kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Waller Robert James - Co się wydarzyło w Madison County

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :446.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
W

Waller Robert James - Co się wydarzyło w Madison County .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu W WALLER ROBERT JAMES
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 136 stron)

Robert James Waller Co się wydarzyło w Madison County The bridges of Madison County Prószyński i S-ka Warszawa 1994

Początek Są pieśni, które wznoszą się znad błękitnej trawy, z kurzu tysięcy polnych dróg. Ta jest jedną z nich. Było późne jesienne popołudnie 1989 roku. Siedziałem przy biurku i patrzyłem w migoczący punkcik na ekranie komputera. Nagle zadzwonił telefon. Po drugiej stronie linii znajdował się człowiek nazwiskiem Michael Johnson pochodzący z Iowy. Obecnie mieszkaniec Florydy. Przyjaciel z rodzinnego stanu przysłał mu jedną z moich książek. Michael Johnson i jego siostra Carolyn przeczytali ją. A teraz chcieliby opowiedzieć pewną historię, która ich zdaniem może mnie zainteresować. Nie zdradził żadnych szczegółów, nie chciał powiedzieć nic o samej historii, gotów był jednak z Carolyn przyjechać do Iowy i porozmawiać ze mną. Zaintrygowało mnie bardzo, że byli zdecydowani przebyć taki szmat drogi dla jakiejś tam opowieści, chociaż samą propozycję przyjąłem ze sceptycyzmem. Ale oczywiście zgodziłem się na spotkanie z nimi w tydzień później, w Des Moines. W „Świątecznej Gospodzie” koło lotniska przywitaliśmy się i przedstawiliśmy sobie. Skrępowanie ustępowało powoli. Usiedliśmy przy stole, ja po jednej stronie, oni po drugiej, na dworze zapadał zmierzch, prószył śnieg. Wymusili na mnie obietnicę: jeśli nie zdecyduję się opisać tej historii, nigdy nie ujawnię ani tego, co wydarzyło się w Madison County w roku 1965, ani niczego, co w związku z tym działo się potem przez kolejne dwadzieścia cztery lata. W porządku, to brzmiało całkiem rozsądnie.

Ostatecznie była to ich opowieść, nie moja. Potem słuchałem. Słuchałem uważnie i zadawałem wiele pytań. A oni opowiadali. Mówili i mówili. Carolyn nie kryła łez, Michael jakoś się trzymał, ale z trudem. Pokazali mi dokumenty, wycinki z gazet i strony dziennika zapisane przez ich matkę, Franceskę. Kelnerka przychodziła i odchodziła. Zamawialiśmy kolejne kawy. W czasie gdy oni mówili, przed moimi oczami pojawiały się obrazy. Najpierw zawsze muszą być obrazy, dopiero później przychodzą słowa. I usłyszałem słowa, ujrzałem je zapisane na kartkach. Jakoś tuż po północy zgodziłem się opisać tę historię. A przynajmniej spróbować opisać. Decyzja, żeby podać to, co wiedzieli, do wiadomości publicznej, nie była dla nich łatwa. Chodziło przecież o ich matkę, a w pewien sposób także o ojca. Michael i Carolyn zdawali sobie sprawę, że ogłoszenie tej historii pociągnie za sobą plotki, które mogą rzucić cień na pamięć Richarda i Franceski Johnsonów. Jednak czuli oboje, że w świecie, gdzie jakiekolwiek osobiste związki uległy destrukcji, a miłość stała się sprawą umowy, ich niezwykła historia warta jest opowiedzenia. Uwierzyłem im wtedy, a teraz jeszcze mocniej jestem przekonany, że mieli rację. Badając tę sprawę i pisząc książkę, trzykrotnie jeszcze prosiłem Michaela i Carolyn o spotkanie. Za każdym razem bez słowa sprzeciwu przyjeżdżali do Iowy. Tak bardzo pragnęli, żeby wydarzenia zostały opowiedziane wiernie! Trochę rozmawialiśmy, a potem niespiesznie jeździliśmy drogami hrabstwa Madison i oni pokazywali mi miejsca, które odegrały ważką rolę w tej opowieści. Historia, tak jak ją tutaj spisuję, oparta jest - poza relacją Michaela i

Carolyn - na dzienniku Franceski Johnson, informacjach, które zdobyłem poszukując bardzo dyskretnie materiałów na północnym zachodzie Stanów Zjednoczonych, zwłaszcza w Seattle i Bellingham, a także, oczywiście, w hrabstwie Madison, wiadomościach z fotoreportażu Roberta Kincaida oraz tych, których udzielili mi współpracujący z nim dziennikarze. Podzielili się ze mną swoją wiedzą również specjaliści od sprzętu fotograficznego. Ponadto spędziłem długie godziny na owocnych rozmowach ze starszymi ludźmi, mieszkańcami stanowego domu w Barnesville, którzy pamiętali Kincaida z jego chłopięcych lat. W zrekonstruowanie tej historii włożono zatem wiele wysiłku, luki jednak pozostały. Zaprawiłem ją szczyptą własnej wyobraźni, ale dopiero wtedy, kiedy poznałem już na tyle Franceskę Johnson i Roberta Kincaida, że mogłem zaufać własnym sądom. Wierzę święcie, że bardzo zbliżyłem się do tego, co zaszło naprawdę. Najbardziej brakowało mi szczegółów podróży Kincaida przez północne stany Ameryki. Wiemy, że przedsięwziął taką wyprawę, ponieważ opublikował z niej fotografie; wspominała o tym również Franceska Johnson w swoim dzienniku, no i w redakcji pisma pozostały jeszcze jego odręczne notatki. Używając tego wszystkiego jako przewodnika, przebyłem tę samą drogę, która powiodła go od Bellingham do Madison County w sierpniu 1965 roku. Kiedy zbliżałem się do kresu mej podróży, czułem, że w jakimś stopniu stałem się Robertem Kincaidem. Przy tym największym wyzwaniem podczas tych poszukiwań i później, gdy już pisałem, było dla mnie samo odkrywanie osobowości Kincaida. Okazał się postacią trudno uchwytną. Chwilami wydawał się zupełnie zwyczajny. Kiedy indziej zaś wręcz nieziemski, można by rzec

eteryczny. W pracy był profesjonalistą w każdym calu. A jednak postrzegał samego siebie jako szczególny gatunek zwierzęcia płci męskiej, który staje się jakby przestarzały w coraz bardziej zorganizowanym świecie. Użył kiedyś sformułowania „okrutny lament”, mówiąc o swej reakcji na upływający czas. A Franceska Johnson scharakteryzowała go jako żyjącego „w dziwnych, nawiedzonych obszarach, odległych od miejsc, gdzie obowiązuje darwinowska logika”. Jeszcze dwa intrygujące pytania pozostają bez odpowiedzi. Po pierwsze, nie byliśmy w stanie ustalić, co się stało z archiwum fotograficznym Kincaida. W związku z charakterem jego pracy, powinno zostać po nim tysiące, może nawet setki tysięcy zdjęć. Nigdy nie zostały odnalezione. Możemy tylko domniemywać - opierając się na tym, jak widział samego siebie i swoje miejsce w świecie - że zniszczył je tuż przed śmiercią. Drugie pytanie wiąże się z jego życiem w latach 1975 - 1982. Informacje na ten temat są bardzo skąpe. Przez kilkanaście lat zarabiał na swe skromne potrzeby, wykonując portrety, najpierw w Seattle, a potem w okolicach Puget Sound. Poza tym nie wiemy prawie nic. Jedyną ciekawostką jest, że wszystkie wysyłane do niego przez ubezpieczenia społeczne czy związek kombatantów listy wracały z jego odręczną notatką „Odesłać do nadawcy”. Praca nad tą książką zmieniła moje spojrzenie na świat i mój sposób myślenia. Ale przede wszystkim pozbyłem się pewnej dozy cynizmu w sprawach dotyczących stosunków między ludźmi. Poznając Franceskę Johnson i Roberta Kincaida, odkrywałem, że relacje takie bywają znacznie głębsze, niż kiedykolwiek przypuszczałem. Być może i wy doświadczycie

tego samego, czytając tę książkę. Nie będzie to proste. W coraz bardziej brutalnym świecie możemy egzystować tylko budując własny pancerz, pod którym skrywamy wrażliwość. Nie jestem pewien, gdzie kończy się wielka namiętność, a zaczyna rzewna ckliwość, ale ponieważ nauczyliśmy się wyśmiewać tę drugą, a etykietkę sentymentalizmu przyczepiać prawdziwym i silnym uczuciom, trudno będzie nam wejść do królestwa delikatności, w którym rozgrywa się historia Franceski Johnson i Roberta Kincaida. Wiem, że sam musiałem pokonać w sobie tę skłonność, kiedy zacząłem pisać. Jednakże jeśli podejdziecie do opisanej na dalszych stronach historii ze świadomym zawieszeniem niewiary, żeby użyć słów Coleridge’a, z pewnością doświadczycie tego samego, co ja. W tym obszarze serca, którego nie dotknęła obojętność, możecie nawet odnaleźć, tak jak Franceska Johnson, miejsce, by zatańczyć raz jeszcze. Lato 1991.

Co się wydarzyło w Madison County

Robert Kincaid Rano 8 sierpnia 1965 roku Robert Kincaid zamknął drzwi swego niewielkiego, dwupokojowego mieszkania na trzecim piętrze wrzącego niczym ul domu w Bellingham, w stanie Waszyngton. Zszedł na dół drewnianymi schodami, niosąc przewieszony przez ramię plecak pełen sprzętu fotograficznego, a w ręce torbę. Minął hol i znalazł się na niewielkim podwórku, gdzie na parkingu dla lokatorów stała jego furgonetka marki Chevrolet. W samochodzie leżał już jeden średniej wielkości plecak, lodówka podróżna, dwa statywy, kilka kartonów z camelami, termos i torba owoców, a z tyłu gitara w pokrowcu. Kincaid umieścił plecaki na siedzeniu, a lodówkę i statywy na podłodze. Wdrapał się na tył samochodu, wetknął gitarę i torbę w sam kąt, zabezpieczając je kołem zapasowym, a wszystko związał sznurem. W wolne miejsca wepchnął czarny brezent. Wreszcie usiadł za kierownicą i zapalił papierosa, sprawdzając w myślach, czy zabrał, co należy: dwieście rolek różnego typu filmów, przeważnie o niskiej czułości kodachrome, statyw, podręczną lodówkę, trzy aparaty i pięć obiektywów, parę dżinsów i na zmianę spodnie khaki, kilka koszul oraz starą ukochaną kamizelkę z wieloma kieszeniami, która zawsze służyła mu wiernie w wyprawach fotograficznych. Dobra. Jeśli poza tym czegoś zapomniał, zawsze może dokupić po drodze. Kincaid miał na sobie sprane levisy i znoszone buty z cholewkami, koszulę khaki, od której odcinały się pomarańczowe szelki. Do szerokiego

skórzanego paska przypiął szwajcarski scyzoryk, jeszcze w oryginalnej pochwie. Spojrzał na zegarek, który wskazywał ósmą siedemnaście. Silnik zaskoczył za drugim przekręceniem startera. Kincaid cofnął samochód, wrzucił drugi bieg i ruszył powoli rozsłonecznioną aleją. Przejechał ulicami Bellingham, kierując się na południe międzystanową numer 11, potem kilka mil wzdłuż wybrzeża, a wreszcie ruszył na wschód autostradą, która doprowadziła go do szosy numer 20. I tak jadąc pod słońce, rozpoczął długą, krętą drogę przez Góry Kaskadowe. Lubił te okolice, a nic go nie goniło, więc od czasu do czasu zatrzymywał się, notował uwagi na temat interesujących wypraw, które mógł podjąć w przyszłości, albo robił coś, co nazywał „zdjęciami ku pamięci”. Dzięki nim przypomni sobie kiedyś miejsca, do których będzie mógł powrócić, by się im uważniej przyjrzeć. Już późnym popołudniem dojechał do Spokane i skręcił na szosę międzystanową numer 2, która miała poprowadzić go przez północne stany aż do Duluth w Minnesocie. Po raz tysięczny w życiu żałował, że nie ma psa, na przykład golden retrievera, który dotrzymywałby mu towarzystwa zarówno w takich wyprawach, jak i w domu. Ale tak często wyjeżdżał, a bywało że i za ocean, więc to nie byłoby w porządku wobec zwierzaka. Jednak myśl wciąż wracała. Za kilka lat będzie już za stary, by się tak włóczyć. „Wtedy wezmę sobie psa”, oświadczył iglastej zieleni migającej za oknami. Zawsze kiedy podróżował, popadał w rozmowny nastrój. Do tego też pies by się przydał. Robert Kincaid był człowiekiem samotnym, tak samotnym, jak to tylko możliwe: jedynak, oboje rodzice już nie żyli, z dalszymi krewnymi stracił kontakt, a bliskich przyjaciół nie miał.

Wiedział, jak nazywa się właściciel sklepiku spożywczego na rogu ulicy, przy której mieszkał, oraz szef sklepu fotograficznego, w którym zaopatrywał się w materiały. No i jeszcze utrzymywał dość oficjalne, zawodowe kontakty z kilkoma redaktorami pism, dla których robił zdjęcia. Poza tym nikogo właściwie dobrze nie znał ani nikt jego. Cyganie trudno zaprzyjaźniają się z innymi ludźmi, a on miał duszę Cygana. Pomyślał o Marian. Odeszła od niego dziewięć lat temu, po pięciu latach małżeństwa. Skoro on miał teraz pięćdziesiąt dwa lata, ona musiała już dochodzić czterdziestki. Marian marzyła, że zostanie piosenkarką muzyki country. Znała wszystkie ballady Weaverów i śpiewała je całkiem ładnie po lokalach Seattle. W tamtych dawnych czasach, o ile tylko był w domu, woził ją na występy, a potem siedział jeszcze chwilę na sali, gdy śpiewała. Jego długie nieobecności - niekiedy dwu lub trzymiesięczne - nie posłużyły ich małżeństwu. Zdawał sobie z tego sprawę. Kiedy decydowali się na ślub, wiedziała, jak wygląda jego praca, ale wydawało im się, że jakoś sobie z tym poradzą. Nie udało się. Po powrocie z Icelandii już jej nie zastał. Czekała na niego tylko kartka: „Robercie, nie ma sensu ciągnąć tego dłużej. Zostawiam ci harmoniczną gitarę. Pozostańmy w kontakcie”. Nie zobaczył jej więcej. Ona się nie odezwała, a kiedy rok później nadeszły papiery rozwodowe, prosiła go tylko o wolność, nic ponadto. Podpisał je, a następnego dnia złapał samolot do Australii. Na nocleg zatrzymał się w Kalispell, w Montanie, bardzo późnym wieczorem. „Przytulna Gospoda” wyglądała na niezbyt drogą i taka właśnie była. Zaniósł rzeczy do pokoju, wyposażonego w stojące lampki, jedną z przepaloną żarówką. Leżał na łóżku, czytał „Zielone wzgórza

Afryki” i pił piwo. Czuł zapach papierni w Kalispell. Rano przez czterdzieści minut biegał, zrobił pięćdziesiąt pompek, a na koniec ćwiczył mięśnie rąk, używając zamiast ciężarków aparatów fotograficznych. Ściął wierzchołek Montany kierując się do Północnej Dakoty, której płaski, monotonny krajobraz wydał mu się równie fascynujący jak góry czy morze. Miejsce to miało jakąś surową urodę. Zatrzymywał się kilka razy, wyciągał statyw i robił czarno-białe zdjęcia starych budynków farmerskich. Okolica przemawiała do jego charakteru minimalisty. Rezerwaty Indian wywołują uczucie przygnębienia z powodów dla wszystkich oczywistych, choć staramy się o nich nie myśleć. Co prawda tego typu zabudowania i w stanie Waszyngton wyglądają tak samo. Właściwie można je zobaczyć wszędzie w tym kraju. Rankiem 14 sierpnia, po dwóch godzinach jazdy od Duluth, skręcił na północny wschód w boczną drogę, która prowadziła do Hibbing i kopalni żelaza. W powietrzu unosił się czerwony pył, a przy drodze stały wielkie maszyny i pociągi zaprojektowane specjalnie do przewozu rudy na statki w Two Harbors nad Jeziorem Górnym. Spędził popołudnie na łażeniu po Hibbing, ale miasteczko nie spodobało mu się, chociaż tutaj właśnie urodził się Bob Zimmerman-Dylan. W gruncie rzeczy naprawdę lubił tylko jedną piosenkę Dylana, „Dziewczynę z północy”. Potrafił ją nawet zagrać i zaśpiewać, i teraz, kiedy zostawiał za sobą gigantyczne, czerwone dziury w ziemi, pomrukiwał ją pod nosem. Marian pokazała mu, jak akompaniować sobie na gitarze, stosując kilka podstawowych akordów. „Zostawiła mi więcej, niż ja jej”, powiedział kiedyś ubzdryngolonemu pilotowi łódek w jakimś barze w dorzeczu Amazonki. I tak naprawdę było.

Rezerwat przyrody koło miasta Superior jest naprawdę ładny. Kraina wędrowców. Kiedy Robert był młody, marzyły mu się dawne czasy; gdyby żył wtedy, mógłby zostać traperem. Teraz, gdy jechał wśród łąk, zobaczył trzy łosie, rudego lisa i całe mnóstwo jeleni. Zatrzymał się nad jeziorkiem i zrobił kilka zdjęć gałęzi o dziwnym kształcie, która odbijała się w wodzie. Potem przysiadł na stopniu furgonetki, pił kawę i palił papierosa, przysłuchując się szumowi wiatru w brzezinie. Dobrze byłoby mieć kogoś, kobietę, myślał, przyglądając się, jak dym z papierosa płynie nad wodą. Kiedy człowiek się starzeje, takie myśli zaczynają przychodzić do głowy. Ale on zbyt często wyjeżdżał. Drugiej osobie nie byłoby łatwo. Tego się już nauczył. Jak był u siebie, w Bellingham, od czasu do czasu umawiał się z kierowniczką artystyczną pewnej agencji reklamowej. Spotkał ją przy okazji jakiegoś zlecenia. Miała czterdzieści dwa lata, była bystra i sympatyczna, ale nie kochał jej i wiedział, że nigdy nie pokocha. Kiedy jednak oboje czuli się trochę samotni, spędzali wspólnie czas, szli do kina, a potem na kilka piw, by wreszcie zakończyć wieczór całkiem przyzwoitym seansem w łóżku. Ona już swoje przeżyła, miała za sobą dwa małżeństwa, przez dłuższy czas pracowała jako kelnerka w barze i jednocześnie studiowała wieczorami. Za każdym razem, gdy leżeli koło siebie po kochaniu się, mówiła mu: „Ty, Robercie, jesteś najlepszy, żaden inny nawet ci do pięt nie dorasta”. Łechtało to jego męską dumę, ale zdawał sobie sprawę, że ma dość mizerne doświadczenie, nie był więc pewien, czy ona mówi mu prawdę, czy też nie. Jednak kiedyś powiedziała coś, czego nie mógł zapomnieć. „Robercie, jest w tobie istota, której nie potrafię dosięgnąć. Brak mi siły,

by do niej dotrzeć. Czasami mam uczucie, że jesteś tutaj już bardzo długo, więcej niż trwa jedno życie, i że byłeś w miejscach, o których reszta ludzi jedynie marzy. Przerażasz mnie, choć jesteś taki delikatny. Wiem, że gdybym się nie pilnowała przez cały czas, kiedy jestem z tobą, mogłabym zatracić samą siebie”. W jakiś mroczny sposób rozumiał, o czym mówiła. Ale sam nie potrafił tego czegoś dotknąć. Nawiedzały go nieraz myśli, przeczucie tragedii połączone ze świadomością własnej fizycznej i psychicznej siły. Nachodziło go to jeszcze wtedy, gdy był małym chłopcem i mieszkał w niewielkim miasteczku w Ohio. Kiedy inne dzieci śpiewały „w garnku dziura, miły Romciu”, on uczył się melodii i słów francuskich piosenek kabaretowych. Lubił słowa i obrazy. „Melancholia” to jedno z jego najulubieńszych słów. Kiedy je wypowiadał, czuł w ustach i na wargach jego smak. Słowa nie tylko mają znaczenie, można je poczuć fizycznie, tak myślał, kiedy był mały. Podobały mu się słowa takie jak „odległy” „dymny”, „gościniec” „starożytny”, „przejście” „wędrowiec” i „Indie” ze względu na ich brzmienie, smak w ustach i obrazy, które wywoływały w jego myślach. Trzymał w pokoju listę ulubionych słów. Potem dopisywał inne słowa, łączył w całe frazy i one właśnie ozdabiały ściany jego pokoju: Zbyt blisko ognia. Przybyłem ze Wschodu z niewielką grupą wędrowców. Wieczny szczebiot tych, którzy uratowaliby mnie, i tych, którzy by mnie zaprzedali.

Talizmanie, talizmanie, odkryj swe sekrety. Sterniku, sterniku, poprowadź mnie do domu. Tam, gdzie pływają błękitne płetwale. Buchający parą pociąg odjechał z zasypanej śniegiem stacji. Zanim stałem się mężczyzną, byłem strzałą - dawno, dawno temu. Były też nazwy miejsc, które szczególnie lubił: Somali Current, Big Hatchet Mountains, Malacca Strait, mógł tak ciągnąć w nieskończoność. Wreszcie kartki papieru ze słowami, zdaniami i nazwami miejsc pokryły całkowicie ściany jego pokoju. Nawet matka zauważyła, że jest w nim coś dziwnego. Do trzech lat nie przemówił ani słowa, potem zaczął od razu używać pełnych zdań, a zanim skończył pięć lat, umiał już bardzo dobrze czytać. Szkołą się specjalnie nie interesował, czym doprowadzał nauczycieli do rozpaczy. Spoglądali na wyniki jego testów na inteligencję i mówili mu, co mógłby osiągnąć, co jest w stanie zrobić i kim może zostać, jeśli tylko sobie zamarzy. Jeden z profesorów w szkole średniej tak go podsumował: „Uczeń sądzi, że testy na inteligencję są słabą metodą oceny umiejętności ludzkich, ponieważ nie uwzględniają magii, która ma wartość zarówno sama w sobie, jak i jako uzupełnienie logiki. Sugeruję spotkanie z rodzicami”. Matka Roberta spotkała się z nauczycielami. Kiedy opowiedzieli jej o cichym oporze chłopca względem własnych zdolności, odpowiedziała: „On żyje w świecie, który sam sobie stworzył. Wiem, że to mój syn, ale niekiedy mam wrażenie, że nie jest z ciała mojego i mego męża, tylko z jakiegoś innego miejsca, do którego stara się powrócić. Doceniam wasze

zainteresowanie i postaram się zachęcić go do pilniejszej pracy nad lekcjami”. A on czuł się szczęśliwy, czytając wszystkie po kolei książki przygodowe i podróżnicze z miejscowej biblioteki czy spędzając samotnie całe dnie nad rzeką, która płynęła na skraju miasta. Nie pociągały go zabawy czy rozgrywki piłki nożnej. Taka aktywność wręcz go nudziła. Łowił ryby i pływał, spacerował albo kładł się w wysokiej trawie i nasłuchiwał dalekich głosów, które sobie wyobrażał. W tej okolicy mieszkają czarownicy - mówił do siebie. - Jeśli będziesz leżał spokojnie i czekał na nich, zjawią się. I marzył o psie, z którym mógłby dzielić te chwile. Na dalszą naukę zabrakło pieniędzy. Zresztą wcale nie miał na nią ochoty. Jego ojciec pracował ciężko, był dobry dla żony i syna, ale ostatecznie Robert musiał pójść do pracy w fabryce zaworów. Niewiele mu już wtedy pozostawało czasu na cokolwiek, w tym również na ewentualne zajmowanie się psem. Miał osiemnaście lat, kiedy zmarł mu ojciec, a ponieważ Wielki Kryzys cisnął mocno, żeby utrzymać matkę i siebie zgłosił się do wojska. W armii spędził cztery lata, które odmieniły jego życie. Mózg instytucji zwanej wojskiem, kierując się jakimiś niezwykłymi zasadami, oddelegował go do pracy w roli pomocnika fotografa, chociaż Robert nie miał nawet pojęcia, jak włożyć film do aparatu. Ale dzięki temu odkrył swe powołanie. Techniczne szczegóły nie sprawiały mu żadnych trudności. Po miesiącu nie tylko odwalał całą robotę w ciemni dla dwóch zawodowych fotografików, ale sam zaczął robić zdjęcia. Jeden z fotografików, Jim Peterson, polubił go i w wolnych chwilach

uczył subtelności zawodu. Robert Kincaid pożyczał z miejskiej biblioteki Fortu Monmouth książki poświęcone zarówno robieniu zdjęć, jak i sztuce w ogóle, i z nich się uczył. Od początku szczególnie upodobał sobie francuskich impresjonistów i sposób, w jaki Rembrandt wykorzystywał światło przy malowaniu. Wreszcie zauważył, że on sam pokazuje na swych zdjęciach właśnie światło, nie przedmioty, które stanowiły jedynie miejsce jego odbicia. Jeśli światło było dobre, zawsze znalazło się coś, co było warto sfotografować. W tym czasie pojawiły się obiektywy 35 mm i Robert kupił używaną lejkę w miejscowym sklepie ze sprzętem. Zabrał ją ze sobą do Cape May w New Jersey i spędził tydzień urlopu, uwieczniając na filmie życie na brzegu. Innym razem wsiadł w autobus do Maine, skąd wyruszył autostopem wzdłuż wybrzeża, złapał o świcie prom, który przewoził pocztę ze Stonington na Isle au Haut, i tam rozbił na jakiś czas obóz, a potem popłynął dalej Zatoką Fundy do Nowej Szkocji. Wtedy zaczął prowadzić notatki na temat miejsc, gdzie robił zdjęcia, i takich, które mógłby odwiedzić kiedyś znowu. Kiedy wyszedł z wojska w wieku dwudziestu dwóch lat, był zupełnie niezły w swoim fachu i dostał w Nowym Jorku pracę jako asystent znanego fotografika specjalizującego się w modzie. Modelki były bardzo piękne, z niektórymi umawiał się, a w jednej nawet trochę podkochiwał, ale wyjechała do Paryża i ich drogi się rozeszły. Przed wyjazdem powiedziała: „Robercie, nie wiem właściwie, kim ani czym jesteś, ale proszę, odwiedź mnie w Paryżu”. Obiecał, że przyjedzie, i naprawdę miał zamiar, ale jakoś nigdy do tego nie doszło. Wiele lat później, kiedy przygotowywał reportaż z plaż w Normandii,

znalazł jej nazwisko w paryskiej książce telefonicznej. Zadzwonił i spotkali się na kawie. Wyszła za mąż za reżysera filmowego i miała z nim troje dzieci. Świat eleganckich strojów nie fascynował go. Ludzie wyrzucali całkiem porządne ubrania albo zmieniali je pośpiesznie, zgodnie ze wskazaniami europejskich dyktatorów. Było to jego zdaniem jakieś głupie i czuł się pomniejszony, wykonując tę robotę. „Jesteś tym, co robisz”, powiedział i rzucił pracę. Mieszkał od dwóch lat w Nowym Jorku, gdy umarła mu matka. Wrócił do Ohio, pochował ją, a potem usiadł przed prawnikiem, który odczytał testament. Tylko kilka zdań. Kincaid nie spodziewał się nawet tego. Ze zdziwieniem usłyszał, że jego rodzicom udało się odkupić mały domek przy Franklin Street, gdzie przemieszkali całe małżeńskie życie. Sprzedał go i pieniądze przeznaczył na zakup sprzętu fotograficznego naprawdę pierwszej klasy. Kiedy kładł banknoty na dłoni sprzedawcy, myślał o tych wszystkich latach, w ciągu których jego ojciec ciułał te dolary, i o smutnym życiu, jakie wiedli jego rodzice. Prace Roberta zaczęły się sporadycznie pokazywać w niskonakładowych magazynach. I nagle zadzwonił ktoś z redakcji „National Geographic”. Zobaczyli w kalendarzu zdjęcie, które zrobił w Cape May. Porozmawiał z nimi, dostał niewielkie zlecenie, wykonał je jak przystało na zawodowca, i tak to się potoczyło. Wojsko po raz drugi upomniało się o niego w 1943 roku. Trafił do marynarki wojennej, a z nią na plaże Południowego Pacyfiku. Aparat zawsze miał na ramieniu. Robił zdjęcia mężczyzn schodzących z łodzi desantowych. Na ich twarzach malowało się przerażenie, które sam czuł

również. Widział ludzi przeciętych na pół seriami karabinów maszynowych i takich, co modlili się do Boga lub wzywali na pomoc matkę. To wszystko miał na swych fotografiach, nigdy nie przedstawiał tak zwanej chwały albo romantyzmu wojny. Skończył służbę w roku 1945 i zadzwonił do „National Geographic”. Robota czekała na niego, mógł zacząć w każdej chwili. Kupił motocykl w San Francisco i pojechał na południe do Big Sur, gdzie na plaży kochał się z wiolonczelistką z Carmel, potem ruszył na północ, do Waszyngtonu. Spodobało mu się tam i postanowił, że to miejsce zostanie jego bazą. Teraz miał pięćdziesiąt dwa lata i nadal obserwował światło. Odwiedził większość miejsc, których nazwy wypisywał na kartkach jako chłopiec, a potem siedząc w barze zastanawiał się, czy naprawdę tam był, przeprawiał się przez Amazonkę w trzeszczącej łodzi lub przemierzał pustynię Radżasthan na kolebiącym się wielbłądzie. Brzeg jeziora Górnego, nad którym leżało miasto Superior, był tak ładny, jak o nim opowiadano. Opisał kilka miejsc na przyszłość, zrobił kilka zdjęć, żeby móc sobie kiedyś odświeżyć pamięć, i ruszył na południe wzdłuż Mississippi w stronę Iowy. Nigdy wcześniej nie był w tych okolicach, ale uwiódł go widok wzgórz na północno-wschodnim brzegu rozległej rzeki. Zatrzymał się w hotelu dla rybaków w miasteczku o nazwie Clayton i dwa poranki poświęcił na robienie zdjęć holowników, a popołudnia na obronę przed pilotami, którzy ciągnęli go na wódkę w miejscowym barze. Wjechał na międzystanową autostradę numer 65 i przybył do Des Moines wczesnym rankiem w poniedziałek szesnastego sierpnia 1965 roku. Skręcił ostro na zachód na szosę numer 92, prowadzącą do Madison

County i krytych mostów, które powinny były się tam jeszcze zachować. Tak przynajmniej powiedzieli mu w „National Geographic”. I rzeczywiście były, co potwierdził pracownik stacji benzynowej, pokazując mu, jak powinien jechać dalej. Droga miała go zaprowadzić do wszystkich siedmiu. Pierwszych sześć znalazł bez problemu. Zaznaczył je na mapie kombinując w myślach, jak je sfotografować. Siódmy, zwany Mostem Rosemana, jakby zapadł się pod ziemię. Zrobiło się upalnie, Robert czuł, że jest mu gorąco, Harry - samochód - był rozprażony do nieprzytomności. Jeździli w kółko po żwirowych drogach, które zdawały się prowadzić tylko do kolejnych żwirowych dróg. W obcych krajach kierował się zawsze praktyczną zasadą „zapytaj trzy razy”. Odkrył, że trzy odpowiedzi, jeśli nawet wszystkie okazały się błędne, stopniowo naprowadzały go tam, gdzie chciał dojechać. Może tutaj wystarczy zapytać dwa razy. Zobaczył przy drodze skrzynkę na listy, od której prowadziła ku zabudowaniom dróżka długa na jakieś sto metrów. Na skrzynce widniało nazwisko „Richard Johnson, RR2”. Zwolnił i skręcił w dróżkę, rozglądając się w poszukiwaniu kogoś, kto udzieli mu informacji. Wjechał na podwórko i dostrzegł na ganku kobietę. W jej widoku było coś świeżego, a napój, który piła, wyglądał jeszcze bardziej orzeźwiająco. Podeszła do poręczy, spoglądając w jego stronę. Wysiadł z samochodu przyglądając się jej z uwagą. Śliczna. Albo kiedyś była taka. Albo mogła być taka znowu. I w tej samej chwili poczuł dobrze znane, stare zmieszanie, ogarniające go zawsze w towarzystwie kobiet, które choć trochę mu się podobały.

Franceska Dzień urodzin Franceski przypadał na głęboką jesień, kiedy zimny deszcz obmywał jej drewniany dom na południu Iowy. Przyglądała się kroplom, a poprzez nie wzgórzom za Middle River i myślała o Richardzie. Umarł właśnie w taki dzień jak ten, osiem lat temu, na coś, czego nazwy nie chciała nawet pamiętać. Ale teraz myślała właśnie o nim, o jego szorstkiej dobroci, niezmienności i spokojnym życiu, które jej ofiarował. Dzieci zadzwoniły do niej już wcześniej. I znowu nie udało im się przyjechać do domu na urodziny matki, chociaż były to już sześćdziesiąte siódme. Rozumiała, tak jak zawsze. Rozumiała w przeszłości i będzie rozumiała w przyszłości. I syn, i córka pochłonięci byli swoją karierą, jedno kierując szpitalem, drugie ucząc studentów. Poza tym Michael budował swoje drugie małżeństwo, Carolyn zmagała się z pierwszym. Franceska w głębi duszy była zadowolona, że nigdy nie udawało im się przyjechać na jej urodziny. Ten dzień chciała obchodzić po swojemu. Rankiem przyjaciele z Winterset wpadli na urodzinowe ciasto. Franceska zaparzyła kawę. Rozmawiali o wnukach i o tym, co się właśnie wydarzyło w mieście, o święcie Dziękczynienia i co komu kupić na Gwiazdkę. Pokój wypełniał to wznoszący się, to opadający szmer rozmów od czasu do czasu przerywany cichym śmiechem. Uświadomiła sobie, że ta atmosfera zwyczajnej codzienności podnosi ją na duchu, między innymi dlatego została tutaj po śmierci Richarda. Michael namawiał ją na Florydę, Carolyn ciągnęła do Nowej Anglii. Ale ona czuła się u siebie między wzgórzami południowej Iowy, miała

swoje szczególne powody, by tkwić pod starym adresem i cieszyła się, że to zrobiła. Przyjaciele wyjechali tuż przed lunchem. Spoglądała za nimi przez okno. Wsiedli do swych buicków i fordów, skręcili z prowadzącej do jej domu alejki w porządną drogę polną i skierowali się do Winterset. Pióra wycieraczek cierpliwie zgarniały strugi deszczu. To byli dobrzy przyjaciele, chociaż nigdy nie potrafiliby pojąć, co w niej siedzi. Nie zrozumieliby, nawet gdyby im powiedziała. Gdy mąż przywiózł ją z Neapolu tuż po wojnie, powiedział, że znajdzie tu dobrych przyjaciół. „Iowianie mają swoje wady - powtarzał - ale nikt nie powie, że nie są serdeczni dla swoich bliźnich”. I to była prawda. Kiedy się spotkali, miała dwadzieścia pięć lat - trzy lata wcześniej skończyła uniwersytet, uczyła w prywatnej szkole dla dziewcząt i zastanawiała się, co dalej. Młodzi Włosi w większości nie żyli albo byli ranni. Siedzieli w obozach jenieckich lub cierpieli na powojenną depresję. Jej romans z Niccolo, profesorem sztuki z uczelni, który przez cały dzień malował, a wieczorami zabierał ją na szalone eskapady, by poznawać od podszewki życie Neapolu, skończył się już ponad rok temu, ponieważ Franceska nie wytrzymała upartej dezaprobaty swych rodziców o tradycyjnych poglądach. Wplatała wstążki w ciemne włosy i żyła bardziej w snach niż na jawie. Ale nie zjawiał się żaden przystojny żeglarz i nikt nie wyśpiewywał serenad pod jej oknem. Twarda rzeczywistość coraz uporczywiej dawała do zrozumienia, że szanse dziewczyny maleją. Richard oferował rozsądną alternatywę: dobroć i słodką obietnicę Ameryki.

Siadywał w swym żołnierskim mundurze w kawiarni rozprażonej śródziemnomorskim słońcem i patrzył na Franceskę z powagą, na swój środkowozachodni sposób. Ona też mu się przyglądała i wreszcie postanowiła pojechać z nim do Iowy. Przybyła tu, by dać mu dzieci i z czasem przyglądać się, jak Michael kopie piłkę w zimne październikowe wieczory, oraz zabierać Carolyn do Des Moines po sukienki na uroczystość ukończenia kolejnej klasy. Kilka razy do roku wymieniała listy ze swą siostrą, która mieszkała w Neapolu, i dwukrotnie sama tam jeszcze jeździła, na pogrzeb jednego, a potem drugiego z rodziców. Ale teraz jej domem było Madison County i nie tęskniła już za rodzinnym krajem. Po południu przejaśniło się, potem, pod wieczór, znowu zaczęło kropić. Kiedy zapadł zmierzch, Franceska nalała sobie mały kieliszek brandy i otworzyła najniższą szufladę sekretarzyka Richarda. Wykonany z drewna orzechowego mebel był w rodzinie od trzech pokoleń. Wyjęła stamtąd kopertę i przesunęła po niej powoli dłonią, tak jak to robiła co roku w ten właśnie dzień. Stempel pocztowy informował: „Seattle, WA, 12 wrześ. 65”. Zawsze najpierw spoglądała na ten nadruk. To należało do rytuału. Dopiero potem przenosiła wzrok na adresata: „Franceska Johnson, RR 2, Winterset, Iowa”. A na końcu na adres nadawcy niedbale skreślony w górnym lewym rogu: „Skryt. poczt. 642, Bellingham, Waszyngton”. Usiadła na krześle koło okna, spoglądając raz na jeden, raz na drugi adres, skupiona, jakby widziała dłonie, które dotykały tej koperty. Pragnęła przywołać wspomnienie ich dotyku na jej rękach dwadzieścia dwa lata temu. Kiedy już poczuła jego dłonie na swoich, otwierała kopertę i

starannie wyjmowała trzy listy, krótki maszynopis, dwie fotografie i egzemplarz „National Geographic” z włożonymi między kartki odbitkami artykułów z innych numerów pisma. I wtedy, w półmroku, sączyła brandy i spoglądała ponad okularami na odręczną notatkę przypiętą do stron maszynopisu. Papier listowy opatrzony był prostym nagłówkiem: „Robert Kincaid, Fotoreporter”. 10 września, 1965 Kochana Francesko, Wysyłam ci dwie fotografie. Jedna przedstawia ciebie na pastwisku w pełnym słońcu. Mam nadzieję, że spodoba ci się tak samo jak mnie. Na drugim jest Most Rosemana, zanim zabrałem z niego zostawioną przez ciebie wiadomość. Wędruję po bezdrożach własnych myśli w poszukiwaniu każdego szczegółu, każdej chwili, którą spędziliśmy razem. I pytam siebie wciąż na nowo: Co się wydarzyło w Madison County? I staram się poskładać wszystko w całość. Dlatego napisałem ten niewielki kawałek, który zatytułowałem: „Spadanie z wymiaru «z»”. Posyłam ci go, próbując w ten sposób przedrzeć się przez własne zmieszanie. Spoglądam przez walec obiektywu i ty jesteś po drugiej stronie. Zaczynam pisać artykuł i nagle wiem, że piszę o tobie. Nie jestem nawet pewien, jak dotarłem tutaj z Iowy. Stary szlak jakoś przywiódł mnie do domu, choć wcale nie pamiętam pokonanych mil. Kilka tygodni temu byłem dość zadowolony ze swojego życia, przynajmniej w granicach rozsądku. Może nie do końca szczęśliwy, może nieco samotny, ale przynajmniej zadowolony. Wszystko się zmieniło.

Teraz stało się dla mnie zupełnie jasne, że już od bardzo dawna dążyłem w twoją stronę, a ty w moją. Chociaż żadne z nas do chwili spotkania nie zdawało sobie sprawy z istnienia drugiego, istniało coś w rodzaju podświadomej pewności, że będziemy razem. Jak dwa samotne ptaki szybujące nad wielką prerią. Przez wszystkie te lata, przez całe nasze życie, szliśmy ku sobie. Droga to dziwne miejsce. Wędrując gdzieś podnoszę wzrok i nagle ty idziesz po trawie ku mojej furgonetce. Jest sierpniowy dzień. Kiedy spoglądam wstecz, wiem, że było to nieuniknione - i musiało się wydarzyć tak właśnie, a nie inaczej - ja nazywam to wysokim prawdopodobieństwem niemożliwego. Więc teraz włóczę się, nosząc w sobie inną osobę. Chociaż chyba w dniu naszego rozstania nazwałem to lepiej: że z nas dwojga stworzyliśmy trzecią istotę. Musimy się jakoś spotkać raz jeszcze. Choć nie wiem, gdzie i nie wiem, kiedy. Gdybyś potrzebowała czegokolwiek lub po prostu chciała mnie zobaczyć, odezwij się. Będę tutaj, pronto. W każdej chwili możesz przyjechać - daj tylko znać. Jeżeli przeszkodą jest kupno biletu lotniczego, pozwól mi to załatwić. W przyszłym tygodniu wybieram się do Indii, ale pod koniec października już wrócę. Kocham cię, Robert PS. Reportaż fotograficzny z Madison County wyszedł całkiem zgrabnie. Szukaj go w następnym „NG”. Jeśli chcesz, mogę ci przysłać egzemplarz, gdy tylko się ukaże.

Franceska Johnson postawiła kieliszek z brandy na szerokim dębowym parapecie i zapatrzyła się we własną fotografię. Czarno-białą, format osiem na dziesięć. Nieraz trudno jej było przypomnieć sobie, jak wyglądała wtedy, dwadzieścia dwa lata temu. W obcisłych wypłowiałych dżinsach, sandałach, białym podkoszulku, z włosami rozwiewanymi porannym wiatrem, kiedy wyginała się w tył oparta plecami o płot pastwiska. Poprzez strugi deszczu widziała teraz z miejsca przy oknie właśnie to ogrodzenie. Wydzierżawiając ziemię po śmierci Richarda, zastrzegła w umowie, że pastwisko musi pozostać nienaruszone, takie jak było, choć teraz już zamieniło się w zwykłą trawiastą łąkę. Już wtedy na twarzy Franceski zaczęły się pojawiać pierwsze wyraźne zmarszczki. Przed obiektywem nic się nie ukryło. A mimo wszystko podobało jej się to, co widziała. Jej włosy były czarne, a mocne i pełne ciało wypełniało dżinsy akurat tak, jak trzeba. Ale to twarz przyciągała uwagę. Ponieważ była to twarz kobiety rozpaczliwie zakochanej w mężczyźnie, który robił to zdjęcie. Jego też widziała zupełnie wyraźnie w zakamarkach swej pamięci. Co roku przywoływała wszystkie te obrazy, metodycznie, do ostatniego szczegółu, nie pomijając niczego. Co roku powtarzała ten sam rytuał czując się jak szaman przekazujący z pokolenia na pokolenie historię plemienia. Był wysoki, chudy i żylasty, poruszał się jakby w zgodzie z falowaniem trawy, bez wysiłku, z wielką naturalnością. Jego srebrzystoszare włosy zwisały sporo poniżej uszu i prawie zawsze były zmierzwione, jakby dopiero co powrócił z długiej morskiej wyprawy