nieba prószył lekki śnieg, ale mężczyźni i kobiety, spoglądający w dół z osiemdziesiątego szóstego piętra sławnego drapacza chmur, nie zwracali na to większej uwagi. Widok z tej wysokości był naprawdę oszałamiający i jednocześnie znajomy. Wielu turystów, znajdujących się na otwartym tarasie obserwacyjnym budynku Empire State, kiwało głowami z aprobatą, rozpoznając wielkie miasto. Czuli, że obietnica została dotrzymana. Na tle nieba profil miasta wyglądał dokładnie tak, jak na filmach. Nawet przez migotliwą zasłonę zamarzniętych, białych kryształków oglądali z całą pewnością legendarną metropolię, którą przybyli podziwiać ze wszystkich stanów Ameryki i kilku innych kontynentów. Patrzyli na Nowy Jork, najsławniejsze i najpotężniejsze z miast, nie znajdujące sobie równych na całym świecie. Podziwiane, a jednocześnie budzące zazdrość i pogardę, stanowiło coś więcej niż tylko zbieraninę wielkich naukowców i międzynarodowych sław. Próżny i kontrowersyjny Nowy Jork stał się znakomitością samą w sobie kosmopolityczny twór, który nie mógł lub nie chciał stać w miejscu. W mieście trwał nieustanny ruch. Turyści, znajdujący się jakieś tysiąc pięćdziesiąt stóp nad ulicami, słyszeli natarczywy szum tłumów ludzi i samochodów w godzinie szczytu — komunalną muzykę wiecznie krzątającego się Manhattanu. Niemal czuli energię falującą pod nimi. Nagle, gdy wirujący śnieg zamazał całą tę dramatyczną panoramę, legendarny profil zaczął się przed ich oczyma zmieniać. W miejsce rzędów biurowców i wysokich budynków mieszkalnych widzieli jedynie egzotyczne chmary świateł, przywodzące na myśl świąteczne choinki wyrastające w ciemnościach. Wiele osób, znajdujących się na tarasie obserwacyjnym, podniosło aparaty fotograficzne, starając się zarejestrować niezwykłą iluzję. Inni oglądali z napięciem zachodzące zmiany przez teleskopy umocowane na balustradach. Migotliwy widok miał w sobie coś magicznego, coś, o czym będą mogli opowiadać po powrocie do swoich odległych domów. Dziewięć mil na wschód od budynku Empire State jeszcze jeden z gości wielkiego miasta spoglądał na padający śnieg. Trzydziestokilkuletni mężczyzna o pociągłej twarzy przez ostatnie dziesięć lat nie potrafił nigdzie zagrzać miejsca. Podróżował tak wiele, iż tylko z trudem przypominał sobie, że kiedyś miał dom. Wspomnienia te zawsze budziły w nim uczucie gniewu. W tej chwili siedział na pluszowym fotelu w pokoju 206 motelu Queens Skyway, oglądając lokalne wiadomości telewizyjne. Zmarszczone brwi świadczyły o skupieniu, z jakim słuchał każdego słowa wypowiedzianego przez nienagannie uczesanego meteorologa. — ... niskie ciśnienie na północ od nas. Spójrzmy teraz na ostatnie zdjęcie satelitarne. Zdjęcia padającego śniegu ustąpiły miejsca mapie Stanów Zjednoczonych i południowej Kanady. Mapa była naznaczona trzema dużymi, kolorowymi strzałkami, które od północy, południa i zachodu kierowały się w stronę Wschodniego Wybrzeża, pomiędzy Waszyngtonem a Bostonem. — Jak państwo widzicie, padający tutaj śnieg jest dopiero początkiem naszych problemów. Od południa nadciągają następne chmury śniegowe, a wraz z nimi napływa lodowate arktyczne powietrze. Dodajcie do tego jeszcze kilka naprawdę nieprzyjemnych burz elektrycznych nad Pensylwanią, które powinny dotrzeć do nas najpóźniej jutro wieczorem. W tej chwili większe znaczenie ma jednak prognoza Narodowego Biura Pogody zapowiadająca obfite opady dla całego naszego obszaru przez następne dwanaście do piętnastu godzin — energicznie oznajmiał elegancki meteorolog. Za chwilę znowu pojawił się na ekranie.

— Wygląda na to, że mają rację — kontynuował. — Nasz komputer pokazuje, że większa część trzech stanów powinna oczekiwać co najmniej stopy śniegu do jutra, ale — nie zrzucajcie od razu winy na mnie — Matka Natura może nas obdarować nawet dwukrotnie większymi opadami. Mężczyzna w pokoju 206 siedział zupełnie nieruchomo, całkowicie skoncentrowany na prognozie po- gody. Bez żadnej przenośni rozstrzygała się w tej chwili kwestia życia lub śmierci tysiąca ludzi. Nie można powiedzieć, żeby go to przejmowało. Śmierć stanowiła integralną część jego zawodu — tę stronę pracy, którą lubił najbardziej. Zabijanie przy użyciu wszelkich możliwych broni, do których zaliczał się półautomatyczny P-15 schowany w kaburze pod lewą pachą, było wyjątkowo podniecające. Tej nocy miał się jednak posłużyć nową metodą zabijania. — Temperatura w Central Park o godzinie siedemnastej wynosiła 24 stopnie Fahrenheita. Prawdopodobnie spadnie do dwunastu lub trzynastu przed północą. Obok prognostyka pokazały się zdjęcia samochodów wolno przesuwających się wzdłuż szerokiej auto- strady. — Warunki jazdy stale się pogarszają. Prędkość na autostradzie Tumpike w New Jersey jest ograniczona do trzydziestu pięciu mil na godzinę. Policja stanu Nowy Jork wydała Przestrogi dla podróżujących dla całego Governor Dewey Throughway. Nasze najgorsze przypuszczenia? Wygląda na to, że czeka nas pierwsza większa śnieżyca tegorocznej zimy i może to być jednocześnie jedna z gorszych burz w ostatnich latach. Mężczyzna, który lubił zabijać, uśmiechnął się. Nie mógł sobie wyobrazić niczego lepszego. Kiedy skończyła się prognoza, wstał i podszedł do szafki. Nie zwracając uwagi na banalne slogany, jakie meteorolog wymieniał z dziewczyną prowadzącą program, otworzył drzwi i wyjął lśniącą, aluminiową walizkę. Jej zakupu dokonał po głębszym namyśle. Złodzieje grasujący na lotnisku często otwierali bagaże o miękkich ściankach za pomocą brzytwy. Nie mógł sobie pozwolić na takie ryzyko. Położył walizkę na łóżku, odpiął górny guzik koszuli i namacał kluczyk zawieszony na szyi. Gruby łańcuch z osiemnastokaratowego złota stanowił podarunek od córki włoskiego milionera, która nienawidziła imperializmu i swojego własnego ojca. Dziewczyna dawno już nie żyła. Gdyby wypełniła jego instrukcje dotyczące sposobu obchodzenia się z powierzoną jej bombą, nie zostałaby rozerwana na strzępy przed amerykańską ambasadą w Rzymie. Otwierając walizkę przypomniał sobie, jak bardzo jęczała, gdy się kochali. Szybko znalazł uchwyt otwierający fałszywe dno i zdjął górną część wypełnioną koszulami. Ułożył je równo na łóżku. Wyłożone pluszem uchwyty, przymocowane na stałe do metalowego boku walizki, przytrzymywały każdą z rzeczy ukrytych w schowku. Wszystko, co się tu znajdowało, zostało troskliwie wybrane na podstawie wieloletniego doświadczenia w podziemnej wojnie, którą prowadził w wielu krajach. Miał tu wszystkie narzędzia niezbędne w jego fachu mordercy. Ręczny, półautomatyczny pistolet czeskiej produkcji — 10,6-calowy scorpion — z kaburą i kilkoma magazynkami amunicji. Kamizelka kuloodporna, maska gazowa i cztery małe zapalające bomby. Rozłożony na części rewolwer: 460-weatherby magnum, z celownikiem optycznym i ciężką amunicją zdolną powalić słonia lub urwać człowiekowi ćwiartkę głowy. Para walkie-talkie, trzy zapalniki, zdalnie sterowany detonator radiowy oraz celownik na podczerwień. Dwa pistolety o krótkich lufach: heckler-koch VP70Z, z osiemnastoma magazynkami dziewięciomi- limetrowych naboi. Tłumiki do ręcznych karabinków maszynowych i pistoletów, trzy granaty osobiste L2A1 o promieniu rażenia dziesięć jardów i wreszcie plastikowa torebka zawierająca czarną perukę. Mężczyzna przejrzał uważnie swój sprzęt i z zadowoleniem skinął głową. Zbliżał się czas następnej fazy operacji. Szybko założył kuloodporną kamizelkę, a następ- i nie wyjął z szafy i wdział elegancki płaszcz w kolorze

khaki. Uszyty z grubej, gęstej wełny, nieprzemakalny płaszcz powinien okazać się niezwykle skuteczny w utrzymaniu odpowiedniej temperatury ciała przy tej pogodzie. Dla mężczyzny z pokoju 206 skuteczność była niezwykle ważna. Stanowiła jedną z jego obsesji. Ponownie nachylił się nad walizką, aby wyjąć z niej dziewięciomilimetrowy pistolet, sprawnie go naładował i schował do kieszeni płaszcza. Po chwili włożył jeszcze do lewej kieszeni jeden z granatów L2A1. Mimo iż nie oczekiwał żadnych specjalnych trudności w tej akcji, ostrożność kazała mu nosić granat zawsze, gdy wychodził na ulicę. W grę wchodził jeszcze jeden czynnik: bliskość walki. Związane z nią niebezpieczeństwa nigdy nie wzbudzały w nim niepokoju. Były wręcz ekscytujące. Nie wspominał o tym nikomu, ale walka podniecała go bardziej niż jakakolwiek kobieta. Jednocześnie jednak wzmagała jego ostrożność. Za niecałe trzy godziny miał rozpocząć jeden z największych i najbardziej skomplikowanych ataków w swojej karierze. W tej sytuacji nie powinien podejmować żadnego ryzyka. Po założeniu fałszywego dna zamknął walizkę i ponownie umieścił ją w szafie. Na chwilę zatrzymał się przed dużym lustrem w przedpokoju, aby poprawić kręcone loki peruki, którą nosił od chwili opuszczenia Madrytu przed dwudziestoma trzema dniami. Założył także okulary w rogowych oprawkach, uważnie przestudiował swój wygląd i usatysfakcjonowany kiwnął głową. Elementarny kamuflaż, jaki dawały mu fałszywe włosy i równie fałszywe okulary, czynił go mało podobnym do człowieka ze zdjęć rozsyłanych przez Interpol. Ze zniecierpliwieniem zauważył, że telewizor nadal jest włączony. Prowadzący program mężczyzna — którego zęby prezentowały się jeszcze lepiej, niż zęby usadowionej przy nim niezwykle pewnej siebie dziennikarki — mówił coś o nowej lalce, zdecydowanie najlepszym prezencie dla dzieciarni w tym roku, dającym jednocześnie niezły zarobek sklepom. Mężczyzna, który lubił zabijać, z pogardą wyłączył telewizor. Opuszczając pokój zsunął jeszcze na głowę kaptur płaszcza, zakrywając w ten sposób większą część twarzy. W tym wypadku nie mógł polegać jedynie na peruce i okularach. Im mniej osób będzie mogło dostrzec jego rysy, tym mniejsze będzie ryzyko rozpoznania. Musiał oszukać Amerykanów tylko przez następne cztery godziny. Jego plan był bezbłędny i wszystko przebiegało zgodnie z rozkładem. O 21.45, a najpóźniej o 22.15, będzie już poza granicami tego kraju. Gdy znalazł się w zatłoczonym holu, usłyszał irytującą muzykę płynącą z niewidzialnych głośników. Nie cierpiał kolęd w tym samym stopniu, co samych świąt. Od osiemnastego roku życia nienawidził każdej religii z jej księżmi, rabinami, zakonnicami, mnichami, mułłami, ze wszystkimi tymi wrogami ludu. Często powtarzał Rosjanom, że powinni zlikwidować nawet najmniejsze przejawy religii w Związku Radzieckim. Ich odpowiedzią były tylko protekcjonalne uśmiechy i ignorowanie jego słów. Kiedy wyszedł na ulicę, poczuł, jak żołądek automatycznie przemienia się w zaciśnięty węzeł. W zawodzie, w którym zasadzka była normalnym ryzykiem, nigdy nie mógł być pewien, czego może oczekiwać. Kilka celnych strzałów mogło w każdej chwili urwać mu rękę. Gdyby mierzono wysoko, nie pomogłaby mu nawet specjalna kamizelka. Lokalna policja pewnie by tak nie postąpiła, ale z pewnością mogło go to spotkać od wytrawnych strzelców z FBI. Nie winiłby ich zresztą za to, gdyż tak postąpiłby każdy profesjonalista. Sam działał w ten sposób — w pięciu krajach. Rozejrzał się dookoła i nie dostrzegając żadnego niebezpieczeństwa, uspokoił się trochę. Tak naprawdę, to nigdy nie potrafił się całkowicie odprężyć. Poza jego umysłem, który stale podświadomie wyczuwał groźbę, teraz także jego ciało, dzięki jakiemuś zwierzęcemu instynktowi, było świadome zagrożenia. Przez ostatnie kilka lat nie spał spokojnie i stale miał problemy z żołądkiem. „Cena sławy” — pomyślał sarkastycznie. Nie zważając na obficie padający śnieg, skierował się do samochodu. Amerykanie zawsze mieli jej obsesję. Wszyscy z nich chcą pojawić się w telewizji i zobaczyć swoje nazwiska w gazetach, zwłaszcza w „Timesie”. Jutro będzie największą znakomitością w tym społe czeństwie, ogłupiałym na punkcie środków przekazu. Będą mówili jedynie o nim. Przede wszystkim zaczną się go bać. To mu się podobało. Mało kogo nienawidził tak jak Amerykanów. Należeli do najpotężniejszych ze wszystkich imperiali- stów, a ich siatki wywiadowcze szukały go w tej chwili na całym świecie.

Wsiadł do samochodu, poprawił pasy bezpieczeństwa i zapiął je uważnie. Miał do przejechania tylko dziewięć bloków, ale badania statystyczne wykazywały, że najwięcej wypadków zdarzało się w odległości pół mili od miejsca rozpoczęcia jazdy. Mężczyzna wierzył w statystykę. Sprawdził jeszcze boczne i tylne lusterka — dwukrotnie, zanim włączył silnik. Wszystko wydawało się być w porządku. Akcja zaczynała się o wyznaczonej godzinie, sprzęt znajdował się na swoim miejscu, a pozostała część grupy czekała na niego w pogotowiu. Miał drobne monety, radio i kawałek łatwo palnego papieru. Pozostało jeszcze tylko kilka czynności, których wykonanie nie powinno mu zająć więcej niż dwadzieścia minut. Niedługo będzie mógł wydać rozkaz do ataku . Rozdział 2 Jakieś sześćdziesiąt jardów od motelu zaczynała się ruchliwa autostrada. Była jak zawsze wypełniona strumieniem samochodów kierujących się w stronę pobliskiego lotniska Kennedy’ego, dzielnicy Queens i podmiejskich osiedli hrabstwa Nassau, znajdujących się poza obszarem miasta. Oczekując od ludzi jedynie najgorszego, mężczyzna prowadził samochód zawsze bardzo ostrożnie. Tego wieczoru szczególnie uważnie wprowadził dużego vol- vo sedana na wielopasmową autostradę. Nadchodziła godzina szczytu i liczba samochodów opuszczających miasto gwałtownie rosła. Jednocześnie, w rozwijającej się śnieżycy, stale zmniejszała się widoczność. Warunki te oczywiście zostały przewidziane i wliczone w jego rozkład. W samochodzie wycieraczki stukały równomiernie niczym dwa identyczne metronomy. Po przejechaniu trzystu jardów wolniejszym pasem autostrady, dotarł do zjazdu i skręcił w ulicę trzypiętrowych domków z drzewami rosnącymi wzdłuż chodników. W okolicy zajdowało się kilka małych sklepików, a jeden z nich — sklep warzywny o nazwie „Artur” — znajdował się naprzeciw niego. Budka telefoniczna na rogu ulicy, tuż za sklepem, stanowiła cel wyprawy. Mimo iż nie dostrzegł żadnych oznak inwigilacji, nie chciał pod te numery dzwonić z motelu. Byłoby to równie bezmyślne, jak wykonanie dwóch rozmów z tej samej budki telefonicznej — groźne w skutkach łamanie podstawowych zasad bezpieczeństwa. Zaparkował volvo i rozejrzał się uważnie dookoła. Na ulicy znajdowało się jedynie kilku przypadkowych przechodniów, a w wirującym śniegu na końcu ulicy zamajaczył przejeżdżający samochód. Otwierając drzwi budki, przesunął palcami po zimnej powierzchni granatu spoczywającego w jego kieszeni, jak gdyby był to magiczny totem czy talizman. Następnie wyjął z kieszeni koszuli skrawek łatwo palnego papieru z zapisanymi trzema pierwszymi numerami telefonów. Trzech pozostałych nauczył się wcześniej na pamięć. Jako jedyny członek grupy znał je wszystkie. Tak było bezpieczniej dla wszystkich. Wyciągnął z kieszeni spodni garść drobnych monet, przestudiował zapisane cyfry i nakręcił pierwszy z numerów na łiście. 202... 939... 1212 Po kilku sekundach wstępnych informacji usłyszał słowa, na które czekał. — ... następne dwa cale w Waszyngtonie przed północą. Nowy sztorm przesuwa się przez obszar Columbii w stronę Marylandu. Nakręcił kolejny numer. 617... 936... 1234 — Ciężka mgła nadal pokrywa większą część Bostonu. Warunki jazdy będą szczególnie trudne do jutrzejszego poranka. Czas, żeby się wynosić. Zgodnie z zasadami ostrożności, które nie pozwalały na dwie rozmowy z tego samego telefonu, wrócił do samochodu i przejechał dziewięć bloków do następnej budki. 412... 936... 1212 — ... na lotnisku w Pittsburghu. Większe burze przesuwają się przez hrabstwo Allegheny. Zamarzająca mżawka i silny wiatr, o prędkości dochodzącej w porywach do 40 mil na godzinę, podążają za nimi. Zewnętrzny obwód jego działań był bezpieczny przez co najmniej sześć następnych godzin. Miał więcej czasu niż potrzebował. Atak mógł się rozpocząć.

Kiedy wkładał następne monety do telefonu, w jego lewym oku zabłysły iskierki satysfakcji. Prawe nie ujawniało żadnych uczuć. Sztuczna gałka zastępowała tę prawdziwą, straconą w 1981 roku przy wymianie strzałów z francuską brygadą antyterrorystyczną. Zanim o świcie zdołał uciec do Paryża, zabił jeszcze trzech policjantów w czarnych skórzanych kurtkach. Miesiąc później własnoręcznie dokonał kremacji kobiety, która go zdradziła. Przypomniał sobie, jak długo wyła w płonącym samochodzie-pułapce, zanim w końcu wybuchł bak z paliwem. Wybierając pierwszy z zapamiętanych numerów już o niej nie myślał. Skoncentrowany na dzisiejszej operacji uważnie obserwował ulicę, starając się dostrzec jakieś oznaki niebezpieczeństwa. Poczekał aż telefon zadzwoni cztery razy, odłożył słuchawkę i ponownie nakręcił ten sam numer. Należał on do płatnego telefonu zawieszonego na ścianie garażu w południowym Bronxie. Silnie zbudowany mężczyzna, który podniósł słuchawkę, miał dwadzieścia osiem lat i pochodził z Ameryki Łacińskiej. Jego wiedza z dziedziny materiałów wybuchowych była rozległa i równie pewna jak przekonania polityczne. — Czy zastałem pana Enrique Veleza? — Nie. Mówi Jose. Jestem jego kuzynem — pewnie odrzekł mężczyzna w garażu. Odpowiedź na hasło brzmiała poprawnie. Dalej rozmowa toczyła się po hiszpańsku w zwięzłych zda- niach, przypominających krótkie serie z broni automatycznej. Po dwudziestu sekundach nastąpiła przerwa, w czasie której wąsaty specjalista od bomb sprawdzał swój zegarek. Nastawił go uważnie, przesuwając wskazówkę o minutę do przodu. — Bueno... adiós — rzucił do słuchawki i odwiesił telefon. Odwrócił się do drugiego młodego człowieka opartego o białą furgonetkę jakieś dziesięć jardów dalej i podniósł do góry kciuk. W odpowiedzi Paco Garcia uśmiechnął się do swojego starszego brata. Odkąd pamiętał, zawsze byli blisko siebie. Świadczyły o tym także oficjalne sprawozdania Federalnego Biura Śledczego. FBI interesowało się Juanem i Paco Garcią od ponad pięciu i pół roku. Paco Garcia otworzył tylne drzwi furgonetki i wyjął z nich parę dużych, brązowych walizek. Były bardzo ciężkie i natychmiast postawił je na podłodze. Otworzył już usta, aby zakrzyknąć prowokujący slogan Ruchu, ale od razu je zacisnął. Wydane im polecenia nie mogły być jaśniejsze i bardziej szczegółowe. Pod żadnym pozorem nie mieli poruszać tematów związanych z polityką — nawet tutaj w garażu. Powinni przyjąć, że są pod ciągłą obserwacją i elektronicznym podsłuchem. Nie mieli nawet prawa się objąć, jak to czynili przed każdą akcją. Paco wzruszył ramionami, podniósł z podłogi jedną z walizek i umieścił ją na tylnym siedzeniu niebieskiego forda. Juan Garcia ułożył drugą walizkę na podłodze bagażnika zielonego omni. Oba samochody miały napęd na cztery koła i łańcuchy śnieżne. Także i w tym wypadku polecenia były wyraźne, a żaden z nich nie śmiałby zlekceważyć jego rozkazów. „On jest zupełnie zepsuty” — trzeźwo pomyślał Juan Garcia. Przez moment krzepki Portorykańczyk zastanawiał się, co robią inne osoby biorące udział w tej operacji. Nigdy nie spotkali nikogo z tych ludzi i wydawało mu się dziwne, że brali udział w operacji razem z obcymi, ale nie miał już czasu na rozmyślania. 19 Każdy z braci miał godzinną jazdę przed sobą. Młodszy z nich otworzył drzwi garażu i dwa samochody wyśliznęły się w noc. Mężczyzna, który lubił zabijać, znajdował się już w drodze do kolejnej budki telefonicznej. Nic nie powinno być ważniejsze od przestrzegania reguł, a wszelkie ryzyko w tej sytuacji mogło drogo go kosztować. Kiedy zatrzymał się na czerwonych światłach, przypomniał sobie radzieckie przysłowie: „Wszyscy dzielni ludzie są w więzieniu”. Rosjanie jednak byli w błędzie. Wszyscy dzielni ludzie już nie żyli. Powiedzenie powtarzane przez pilotów Sił Powietrznych USA miało w sobie więcej prawdy: „Są ludzie starzy i są ludzie odważni—ale nie ma starych i odważnych”. Tym razem przez kilka minut szukał miejsca do parkowania. W końcu je znalazł i wrócił kilkaset metrów piechotą do budki. Cztery sygnały... odłożyć słuchawkę... zadzwonić ponownie. Telefon odebrał śniady mężczyzna mieszkający przy Atlantic Avenue na Brooklinie, dzielnicy emigrantów z Bliskiego Wschodu. Rozmowę prowadzili po arabsku. Mężczyzna w budce telefonicznej nauczył się tego języka, kiedy pracował jako instruktor „podziemnej wojny” w komunistycznym

południowym Jemenie. Jego rozmówca zaliczał się do najzdolniejszych uczniów jednookiego instruktora. Rozmowa prowadzona w krótkich, gardłowych zwrotach, tak jak i poprzednia skończyła się synchronizacją zegarków. Ostatni telefon z tej serii zadzwonił w małym składzie w dzielnicy Queens, jakieś dwie mile od zasypanej śniegiem budki telefonicznej. Tym razem słuchawką podniósł poważny Japończyk w za dużych okularach i dżinsach ogrodniczkach. Siedział wygodnie na obracanym krześle, naprzeciw dwóch rzędów półek zastawionych wysoce specjalistycznym sprzętem radiowym i elekronicznymi narzędziami. Na jednej z nich znajdowało się także sześć monitorów. Mimo niepozornego wyglądu niewysoki człowieczek był wyjątkowjo niebezpieczny. Takeshi Ito mierzył zaledwie cztery stopy i pięć cali i tylko tydzień dzielił go od trzydziestych pierwszych urodzin. Fanatyczna Japońska Czerwona Armia wypożyczyła go jako wybitnego eksperta od elektroniki. Jego zdolności miały stanowić o sukcesie rozpoczynającej się operacji. — Dzwonię, aby ci przypomnieć o dzisiejszym przyjęciu. Zaczynamy o ósmej. — Nie masz co się martwić. Będę. — Fajnie. Cholera, zegarek mi stanął. Która jest u ciebie? Ito spojrzał na elektroniczne zegarki stojące na półce, z których jeden był zasilany bateryjnie, a drugi podłączony do sieci. Z wykształcenia inżynier elektronik, nie ufał urządzeniom nie posiadającym zabezpieczenia. Poczekał, aż wskazówka sekundnika przesunie się do pełnej minuty. — Jest... dokładnie piąta czterdzieści jeden — odpowiedział. — Dziękuję i do zobaczenia. Tylko się nie spóźnij. — Zawsze jestem punktualny — odpowiedział zgodnie z prawdą Ito. Usłyszawszy sygnał ciągły Ito odłożył słuchawkę i spojrzał na ekrany telewizorów. Były równie ważne dla jego bezpieczeństwa, jak dziewięciomilimetrowy ręczny karabinek maszynowy leżący na skrzynce z amunicją. Podłączone do kamer telewizyjnych zainstalowanych wysoko na dachu magazynu, zapew- niały nieustanny podgląd ulicy z przodu i z tyłu domu. Przez pół minuty uważnie obserwował ulicę wytężając wzrok, aby coś dostrzec przez padający śnieg. Na zewnątrz wszystko wydawało się być w normalnym porządku. Idąc do zaparkowanego volvo, mężczyzna czuł wzbierające uczucie przepełnienia. Operacja została rozpoczęta i nic jej już nie mogło zatrzymać. Za dwie godziny i dziewiętnaście minut Stany Zjednoczone znajdą się w obliczu wojny. Napad powinien wywołać szok i dać lekcję zawsze pewnym siebie Amerykanom, którzy przez ponad wiek nie odczuli zagrożenia w swoich domach. Ich żony i dzieci, schowane za dwoma oceanami, czuły się bezpieczne przez zbyt długi czas. Dzisiaj miało się to wreszcie skończyć. Poznają w końcu uczucie strachu. Wszystkie potęgi: Wielka Brytania, Związek Radziecki, Chiny, Francja, Niemcy, Japonia, Indie i Wło- chy, przeszły już fale bombardowań. Teraz nadeszła kolej na Amerykę. Unosiła go radość. Uroczyście poklepał granat spoczywający w jego kieszeni. Miał doskonały plan, sprzęt pierwszej jakości, osobiście dobrani ludzie idealnie nadawali się do zrealizowania celów tego specjalnego ataku. Nikomu z nich nie powiedział, co stanowiło prawdziwy cel tej niezwyczajnej operacji. Wiedzieli tylko, że mają oswobodzić więźniów politycznych i że każdy z nich otrzyma milion dolarów. W tym względzie ich nie okłamał, a reszta się nie liczyła. Każdy z nich dostanie po milionie i wróci do swojej organizacji, aby rozpocząć nowe akcje. On miał dostać o wiele więcej. Pięć milionów dolarów... No cóż, zasłużył na nie. To on obmyślił cały plan i to, w jaki sposób ukryć jego właściwy cel. Ta zasłona była niezmiernie ważna dla pewnego niezwykle bogatego i sławnego człowieka, który zainwestował jedenaście milionów dolarów w dzisiejszy atak. Pieniądze nie przedstawiały zresztą dla niego żadnego problemu. Jedyne, co się liczyło, to osiągnięcie celu w sposób, który by nie wskazywał na jego organizatora. W swojej dziedzinie mężczyzna, który miał otrzymać pięć milionów dolarów, był także bardzo sławny. Angielska Ml-5, francuskie SDECE i Police National, amerykańskie FBI i CIA, zachodnioniemiecka Służba Bezpieczeństwa, izraelskie Shin Bet i Mossad oraz kilkanaście innych służb wywiadowczych wraz z milionami czytelników wiedziały o jego działalności.

Średni syn lewicowego wydawcy gazet z Niemiec4 i pulchnej austriackiej nauczycielki przebył długą drogę od czasu, gdy wyrzucono go z Uniwersytetu Ludwiga-Maximiliana w Monachium za „polityczny chuliganizm”. „Potem nie miałem już więcej nic wspólnego z typem rozpolitykowanego studenta” — myślał, pod- chodząc do swojego samochodu. Mimo iż nie był gwiazdą sportu czy muzyki, zabił wystarczająco dużo ludzi, aby środki masowego przekazu traktowały go poważnie. Jako jeden z trzech najgroźniejszych żyjących terrorystów był postrachem i obiektem poszukiwań w wielu krajach. Człowiekiem tym był Willi Staub. Rozdział 3 18.10: zamożna część Manhattanu. Wiatr stawał się coraz silniejszy. Wybuchając niczym napady wściekłości, podmuchy wzniecały wiry śniegu, przekształcając je w irracjonalne piruety. Nie będący zwolennikami baletu dwaj młodzi policjanci, strzegący domu numer 12 na eleganckiej Ulicy Sześćdziesiątej Piątej East, przytupywali przemarzniętymi nogami. Mieli nadzieję, że przez dłuższy czas nie wylosują dyplomatycznej ochrony. Jak głosiła mosiężna tabliczka na drzwiach pięciopiętrowego domu, pod numerem dwunastym mieścił się Konsulat Islamskiej Republiki Pakistanu. Według sierżanta Schwarza, który uprzednio wysłał tych samych strażników do pilnowania Radzieckiej Misji przy ONZ na Ulicy Sześćdziesiątej Siódmej East na dwa deszczowe, listopadowe tygodnie, Pakistan oznaczał Ziemię Czystych. Policjanci wykonujący to zadanie mieli ogrzewane budki, chroniące ich przed złą pogodą, ale zwiększały one ryzyko dostania się w pułapkę w trakcie zamieszek czy przy podłożeniu bomby. Dzisiejszej nocy w domu na Sześćdziesiątej Piątej East odbywało się przyjęcie. Już od godziny siedemnastej limuzyny przywoziły dziesiątki gości. Znoszący ze stoickim spokojem wzmagający się śnieg, dwaj policjanci o zaczerwienionych twarzach mogli oglądać tłum elegancko ubranych mężczyzn i kobiet jedzących, pijących i wesoło prowadzących rozmowy. Najwyraźniej wszyscy mile spędzali czas. Na pewno nie było im zimno. Kilka roześmianych kobiet nosiło wieczorowe suknie bez rękawów, co wskazywało, że w pomieszczeniu musiało być co najmniej siedemdziesiąt stopni Fahrenheita. — Gówno — miękko zaklął jeden z policjantów, gdy napłynął kolejny podmuch lodowatego wiatru z oddalonego o kilka bloków Central Parku. — Gówno — zgodził się drugi policjant. W tym momencie drzwi domu otworzyły się. Na zewnątrz wypłynęła fala ciepła, a w chwilę później ukazał się wysoki mężczyzna o blond włosach i niebieskich oczach. Ubrany w ciepły płaszcz Burberry, ale z odkrytą głową, szedł w stronę strażników zdecydowanym krokiem atlety. Sportem zajmował się od ponad dziesięciu lat, a przez dwa ostatnie uznawano go za najlepszego ćwierćbeka w całej lidze Ivy. Żaden z policjantów nie rozpoznał go, kiedy przy nich przystanął, aby zapiąć górny guzik ciemnego płaszcza, ale jego spojrzenie kryło w sobie coś znajomego. Wydawało im się, że są właśnie osądzani, tak że bez żadnej racjonalnej przyczyny wyprostowali się i skinęli głowami w milczącym salucie. Mężczyzna przez kilka sekund rozważał, czy nie powiedzieć im, że było to tylko jeszcze jedno przyję- cie, nudniejsze zresztą od pozostałych, gdyż sumienni muzułmanie nie serwowali mocniejszych trunków. Uznawszy, że zachowanie takie wyglądałoby protekcjonalnie, Frank Malone skinął w odpowiedzi głową i pomaszerował w stronę zaparkowanego samochodu. Starając się nie zwracać uwagi na padający śnieg, myślał o dzisiejszym przyjęciu. Mimo iż nic nie miał przeciwko dyplomatom, jednak znalazł się na nim jedynie ze względu na swoją pracę, która wymagała utrzymywania pewnych kontaktów. Dyplomaci wcale nie byli gorsi od innych biurokratów. Jedynie administratorzy wprawiali go w naprawdę zły nastrój. „Równie nadęci jak prawnicy” — rozmyślał, przechodząc przez Madison Avenue. „Co za ironia losu”. — pomyślał i omal się nie roześmiał. Miał wolny wstęp na wydziały prawnicze uniwersytetów Harvarda i Columbii, ale z obu zrezygnował. Mimo iż znał wiele osób, które zrobiły majątki na adwokaturze, żadna z nich nie należała do grona jego przyjaciół. Z jednym wyjątkiem — wykształconej czarnej dziewczyny, która napisała wspaniałe zestawienia spraw sądowych i jeszcze lepsze wiersze.

Świadom, że śnieg mógł opóźnić jego jazdę na lotnisko nawet o dwadzieścia minut, Malone przyśpieszył kroku. Na choinkach, rosnących wzdłuż wysepki ulicznej, jaśniały różnokolorowe, świąteczne żarówki. Umundurowany stróż, stojący przed luksusowymi apartamentami, promieniał spokojem człowieka, który należy do potężnego związku i może być pewien pokaźnych prezentów świątecznych. Malone szedł dalej wzdłuż Lexington Avenue, a następnie skręcił na północ. Kiedy dotarł do Sześć- dziesiątej Szóstej Ulicy, zobaczył swój samochód. Obok niego stał młody mężczyzna w kolorowej czapce, krótkim paletku, tweedowych spodniach i brązowych kowbojskich butach. Właśnie usiłował otworzyć drzwi zielonego sedana. Malone rozpiął płaszcz, zanim przyśpieszył kroku. Tak jak go uczono, zatrzymał się pięć jardów przed mężczyzną. Mniejsza odległość mogła być niebezpieczna. — To mój samochód — powiedział. W ręku obcego dostrzegł pęk kluczy. — Popełniasz błąd : — dodał spokojnie. Mężczyzna odwrócił się na pięcie, otwierając jednocześnie nóż sprężynowy. Ostrze miało jakieś pięć cali. — Masz tylko jedną szansę — oznajmił Malone. Kiedy złodziej rzucił się naprzód, by go pchnąć, Malone wyciągnął swojego kolta-38 i trząsnął nim o wyciągnięty nadgarstek. Wszystko odbyło się jednym płynnym ruchem—szybkim, precyzyjnym i skutecznym. (HT Ręka trzymająca nóż zwisała złamana. Jęcząc z bólu, napastnik upuścił nóż, ale drugą ręką starał się jeszcze wykręcić rewolwer. Wściekłe wysiłki skończyły się, gdy Malone uderzył go koltem w głowę, tuż nad skronią. Oszołomiony złodziej upadł na kolana tracąc oddech. Przez chwilę wszystko widział jak przez mgłę i nic nie słyszał. Czuł jedynie przeszywający całe ciało ból nieświadom nawet, że z dwucalowej rany na głowie cieknie strumyk krwi, plamiąc śnieg wokół niego. Trzęsąc głową i wydając niemal zwierzęce jęki, przypominał przerażające monstrum. — Uważaj teraz. Nie będę powtarzał — ostrzegł go Malone. Starając się skoncentrować, rozbity złodziej podniósł na niego wzrok. W jego oczach widać było jedynie nienawiść. — Jestem policjantem. Aresztuję cię. Chwiejąc się jak pijany, mężczyzna usiłował podnieść się na nogi. — Masz prawo do obrońcy. Jeśli nie masz adwokata, możesz żądać, aby został ci przyznany. — Ty skurwysynu! — Uważaj na to, co mówisz — doradził mu Malone. •— Wszystko, co od tej chwili powiesz, może być użyte przeciw tobie. — Pierdol się! — chrapliwie odpowiedział złodziej. — Lepiej zaoszczędź oddech. Masz prawo nic nie mówić i wolałbym, żebyś z niego skorzystał. Nie mam czasu do stracenia. Klęczący mężczyzna nagle odzyskał wzrok. Jego oczy pojaśniały, kiedy dostrzegł otwarty nóż błyszczący jard dalej. — Nawet nie myśl o tym — powiedział Malone i podniósł nóż za ostrze, starając się nie zatrzeć odcisków palców na rękojeści. Pulchna kobieta wyprowadzająca swojego bernardyna na spacer zobaczyła go z nożem w jednej ręce i rewolwerem w drugiej. Dostrzegła także krwawiącego mężczyznę na chodniku i bez słowa poprowadziła olbrzymiego psa szerokim kołem, aby ich wyminąć. Malone zamknął nóż, owinął go w chusteczkę i schował do kieszeni. Złodziejowi w końcu udało się stanąć na nogi. Jego twarz była wykrzywiona w okropnym grymasie i chwiał się na wszystkie strony. Ból był nadal nie do zniesienia. — Złamałeś mój nadgarstek! — Żadnych osobistych uraz —- odparł Malone. — Chodźmy.

Wskazał rewolwerem na swój samochód. Kiedy do niego podeszli, przeszukał swojego więźnia, czy nie ma jakiejś ukrytej broni i przykuł jego zdrową rękę do tylnych drzwi samochodu. Następnie otworzył przednie drzwi i wśliznął się za kierownicę, aby skorzystać z policyjnego radia. Samochód patrolowy nadjechał po trzech minu tach. Dwaj umundurowani policjanci, którzy z niego wysiedli, spoglądali na niego z szacunkiem i ciekawością. Słyszeli już o kapitanie Franku Malone. Był jednym z najbardziej odznaczonych bohaterów, najmłodszym kapitanem NYPD* i strzeleckim championem. Wszyscy znali go jako świetnego dowódcę, który bronił swoich ludzi, gdy mieli rację i nie szczędził nikogo, kto schodził na złą drogę. Kiedy policjanci podeszli do jego wozu, Malone wyszedł, aby się zidentyfikować. W skrócie opowie- dział, co się wydarzyło, wręczył im zawinięty w chustkę nóż i odpiął więźnia. Wezwijcie mu lekarza, jak tylko spiszecie jego dane — rozkazał, a następnie wsiadł z powrotem do zielonego sedana i szybko odjechał wzdłuż Lexington Avenue. Złodziej zaczął ciężko kląć. — Czego się ciskasz? Masz cholernie dużo szczęścia! — powiedział jeden z policjantów. — Najpierw wpadłem na gliniarza, a następnie... — Masz szczęście, że trafiłeś na Franka Malone’a. Każdy inny rozwaliłby cię na miejscu, gdybyś wystartował do niego z nożem. — Byłbyś w tej chwili w cholernym worku na zwłoki — zgodził się z nim drugi. To zakończyło rozmowę. Złodziej milczał, gdy wsadzono go do samochodu. Milczał także sześć minut później, gdy zaprowadzono go na posterunek. Frank Malone był niespełna milę dalej, uważnie wprowadzając zielony wóz na most przy Pięćdziesiątej Dziewiątej Ulicy, który nad East River biegł do dzielnicy Queens. Rozdział 4 Wysokość: 39 200 stóp. Prędkość: 548 mil na godzinę. Numer lotu: BA-126. Jakieś siedem i pół mili ponad północnym Atlantykiem, odrzutowiec British Airways mknął w ciemnościach na zachód. Srebmo-niebieski boeing-747 opuścił Londyn z osiemnastominutowym opóźnieniem, lecz umiejętności pilota pozwoliły na zmniejszenie opóźnienia. Jeśli nie nastąpią nieprzewidziane problemy, BA-126 wyląduje na nowojorskim lotnisku Johna F. Kennedy ego za dziewięćdziesiąt pięć minut. Dokładnie według rozkładu. Na razie lot przebiegał wyjątkowo pomyślnie. Nie natknęli się na nieprzyjemne turbulencje, żaden z pasażerów nie narzekał najedzenie ani się nie upił, żadnych rozwrzeszczanych niemowląt budzących rozeźlonych pasażerów, żadnych irytująco kochliwych podróżników usiłujących uwieść stewardesy, żadnych ataków serca, cukrzyków w krytycznym stanie, rodzących kobiet. Mając za sobą trzy czwarte lotu, wszyscy na pokładzie znajdowali się w dobrym nastroju. Do niedużej grupy mniej rozentuzjazmowanych pasażerów pierwszej klasy należał siwiejący mężczyzna o patrycjuszowskim wyglądzie. Pierwsza klasa należała do naturalnego środowiska i stylu życia sir Briana Forsythe’a na długo wcześniej, zanim stanął na czele misji Zjednoczonego Królestwa przy ONZ. Przystojny syn mocno pijącego baroneta dobrze znał angielską elitę. Należał do niej od urodzenia. Jak szyte na miarę ubrania, jego listy uwierzytelniające były bez zarzutu. W Harrow zdobył medal z łaciny, Distinguished Flying Cross* w Królewskim Lotnictwie Brytyjskim i stopień doktora historii w Cambridge Trinity College. Jego inteligencja i powiązania ojca nie były jedynymi powodami, dla których tak szybko awansował w Foreign Office**. Za eleganckimi manierami i akcentem wyższych klas Forsythe krył odporność i praktyczność ulicznego prowodyra. Jako człowiek o wysokim morale i jednocześnie pozbawiony złudzeń, stał się szybko jednym z najskuteczniejszych dyplomatów na służbie rządu Jej Królewskiej Mości. Rząd ten zazwyczaj wysyłał sir Briana wszędzie tam, gdzie pojawiały się kłopoty, a on nigdy nie miał zastrzeżeń. Dżentelmen zawsze wypełnia swoje obowiązki i wypełnia je należycie. Od dwunastego wieku było to jego hasło rodowe. W swojej karierze przetrwał już zamieszki w Teheranie, zamach na jego życie w Kairze, trzy

bezowocne lata w Sajgonie, upalne lata i natrętnych dziennikarzy w Waszyngtonie, malarię we Wschodniej Afryce oraz czterdzieści jeden miesięcy okropnego jedzenia i jeszcze gorszej pogody w Moskwie. Przebiegły, cierpliwy, twardy jak stal i zawsze miły zyskał szacunek wszystkich sprzymierzeńców i wrogów — nawet podejrzliwych Rosjan. Po trzydziestu trzech latach w Foreign Office znał tę grę na wylot. Obecnie nie był już pewien, czy nadal chce brać w niej udział. W ostatnich latach ktoś zmienił wszystkie uznane reguły. Dyplomacja, pełna gwałtu i okrucieństwa, przestała być dyplomacją, zbliżając się swoim charakterem raczej do regularnej wojny. Polityczne morderstwa, terrorystyczne ataki i otwarte agresje wojskowe zastępowały wszędzie międzynarodowe prawo. Mniej niż sześćdziesiąt godzin temu krwawa walka ponownie wybuchła na Bliskim Wschodzie. Z tego właśnie powodu sir Brian znajdował się w samolocie BA w drodze na nadzwyczajną sesję Biura Bezpieczeństwa ONZ. „Następna orgia cnotliwego krasomówstwa” — pomyślał, wracając do trzymanego w ręku tekstu przemowy. Dotarłszy do ostatniego paragrafu, wyjął z kieszeni wieczne pióro, zatrzymał się na chwilę, a następnie wykreślił niezręcznie sformułowane zdanie i wpisał nad nim dwa słowa. Dokończył szybko przemówienie i westchnął. 35 k V — Coś nie w porządku, ambasadorze? z lekkim niepokojem w głosie zapytała wysoka kobieta siedząca obok niego. — Właściwie nie. Jak zawsze, panno Jenkins, wykonała pani świetną robotę. Mogę jedynie powiedzieć, że to szczęście mieć tak zdolną asystentkę. Panna Jenkins rozpromieniła się z zadowolenia. Ta kobieta o miękkim głosie, wybitny specjalista od spraw radzieckich i bliskowschodnich, zdobyła wiele pochwał w czasie piętnastu lat służby w Foreign Office, ale przychylna uwaga Forsythe’a miała szczególne znaczenie. W tym wypadku chodziło o coś bardziej podstawowego niż kariera i fakt, że szef był jednym z najwybitniejszych dyplomatów w Wielkiej Brytanii. Sir Brian Forsythe, podziwiany przez całe Foreign Office za swoje wyczucie w kierowaniu ludźmi i prowadzeniu negocjacji, nie miał pojęcia, że kobieta, z którą spotykał się codziennie, była w nim zakochana. Stan ten trwał już od dwóch lat. Nie przyznawała się nawet przed sobą, ale w kobiecy sposób wiedziała o tym jeszcze przed śmiercią żony sir Briana. Zdołała ukryć to uczucie przed wszystkimi. Wychowany w Ox- fordzie syn baroneta nie mógł zwrócić uwagi na córkę walijskiego rzeźnika, absolwentkę mało znaczącego, prowincjonalnego uniwersytetu bez żadnej tradycji. W dodatku istniała jeszcze jedna przepaść pomiędzy nimi — różnica osiemnastu lat. Ludzie mogliby stroić żarty na temat kompleksu ojca, a fakt, że nie wyglądała na swoje lata, podkreślałby jedynie różnicę pomiędzy nimi. Poza tym miała swoją walijską dumę. W żaden sposób nie mogła mu powiedzieć. Lepiej będzie, jeśli przestanie o tym myśleć. Znacznie bezpieczniej i mądrzej było przyjąć komplement dotyczący swojej pracy. — To bardzo miło z pana strony, sir Brian — powiedziała, momentalnie żałując swojej wrodzonej skromności. — Spróbuję oddać sprawiedliwość pani przemówieniu — obiecał, sięgając po kieliszek szampana. — Chciałbym odejść na wysokiej nucie. — Odejść? — Nie zostało mi wiele czasu. W czerwcu skończę sześćdziesiąt lat, a to już wiek emerytalny. Pół roku. Starała się tak bardzo o tym nie myśleć. Kiedy odejdzie, więcej go już nie zobaczy. — Czy nie mogliby zrobić wyjątku dla tak bezcennego dyplomaty? — spróbowała spytać spokojnym głosem. — Nie jestem nawet pewien, czybym sobie tego życzył. Ale proszę się nie martwić. Facet, który przyjdzie po mnie, będzie pewnie o wiele lepszy dla pani. — Och nie, sir Brian! — Doceniam pani lojalność, ale nikt nie jest nie zastąpiony.

Starała zebrać się na odwagę, aby mu powiedzieć. — Jakkolwiek było, rząd Jej Królewskiej Mości BB , ........ 37 * W \ \ H ma swoje zasady — ciągnął dalej, gdy stewardesa zbliżyła się z otwartą butelką — a ja stosowałem się do nich przez ponad połowę życia. — Jeszcze szampana, sir Brian? — spytała uśmiechnięta dziewczyna. Skinął głową i zaczęła napełniać kieliszki. — Porozmawiajmy teraz o czymś bardziej interesującym — powiedział, zwracając się do stewardesy. — Czy zechciałaby pani nam powiedzieć, kim jest ta starsza dama, która ściągnęła tylu dziennikarzy na Heathrow. To posępne ubranie na niej wygląda tak, jakby było szyte w Związku Radzieckim. — Strzał w dziesiątkę, sir Brian—ładna dziewczyna sprawiła mu komplement. — Ma siedemdziesiąt sześć lat i jak słyszałam, pochodzi ze Związku Radzieckiego. Nazywa się Olitski. — Sarah Olitski jest żydowską wdową, która stała się cause célèbre dla kilku amerykańskich polityków i dwóch zwalczających się nowojorskich gazet — dosadnie powiedziała panna Jenkins. — Wszyscy oni starali się umożliwić jej emigrację w celu połączenia się z jej jedyną rodziną, która, jeśli się nie mylę, mieszka na Brooklinie. —i Ach tak. Babcia Kijowa! — przypomniał sobie Forsythe. — Słyszałem wczoraj w BBC, że opuściła Moskwę. Musi być w tej chwili szczęśliwa. — Niezupełnie — odrzekła stewardesa, nalewając schłodzonego szampana do kieliszka panny Jenkins. -- Wygląda, jakby ją coś niepokoiło, ale nie wiemy, co może być przyczyną jej niezadowolenia. Pani Olitski nie mówi ani słowa po angielsku. Zawahała się przez chwilę, zanim zadała pytanie. — Sir Brian, może zna pan przypadkiem rosyjski? — Nie tak dobrze, jak panna Jenkins, która ma niespotykaną zdolność do języków. — Zwrócił się do niej: — Iloma pani włada? Pięcioma czy sześcioma? Zakłopotana niedyskretnym pytaniem Ellen Jenkins odpięła pasy. — Chętnie pomogę, jeśli tylko będę w stanie — zaofiarowała się, wstając z fotela. Sarah Olitski siedziała dwadzieścia dwa rzędy dalej. Na głowie miała wyciągniętą, wełnianą chustę, a na jej twarzy widniał wyraz krańcowego napięcia. Gdy Ellen zwróciła się do niej po rosyjsku, usłyszała w odpowiedzi potok nerwowych słów. — Jest to raczej osobisty niż polityczny problem — walijska dyplomatka zwróciła się do stewardesy. — Pani Olitski musi skorzystać z toalety. Pokażę jej drogę. Kiedy kilka minut później wróciła na miejsce, siwa pani ścisnęła rękę Ellen i znowu jej coś powie- działa. — Czy mogłaby pani przynieść jej szklankę herbaty? To rosyjski obyczaj — wyjaśniła stewardesie. Babcia Kijowa rozpromieniła się i jeszcze raz ścisnęła rękę Ellen Jenkins, gdy podano jej herbatę. Starsza pani podziękowała, pociągnęła łyk gorącego napoju i z ukontentowania zaniknęła oczy. Kiedy je otworzyła, wyrzuciła z siebie jeszcze jeden potok melodyjnych słów, a Ellen miękko jej odpowiedziała. Następnie wstała, aby udać się za stewardesą do przedziału pierwszej klasy. Kiedy do niego doszły, panna Jenkins musiała przepuścić grubego maklera. Odwracając się bokiem potrąciła niechcący elegancko ubranego młodego mężczyznę, który siedział przy wejściu. — Najmocniej pana przepraszam — powiedziała odruchowo. Mężczyzna nie odpowiedział. Kurczowo przyciskając do siebie neseser, wybuchnął z wściekłością. Ellen Jenkins zauważyła w jego oczach coś jeszcze, oprócz gniewu. Wyglądało to na strach. Jeszcze raz grzecznie przeprosiła i ruszyła dalej do swego przedziału. — Czy zauważyła pani jego neseser, panno Jenkins?

— Tak. Dlaczego? — To właśnie przez niego jest taki drażliwy. Nie wypuszcza go z rąk nawet na chwilę. Wziął go ze sobą także do ubikacji — zwierzyła się stewardesa. Przez kilka chwil Ellen Jenkins zastanawiała się, co może być w tym neseserze. Potem jej myśli znowu wróciły do sir Briana. Poczuła w gardle dziwny ucisk i kiedy usiadła obok niego, z wysiłkiem podjęła rozmowę. Rozdział 5 Z zadartym nosem, niczym jakiś olbrzymi drapieżny ptak, nad południowym Atlantykiem, lecąc z Ma- roka, mknął najszybszy i najdroższy z samolotów pasażerskich na świecie. W porównaniu z nim 747, DC-10, L-1011 czy radzieckie iljuszyny przypominały powolne, pękate autobusy. Tysiąc trzysta pięćdziesiąt mil na godzinę. Jedynie najwyższej klasy samoloty wojskowe osiągały takie szybkości. Na boku samolotu nie widniała ani nazwa linii lotniczych, ani sygnatura producenta. Nie należał także do żadnego przedsiębiorstwa przewoźniczego czy którejkolwiek ze sławnych międzynarodowych korporacji. Concorde był prywatną własnością jednego z najbogatszych ludzi na ziemi. Był nim książę Omar, najstarszy syn króla Tarma- nu. Jeszcze czterdzieści lat temu jedynymi bogactwami tego kraju byli prymitywni Beduini oraz kroczące wydmy i pchły pustynne. Obecnie Tarman należał do najbogatszych z arabskich krajów naftowych. Z rocznym dochodem wynoszącym ponad sześć miliardów dolarów królewska rodzina mogła sobie pozwolić na spełnienie każdej zachcianki. Podróżujący z ogromną świtą król Raschid używał boeinga-747, a oprócz tego posiadał flotyllę mniejszych samolotów i helikopterów. Książę Omar, następca tronu i zręczny minister spraw zagranicznych, wolał mniejszego i znacznie szybszego concorde’a. Jako człowiek światowy, wychowanek Uniwersytetu Stanford w Kalifornii, trzy- dziestoośmioletni Omar miał zmysł do polityki nie mniejszy niż do biznesu. Concorde mknący do Nowego Jorku z Rabatu, gdzie młody książę prowadził rozmowy z marokańskim monarchą, był jednocześnie wyrafinowanym domem przyjemności i powietrznym gabinetem wykonawczym. Celem obecnej podróży nie był wypoczynek czy kolejne zakupy. Podczas gdy wyprawiona adamasz- kiem i welwetem sypialnia, znajdująca się w tylnych pomieszczeniach, kryła dwie uperfumowane żony —jedną trzecią z liczby żon towarzyszących jego ojcu —książę Omar pracował w swoim supernowoczesnym i ze smakiem urządzonym biurze. — Tak jak zalecałeś — dyktował swojemu osobistemu sekretarzowi — wyjaśnimy amerykańskiemu sekretarzowi stanu, że nasza pozycja cieszy się poparciem marokańskich i saudyjskich braci. Zatrzymał się, aby dobrać zdanie kończące list. — Pozostając w zgodzie ze świętymi wyrokami Allacha wierzę, że uda nam się powstrzymać rozlew krwi w ciągu najbliższych dwóch, trzech dni... Zakoduj to i natychmiast wyślij do mojego ojca. Kiedy sekretarz wyszedł, Omar nacisnął jeden z guzików na panelu wbudowanym w jego biurko. Duży ekran komputera, znajdujący się pięć stóp dalej, zaczął natychmiast wyświetlać ostatnie raporty o ce- nach złota i ropy na londyńskiej giełdzie. Nacisnął inny guzik i na ekranie pojawiły się kursy najważniejszych walut światowych. Omar studiował je uważnie dokładnie rozważając, w jaki sposób mogą dotyczyć jego rodziny i kraju. Wiedział równie dużo o stopach procentowych i przewidywanych zbiorach pszenicy, co o Świętym Koranie. Nie będąc ani playboyem, ani fundamentalistycz- nym fanatykiem, szczupły Omar o ostrych rysach twarzy bardziej przypominał wszechstronnego zarządcę niż wschodniego księcia — następcę tronu i zarazem potentata handlowego. Podczas gdy Omar szybko analizował znaczenie nagłego wzrostu kursu dolara, jego sekretarz zajęty był w centrum komunikacyjnym. Ponad dwa miliony dolarów zostały wydane na znajdujące się tu urządzenia i trudno było tego nie zauważyć. Stały tutaj dwa duże komputery, dalekopis, para najnowocześniejszych procesorów tekstów — jeden z arabskimi i drugi z europejskimi fontami, wyjątkowo skomplikowana maszyna kodująca i potężny nadajnik radiowy z wbudowanym scramblerem.

Ta część concorde’a nigdy nie zostawała bez ochrony. Nawet gdy samolot znajdował się w hangarze, dwóch żołnierzy uzbrojonych w zachodnioniemieckie MP-5 strzegło wejścia. Dodatkowo raz w tygodniu cały samolot był przeszukiwany przez fachowców od elektroniki, szukających urządzeń podsłuchujących. Także i teraz czterech członków ochrony osobistej księcia stało na straży. W środku dwóch sierżantów zajętych było przy procesorach tekstu, podczas gdy trzech poruczników, każdy z pistoletem przy boku, obsługiwało radio i urządzenie szyfrujące. W ciągu pół minuty wiado- mość przekazana sekretarzowi została zakodowana. W swoim biurze młody książę włączył mikrofon na biurku i wywołał pilota. — O której wylądujemy, kapitanie? — Powinniśmy znaleźć się na lotnisku za jakieś czterdzieści dwie minuty, Wasza Wysokość. Omar podziękował i rozłączył się. Spojrzał na masywny złoty rolex na przegubie i porównał z czasem przekazywanym przez rząd zegarów ściennych. Czterdzieści dwie minuty? A więc trzy minuty po ósmej będzie w Nowym Jorku. Rozdział 6 Gotowi byli zabić, jeżeli mogłoby to ją powstrzymać. Wiedziała oczywiście o tym na długo wcześniej, zanim wsiadła do samolotu aerovias, rejs numer 16. Lima... Quito... Bogota... Caracas... San Juan... i za czterdzieści minut Nowy Jork. Ściskając kurczowo różaniec, zdesperowana młoda kobieta w fotelu numer 37a patrzyła przez okno na gwiazdy. W rzeczywistości nie widziała nic wokół siebie, a jej spojrzenie skierowane było do wewnątrz. W tej chwili nie potrafiła się skoncentrować na niczym poza swoją misją. Musiała ją wykonać. Chodziło właśnie o zasady. To właśnie dawało jej siłę stawienia czoła strasznemu niebezpieczeństwu. Czekając na lotnisku na rejs numer 16 czuła, jak jej serce omal nie wyskoczy z piersi, a wyschnięte usta z trudem mogły wymawiać słowa. Gdyby tylko wiedzieli, co ukryła pod szarym habitem zakonnym, leżałaby w tej chwili rozpięta na jednym z ich stołów śledczych. Naga... zakrwawiona... wrzeszcząc, gdy ranią i profanują każdy skrawek jej dwudziestodziewięciole- tniego ciała. Robili przecież takie rzeczy — mieli w tym niezłe doświadczenie. Sama myśl o torturach wywołała u niej dreszcz. Odruchowo odwróciła głowę i kiedy niespokojnie wierciła się w fotelu, przyklejony pod piersiami woreczek podrażnił skórę. Skrzywiła się z bólu. Widząc jej dolegliwość, zwinny steward pośpiesznie zbliżył się do młodej i ładnej zakonnicy. Wychowany w religijnym domu Enrique Arias zawsze miał wiele szacunku dla członków kościoła katolickiego. Fakt, że zakonnica miała śliczną twarz niewinnego cherubina, jedynie przyśpieszył męski krok. — Czy mógłbym siostrze w czymś pomóc? — zapytał troskliwie. — Dziękuję. Wszystko w porządku — odpowiedziała pośpiesznie. — Poduszka na pewno przyniesie siostrze ulgę — powiedział, sięgając po jasiek schowany w skrytce nad jej głową. Odchodząc Enrique nie mógł pojąć, czemu taka śliczna kobieta wybrała celibat. Ostatecznie każda inna przeciętnie wyglądająca kobieta mogłaby równie dobrze pełnić tę szacowną służbę. Zamknęła oczy, ale w chwilę później znowu je otworzyła. Nie mogła sobie teraz pozwolić na relaks. W dalszym ciągu groziło jej niebezpieczeństwo. Na pokładzie mógł się znajdować przebrany policjant, który właśnie ją obserwował. Dopóki aerovias-767 nie wyląduje na lotnisku Kennedy’ego, musiała mieć się na baczności. Wtedy dopiero będzie mogła wypełnić swoją misję. Dopomoże w zadaniu ciosu oprawcom — jej czyn zostanie zauważony na całym świecie. Jakieś trzysta osiemdziesiąt pięć mil na północny zachód Paco Garcia prowadził uważnie niebieskiego forda wzdłuż New Jersey Tumpike. Gęstniejący śnieg poważnie ograniczał widoczność, ale był tutaj poprzednio dwa razy, gdy Staub urządził próbę, i znał dobrze drogę. Spowolnienie ruchu na autostradzie z powodu zamieci także okazało się pomocne. Ujrzał migające światła i uśmiechnął się. Jego cel znajdował się sześćdziesiąt jardów przed nim. Kiedy znalazł się przy nim, zjechał fordem na pobocze i wyłączył silnik. Znajdował się przy mikrofa-

lowej stacji przełącznikowej, osłoniętej okrągłą kopułą z zamontowanymi światłami dla pilotów. Grzmot przelatującego nad jego głową samolotu potwierdził wnioski z pierwszego rekonesansu. Międzynarodowe lotnisko Newark znajdowało się jakieś trzy mile dalej. Garcia wyjął z bagażnika walizkę i przeklinając jej ciężar oraz padający śnieg, z trudem ruszył w stronę wieży. Poczuł, jak jego ubranie przenika lodowaty wiatr i zaczął także przeklinać Stauba, który zaplanował atak właśnie w środku zamieci. Co do cholery było szczególnego właśnie w tej wieży? Czemu atak musiał odbyć się dzisiejszej nocy? Opanowany obsesją całkowitej władzy Staub nie wyjaśnił szczegółów operacji braciom Garcia. Wiedzieli jedynie o pieniądzach, o czekających na oswobodzenie towarzyszach z FALN* i o celach, które mieli zniszczyć. Przy wydawaniu rozkazów jednooki Europejczyk nalegał na zachowanie absolutnej kontroli. Gdy Paco Garcia zbliżył się do wieży, położył na ziemi walizkę i otworzył wieko. Śnieg zdążył pokryć mu twarz, zanim wyjął dwa ładunki wybuchowe z zegarowymi detonatorami. Przy poprzedniej wizycie dokładnie się zapoznał z budową stacji i teraz wiedział, w jakich miejscach należy umocować ładunki. Był ekspertem od min, materiałów wybuchowych i sporo się nauczył podczas swojej trzydziestoletniej służby w armii Stanów Zjednoczonych. Zaczął przyklejać pierwszy z ładunków do metalowej podpory. Skoncentrowany na swojej pracy i ogłuszony wyciem wiatru, nie zauważył samochodu podjeżdżającego do zaparkowanego forda. Miał on zamontowane na dachu światła migające jak wieża przekaźnikowa. Wóz policji stanowej z wolna przystanął za sedanem Garci. Jednym z obowiązków służb drogowych patrolujących autostradę było udzielanie pomocy zdesperowanym kierowcom, szczególnie w czasie zamieci. Widząc stojący na poboczu samochód, dwaj policjanci zatrzymali się, aby sprawdzić w czym mogą być pomocni. La Liberación Nacional) Kiedy stwierdzili, że sedan jest opuszczony, zaczęli się rozglądać dookoła i dostrzegli Garcię przy- kucniętego u podstawy wieży. W ciemnościach wypełnionych wirującym śniegiem trudno było zorien- tować się, czym jest zajęty. Nie przyszło im nawet do głowy, że mają do czynienia z uzbrojonym terrorystą, szykującym się do wojny ze Stanami Zjednoczonymi. — Hej, tam! Wszystko w porządku?! — zawołał krzepki policjant. — Potrzebna jakaś pomoc?! — głośniej zawołał drugi. Paco Garcia obrócił się i ujrzał dwóch umundurowanych ludzi idących w jego stronę. Miał tylko sekundę na podjęcie decyzji. Odpowiedzieć im, czy strzelać? Sięgnął do walizki, wyszarpnął z niej ręczny pistolet maszynowy MAC-11 z tłumikiem i odwrócił się błyskawicznie. Policjanci nie zdążyli nawet sięgnąć do kabur. Garcia strzelił kilkoma krótkimi, precyzyjnymi seriami, pakując w każdego z nich kilkanaście ciężkich, dziewięciomilimetrowych naboi. Nie mieli żadnej szansy. Rozszarpani przez ogromną siłę uderzeniową pocisków z automatycznej broni, wywinęli kilka koziołków w powietrzu i nie żyli, zanim jeszcze dotknęli ziemi. Przez kilka sekund Garcia patrzył martwo na rozciągnięte ciała. Zdecydował, że nie może ryzykować i wpakował po jeszcze jednej serii w każde z nich. W przeciwieństwie do Stauba nie znajdował przyjemności w zabijaniu. „Czasami jednak wyzwolenie mojej rodzinnej wyspy wymaga tego” — pomyślał, odkładając karabin na miejsce. Następnie skończył przymocowywanie pozostałych dwóch ładunków i ustawił zapalniki na godzinę wyznaczoną przez Stauba. Jego brat był w tym samym czasie zajęty przy dwóch kolejnych wieżach, a równie dobrze mógł być też ktoś trzeci, kto zakładał ładunki gdzie indziej. Klepnął jeszcze kilka razy jedną ręką o drugą dla rozgrzewki, podniósł walizkę i pośpiesznie wrócił do samochodu. Przechodząc rzucił okiem na leżące ciała, ale nie zwolnił kroku. Dziewięciomilimetrowe kule wyszarpały olbrzymie dziury. Naokoło śnieg ciemniał od sączącej się krwi. Sami byli sobie winni. Gdyby się nie zatrzymywali, aby udzielić mu pomocy, nic by się im nie stało. Wyjaśni to swojemu bratu, kiedy się spotkają. Nie chciał, aby Juan, który miał tak zdecydowany pogląd na to, że „niepotrzebny rozlew krwi” psuje obraz FALN, był na niego zły. Schował walizkę do forda i uprzytomnił sobie, że zostało jeszcze coś do zrobienia. Migające światła

policyjnego wozu mogły zwrócić czyjąś uwagę. Im dłużej ciała zostaną w ukryciu, tym lepiej dla ich akcji. Musiał szybko je zgasić. Uczynił to za pomocą kilku celnych strzałów z pistoletu, który wyciągnął z kabury za paskiem. Wsiadł do forda i otarł topniejący śnieg z twarzy. Gdy włączył silnik, ciepłe powietrze owionęło mu twarz i jego ciało przeszedł dreszcz. No cóż, za kilka godzin on, jego brat i ich wyzwoleni towarzysze będą już daleko od tego imperialistycznego kraju i jego okropnej pogody. Juan i on zostaną uznani za bohaterów. Nie miał czasu na takie rozmyślania. Miał się jak najszybciej spotkać z Juanem i odwieźć go do białej furgonetki. Kiedy wjechał na autostradę, nie mógł uwolnić się od pytania, czemu kazano im namalować nazwę szpitala na jej boku. Dowie się, gdy spotkają Stauba. To już niedługo. Cała akcja zacznie się, gdy ładunki wysadzą wieże. Dokładnie za trzydzieści sześć minut. Rozdział 7 Błyskawica rozjaśniła horyzont, a w kilka sekund później odgłos grzmotu dotarł do olbrzymiego samo- lotu pasażerskiego L-1011. Kolejne pioruny przecięły niebo i znowu dały się słyszeć grzmoty. Starszy pilot TWA, rejs numer 22, nie wydawał się tym ani odrobinę przejęty. Kapitan Lawrence Pace miał za sobą ponad trzynaście tysięcy godzin lotu, dokładnie znał swój samolot i darzył pełnym zaufa- niem służby naziemne z ich wszystkimi elektronicznymi urządzeniami. — Tom, co mamy przed sobą? — spytał spokojnie. Nawigator ponownie sprawdził ekran radaru pogody. — Chyba wyprzedziliśmy tę burzę, kapitanie — oznajmił. — Trochę zawirowań kilka mil przed nami... ciężkie opady do samego lotniska... nic, czym należałoby się przejmować. Wieża kontroli w Nowym Jorku powinna nas przejąć za jakieś dziewiętnaście minut. Pace z zadowoleniem skinął głową. Federal Avia tion Administration*^ zatrudniał najlepszych ludzi w nowojorskim centrum kontroli, którzy bez problemów będą potrafili sprowadzić TWA-22 na dół. W tym momencie Pace poczuł zapach perfum „Ferré” i uśmiechnął się. Samantha Wong, ugrzecz- niona i światowa stewardesa pochodzenia chińsko- -amerykańskiego, która intrygowała wielu pilotów i jeszcze więcej pasażerów, przyniosła jego bezkofeino- wą herbatę ziołową. „Ferré ” był jej ulubionym zapachem. — Dzięki Sam. Jak nam idzie praca tam z tyłu? — zapytał. — Nam idzie bardzo dobrze. Samolot wypełniony po brzegi. Pracujemy pełną parą. — Mamy komplet? — Ani jednego wolnego miejsca. Dwustu sześćdziesięciu pięciu spragnionych pasażerów i jedno pudełko. — Co za pudełko? — spytał, pociągając łyk herbaty- — Nerka, kapitanie. Podróżuje pierwszą klasą — z kurierem — na transplantację. Pace pokręcił głową. — Nie pamiętam, żebym kiedyś już przewoził nerkę — uśmiechnął się. — Zawsze musi być ten pierwszy raz. T - - Sam, czy to propozycja? - Niech pan się lepiej nie podnieca, kapitanie — doradziła mu, opuszczając kokpit. Kiedy weszła do przedziału pierwszej klasy, usłyszała biznesowo-roz- rywkowo-zakupową rozmowę, dobrze znaną po stu siedemdziesięciu lotach na trasie Los Angeles — Nowy Jork. — Cztery miliony w ciągu pierwszego tygodnia... To z pewnością będzie platyna... Bardzo wzniosły pogląd... Wspaniałe dla Eastwooda... Ci dranie z sieci... Olbrzymie zagraniczne obroty ... A więc będziemy mieli trzech nowych pisarzy. I. Dzieciaki będą je uwielbiały! Torując sobie drogę przez plany rozwojowe, uniki podatkowe i zwykłe świńskie kawały, zobaczyła białe pudełko. Na pierwszy rzut oka wyglądało jak zwykła chłodziarka zabierana na majówkę. Wykonane ze styropianu i zabezpieczone metalowymi paskami, miało czternaście cali wysokości, dwanaście długości i sześć szerokości. Aż trudno było uwierzyć, że w środku znajdowała się żywa nerka.

Brodaty mężczyzna, siedzący w fotelu obok, miał dwadzieścia kilka lat. Ubrany w sportową koszulkę i sztruksowe spodnie zajęty był studiowaniem grubej książki w miękkich okładkach. Zbliżywszy się przeczytała szybko tytuł — Współczesna wojna chemiczna. Mężczyzna nagle podniósł głowę i ich spojrzenia się spotkały. - Przepraszam, nie zamierzałam podglądać — wyjaśniła. — Wielu ludzi to czyni. Przypuszczam, że chciałaby pani się dowiedzieć, jak utrzymujemy nerkę przy życiu. Zawahała się i kiwnęła głową. — Jest zamrożona — odpowiedział szorstko i wrócił do przerwanej lektury. — Nie chciałam panu przeszkadzać, doktorze. Czy może coś podać? — Nie — odpowiedział, nie podnosząc wzroku znad książki. Skrępowana i wściekła przypomniała sobie powiedzenie stewardes: „Na każdym rejsie znajdzie się choć jeden sukinsyn”. Czemu nie miałby nim być szorstki młody doktor? Lekarze często zachowywali się w sposób protekcjonalny, szczególnie wobec kobiet. „Na pokładzie znajduje się wielu sympatycznych pasażerów” — pomyślała, wchodząc do przedziału klasy ekonomicznej. Szczególnie wysoki Murzyn, w średnim wieku, ubrany w mundur majora sił powietrznych — ten, który ciągle rozmawiał z ładną dziewczynką — zaimponował jej delikatną uprzejmością. Zupełne przciwień- stwo gburowatego przewoźnika nerki. — Przepraszam, czy mamy jeszcze trochę czasu na kawę? — zapytał ją z ujmującym uśmiechem. H Ależ oczywiście. Lądujemy dopiero za pół godziny. Czy panienka także czegoś się napije? — Poproszę sok pomarańczowy —odpowiedziała ładnie opalona ośmioletnia dziewczynka. „Ktoś wychowywał tę długowłosą dziewczynkę z wielką starannością” — pomyślała Samantha, kieru- jąc się w stronę kuchni. Na zewnątrz ciągle padało. Deszcz tłukł o szyby miarowymi falami. Patrząc na ulewę, dziewczynka zmrużyła z lekka zatroskane oczy. — Naprawdę nie ma się czym przejmować — powiedział siedzący przy niej umundurowany mężczyzna. — Mamy wspaniałą załogę i równie świetny samolot. Deszcz nie stanowi żadnej przeszkody dla takiej maszyny. — Jeszcze nigdy nie leciałam samolotem — wyznało dziecko. — No cóż, ja latałem dosyć dużo — powiedział, wskazując na naszywkę na ramieniu. — Dow... Dowództwo Sił Powietrznych — przeczytała na głos. — Pewnie wie pan wszystko o samolotach. — Co nieco — uśmiechnął sę. — Wcale się nie boję — oznajmiła — ale dobrze jest usłyszeć od kogoś, kto się zna, że wszystko jest w porządku. — Wszystko jest w jak największym porządku — zapewnił ją. Zauważył, że bacznie obserwuje srebrne liście dębu na jego ramionach. — To znaczy, że jestem oficerem — odpowiedział na jej nie zadane pytanie. — Mam stopień majora — dodał szybko. — Mój tatuś także jest oficerem. Jest kapitanem. — A gdzie służy twój tatuś? — W Nowojorskim Departamencie Policji. Będzie na mnie czekał na lotnisku. Samantha Wong, nalewając w pobliskiej kuchni kawę, opowiadała rudej koleżance o niegrzecznym doktorze. — Ma maniery rzezimieszka — poskarżyła się. — Może właśnie nim jest — powiedziała jej koleżanka o ciężkich biodrach. — Nie wygłupiaj się Irena. Zwykły niegrzeczny doktor, jakich wielu. — Taak? A widziałaś jego licencję? Może przemyca narkotyki. Przecież pudełko nie zostało otwarte przez naziemne służby bezpieczeństwa. Kto może wiedzieć, co się w nim znajduje? W głośnikach usłyszały głos Pace’a. Kapitan prosił wszystkich o zapięcie pasów. Zbliżały się turbulencje i samolotem mogło trochę kołysać.

Lotnisko Kennedy’ego — ćwierć mili. Malone zamrugał oczyma na widok znaku po prawej stronie autostrady Van Wyck. Jego uwaga była podzielona pomiędzy ostrożne prowadzenie samochodu w zamieci a słuchanie wiadomości zakodowanych w policyjnym radiu. Mimo iż miało ono kilka zakresów fal średnich i krótkich, zawsze słuchał jedynie tej częstotliwości. Nie chodziło w tym wypadku o pracę czy przyzwyczajenie. Związany od trzech pokoleń z nowojorską policją, znajdował się teraz w swoim naturalnym środowisku. W 1914 roku trzynastoletni Patrick Joseph Malone wyemigrował z rodziną z małego miasteczka położonego pięćdziesiąt mil na południe od Dublina do Nowego Jorku. Kilka lat później Pat Malone otrzymał amerykańskie obywatelstwo i wstąpił do policji. Najstarszy z jego ośmiorga dzieci Michael Peter Malone czuł się jeszcze bardziej zaszczycony idąc w ślady ojca w 1945 roku — w miesiąc po opuszczeniu Piechoty Morskiej z trzema Purple Hearts* za rany odniesione na Pacyfiku. Twardy i zawsze pełen entuzjazmu Mike Malone stał się wkrótce jednym z najlepszych policjantów w mieście. Oprócz zdolności miał prawdziwe zamiłowanie do tej pracy. Nic go nie potrafiło zbić z tropu i niczego się nie bał. Inni policjanci mówili między sobą z niekłamanym podziwem o ogromnej wiedzy na temat zbrodni ulicznej, niezmierzonym apetycie i upodobaniu do piwa oraz bezpośredniości i odwadze wielkiego Mike’a Malone’a. Oprócz śmiałości i umiejętności posługiwania się rewolwerem, co zmuszało złodziei do zachowywania bezpiecznej odległości, odznaczał się także niesamowitą wręcz intuicją myśliwego, która pozwalała mu na przetrwanie w miejskiej dżungli. Odnosiło się wrażenie, że niemal potrafi „wyczuć”, gdzie znajdują się przestępcy. Zdoławszy przetrwać krwawe walki w Guadalca- nal i Iwo Jima, bez wahania przeciwstawiał się uzbrojonym bandytom. W rezultacie udało mu się aresztować więcej przestępców niż jakiemukolwiek innemu policjantowi i nikogo nie zdziwił szybki awans na detektywa wraz z przydziałem do oddziału Safe and Loft Sąuad. Nikt też nie był zdziwiony sposobem, w jaki zginął. Nie zmienił się zbytnio po awansie. Nadal w głębi serca był tym samym ostro jeżdżącym gliniarzem i eks- -marynarzem. Pewnej zimowej nocy pobiegł za złodziejem uciekającym z zasadzki pod magazynem futer. Wielki Mike Malone zmarł z dwoma kulami w sercu. 59 N4M Mimo szeroko zakrojonego śledztwa jego morderca nigdy nie został znaleziony. Frank Malone miał dwanaście lat, gdy zginął jego ojciec. Dziś, dwadzieścia trzy lata później, wciąż wyraźnie pamiętał tę okropną noc. Przez nią tak bardzo nienawidził śniegu. Właśnie w czasie takiej zamieci został zamordowany jego ojciec. Wirujący śnieg rozmazał widok ciemnej uliczki, pomagając bandycie w zabójstwie. Jak niepozornie wyglądał w trumnie mający ponad sześć stóp wzrostu ojciec. Detektyw Michael Peter Malone otrzymał jeszcze jedną pochwałę i pogrzeb godny inspektora. Przybyły setki policjantów z sześciu stanów. Także komisarz i burmistrz złożyli kondolen- cje wdowie i jej pięciorgu dzieciom przed siedmioma kamerami telewizyjnymi. Kiedy nadeszły pierwsze czeki renty, skończyło się zainteresowanie prasy. Niedługo później zginął inny policjant, następnie jeszcze dwóch... kilka miesiący później śmierć poniosło trzech strażaków. Zanim ktokolwiek zauważył, zabójstwo detektywa Michaela Petera Malone’a stało się przebrzmiałym tematem. Po osiemnastu miesiącach pamiętała o nim jedynie rodzina, kilku sąsiadów i przyjaciół oraz dwadzieścia tysięcy policjantów. Dla nich wszystkich była to sprawa rodzinna. Wkrótce po siedemnastych urodzinach Franka Malone’a jego pobożna matka otrzymała zaskakujący list. Wyglądało na to, że tysiące odmówionych zdro- wasiek dotarło do Pana, który zesłał pomoc w postaci nieznanej jej organizacji. Fundacja Jerome’a Mintzera została założona przez żydowskiego kupca i milionera, którego szeroki gest pozwolił na stypendiowanie pełnych studiów pięciu czy sześciu dzieci policjantów zabitych w czasie pełnienia obowiązków. Jedno z tych miejsc było teraz wolne. Frank Malone, jeden z najlepszych ćwierćbeków w colłege’u brooklińskiej diecezji, miał nadzieję na uzyskanie stypendium w jakiejś szkole sportowej. Teraz zadziwił matkę zapisując się na Uniwersytet

Harvarda, gdzie szybko zaczął zdobywać pierwsze miejsca w atletyce i nauce, poznając znacznie szerszy i bardziej zróżnicowany świat niż dotychczas. Przystojny, miły, zdyscyplinowany i nieprzeciętnie inteligentny, ale bez cienia zarozumiałości, Frank Malone stał się popularny wśród profesorów i studentów obojga płci. Nikomu nie przeszkadzało, że potrafił obchodzić się z piłką równie zręcznie, jak jego ojciec z rewolwerem. Obdarzony równie dobrym instynktem, miał nad nim przewagę w zdolności precyzyjnego myślenia. Z prawdziwą przyjemnością obserwowano, jak z zimną krwią rozpracowuje obronę przeciwnej drużyny. „Ten zdolny syn policjanta ma umysł specjalisty od rozbijania kas i zręczność włamywacza” — pisał pewien reporter. — „Powinien zrobić wspaniałą karierę jako prawnik”. Jednak Frank Malone nie poszedł na wydział prawa lub jakiekolwiek inne studia podyplomowe. Zamiast tego zaciągnął się do armii i został wysłany do Wietnamu, gdzie zdobył Srebrną Gwiazdę za waleczność, odrzucając propozycję przejścia na zawodowstwo i zrobienia kariery. Kiedy w miesiąc po upadku Sajgonu wrócił do domu, odrzucił także oferty Centralnej Agencji Wywiadowczej oraz spółki prowadzonej przez ojca jego kolegi klasowego z Har- vardu. Miał zupełnie inne plany, które zadziwiły wszystkich dookoła. Zgłosił się do szkoły kształcącej policjantów. Przy pomocy przyjaciół ojca szybko został przyjęty i ukończył szkołę jako jeden z najlepszych na roku. W ciągu tych miesięcy nie wspominał ani słowem o swoim ojcu, studiach, doświadczeniach z Nam, ani o tym, czemu harvardczyk i posiadacz Phi Beta Kappa chce zostać gliniarzem. Jego matka myślała, że kieruje nim rodzinna duma, ale nie była tego pewna do końca. JFK* INTERNATIONAL — zobaczył znak drogowy i skręcił na wielopasmową drogę wiodącą na lotnisko. Jadąc myślał o tym, jak był szczęśliwy jako rekrut, zadowolony z towarzyszy i pracy. Wspinając się pewnie po drabinie awansu, rozbrajał po drodze maniaków z łomami, przekonywał niedoszłych samobójców, chwytał gwałcicieli, udaremniał podpalenia. Udało mu się doprowadzić do aresztowania dwóch ważnych handlarzy narkotyków i zapracować na opinię znakomitego detektywa. Został raz postrzelony przez uciekających z banku rabusiów. W trzech gwałtownych potyczkach swoim rewolwerem 38-special położył bandytów usiłujących go zabić. Nikogo jednak nigdy nie zastrzelił. Po departamencie rozeszła się pogłoska, że Frank Malone nie strzela, aby zabić. Niektórzy mówili, że jest na to zbyt dobrym strzelcem. Inni różnili się w tej opinii. Każdy jednak szanował go jako policjanta, który nie kłamie, nie mąci i nie wdaje się w rozgrywki polityczne. Obecnie był dowódcą elitarnej jednostki antyterrorystycznej Nowojorskiego Departamentu Policji, raczej niezwykły awans jednego z najmłodszych kapitanów. Jednym z powodów był rejestr jego osiągnięć. Drugim, wyrafinowany styl, który pozwalał mu na utrzymywanie znajomości z zagranicznymi dyplomatami, osobistościami życia politycznego, a nawet z trudnymi ludźmi z FBI. Tylko tydzień wcześniej komisarz pogratulował mu jego „towarzyskich związków”. „Sheila Malone nie ceniła ich tak wysoko” — pomyślał, rozglądając się za zjazdem od Międzynarodo- wego Budynku Przylotów. Spotkał ją, gdy przybyła na wschód, aby studiować w szkole aktorskiej. Po dziewięciu latach małżeństwa zrozumiała, że naprawdę zamierza! pozostać gliniarzem mimo niebezpieczeństw i śmiesznie małych zarobków. Wróciła do luksusowego domu rodziców położonego w wytwornej Kalifornii — Mali- bu nad morzem, które Frank nazywał gettem Amaret- to. To było jedenaście miesięcy temu. Zabrała ze sobą ich córkę, aby zapewnić jej „stabilniejsze dzieciństwo”. Dziewczynka nie mogła dorastać w domu mężczyzny „głupiego na tyle, żeby codziennie ryzykować życiem”. Kate Malone nie widziała ojca od lipca i właśnie zamierzał ją odebrać, kiedy przyleci samolotem TWA, rejs 22. Naprawdę się martwił. Nie sprawą o rozwód, którą jego żona niedawno wniosła do sądu. W tej kwestii nie mógł nic zrobić. Starał się utrzymać ich małżeństwo w całości, ale już od kilku lat niewiele ich naprawdę ze sobą łączyło. Bolała go tylko separacja od jego własnego dziecka. Ona także musiała cierpieć. Mimo iż powtarzał sobie, że to nie jego wina, niszczyły go lęki i wyrzuty sumienia, jakie

spotykają każdego kochającego ojca. Przyjeżdżała na święta — wszystkiego razem siedem dni. Czy tak to miało już zawsze wyglądać? Od czasu do czasu spędzony razem tydzień? Czy będzie go winiła za separację? A może siebie samą, jak to dzieci często czynią? Czy ból i beznadziejna złość, czas i dystans rozdzielą ich na zawsze? Czy nie nazwie któregoś dnia innego mężczyznę ojcem? Zdarzyło się to już dwóm jego przyjaciołom. Widział na własne oczy, jak rozrywało ich to na strzępy i beznadziejnie niszczyło, przypomniał sobie wjeżdżając na parking. Patrząc na zegarek pomyślał, że spóźnił się dziesięć minut na umówione spotkanie w wieży kontrolnej. Nie tak źle, jak na taką pogodę. Spokojnie zdąży na terminal TWA. Kiedy zaparkował zielony wóz i wyszedł na padający śnieg, jego żołądek skurczył się automatycznie. Wszyscy podziwiali go za zimną logikę i samoopano- wanie, ale nie potrafił do końca zapanować nad reakcjami swojego ciała. Ono pamiętało noc, podczas której detektyw Michael Malone został zastrzelony w ciemnej uliczce. Może zawsze już tak będzie. Kapitan Frank Malone wzdrygnął się i ruszył pomiędzy sznurami samochodów w stronę wejścia. Kiedy znalazł się na chodniku, ujrzał białą furgonetkę stojącą naprzeciw głównego wejścia. W miejscu tym obowiązywał zakaz parkowania, więc musiał być ku temu jakiś szczególny powód. Zbliżył się i ujrzał napis na boku samochodu: MOUNT SINAI HOSPITAL. Karetka szpitalna miała oczywiście pełne prawo stanąć w tym miejscu na chwilę. Nie było w tym żadnego przestępstwa. Rodział 9 Wchodząc do budynku przylotów, Malone nie zauważył ich od razu. Nie oczekiwał zresztą w tym miejscu żadnego niebezpieczeństwa. Jego uwagę przykuły kolorowe flagi z całego świata, ustawione w długim szeregu na oszklonym balkonie nad ruchomymi schodami. Skłębiony tłum ludzi i hałas wypełniały po brzegi wysoką salę. Przed barierkami celnymi grupy oczekujących w podnieceniu wyglądały swoich bliskich. Przechodząc obok nich, słyszał szeleszczący francuski wysokich eleganckich kobiet z Taiti, Koreańczyków rozma- wiających w rytmie staccato, radosny śmiech kolumbijskiej rodziny i twarde sylaby młodych Szwedów, które kolidowały z rytmicznymi dźwiękami rosyjskiego i nosowym brzmieniem nowojorskiego slangu. Minął czterech zarządców w długich butach i okrągłych kowbojskich kapeluszach, których zaciąganie zmieszało się zaraz z pulsującym jidysz kilkunastu chasydzkich Żydów ubranych w tradycyjne czarne kapelusze. Tylko nieduża grupka znudzonych kierówców limuzyn, każdy z tabliczką zawierającą nazwisko oczekiwanego gościa, stała cicho w rozgadanym tłumie. Malone zatrzymał się koło punktu informacji, aby wyjąć cygaro z kieszeni marynarki. Stojąc pod wielokolorową reklamą samochodów marki Calder, zwisającą z sufitu, zapalił je i głęboko się zaciągnął. Nadal ich nie widział. Jego niespokojne oczy policjanta prześliznęły się po tłumie. Nagle ich ujrzał. Dwóch mężczyzn rozmawiało zaledwie o kilka jardów od niego. Trzeci, ze słuchawkami walkmana Sony’ego na głowie, kręcił się koło wypożyczalni samochodów. Jeszcze jeden człowiek w czapce z daszkiem i czarnym ubraniu szofera zajął pozycję obok ruchomych schodów. Czterech? Musiało ich być znacznie więcej. Nie ryzykowaliby tak małą grupą. Pewnie znajdowali się też tu i inni ludzie, których nie znał, uzbrojeni i gotowi do ataku. Świadom, że w każdej chwili mogła się zacząć strzelanina, poczuł zadowolenie, iż jego córka przylatuje na inny terminal. Skierował się w stronę ruchomych schodów. Według otrzymanych instrukcji mógł się nimi najszybciej dostać na miejsce spotkania w wieży kontroli lotów. Znalazłszy się na piętrze, rozpoznał jeszcze jednego. Jakieś dwadzieścia jardów dalej czterdziestoletni mężczyzna o szerokiej klatce piersiowej nieustannie penetrował wzrokiem tłum ludzi na parterze. Thomas Jefferson Gili był naczelnikiem Nowojorskiego Wydziału Narkotyków, a czterej policjanci w cywilnych ubraniach, których Malone rozpoznał na dole, pracowali dla niego. TJ. Gili nie znalazłby się

na lotnisku z powodu mało znaczącego przerzutu. Musiała to być jakaś większa sprawa — obława na siatkę przemytników. Gili rozmawiał ze schludnie ubraną trzydziestoletnią brunetką, która również musiała należeć do grupy jego agentów. Wyglądali raczej na zwyczajną parę średnio zamożnych ludzi z przedmieścia niż na policjantów federalnych. Obszerna torba na zakupy „Bloo- mingdale” przewieszona przez ramię dziewczyny stanowiła miły dodatek. W środku znajdowało się pewnie walkie-talkie i krótki ithaca 37- stakeout, kalkulował Malone zbliżając się do nich. Zatrzymał się kilka jardów dalej, nie patrząc w ich stronę. — Jak idzie T.J.? — zapytał cicho. Gili niespokojnie odwrócił głowę o kilka cali i rozpoznając kątem oka Malone’a, zwrócił ją w stronę swojej partnerki. — Co, u diabła, tu robisz?—zapytał zirytowanym szeptem. — Po prostu przechodziłem. Co się dzieje? — To sprawa na szczeblu federalnym. Zmykaj, Malone. Fala hałasu dobiegająca z dołu zmusiła ich do przerwania rozmowy i odwrócenia głów. Otoczony chasydami i czterema innymi osobami trzymającymi zdjęcia starszej kobiety, senator Joseph Bono rozmawiał z wysokim mężczyzną i kobietą ubraną w długie futro za kostki. Pomiędzy grupą dziennikarzy, fotografów i pół tuzinem korespondentów radiowych, wysuwających mikrofony w stronę senatora, kręciło się kilkoro dzieci. Kilka kroków dalej ustawiono dwie kamery, a trzecia grupa przedzierała się właśnie przez tłum. Gili potrząsnął głową w niemej złości. Malone rozpoznał fotografię w rękach Żydów, ale nie uznał za stosowne, aby wyjaśniać naczelnikowi DEA*, że senator i dziennikarze znaleźli się tutaj jako świadkowie znaczącego połączenia się Babci Kijowa z rodziną. I tak by go to nie zainteresowało. Liczyło się jedynie, że ich obecność stanowi dodatkową, zupełnie niepotrzebną komplikację. Mogli wypłoszyć „muła” albo ludzi, którzy przyszli po towar, lub też przeszkodzić w ich aresztowaniu. Mogło się nawet zdarzyć, że w walce zostaną wzięci jako zakładnicy albo wejdą w linię strzałów i zginą. Ich obecność wystarczała, aby na wiele sposobów zniszczyć delikatną operację przygotowywaną przez dziesiątki ludzi z narażeniem własnego życia. — Jezu... Jezu... Jezu — niecierpliwie wzdychał Gili. Trudno było poznać, czy jest to prośba czy raczej przekleństwo. Malone nie miał zresztą czasu na pyta- nia. — Cześć—rzucił Gillowi i skierował się na prawo. Przeszedł obok znudzonych ludzi oglądających telewizję na małych ekranach przymocowanych do plastikowych krzeseł, którzy zabijali w ten sposób wolny czas. Zastanowił się, czemu nie potrafią go docenić. Tak mało go naprawdę mają. Uświadomił sobie, że znowu myśli o śmierci. Zdarzało mu się to często w czasie śnieżycy. Szybko znalazł się przy szklanych drzwiach prowadzących na otwarty pomost łączący trzypiętrowy budynek przylotów z wieżą kontroli lotów — najwyższym obiektem na lotnisku. Przykryta kopułą radarową była co najmniej cztery razy wyższa niż przylegający do niej terminal. Na mroźnym powietrzu przyśpieszył kroku i po chwili znalazł się w holu. — W czym mogę panu pomóc? — zapytał z budki zaalarmowany strażnik. — Jestem umówiony na spotkanie z porucznikiem Hamiltonem z oddziału Sił Porządkowych Lotniska w biurze pana Wilbera. Moje nazwisko Malone. Strażnik spojrzał do notatnika na biurku. — Czy mogę zobaczyć pańskie dokumenty? Malone wyjął swoją złotą odznakę i kartę NYPD. — Szóste piętro, kapitanie. Winda jest z tyłu. Na ścianie przy drzwiach windy wisiała lista użytkowników wieży. Na każdym piętrze miało swoją siedzibę inne biuro Federalnego Zarządu Lotów, ale nigdzie nie widział żadnej wskazówki, gdzie znajdują się pomieszczenia kontroli lotów. „Niewątpliwie ze względu na bezpieczeństwo” —pomyślał. — „Im mniej osób orientowało się w rozkładzie, tym lepiej. A może raczej zwykły zdrowy rozsądek” — rozważał wchodząc do windy.

Szansa, że ktokolwiek będzie usiłował zaatakować wieżę, musiała być znikoma. Na górze rozlokowano pewnie więcej strażników i alarmów wzywających świetnie uzbrojone siły policyjne, które utrzymywały ostrą kontrolę nad lotniskiem. Podczas gdy FAA zajmował się ruchem powietrznym i jego bezpieczeństwem, zjednoczone Siły Porządkowe Lotniska, stworzone przez stany Nowego Jorku i New Jersey, koordynowały nadzór nad trzema ważniejszymi lotniskami stanowymi. Strażnik z dołu musiał powiadomić o wizycie, gdyż po opuszczeniu windy Malone zobaczył dwóch mężczyzn idących w jego stronę. Jeden z nich, czterdziestoletni mężczyzna o wzroście pięciu stóp i dziesięciu cali z lekką nadwagą, uśmiechał się przyjaźnie. Jego rysy wskazywały na irlandzkie pochodzenie. Drugi, znacznie wyższy i twardszy, miał szerokie muskularne ramiona, ponad sześć stóp wzrostu i nie widać na nim było ani grama tłuszczu. Jego czarna twarz, ozdobiona świdrującymi oczami, sprawiała wrażenie przystojnej. Pozbawiona uśmiechu, miała chłodny i bezosobowy wyraz. — Nazywam się Malone. Gdzie mogę znaleźć porucznika Hamiltona? — Ja jestem Hamilton — odpowiedział potężny zastępca dowódcy Sił Porządkowych Lotniska. — To jest Pete Wilber. — Witamy w wieży Kennedy’ego — z uśmiechem dodał niższy mężczyzna. — On nią zarządza — oświadczył Hamilton. Wilber wyciągnął skórzany portfelik z kieszeni koszuli, wyjął wizytówkę i wręczył Malone’owi. Z wizytówki wynikało, że Peter O. Wilber pełni funkcję dyrektora kontroli lotów w Federalnym Zarzą- dzie Lotów. Adres brzmiał: Kennedy Control Tower, JFK International Airport, Jamaica, New York 11430. Podany niżej numer telefonu musiał być zastrzeżony. — Dziękuję — powiedział Malone. — Przepraszam za spóźnienie. Hamilton zignorował jego przeprosiny. — Przejdźmy do sprawy. Jak pan się pewnie orientuje, odpowiedzialność za bezpieczeństwo lotniska należy głównie do Sił Porządkowych—niemal bezbarwnym tonem zaznaczył granice swojego terytorium—które jednak współpracują z innymi wydziałami rządu. Z naszej strony współpraca jest zawsze pełna i oczekujemy tego samego od innych. Malone zdołał ukryć uśmiech, jaki wywołało to niekryte ostrzeżenie. — Oczywiście — zgodził się grzecznie i zaciągnął się cygarem. Jego oczy skierowały się w stronę pobliskiego biurka. — Przejdźmy do mojego biura — zaproponował Wilber. Kiedy siedzieli już w dużym pokoju na końcu korytarza, Malone strząsnął popiół do popielniczki, a Hamilton podjął przerwaną rozmowę. — Wydaje nam się, że procedury bezpieczeństwa są w porządku. Wiemy, że nie są doskonałe. Ostatecznie zawsze istnieje kwestia ludzkiej omylności — ktoś zaniedba swoje obowiązki... ktoś wpadnie w panikę... Malone pokiwał głową. Styl Hamiltona był nieco lakoniczny, lecz od razu rozpoznał w nim realistycznego profesjonalistę. — Tak więc przeprowadzacie sprawdziany — zastanowił się głośno. — Właśnie o tym chcieliśmy z panem porozmawiać — odpowiedział Hamilton, patrząc z niechęcią na Wilbera, który właśnie wyjął cygaro z szuflady biurka. — To moja działka, Ben—pogodnie przypomniał mu Wilber. — Powiedz kapitanowi o testach. Zanim podjął temat, Hamilton otworzył okno. — Po każdym sprawdzianie przeprowadzamy szczegółową analizę. Mamy już kilka takich testów za sobą i oczekujemy, że świeże spojrzenie będzie potrafiło dostrzec kwestie, które umknęły naszej uwadze. Chcielibyśmy pana zaprosić na kolejną krytykę testu. ________ 73 \\V \ \£* Oczywiście, kiedy to będzie? Nie mam pojęcia — szybko odpowiedział Hamilton. — Nigdy nie powiadamiają nas wcześniej. Tak naprawdę, to nie wiemy nawet, na czym test będzie polegał.

— Termin ustalają ludzie z Waszyngtonu — wtrącił się Wilber.—Jacyś mądrale z FBI i FAA wymyślają coś niezwykle cwanego, czym mogliby nas zaskoczyć. Może to być symulowane uprowadzenie samolotu, zakładnicy, sabotaż dostaw oleju czy wiele innych rzeczy. — Jeśli się nie mylę, to powinniśmy się spodziewać czegoś w najbliższym czasie — dodał Hamilton. — Chyba masz rację — zgodził się zarządca wieży. — Każde większe lotnisko przechodzi jeden czy dwa testy rocznie. U nas od siedmiu miesięcy nic nie było, więc może to nastąpić każdego dnia. — Na przykład dzisiaj? — spytał Malone. — Wątpię, aby próbowali robić coś w taką pogodę — odpowiedział mu Wilber. — Mamy oczywiście odpowiedni sprzęt i ludzi, którzy dadzą sobie radę bez większych kłopotów, ale Waszyngton wie dobrze, że nie pragniemy żadnych dodatkowych problemów przy takiej zamieci. Oczy Franka Malone zwęziły się. — Coś pana niepokoi, kapitanie? — zapytał Hamilton. — Moja córka leci właśnie samolotem z Los Angeles. ■SB** — Naprawdę nie ma się czym przejmować — zapewnił go Wilber. — Cała armia wysoce wyszkolonych ludzi rozpoczęła nadzór jej lotu, zanim jeszcze wystartowali. Mamy świetnych specjalistów i równie dobry sprzęt. Bez chwalenia się, nasze systemy: nawigacyjny i kontroli lotów, należą do najlepszych na świecie. To jest sprzęt na każdą pogodę i do tego cholernie dobry. Hamilton podniósł się z fotela i zdecydowanym ruchem ręki rozwiał drażniący dym cygara. — Tak więc to już ustaliliśmy. Zadzwonię do pana, gdy będziemy przygotowywali następną analizę. Czy pozostało jeszcze coś do omówienia? Wilber potrząsnął przecząco głową. — Ja mam pytanie. Nie, dwa — powiedział Malo- ne. — Czy mam rację mówiąc, że nigdy się jeszcze nie zdarzył wypadek ataku grupy zawodowych terrorystów na którekolwiek z większych amerykańskich lotnisk? — Zgadza się, jeszcze nie — spokojnie odrzekł Hamilton. — Jak brzmi drugie pytanie? — Jaką bronią dysponujecie na wypadek takiego ataku? — Pistolety, karabiny, ręczne karabiny maszynowe. Mamy także opancerzony samochód. — Gaz łzawiący? Maski? Kamizelki kuloodporne? Hamilton potwierdził skinieniem głowy. — Czy ma pan coś na myśli, zadając te pytania, kapitanie? — spytał z wolna. — Zastanawiałem się nad ostrzeżeniem otrzyma- 75 d nym dziś od FBI. Podsłuchali jakieś plotki o zagranicznych terrorystach, szykujących się do większej akcji na terenie Stanów. — Wkrótce? — zapytał wysoki porucznik. — W bardzo niedługim czasie. To tylko pogłoski, ale wiemy, że zabili sporo ludzi na lotniskach w innych krajach. Nie przypuszczam, aby atak na wasze lotnisko mógł zostać zupełnie wykluczony, czy mam rację? — Zupełnie, nie — zgodził się Hamilton, wymawiając słowa z lekką ironią. — Jest pan wielkim dyplomatą, kapitanie. — Dziękuję, poruczniku. Będę czekał na pański telefon. Hamilton nie odpowiedział i wyszedł bez słowa. Malone zwrócił się do Wilbera. — To bardzo dobry policjant — dyrektor FAA odpowiedział na nie zadane pytanie. Malone spojrzał na zegarek. Za dziesięć ósma. — Moja córka przylatuje za czternaście minut, jeśli nie będzie opóźnienia. — Możemy sprawdzić na górze — zaproponował Wilber. — Zajmie to tylko kilka minut, a będzie pan miał okazję zapoznać się z rozkładem lotniska. — Dobrze — zgodził się Malone. — To lot TWA-22 z Los Angeles. Idąc do windy, Wilber zaczął wyjaśniać zasady działania systemu kontroli lotów.

— Cała kontrola jest automatyczna i niesłychanie dokładna. Kiedy samolot pańskiej córki zbliży się do granicy obszaru, który ma pod swoją kontrolą radarową centrum w Los Angeles, zostanie przekazany centrum w Denver lub Albuquerque — w zależności od tego, jaką trasą leci. Następnie będzie przekazywany z jednego centrum do drugiego, aż do Wschodniego Wybrzeża. Wzdłuż całej drogi znajduje się także sieć stacji nawigacyjnych, których zadaniem jest pomaganie pilotom w utrzymaniu planu lotu, opracowanego jeszcze w Los Angeles. — Brzmi całkiem nieźle — przyznał Malone. Wilber nacisnął guzik windy. — „Nieźle” nie określa tego dostatecznie. System jest niemal perfekcyjny — w każdym szczególe. Kiedy samolot znajdował się jakieś sto mil od nas, został przekazany Nowojorskiemu Centrum Kontroli na Long Island. To koło Islip — wyjaśnił. — Kontrola obejmuje trzy główne lotniska: JFK, La Guardia i Newark. Weszli do windy i Wilber nacisnął guzik „8”. — Jej zadanie polega na doprowadzeniu samolotu jakieś pięćdziesiąt mil stąd — kontynuował. — W tym miejscu zostanie przejęty przez TRACON w Westbury. — Przepraszam, co? — To ja przepraszam. TRACON to akronim naszej naziemnej kontroli radarowej. Pytał pan o ataki na lotniska. Może być pan spokojny, jeżeli chodzi o TRACON. Uzbrojone straże, druty kolczaste, alarmy — nikt by tam nic nie wskórał. Drzwi windy otworzyły się. — Wracając do pańskiej córki — mówił dalej Wilber, po wyjściu z windy—załoga TRACON będzie prowadziła jej samolot określając kierunek, wysokość, prędkość, aż znajdą się sześć mil od nas. W tym miejscu przejdą pod opiekę naszych kontrolerów lotów, którzy sprowadzą samolot na dół, skierują na odpowiedni pas i doprowadzą do terminalu TWA. Wskazał na pobliskie schody. — Proszę bardzo—zaprosił.—Niech się pan sam przekona. Malone podążył za nim. Stanęli przed metalowymi drzwiami. — Zabezpieczenie — krótko wyjaśnił Wilber. Włożył do elektrycznego zamka plastikową kartę zawierającą szyfr i ciężkie metalowe drzwi otworzyły się. Zeszli kilka stopni. — Nazywamy ją kabiną — szybko powiedział Wilber. Wysoka ośmiokątna sala miała po dwa grube na ćwierć cala okna na każdej ścianie. Wykonane ze specjalnego szkła, zapewniały doskonałą widoczność i mimo śniegu Malone mógł zobaczyć całą panoramę z pasami startowymi, zaparkowanymi samolotami, hangarami i budynkami. Na podjeździe trzy pasażerskie odrzutowce czekały na zezwolenie na start. W ciemnościach wyróżniały się migające kolorowe światła na ogonach i skrzydłach samolotów. Dalej jakiś samolot zniżał się do lądowania, a nieco na lewo inny dotykał już kołami ziemi. Malone rozejrzał się po sali. Wszystko miało wygląd funkcjonalny i nowoczesny. Czarny sufit po- krywały wloty ukrytych wentylatorów wyciągających dym papierosów. Na wytartym brązowo- pomarańczo- wym dywanie, który pokrywał całą podłogę, stały ciemne koszyki na śmiecie. Na ścianie wisiał rząd telefonów. Na końcu przyjemnie ogrzewanej sali stały dwa dalekopisy, chwilowo ciche. Koło biurka ciemnowłosa kobieta, odwrócona do Malone’a, rozmawiała przez telefon. Stała wyprostowana w dobrze skrojonych spodniach, a jej figura emanowała siłą i energią. „Mężczyźni musieli zauważyć tę kobietę i jej figurę” — pomyślał Malone. W pokoju znajdowało się jeszcze ośmioro ludzi. Kilka osób pracowało przy stanowiskach radarowych, stojąc lub siedząc na obracanych plastikowych krzesłach. Pracownicy byli ubrani zupełnie nieformalnie — dżinsy i sztruksy, sportowe koszulki i swetry, adidasy. W białej koszuli, garniturze i pod krawatem Wilber wyraźnie nie pasował do otoczenia. Właśnie rozmawiał przez telefon w drugim końcu sali. Kontrolerzy, studiujący ekrany radarów, mieli na głowach lekkie słuchawki z miniaturowymi mikrofonami na cienkich rurkach sięgającymi ust. Całość była połączona kablem z konsolą. Wiek pracowników wahał się od dwudziestu sześciu do czterdziestu lat. Jakiś młody człowiek z długimi

włosami, ubrany we wzorzystą koszulę, miał wygląd inteligentnego gitarzysty rockowego. 79 X NX\ \B| Na ich twarzach Malone nie dostrzegł napięcia czy niepokoju, a jedynie całkowitą koncentrację. Wszyscy pracowali wyjątkowo szybko i zdecydowanie, widocznie dobrze znając swoją robotę. Zamieć mogła stanowić dodatkowe obciążenie, ale nikt nie wydawał się przez nią zastraszony. Patrząc na ich działanie, Malone poczuł się spokojniejszy. Inną sprawą było słuchanie. Kontrolerzy znajdujący się przy radarach mówili wszyscy naraz i do tego bardzo szybko. Wyrzucali z siebie potoki słów i niezrozumiałych wyrażeń. Patrząc na rozmawiającego przez telefon Wilbera, Malone starał się zrozumieć, co mówi siedzący o jard od niego łysiejący kontroler. Nie było to takie proste. — Wschodni,osiemnaście, ciężki. Skręć w prawo. Kołuj przez Zulu i Hotel. Trzymaj się przed dwa-dwa i zostań na tej częstotliwości. Malone nie miał nawet czasu, aby to rozszyfrować, gdyż napłynął właśnie nowy potok słów. — American trzydzieści pięć. Przygotuj się do lądowania. Pas dwa-dwa, lewo. Empire dziewięćdziesiąt dwa. Wybierz pierwszy wolny skręt po lądowaniu. United pięćdziesiąt dwa. Wiatr dwa-zero-zero-jeden- -cztery. Porywy jeden-dziewięć. Gotów do startu. Clipper pięć-sześć-trzy, ciężki. Uwaga. Turbulencje przy starcie, pas startowy odrzutowców dwa-dwa, prawo. Wilber odłożył słuchawkę i wrócił do Malone’a. Nawigator w dalszym ciągu podawał instrukcje. Jego koledzy mówili równie szybko, tworząc w ten sposób niewidzialną zasłonę hałasu w tle. — W porządku, panowie — energicznie oznajmił najbliższy z nich. — Wszyscy czekający na zezwolenie na start na pasie dwadzieścia-trzy-dziewięćdziesiąt mogą przejść na jeden-jeden-dziewięć- kropka-jeden. — Mówi im, aby zmienili częstotliwość — powiedział Wilber, który stał teraz obok Malone’a. — Żadnych problemów z samolotem pańskiej córki. Dwa- dzieścia-dwa, ciężki, jest tylko o kilka minut drogi od nas. Malone westchnął z ulgą, zanim zadał następne pytanie. — Ciężki? — Jumbo jet — 747 lub DC-10 albo L-1011, jak ten, którym leci pańska córka. I jak panu się podoba nasza kabina, kapitanie? — Nigdy nie słyszałem, aby ktoś mówił równie szybko. — Nie mają wyboru—wyjaśnił Wilber.—Wszystkie większe lotniska przyjmują olbrzymią liczbę samolotów. Jesteśmy odpowiedzialni za samoloty znajdujące się i w powietrzu, i na ziemi. Na tym lotnisku nadzorujemy dziewięć mil pasów startowych i dwadzieścia dwie mile pasów do kołowania. Wszystko razem wymaga tysięcy instrukcji, a więc zarówno piloci, jak i kontrolerzy muszą mówić bardzo szybko. — Przypuszczam, że skróty, którymi się posługują, muszą być także pomocne. 81 Wilber potwierdził skinieniem głowy i wskazał na jeden z ekranów radaru. — Także i sprzęt. Mamy radar nadzoru lotniska do obserwacji wszystkich samolotów w odległości do trzydziestu mil od nas. ASDR do kontroli ruchu naziemnego, ILS, ALS i masę innego sprzętu. No i mamy cholernie dobrych specjalistów do obsługi tego wszystkiego. Zauważył, że elegancka kobieta przy dalekopisie skończyła rozmowę. — Wyjątkowy specjalista — powiedział, wskazując na nią. — Pozwoli pan, że przedstawię pana naszemu koordynatorowi kontroli lotów na tej zmianie. Inteligentna, szybka i zdecydowana — nic jej nie potrafi wyprowadzić z równowagi. Annie, czy mogłabyś poświęcić nam chwilkę? Obróciła się w tym samym momencie, co Malone, zrobiła dwa kroki w ich kierunku i stanęła. Wilber uświadomił sobie momentalnie, że coś było nie w porządku z jego koordynatorem. Właśnie coś ją wyprowadziło z równowagi i nie była to żadna błahostka. Nigdy jeszcze nie widział jej w takim stanie. Patrzyła na Franka Malone’a i wydawała się być wyjątkowo wściekła. Rozdział 10 — Czy coś jest nie w porządku? — spytał Wilber.

— Nie — odpowiedziała niemal ostro. Zwracała się do Wilbera, ale wciąż patrzyła na Franka Malone’a. — Annie, jeżeli to jest nieodpowiedni czas...—zaczął Wilber. — Nie, nie jest — przerwała mu. Mimo iż Annabelle Green ukończyła akademię FAA na pierwszym miejscu, nie zrobiła kariery jako jeden z niewielu żeńskich koordynatorów lotów przez niegrzeczne odpowiadanie swoim przełożonym. W jej głosie było coś jeszcze poza złością, zdecydował Wilber. Cokolwiek to było, nie był to odpowiedni czas na szukanie odpowiedzi. Zwłaszcza nie przy obcym. Część społeczeństwa nadal nie była całkowicie przekonana, czy nowi kont- rolerzy, przyjęci po strajkach w 1981 roku, mieli wystarczające doświadczenie, a gazety otwarcie zapytywały, czy jest ich wystarczająca liczba. Rozdmuchiwane historie o obciążeniach nerwowych i emocjonalnych załamaniach nie pomagały w pracy. To, aby jeden 83 * \X\ M z jego koordynatorów zaczął opowiadać o swoich problemach przy starszym stopniem oficerze policji, było ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował. Przedstawi ich sobie krótko i łagodnie, i przypomni detektywowi o przylocie jego córki. To powinno załatwić sprawę. — Annie, mamy tylko kilka sekund. Pozwól, że ci przedstawię kapitana Malone’a z departamentu policji. Pierwszy jednak odezwał się Malone. — Co u ciebie słychać, Annie? — Znasz kapitana? — spytał zaskoczony Wilber. — Kiedyś myślałam, że znam — odpowiedziała ciągle urażona. — Nie był wtedy kapitanem. Wilber rozpoznał w tym momencie drugi składnik jej gorzkiego spojrzenia. Annie wyraźnie czuła ból. — Byłem wtedy szczeniakiem — trzeźwo przypomniał Malone. — To tak dawno temu. Spojrzał na zegarek. — Naprawdę chciałbym z tobą porozmawiać—powiedział zdecydowanym głosem — ale nie mam teraz czasu. — Nigdy nie miałeś — odpowiedziała i wróciła do dalekopisu, który właśnie zaczął wystukiwać wiadomość. Peter Wilber nie pytał o nic, dopóki nie opuścili kabiny. Gdy zeszli po schodach do holu, przerwał milczenie. — Nie chciałbym się wtrącać w nie swoje sprawy, ale o co w tym wszystkich chodziło? Ku własnemu zdumieniu Frank Malone przypomniał sobie wszystko zupełnie wyraźnie. W szybkich, oderwanych od siebie obrazach przewinęły mu się przez pamięć sceny z ich przeszłości. Wspólne spacery nad brzegami Charles... jak kochali się — jej pierwsze doświadczenia cielesne... cichy płacz Annie, gdy ją opuszczał. — Nadal jest piękna — powiedział. — I na tyle wściekła, że mogłaby gryźć. Co, u diabła, pan zrobił tej kobiecie? — z ciekawością zapytał Wilber. — Raczej, czego nie zrobiłem. Nie zostałem. Zamiast pójść na studia prawnicze i ożenić się z nią — zaciągnąłem się do armii i zostałem wysłany do Wietnamu. — Zaciągnął się pan? Malone nawet nie zauważył pytania. — Słyszałem, że wyszła za mąż — zapytał. — Jest wdową, bardzo spokojną, do dzisiejszego dnia. — Nie miałem zamiaru... — Oczywiście. Jezu, jest pan jedyną znaną mi osobą, która wyprowadziła ją z równowagi w ciągu czterech lat. Udało się panu również nieźle poruszyć Hamiltona. — To dar — odpowiedział Malone. — Tylko tydzień temu komisarz pogratulował mi moich „wspaniałych sukcesów towarzyskich”. Wilber rozpoznał nutę goryczy dobrze ukrytą pod ironicznym tonem.