kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 860 188
  • Obserwuję1 382
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 672 990

Wager Walter - Syn Ottona

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
W

Wager Walter - Syn Ottona .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu W WAGER WALTER
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 275 stron)

1 Wager Walter - Syn Ottona ♦ Dworzec kolejowy Pennsylvania Station, Nowy Jork - 1 maja, 17.00 Odliczał każdy krok. Trzydzieści sześć... trzydzieści siedem... trzydzieści osiem... trzydzieści dziewięć. Doskonale znał liczbę kroków, jakiej wymagało przejście przez główną halę dworcową Pennsylvania Station. Wielokrotnie pokonywał dystans do schodów na przeciwnym krańcu, ale mimo to lubił liczyć kroki. Odmierzanie w liczbach poprawiało mu samopoczucie. Dawało poczucie panowania nad rzeczywistością. A to było ważne. Czterdzieści dwa... czterdzieści trzy... czterdzieści cztery... czterdzieści pięć. Liczył w milczeniu. Liczby odbijały się echem w gło- wie, słyszalne jedynie dla niego. Nie poruszał ustami, kiedy z pustym wzrokiem obszedł podróżnych, stoją- cych w kolejce po bilety kolejowe. Zatrzymał się, żeby uniknąć zderzenia z korpulentnym księdzem i spojrzał na duży zegar. 17.01. Dokładnie według planu. Opracował go bardzo starannie, wiele razy powracał do każdego etapu operacji, ściśle odmierzając je w cza- sie. Wszystkie szczegóły przećwiczył ponad dziesięcio- krotnie, jak przystało na zdyscyplinowanego podofice- ra. Nie, nawet dwudziestokrotnie. To także policzył. Schody miał teraz dokładnie przed sobą. Przypo- mniał sobie, że w dół prowadzi osiemnaście stopni. 7

Trzymając paczkę mocno w prawej ręce, zszedł po nich lekko, lecz ostrożnie. Nie wolno się potknąć. Oczy- wiście, nie potknie się. Nigdy nie popełnia błędów. Na dole skręcił w lewo i włączył się w strumień ludzi, pośpiesznie idących szerokim przejściem. Był początek wieczornego szczytu, więc wszystkim pilno było do domu. Sześćdziesiąt dwa kroki dzieliły go od wejścia do metra. Cierpliwi pasażerowie, którzy regularnie ko- rzystali z tych rozklekotanych i pokrytych malunkami pociągów, przemieszczając się przez wnętrzności me- tropolii, określali je jako linie Szóstej lub Ósmej Alei. Mnóstwo ludzi będzie jutro mówiło o linii Ósmej Alei. Miliony - i to nie tylko w Stanach Zjednoczonych. Raptem zdał sobie sprawę, że uśmiecha się z wyczeku- jącą dumą. Natychmiast przybrał wyraz obojętności, jaki malował się na tak wielu twarzach wokół niego. Nie może zostać zauważony lub zapamiętany. Jedno i drugie mogło być skrajnie niebezpieczne. Obrotowe bramki - w odległości kilkunastu metrów. Kiedy dochodził do nich, zauważył na ścianie wielki plakat z napisem KOCHAM NOWY JORK i z trudem opanował grymas. Nienawidził tego miasta i gardził jego mieszkańcami. Różnojęzyczna mieszanina czar- nych, Latynosów, Żydów oraz Azjatów przyprawiała go o obrzydzenie. Burzliwy przypływ takich rasowych śmieci zamieniał to miasto w jeden, ogromny ścieki pomyślał, wyjmując żeton metra z kieszeni. 17.04. Pociąg pośpieszny ,A” jadący na północ, opuścił tę stację przed trzydziestoma sekundami. Kolejny odje- dzie o 17.08, zatrzyma się przy 42 Ulicy i dotrze do Columbus Circle o 17.15. Stamtąd jako ekspres pogna, turkocząc i wyjąc, prosto do 125 Ulicy w Harlemie, pokonując sześćdziesiąt sześć przecznic w osiem mi- nut. Taki rozkład obowiązywał w godzinach szczytu w dni powszednie. Sprawdzał to po wielekroć. Skrupu- latnie zapisywał godziny w notesie. Nauczył się ich na 8

pamięć, po czym powyrywał kartki i spalił je. Resztki roztarł na proszek, który spuścił w toalecie. Nie może być żadnych śladów, niczego, co zdradzi- łoby go przed rozlicznymi wrogami. Dla bezpieczeń- stwa musi przez cały czas zachowywać maksymalne środki ostrożności. Matka tak go już wychowała. Musi dochować rodzinnej tajemnicy i zrealizować wielkie marzenie. 17.05. Wirujący wokół tłum gęstniał, ludzie o obojętnych twarzach poruszali się coraz szybciej, pragnąc jak naj- prędzej dotrzeć do domów. Wrzuciwszy żeton z mo- siądzu do bramki, troskliwie objął paczkę obiema ręka- mi. Tulił ją niczym maleńkie dziecko, ostrożnie wcho- dząc na peron przy torach, prowadzących na północ. 17.06. Dwie minuty. Zarówno miejsce ataku, jak i godzinę odjazdu pocią- gu wybrał z pełną świadomością. Plan przewidywał ekspres do centrum „rasowo pośledniej" społeczności. Sto Dwudziesta Piąta Ulica - serce czarnego Harlemu - stanowiła właściwy wybór. Podobnie, jak jadący na pół- noc pociąg, który opuszczał Pennsylvania Station przy 34 Ulicy o 17.08 - na samym początku szczytu. Wago- ny będą zatłoczone, choć jeszcze nie na tyle, żeby jacyś pasażerowie zbyt mocno napierali na paczkę lub utrud- niali mu wyjście. Coś sobie przypomniał i aż się wzdrygnął. Podczas jednej z próbnych przejażdżek w czasie mi- nionego miesiąca w jednym z późniejszych pociągów panował taki ścisk, że nie mógł ani drgnąć, ani dopchać się do drzwi przy Columbus Circle. Utknął w plątaninie rąk oraz korpusów, z której uwolnił się dopiero przy 125 Ulicy. Jeszcze teraz serce waliło mu na wspomnie- nie tych wszystkich ciemnych twarzy. Czuł wówczas złość i lęk. Nie przed czarnymi, powtarzał sobie. Nie, chodziło o paczkę. Nie było w tym nic z tchórzostwa. Każdy by 9

się jej bał. Za parę godzin przerażenie stanie się udzia- łem dziesiątków milionów ludzi. Incydent, przez który dojechał aż do 125 Ulicy nie miał teraz najmniejszego znaczenia. Wydarzył się 23 kwietnia. Tymczasem był już 1 maja i przechodząc na środek peronu nie czuł ani odrobiny strachu. Jeśli puls bił mu nieco szybciej niż zwykle, to przyczyna leżała w radosnym podnieceniu. Tak długo opracowywał plany i tyle czasu poświęcił przygotowaniom, a teraz nareszcie miał przejść do czynu. Mama byłaby zadowolona. Zwykły pociąg na północ przyjechał i odjechał. Po nim zjawił się ekspres na południe. W momencie kiedyodjeżdżał, usłyszał huk pociągu, nadjeżdżającego z południa. Popatrzył za siebie. Meta- liczny grzmot wzmagał się, aż w końcu fala dźwięku zalała peron. Oto i on - pociąg „A", jadący w kierunku północy. Znowu zaczął liczyć w myśli, podczas gdy pociąg zwalniał przed przystankiem. Dziewięć... nie, dziesięć wagonów; w każdym po kilkadziesiąt osób, może na- wet więcej. Ciekaw był czy pociąg przyjechał punktual- nie. Denerwowało go, że nie ma jak spojrzeć na zega- rek, ale musiał przytrzymywać paczkę obiema rękami. Dwa wagony od zewnątrz pokrywała jaskrawa twór- czość dzikusów ze sprejami. Tylko takie niezdyscy- plinowane i zdegenerowane miasto jak Nowy Jork, mogło pozwolić na podobne barbarzyństwo, pomyślał z goryczą, kiedy otwierały się drzwi. Te zwierzęta za- służyły na jego paczkę. Pasażerowie jeszcze wysiadali, kiedy inni zaczęli już wchodzić. Niektórzy wpadali lub ocierali się o idących w przeciwnym kierunku, ale nikt nie mówił ani słowa. Zupełnie, jakbyw ogóle się nie zauważali. Wsiadł jako ostatni i zajął miejsce pośrodku wagonu. To bardzo istotny moment. Musiał znaleźć odpo- wiednie metalowe oparcie lub rączkę, żeby się przy- trzymać. Za parę sekund drzwi się zamkną, a pociąg ruszy z szarpnięciem. Ktoś mógłby wówczas wpaść na 10

niego - i na paczkę. To samo dotyczyło nagłego hamo- wania i startu przy 42 Ulicy, gdzie pociąg stawał, żeby następnie potoczyć się z turkotem prosto do Columbus Circle. W razie niespodziewanego zatrzymania się gro- ziło mu także, iż wpadnie na kogoś. Kiedy spotkało go to dziewięć dni wcześniej, upuścił atrapę paczki. Nie mógł znowu ryzykować. Znalazł odpowiedni uchwyt nad głową i drugą ręką pewnie objął paczkę. Drzwi zamknęły się z głuchym odgłosem. Kiedy pociąg oddalał się od 34 Ulicy w głąb ciemnego tunelu, usiłował nie zwracać uwagi na hałas, wibracje pod nogami i żółte światła migające na zew- nątrz. W myślach jeszcze raz dokonywał przeglądu li- sty. Żadnego kontaktu wzrokowego z kimkolwiek. Nie wolno zrobić niczego, co inni pasażerowie mogli- by zapamiętać. Wyglądać na znudzonego i zmęczonego pracą, jak, oni, ale w środku zachować pełną czujność. Ani chwili odprężenia. Ponadto, dokładnie pilnować czasu. Ćwiczył to, li- cząc uderzenia własnego serca. Udawało mu się to z dokładnością do pięciu sekund na minutę. Był z tego dumny. 42 Ulica. Dwoje pasażerów wysiadło, ale ich miejsce natych- miast zajął tłum innych. Na ich widok z wysiłkiem powstrzymał błysk zadowolenia w oczach. Dwóch z nich miało na sobie ciemne garnitury, duże, czarne kapelusze i pejsy, charakterystyczne dla Chasydów - ortodoksyjnych Żydów. Brzydził się czarnymi, ale Ży- dów nienawidził jeszcze bardziej. Ci dwaj są niczym dar z niebios, pomyślał. Pociąg znowu zaklekotał, jadąc na północ. Jeszcze raz zaczął odliczać sekundy: Słyszał tykanie mijającego czasu. Nie potrafił odmówić sobie luksusu jeszcze jed- nego ukradkowego rzutu okiem na Żydów. Udając, że ogląda tablice reklamowe Ekstern Airlines, piwo Miller

oraz papierosy Carlton o niskiej zawartości smoły, de- lektował się kolejnym taksującym spojrzeniem na dwóch mężczyzn, a potem przeniósł wzrok na mapkę z trasą, na pół zamazaną farbą ze spreja. Dwie i pół minuty. Za sto pięćdziesiąt sekund wysiądzie na stacji Co- lumbus Circle, przejdzie szybkim krokiem tunelem prowadzącym do linii IRT i wsiądzie do pociągu jadą- cego na południe, do skrzyżowania Broadwayu i Siód- mej Alei. Będzie w odległości prawie siedmiu kilome- trów, kiedy to się stanie. Osiemnaście minut później opuści stan Nowy Jork. Jedna minuta - dalsze odliczanie. Zupełnie, jak pod- czas startów promów kosmicznych, które oglądał w te- lewizji. O nie, on był znacznie sprytniejszy, niż te prze- reklamowane załogi astronautów. Wszystko robił sam - a przy tym na coś podobnego nie ośmielił się jeszcze żaden człowiek ani grupa ludzi. Był o wiele lepszy, niż ktokolwiek z nich. Tylko pół minuty; już czas. Westchnął, jakby był zmęczony, rozejrzał się, żeby sprawdzić czy ktoś go nie obserwuje, po czym kiwnął głową. Nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Wszyscypasażerowie po- grążeni byli we własnym świecie myśli lub półsnu, ignorując innych, znajdujących się zaledwie o centy- metry obok. Postawił paczkę na podłodze między sto- pami. Mijały kolejne sekundy. Pociąg nagle zwolnił i „A" wyjechało z tunelu na sta- cję Columbus Circle przy59 Ulicy. Natychmiast ruszył do drzwi, świadomie przepychając się, ale i unikając konfrontacji. Panując nad gniewem, obszedł trzy mło- de, rozgadane Portorykanki i wyskoczył na peron se- kundy przed ponownym zamknięciem się drzwi. Wziął głęboki oddech. Potem odwrócił się i spojrzał na wagon, z którego właśnie wysiadł. Obaj Żydzi nadal tam byli. Zadowolony, radośnie pokiwał głową i popa- trzył na zegarek. Jadący na północ pociąg „A" miał czterdzieści pięć sekund opóźnienia.

O 17.24 pociąg dojechał do stacji przy 125 Ulicy. Drzwi otworzyły się i pasażerowie opuścili dziewięć z dziesięciu wagonów. Nikt nie wyszedł z czwartego wagonu pociągu. Przez otwarte drzwi wydobywał się jedynie straszliwy smród, przyprawiający o mdłości odór, jakby pięćdziesięciu ludzi zwymiotowało i odda- ło stolec. Kilka osób, śpieszących się, by wsiąść do czwartego wagonu, zamarło w przerażeniu. Z wyjątkiem Clarice i Arethy Jackson. Obie siostry w średnim wieku miały straszny katar i żadna z nich niczego nie poczuła. Weszłydo wagonu, pochłonięte ożywioną rozmową. Potem przestały rozmawiać, a zaczęły krzyczeć. Dzie- sięć sekund później upadły. Po upływie trzech minut nie żyły.

2 ♦ Dwanaście kilometrów na południe od 125 Ulicy, 18.19 Trzej mężczyźni siedzieli w gabinecie o wysokim suficie na parterze historycznego budynku. Był to „nowy" Ratusz, wzniesiony w 1812 r. w miejscu „sta- rego", który strawił pożar. Jeszcze przed dwiema mi- nutami dyskutowali o tym, jak przedstawić budżet policji na jutrzejszej konferencji prasowej. Teraz po- nuro patrzyli na telewizor, który wyglądał niestosow- nie pośród eleganckich, dziewiętnastowiecznych mebli i obrazów. Ekran wypełniało dziewięć czy dziesięć niebiesko-bia- łych samochodów policyjnych, co najmniej tyle samo karetek oraz kilkudziesięciu umundurowanych policjan- tów. Większość z nich stała w szerokim łuku, odgradza- jąc trzystu czy czterystu czarnych. Kobiety wrzeszczały. Dzieci płakały. Murzyni pokrzykiwali i pokazywali ręka- mi ubrane na biało załogi karetek, biegnących z noszami do wejścia do metra. - ... być może jest to najtragiczniejsza katastrofa we współczesnych dziejach miasta - kontynuowała ko- mentarz niewidoczna przed kamerą dziennikarka. - Policja nie pozwala nam zejść na stację, więc na razie nie znamy dokładnej liczby ofiar. Krążą wszelkiego rodzaju plotki. Jedna z nich - choć nie potwierdzona - utrzymuje, że może tam być aż pięćdziesięciu zabitych i jeszcze więcej rannych. Burmistrz miasta Nowy Jork, Thomas Astor Warner, pochylił się do przodu w skórzanym, obrotowym fo- 14

telu i wzdrygnął się, jak po ciosie. Kiedy kręcił głową ze zmartwieniem, na przystojnej twarzy polityka nie było ani śladu słynnego uśmiechu z czasu kampanii wyborczej. - Nadal nie ma żadnych wiadomości o tym, co tam się stało. Nie widać dymu, więc nie wezwano straży pożarnej - relacjonowała niewidzialna reporterka. Wówczas ze stacji wyszło dwóch mężczyzn. Jednym z nich był młody, czarny lekarz, a drugim potężny ko- mendant policji, którego dziennikarka rozpoznała. - Kapitanie! Kapitanie Maccarelli! - zawołała głośno, przekrzykując tumult. Westchnął i, ociągając się, podszedł do niej. W prze- ciągu sekund okrążyli go reporterzy z wiadomości te: lewizyjnych oraz z gazet. - To jest kapitan James Maccarelli, komendant dwu- dziestego szóstego komisariatu - przedstawiła go tele- widzom. - Kapitanie, czy to było zderzenie pociągów metra? Policjant z zaciśniętymi ustami pokręcił głową. - Wybuch bomby? - wypytywał dziennikarz z „Daily News". Maccarelli znowu zaprzeczył. - Więc co to było? - Coś, czego nigdy przedtem nie widziałem. A widy- wałem już sporo okropności w rejonie dwudziestego szóstego. Nie mówiąc o jeszcze gorszych rzeczach w Korei, gdzie przez ponad rok walczyłem jako żoł- nierz piechoty morskiej. Ale wszystkie tamte rzeczy są niczym w porównaniu z tym. - To znaczy, z czym? - zapytał reporter NBC. - To wprost niewiarygodne - stwierdził Maccarelli szorstkim, niepewnym głosem. Robił wrażenie oszoło- mionego i odległego, jakby wcale nie przemawiał do nacierającego tłumu dziennikarzy. - Kapitanie - prosił dziennikarz „Timesa" - czy mó- głby pan... Maccarelli wydawał się go nie słyszeć. 15

- Wszyscy są pokryci wymiocinami... moczem... i ekskrementami. Smród przyprawia o mdłości. Ciała są poplątane - to jest okropne! Kilku dziennikarzy zaczęło wykrzykiwać pytania: - Jakie ciała? - Ile osób nie żyje, kapitanie? - Czy ktoś ocalał? Maccarelliposłałimgniewnespojrzenia.Miewałjużdo czynieniaz prasą wkrytycznych sytuacjach, ale tym ra- zemtrudnomubyłozachowaćopanowanie.Uniósłwgó- rę ręce nakazując ciszę. Lawina pytań ustała. - Nikt nie przeżył - powiedział. - Wszyscy nie żyją. Mężczyźni, kobietyi dzieci, którzyjechali w tym wago- nie. Osiemdziesiąt lub dziewięćdziesiąt osób - wszyscy nie żyją! Dziennikarzenachwilęzaniemówili z wrażenia. Dzie- sięćmetrówdalej młody, czarnylekarz, którywyszedł ze stacji razem z Maccarellim, stał opartyo karetkę, niemo- gąc powstrzymać szlochu. - O, mój Boże! - wyszeptał oglądajmy reportaż bur- mistrz. Oderwał wzrok od telewizora i odwrócił się do dwu pozostałych mężczyzn w gabinecie, Jednym z nich był Charles Rosenthal, pucołowaty i łysiejący były dziennikarz z Associated Press, który dzięki znajo- mości polityki oraz poczuciu humoru okazał się cał- kiem skutecznym sekretarzem prasowym. Drugi był o dziewiętnaście kilogramów lżejszy, dziesięć lat młodszy i znacznie staranniej ubrany. Komisarz poli- cji, Vincent Xavier Grady miał ciemne włosy, jasne oczy i charyzmatyczny sposób bycia w klasycznym, „irlandzkim" pojęciu. Zdolny i ambitny, czterdziesto- czteroletni Grady był równie twardy, jak otoczaki, przez które jego wiejscy przodkowie porzucili skaliste pola Connemory, szukając szans w złotej Ameryce. - On to zrobił, Vince - gorzko powiedział Warner. - Nibyco zrobił? Narazieniewielewiemy-odpowie- dział ostrożnie komisarz policji.

- Między czwartą, a szóstą po południu, pierwszego maja - zgodnie z tym, co obiecał. Zapomniałeś? Niełatwo sobie poradzić z humanistami, pomyślał Grady. Zbyt łatwo wpadają w panikę i biorą na siebie winę. - Za pół godziny będą tam ekipy z laboratorium, i nasi najlepsi detektywi - zapewnił. - Lekarz sądowy już jest w drodze. Sprawdzą naukowo, co zabiło tych ludzi. Zaniepokojony burmistrz znowu popatrzył na ekran, na którym teraz strażacy walczyli z pożarem, który objął trzy piętra w Brooklynie, po czym nacisnął guzik pilota leżącego na biurku i ściszył dźwięk. - Powinniśmy byli coś zrobić, Vince - powiedział. - Jestem pewny, że zrobiliśmy. - Osiemdziesiąt albo dziewięćdziesiąt trupów - mruknął Warner. - Chyba nie masz pretensji do moich ludzi, co? - rzucił wyzwanie Grady. Warner nie odpowiedział. - Tom, przecież co tydzień dostajesz liściki od wa- riatów - przypomniał rozdrażniony komisarz policji. W tym momencie Rosenthal wyczuł szansę na zada- nie mu pytania. - Czy jest to coś, o czym powinienem wiedzieć? Warner zawahał się. W przeciwieństwie do Gra- dy'ego, który wziął słuchawkę jednego z telefonów na biurku i wykręcił numer bezpośredniego połączenia ze swoim asystentem. Po chwili wydawał polecenia. Bur- mistrz miasta NowyJork słuchał, pokiwał głową i głę- boko zaczerpnął powietrza. - Dobrze, Charlie - zaczął - jakieś cztery czy pięć dni temu dostałem list. - I jeszcze jedno - mówił do słuchawki Grady - ściągnijcie tu tego sukinsyna Blooma. Zaraz.

3 Jeśli nie liczyć zielonych drzwi, w wyglądzie czte- ropiętrowego budynku licowanego Piaskowcem pod numerem 23 przy 10 Ulicy Zachodniej nie było niczego nadzwyczajnego. Przypominał wszystkie pozostałe ka- mienice w tej ładnej dzielnicy mieszkaniowej na pół- nocnym krańcu Greenwich Village na Manhattanie. Od zewnątrz nic nie zdradzało faktu, iż w środku regular- nie zbierała się grupa najprzebieglejszych i najbez- względniejszych ludzi w Ameryce, którzy zajmowali się wyjątkową odmianą wojny. W małym pokoju na pierwszym piętrze, wychodzą- cym na ogród z tyłu, dwóch wojowników toczyło bez- pardonową walkę. Jeden z nich - o kwadratowej twarzy i brwiach unoszących się za grubymi okularami - był nurkiem i podwodnym saperem marynarki, zanim zo- stał wybitnym neurochirurgiem. Jego oponent był o ćwierć wieku młodszym i przystojnym trzydziesto- pięciolatkiem z rewolwerem kalibru 0,38 cala w kabu- rze pod ramieniem. Miał kręcone wł0sy, piwne oczy oraz skłonność do mówienia prawdy, która to cecha przysporzyła mu sporo wrogów. Niecały rok wcześniej jeden z nich usiłował go zabić, kiedy Wychodził właśnie z tego budynku. Dwaj przeciwnicy siedzieli naprzeciwko siebie przy ozdobnym i sławnym w środowisku szachistów stole. Stanowił on ich pole bitwy. Pierwotnie należał do świętej pamięci Franka Marshola, wspaniałego amerykańskiego mistrza, który patronował temu ekskluzywnemu klubo- wi szachowemu. Ponieważ gracze ci byli dwoma najle-

pszymi szachistami w wielkim mieście, kilkunastu in- nych członków stało wokół i przyglądało się w milcze- niu. W skupieniu powstrzymywali oddech i czekali, że- by przekonać się czy dr Edward Hackett uniknie pułapki Blooma. Chirurg z zaciśniętymi ustami uważnie wpatrywał się w pionki. Minęła minuta, zanim dokonał wyboru. Zrobił ruch białym skoczkiem. Bloom patrzył na histo- ryczny stół, na którym grywało tak wielu mistrzów, ale był zbyt zamyślony, żeby go widzieć. Rozważając róż- ne możliwości, wykonywał obliczenia i przeliczenia, po czym przesunął czarnego króla. Zachwycony, że prze- ciwnik połknął przynętę, Hackett dramatycznym ge- stem cofnął białą królową. Kibice przytaknęli z podziwem. Przełamał blokadę, i to pomysłowo. Niespodziewanie partia, w której wyraźną przewagę miał Bloom, znowu przerodziła się w wyrównaną walkę. Promieniejąc dumą i odzyskaną pewnością siebie, Hackett mógł w końcu zatriumfować, jeśli nadal będzie tak twórczy. Wówczas coś zadrżało pod marynarką Davida Blo- oma. Był to pager - taki, który wibruje, zamiast budzić wszystkich dookoła. Skupiony na rozgrywce Bloom ig- norował go przez kilka sekund. Potem sięgnął pod marynarkę, jednym palcem muskając broń pod lewą pachą i wyłączył elektroniczne urządzenie. Następnie przesunął do przodu czarną królową. Chirurg wzdrygnął się. Uśmiech znikł z jego twarzy. Zrozumiał to, co stało się również jasne dla obserwato- rów. Jeszcze trzy ruchy i Hackett będzie skończony. Nie miał szans. Jako dżentelmen i dobry szachista, wiedział, co powinien zrobić. Przewrócił swojego króla, przyznając się do porażki, sztywno wstał i z przymusem wyciągnął rękę. Bloom uścisnął ją, po czym odwrócił się. - To naprawdę nie jest w porządku - wymamrotał Hackett. - Powinno się zabronić przynoszenia pagerów do klubu.

Fakt, iż urządzenie Blooma nie robi hałasu i ożyło już po tym, jak chirurg wykonał fatalny ruch, nie miał najmniejszego znaczenia dla wyniku meczu. Bloom postanowił jednak uniknąć bezsensownej konfrontacji. - Masz rację - przyznał. - Powiedz to prezesowi klubu. - Przecież ty jesteś prezesem, David! Bloom szybko podszedł do telefonu i zadzwonił do biura. Przedstawił się. Potem przez dwadzieścia sekund słuchał. - Będę czekał na zewnątrz - powiedział. Wychodząc z budynku, odruchowo popatrzył w le- wo i w prawo. Minęło ponad dziesięć miesięcy od mo- mentu, w którym zdemaskował grupę skorumpowa- nych gliniarzyw wydziale narkotyków. Nie spodziewał się nowego zamachu na swoje życie tego wieczoru, ale ostrożność weszła mu w krew. Poza tym, ponowny przydział do zadań antyterrorystycznych sprawił, że porucznikowi Davidowi Bloomowi przybyło dużo no-, wych, nie unikających przemocy wrogów. 18.37 Nieoznakowanywóz policyjnypodjechał pod numer 23 przy 10 Ulicy Zachodniej i Bloom poznał wąsatego kierowcę. Sierżant Gabriel Velez, któryukończył Akade- mię Kryminalistyki Johna Jaya i posiadał przydatną wiedzę na temat karaibskich oraz południowoamery- kańskich grup rewolucyjnych, był doradcą Blooma w sprawach ulicy. - Jak to wygląda? - zapytał Bloom, wsiadając do samochodu. - Ciężka sprawa. Osiemdziesiąt lub dziewięćdziesiąt trupów i nikt nie wie, co się stało. Syrena? - Wszystko. Velez postawił błyskające światło na dachu sedana, włączył syrenęi wcisnął pedał gazu. Urodzonyw Bron- xie z ojca Kolumbijczyka oraz matki Portorykanki, na- leżał do tych nowojorczyków, którzy uwielbiają jeździć z dużą prędkością. Bloom mówił mu, że chyba coś jest 20

nie tak z jego męskością, ale Veleza nic to nie obcho- dziło. Szybka jazda zapewniała mu przypływ adrenali- ny. Poza tym był jednym z najlepszych kierowców w całej policji miasta Nowy Jork. Sedan z miejsca przyśpieszył. Velez posiadał ency- klopedyczną wiedzę o mieście, znał ulice, światła i wszelkie skróty. Jeszcze w drodze do klubu szacho- wego zaplanował sobietrasę. 125 Ulica w dziewięć mi- nut. Nic łatwiejszego. Pomocnebyło równieżwyciesyreny. Kierowcyzjeż- dżali na boki przed onieśmielającym rykiem, niczym przed toporem rzeźniczym i nieoznakowanysamochód pędził na północ. Jak zwykle, znalazło się paru, którzy ociągali się z ustąpieniem drogi. Fachowo przemknął międzyich pojazdami, czerpiącprzyjemnośćz własnych umiejętności, kiedy przy wyprzedzaniu dzieliło go od nichzaledwiedziesięćczypiętnaściecentymetrów. Blon- dynazakierownicąbiałegoCadillacazaklęła, awłaściciel zielonejpółciężarówkipokazałmuśrodkowypalec.Zig- norował ich. Ruchzacząłmalećwpobliżu79Ulicy,amigająceżółte światłanaAleiAmsterdamskiejpomogłymuutrzymać prędkość. Samochód zwolnił dopiero po przejechaniu 110Ulicy. Velezniechciał ryzykowaćpotrąceniakogoś przed katedrą św. Jana przy 112 lub przed uniwersyte- tem Columbia, dwie przecznice dalej na północ. Kiedymijali stare, ceglane akademiki męskieColum- bii, Bloom oddał się wspomnieniom o swoich studen- ckich czasach-na mniej więcej dziesięć sekund. Później powrócił myślami do pytania, które dręczyło go od chwili wyjścia z Klubu Marshola. Dlaczego detektywa w randze porucznika, oddelegowanego do działań anty- terrorystycznych, pilnie wzywano do katastrofy w me- trze? Ciągle jeszcze zastanawiał się nad tym, kiedy Velezzatrzymał samochódna125 Ulicy, tużoboktłumu ciekawskich. Na stacji metra, sześć metrów pod powierzchnią uli- cy, około dwudziestu sześciu policjantów wykonywało 21

swoje obowiązki. Kilkunastu stało wzdłuż peronu, z którego pasażerowie udawali się na południe i pilno- wało, żeby opuszczali oni stację przez wyjścia położo- ne jak najdalej od pociągu śmierci. Stał tam nadal, niczym metalowy grobowiec tarasując tory ekspresów, jadących w kierunku północnym. Pozostali byli na peronie naprzeciw. Otrzymali zada- nie nie dopuszczania nikogo do wagonu wypełnionego zwłokami. Spędzili tam już prawie godzinę. Niektórzy okazywali skrępowanie, inni znudzenie, a jeszcze inni ciekawość. Co tu się stało? Dlaczego wszyscy pasażero- wie zmarli? Do najbardziej zaintrygowanych tą tajemnicą nale- żał posterunkowy Lester Wellesley. Był dwudziesto- trzyletnim mężczyzną, który wstąpił do policji zaledwie przed siedmioma miesiącami. Brakowało mu jeszcze pewnej biernej cierpliwości nowojorskiego gli- niarza. Z pewnością nie była to rutynowa sprawa. Nic podobnego nie wydarzyłoby się w niewielkim, rodzin- nym miasteczku Wellesleya na północy stanu. Do diabła, tę górską mieścinę zamieszkiwało raptem sześciuset ludzi. Czy w tym jednym wagonie metra rzeczywiście mogło być aż osiemdziesiąt lub dzie- więćdziesiąt trupów? Prawdopodobnie zostały porażone prądem. Zapewne jakiś idiotyczny wypadek z trzecią szyną. Wszyscy uwa- żali, że metro w tym mieście jest w opłakanym stanie - brakowało pieniędzy i konserwacja pozostawiała wiele do życzenia. Tak, porażenie prądem wyjaśniałoby, dla- czego zwłoki pokryte były własnymi odchodami. Czy nie tak działo się ze skazańcami, którzy umierali na krześle elektrycznym? Wellesley słyszał tego rodzaju opowieści, ale właściwie w nie nie wierzył-aż do teraz. Zdecydowanie nie dawał wiary bzdurom o bakteriach czy wirusach, jakie opowiadał sierżant Costello. Trakto- wał je jako brednie z pogranicza fantastyki. Uważał za absolutnie wykluczone, żeby jakiś wirus mógł zabić tylu ludzi w przeciągu dziewięciu czy dziesięciu minut mię- 22

dzy 59 Ulicą a 125 Ulicą. Tego rodzaju bakterii nie mieli nawet Rosjanie! Gdyby jednak założyć, że oni - lub kto- kolwiek inny - dysponowali nimi, niby dlaczego mieliby robić z nich użytek w nowojorskim metrze? Przypomniał sobie stary gangsterski film, który kie- dyś widział w telewizji. „Usmażysz się na gorącym fo- telu, Tony", ostrzegał gliniarz jakiegoś zabójcę do wy- najęcia z lat dwudziestych. Wówczas krzesło elektrycz- ne nazywano gorącym fotelem. To musiał być jeden z powodów straszliwego smrodu. Ci ludzie dosłownie się usmażyli. Sama myśl wprawiała w przerażenie. Wellesley musiał zobaczyć to na własne oczy. Jakiś lekarzyna w okularach grubości denka od butelek, rzucił jedno spojrzenie, spa- nikował i krzyknął do załóg karetek, żeby się nie zbliżały. Chwilę później podobne polecenie wykrzyczał inny le- karz, tym razem Murzyn. Żaden z nich nie wszedł do wagonu, żeby obejrzeć ciała. Wyjaśnili, że jest to zadanie lekarza sądowego, ale tak naprawdę chyba po prostu stchórzyli. Ktoś mógł tam jeszcze żyć. Przecież to nie może być aż tak niebezpieczne, po- myślał Wellesley. Wraz z trzynastoma innymi gliniarza- mi stał tutaj - nie więcej niż piętnaście metrów od wagonu - co najmniej od czterdziestu pięciu minut. Nikomu z nich nic się nie stało. Cholera, a jeżeli kogoś w tym wagonie da się jeszcze uratować? Może nawet żyje kilka osób - nieprzyto- mnych, albo zbyt osłabionych, by wzywać pomocy. Wellesly ponownie spojrzał na wagon, ale z tej odle- głości niczego nie dostrzegł przez brudne okna. Musiał podejść bliżej. Posterunkowy rozejrzał się na boki, stwierdził, że nikt go nie obserwuje i postanowił zaryzykować. Jeżeli sierżant się wkurzy, najwyżej go opieprzy. To niezbyt wysoka cena za ocalenie ludzkie- go życia. A może nawet otrzyma pochwałę. Ruszył szybko do otwartych drzwi. Zachowa ostroż- ność. Nie wejdzie od razu do środka. Kiedy znalazł się 23

nieco bliżej, zaczerpnął powietrza i wstrzymał oddech. To powinno ustrzec go przed najgorszym odorem z wnętrza. Był wystarczająco okropny z odległości piętnastu czy dwudziestu metrów, a w samych drzwiach musiał być nie do zniesienia- - Hej, Les! - zawołał ktoś. - Odejdź stamtąd! - głośno krzyknął inny policjant. Wellesley stanął przy otwartych drzwiach. Widok niesamowitej plątaniny ciał przyprawił go o szok, ale zmusił się do podejścia jeszcze bliżej. Musiał wie- dzieć. Chwycił framugę drzwi i pochylił się do przo- du, wypatrując jakichkolwiek oznak życia. Powiódł oczami najpierw w lewo, potem w prawo. Nasłuchiwał z nadzieją. Nic. Nawet najmniejszego ruchu. Absolutnie żadnegp dźwięku. Odepchnął się i wrócił na miejsce. - Co ty wyrabiasz, do diabła, Les? - Myślałem, że może ktoś... Wygląda na to, że wszy- scy nie żyją - odpowiedział. - Sierżant przetrzepie ci tyłek, Wellesley - ostrzegł go starszy rangą kolega. Lester Wellesleywzruszył ramionami i pociągnął no- sem. Sięgnął po chusteczkę. Lepiej nafaszerować się witaminą C, pomyślał wydmuchując nos. To może być początek kolejnego paskudnego przeziębienia. Zaledwie piętnaście sekund później znowu musiał skorzystać z chusteczki. Ciekło mu z nosa. Dzisiaj spróbuje przespać dziesięć godzin. To zawsze poma- gało przy przeziębieniach. Zaczął chodzić tam i z powrotem. Cholera, ciągle ciekło mu z nosa, a po- nadto czuł ucisk w klatce piersiowej- A może to po- czątek grypy. Albo też jakiś rodzaj uczulenia. Istniało ich tak wiele. Próbował sobie przypomnieć, co ostatnio jadł. Nagle zaćmiło mu wzrok. Poczuł straszliwe skurcze żołądka i zatoczył się z bólu. Słyszał, jak ktoś woła go 24

po imieniu, ale nic nie widział. Całe ciało zapłonęło w agonii. Wszystko działo sie tak szybko. Otworzył usta, żeby wezwać pomoc, ale nie wydusił z siebie ani słowa. Jęknął. A potem opanowały go nudności.

4 ♦ 125 Ulica, Manhattan, Nowy Jork - W dziewięć minut z Dziesiątej Ulicy. Nieźle, co? - zapytał Velez, kiedy wysiedli z samochodu. - Nieźle - beznamiętnie przyznał Bloom i ruszył po- przez tłum w kierunku policyjnego kordonu. Velez przyśpieszył, żeby dotrzymać mu kroku. Wkrótce po- deszli na tyle, że ujrzeli sznur biało-niebieskich wozów poUcyinych, kilka ciężarówek służb awaryjnych oraz kilkanaście karetek. - Uśmiechnij się - poradził Velez. Bloom kiwnął głową w stronę sporej gmpy dziennika- rzy, korespondentów agencji i reporterów telewizyjnych. Było też dziewięciu lub dziesięciu radiowców z magneto- fonami i nadajnikami. Wszystkie stacje telewizyjne w mieście, a także główne sieci miały na miejscu swoje ekipy, z gotowymi kamerami, sprzętem dźwiękowym oraz oświetleniowym. David Bloom skręcił w lewo, żeby uniknąć reporterów. W zeszłym roku prasa przez dwa miesiące poświęcała mu znacznie więcej uwagi, niż sobie życzył. Zrobiono z niego bohatera środków masowego przekazu. Wybór ułatwiał im fakt, iż był przystojny, należał kiedyś do elitarnej korporacji studenckiej Phi Beta Kappa i został mistrzem w szermierce ligi uniwersyteckiej. Bloom ode- grał też kluczową rolę w wyłapaniu nieuczciwych glinia- rzy w nowojorskiej policji. Nie lubił rozgłosu w równym stopniu, jak wielu kolegów gardziło nim z tego powodu. Nadal drżał na samo wspomnienie podpisu pod zdjęciem w „New York Post", nadającego mu miano Supergliny. 26

Zdecydowany na wymknięcie się kamerom, Bloom z daleka obszedł podniecony dziennikarski tłumek. Ale musiał od razu zmierzyć się z innym problemem. Czte- rech policjantów, których posłał do więzienia za prze- kupstwo, pracowało w miejscowym komisariacie. Było prawie pewne, że w dalszym ciągu pracowali tu jeszcze ich przyjaciele - niewykluczone, że niektórzy z nich w tej chwili znajdowali się o parę metrów od niego. Chociaż większość nowojorskich policjantów oficjalnie wyrażała wstręt dla „zgniłych jabłek", porucznik David Bloom nie mógł spodziewać się ciepłego powitania na terenie dwudziestego szóstego. Pilnujący wejścia funkcjonariusz o lnianych włosach natychmiast poznał Blooma, ale udał, że nie wie z kim ma do czynienia. Postanowił dać nauczkę temu zarozu- miałemu bucowi. - Musisz cofnąć się do innych dziennikarzy, stary - powiedział. Była to jawna prowokacja, jednak Bloom potraktował ją z opanowaniem. Szybko uniósł rękę, aby zapobiec wybuchowi swojego współpracownika, a drugą wyjął legitymację porucznika. - Przepraszam - skłamał złośliwy policjant i prze- sunął się na bok. Bloom wszedł, a Velez zatrzymał się, żeby przeczytać nazwisko na naszywce posterun- kowego. - Stennis, tak? ja nazywam się Gabriel Velez. Zapa- miętaj to, stary. Osobiście będę pamiętał o tobie, Sten- nis. Nigdy nie zapominam przemądrzałych facetów - ani głupawych. Zanim policjant zdążył przemówić, Velez gniewnie machnął mu swoją legitymacją przed oczami, w któ- rych pojawił się strach. - Mnie nie wylegitymujesz? - Sierżancie, ja tylko... Velez bez słowa odsunął go na bok. Bloom właśnie podchodził do kapitana Jamesa Maccarelliego, który sprzeczał się z brzuchatym lekarzem z pogotowia. 27

- Ci ludzie tam oszaleją, jeżeli karetki odjadą - tłu- maczył Maccarelli. - Muszą zostać przynajmniej do przyjazdu ciężarówek. - Ale co minutę jest mnóstwo nowych pilnych wez- wań, panie kapitanie. - Niemogę ryzykować rozruchów, do diabła -odpo- wiedział Maccarelli i popatrzył na zegarek. - Ciężarówki powinnytu być lada chwila - zapewnił go lekarz. - Więcpoczekamy. To wszystkojestbardzodziwne, doktorze. Nie pozwalacie nam policzyć ciał, przenieść ich, a nawet zbliżyć się do nich. Jest pan pewny, że wie, co robi? - Gdybym był, otworzyłbym praktykędermatologicz- nąwBeverlyHills-padłaodpowiedź.-Proszęposłuchać, kapitanie, po prostu postępuję zgodnie z procedurą usta- loną dla tego rodzaju katastrof. - Jakiego rodzaju? - Powiem to panu po sekcjach zwłok. Zaraz wracam. Lekarzodszedłwkierunkukaretek.Maccarellipokręci! głowąz frustracjąi wtym momenciedostrzegł Blooma. - On jest przerażony, Dave - powiedział -ja zresztą również. Potem zadał pytanie, którego Bloom się spodziewał. - Co tu robisz? - Wykonuję rozkaz komisarza. - Przypuszcza, że mamy do czynienia z aktem ter roryzmu? - Kazano mi jedynie - ostrożnie wyjaśnił Bloom - przyjechać tutaj, rozejrzeć się i o ósmej złożyć meldu- nek. Maccarellimógłbynieprzyjąćtakiegowytłumaczenia od kilku innych poruczników, aleDavidowi Bloomowi uwierzył. Nawet ci, którzy mu zazdrościli lub nienawi- dzili go, wiedzieli, że nie kłamie. - Co słyszałeś? - zapytał Maccarelli. - Że coś się stało w metrze i macie wagon z osiem- dziesięcioma lub dziewięćdziesięcioma zwłokami. 28

W tej chwili w wejściu do metra pojawił się umundu- rowany sierżant i ruszył ku nim. - I to by było mniej więcej na tyle, Dave - powiedział Maccarelli. -W jednym z wagonówsąsami nieboszczy- cy, przy czym nikt nie ma nawet cholernego zadrapa- nia. Co jest, sierżancie? - Nie miałem pojęcia, że on to zrobi, kapitanie - jęknął Costello. - Niby był nowy, ale nigdy jeszcze nie złamał rozkazu. - Co się stało? - Ten całyWellesleywpadł na pomysł, że ktoś może jeszczetam żyć. Zanim ktokolwiek zdążył go powstrzy- mać, podszedł do otwartych drzwi i wetknął głowę - tylko głowę - do wagonu, żebyto sprawdzić. Zaledwie piętnaście, może dwadzieścia sekund, kapitanie. - Co mu jest? Costello pokręcił głową. - Chyba nie żyje. Bloom nie potrafił się powstrzymać: - Chyba? - Kiedyzobaczyli, że wymiotuje... Potem dostał kon- wulsji i wtedyjuż nikt nie ośmielił się podejść do niego. Leżyna peronie, caływ wymiocinach i moczu, jak tam- ci w wagonie. - Cofnij swoich ludzi trochę dalej - polecił komen- dant. - Tylko piętnaścielub dwadzieściasekund - gniewnie powtórzył Costello. -Co za cholera jest w tym wagonie? - Dopilnuj, żeby wszyscy trzymali się co najmniej cztery metry od niego - powiedział Maccarelli. - Nie chcę stracić nikogo więcej. Dotyczy to również porucz- ników. - Chyba nie każesz mi tam zejść? - upewnił się Bloom. - Z odległości czterech metrów i tak nic nie zoba- czysz, Dave, a w żadnym wypadku nie pozwolę niko- mu podejść bliżej. Komisarzowi się to nie spodoba. Drobiazgowyi wy magający, będzie oczekiwał pełnego meldunku. 29

- Czy masz coś przeciwko temu, żebym zadał parę pytań sierżantowi? - Rób co chcesz. - Czy ten posterunkowy zrobił coś jeszcze - dotykał czegoś? - To znaczy zwłok? Nie przypuszczam - odpowie- dział Costello. - To znaczy, czegokolwiek. Costello potarł brodę, usiłując sobie przypomnieć. - Nie... chwileczkę. Mówili, że oparł się o framugę drzwi. - Dziękuję, sierżancie. - Kapitanie, co robimy z Wellesleyem? - zapytał Co- stello. - My, nic. To oni mają zająć się jego ciałem i pozo- stałymi. MaccareWi pokazał trzy duże ciężarówki, przejeżdża- jące właśnie przez policyjny kordon. Kiedy Costello ruszył do wejścia do metra, samochody zatrzymały się i wysiedli z nich młodzi mężczyźni w kombinezonach. Od razu zaczęli wyładowywać metalowe skrzynie i pla- stikowe worki. Na oliwkowozielonych ciężarówkach nie było żadnych oznakowań, ale Bloom wiedział, skąd są. - Wojskowe ekipy odkażające - powiedział. - Z licznikami Geigera, maskami przeciwbakteryjny- mi i przeciwgazowymi, oraz wieloma innymi wynalaz- kami Królika Bugsa - potwierdził Maccarelli. Jak tylko wojskowi wyjmą swój egzotyczny sprzęt i włożą złowieszczo wyglądające kombinezony ochron- ne, wśród dziennikarzy nastąpi prawdziwe poruszenie, pomyślał Bloom. Reakcja ludzi z sąsiedztwa, czekających w napięciu na najbliższych, którzy nie wrócili do domu, może być jeszcze bardziej gwałtowna. - Wracam do komisarza - powiedział Bloom. - A przy okazji, kapitanie, to jest sierżant Velez. Pracuje ze mną. - Maccarelli skinął głową, przyjmując to do wiadomości i zastanawiał się, co Bloom powie komisarzowi. - Bądź w kontakcie, Dave - poprosił tylko.

Wiadomość była jasna: ta sprawa należy do Dwudzie- stego Szóstego. Gdyby Bloom czegoś się dowiedział, powinien niezwłocznie go zawiadomić. - Możesz na to liczyć - zapewnił kapitana. Ekipy odkażeniowe otwierały skrzynie akurat w chwili, gdy Bloom i Velez doszli do policyjnej bloka- dy. Wszyscy dziennikarze skupią uwagę na mężczy- znach w kombinezonach, powiedział sobie Bloom. Przy odrobinie szczęścia znajdzie się w nieoznakowanym samochodzie i odjedzie stąd niezauważony. - Poruczniku Bloom! Hej, poruczniku Bloom! Zauważyła go jedna z dziennikarek telewizyjnych, atrakcyjna kobieta o brązowych włosach do ramion oraz energii, która wystarczyłaby na rozpędzenia lokomoty- wy. Biegła w jego kierunku, a kamerzysta i dźwiękowiec trzymali się tuż za nią. - Liz Trotta, CBS - przedstawiła się, podtykając mu mikrofon. - Wiem - odpowiedział, nie zwalniając kroku. - Czy to terrorysta, poruczniku? Poruczniku? Bloom nadal szedł. W przeciągu sekund wraz z Vele- zem wtopili się w tłum i znikli z pola widzenia oburzo- nej dziennikarki. Była poirytowana, ale jako rutyniarka, skupiła uwagę na ludziach w kombinezonach. Załogi karetek zaczynały wsiadać do swoich pojazdów. Zasko- czeni i ciekawi, dziennikarze ruszyli przed siebie, żeby sprawdzić, co się dzieje. Odjazd karetek w tym mo- mencie nie miał sensu - zwłaszcza pustych. Wtedy Bloom i jego asystent posłyszeli ten odgłos. Był to straszny krzyk i tumult - okropnie głośny. - Wkładają kombinezony - powiedział Bloom. Miał rację. Widok fachowców od odkażania, nakłada- jących coś, co przypominało skafandry kosmiczne, wprawił w zadziwienie prasę i jeszcze bardziej prze- straszył już pełny obaw tłum. Poruszony rozpaczliwy- mi krzykami Velez szybko otworzył samochód i obaj mężczyźni wsiedli do niego. Velez natychmiast wcisnął blokadę drzwi. 31