kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Weiner Jennifer - Kłamstwo z rozsądku

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
W

Weiner Jennifer - Kłamstwo z rozsądku .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu W WEINER JENNIFER
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 456 stron)

JENNHIFER WEINER kłamstwo z rozsądku

Mojej rodzinie

Mówi się, że rodzic powinien nauczyć swoje dziecko pływać. Talmud

CZĘŚĆ PIERWSZA Wszyscy już wiedzą

ROZDZIAŁ PIERWSZY Kiedy byłam mała, nasza małomiasteczkowa gazeta publikowała zawiadomienia o ślubach wraz z opisem ceremonii i sukien panien młodych. Załączano również zdjęcia oblubienic. Dwaj prezenterzy prowadzący poranny program jednej z lokalnych rozgłośni radiowych cały poniedziałkowy ranek pastwili się nad tymi fotografiami, wybierając „Obślubienicę Tygodnia", kobietę, którą uznali za najbrzydszą ze wszystkich, jakie wyszły za mąż w okolicach Filadelfii w miniony weekend. Nagrodą było dziesięciokilogramowe opa- kowanie psiej karmy. Pewnego ranka usłyszałam ich w drodze do szkoły. - Oho! Strona szósta, na dole, tak... o tak, zdecydowanie tak, mamy zwyciężczynię! - ogłosił Pierwszy Prezenter, a jego kompan zarechotał, dodając: - Największy welon nie jest w stanie ukryć takiego słonia! - Obsłonica Tygodnia! - wołał Pierwszy, gdy mama nerwowym ruchem ręki przełączyła radio z powrotem na stację publiczną. Po tym incydencie wpadłam w coś więcej niż małą obsesję na punkcie tego konkursu. Co tydzień w niedzielę rano studiowałam czarno-białe zdjęcia z taką uwagą, jakby ktoś

miał mnie z nich przepytywać. Czy ta w środku jest brzydka? Gorsza niż ta w prawym górnym rogu? Czy blondynki rzeczywiście zawsze są ładniejsze od szatynek? I czy tusza oznacza, że automatycznie jesteś paskudna? Oceniałam zdjęcia i wnerwiałam się, jakie to niesprawiedliwe. Sam fakt, że urodziłaś się z taką twarzą lub takim ciałem, robił z ciebie puentę idiotycznego programu. Potem martwiłam się o zwyciężczynię. Naprawdę dostarczano jej do domu psią karmę? Wyobrażałam sobie, jak nowożeńcy wracają z podróży poślubnej i za- stają wielką pakę w przedpokoju. A może troskliwi rodzice lub przyjaciele staną na wysokości zadania i ją usuną? Jak czułaby się panna młoda, gdyby dowiedziała się o wygranej? Jak czułby się jej mąż, wiedząc, że poślubił najbrzydszą dziewczynę Filadelfii danego tygodnia, by pozostać z nią na dobre i na złe, dopóki śmierć ich nie rozdzieli? Niewielu rzeczy byłam w tamtym czasie pewna, ale wiedziałam już, że kiedy - jeśli w ogóle - wyjdę za mąż, nie ma mowy, żebym zamieściła zdjęcie w gazecie. Już w wieku lat trzynastu byłam przekonana, że więcej łączy mnie z obślubienicami niż z pięknymi oblubienicami, i nie miałam najmniejszych wątpliwości, że najgorsze co może zdarzyć się kobiecie, to wygranie rzeczonego konkursu. Teraz jestem mądrzejsza. Para podstarzałych dowcipnisiów bawiąca się w rankingi i kwicząca nad twoim zdjęciem, a potem wysyłająca ci psie żarcie to nie najgorsze, co może się przytrafić. Najgorsze byłoby wtedy, gdyby zrobili to twojej córce. Oczywiście przesadzam. I wcale się nie martwię. Spojrzałam na parkiet, który zaczynał się zapełniać, i poczułam, jak na widok mojej córki, mojej pięknej dziewczynki tańczącej horę w kręgu przyjaciół, rośnie mi serce. W maju Joy skończy trzynaście lat, a moim skromnym, najzupełniej obiektywnym zdaniem jest najsłodszą istotą, jaka kiedykolwiek stąpała po ziemi. Odziedziczyła po mnie najlepsze, co miałam do zaoferowania - oliwkową cerę,

która pozostaje lekko opalona od wczesnej wiosny do grudnia, i zielone oczy. Cala reszta to zasługa mojego eks-faceta: prosty nos, pełne usta i spirale blond włosów w odcieniu koniczynowego miodu. Mój biust plus szczupłe biodra i zgrabne nogi Bruce'a dały razem ciało, które kiedyś wydawało mi się osiągalne jedynie dzięki boskiej lub chirurgicznej interwencji. Podeszłam do jednego z trzech bufetów ustawionych pod ścianami i zamówiłam wódkę z sokiem żurawinowym. Barman, przystojny młodzieniec, nie był chyba uszczęśliwiony, że przyszło mu wystąpić w bladoniebieskim poliestrowym fraku z falbanką i spodniach dzwonach. Nie sprawiał jednak wrażenia tak udręczonego jak jego koleżanka kelnerka, stojąca obok w kostiumie syreny, z muszelkami i sztucznymi glonami we włosach. Todd chciał, by motywem przewodnim jego przyjęcia z okazji bar micwy, a więc wejścia w żydowski dorosły świat, były lata siedemdziesiąte, natomiast jego siostra bliźniaczka, Tamsin, przyszły biolog morski, w ogóle nie chciała żadnych tematycznych imprez, ale zapytana przez matkę po raz jedenasty niechętnie wymamrotała: - Ocean. Pomiędzy kolejnymi wizytami u doktora Hammermesha, w celu powiększenia piersi, wyszczuplenia ud i wyeliminowania milimetrów nadmiaru tkanki pod oczami, Shari Marmer, matka bliźniaków, wymyśliła kompromis. Tego mroźnego styczniowego wieczoru Shari i jej mąż gościli trzysta najbliższych im osób w „Podwodnym Studio 54" zaaranżowanym w National Constitution Center. Minęłam drzwi udekorowane imitacją podwodnych roślin i granatowymi koralikami i podeszłam do stolika przy wejściu. Na jednej z muszli przegrzebka zobaczyłam swoje nazwisko wyryte zamaszystą czcionką. Rzeczona muszla miała tez inicjały T&T - Tamsin i Todd. Mrużąc oczy, odczytałam, że wraz z mężem mamy miejsce przy stoliku Donny Summer. Joy nie odebrała jeszcze swojej muszelki. Wśród wirujących radośnie dziewcząt odszukałam wzrokiem jej granatową su-

kienkę. Wykonywała jakiś skomplikowany układ choreograficzny, klaszcząc w rytm i kołysząc biodrami. Gdy tak patrzyłam, z grupki kolegów odłączył się jeden chłopiec, by z rękami w kieszeniach przejść przez salę i podejść do mojej córki. Powiedział coś do niej, a Joy skinęła, pozwalając mu wziąć się za rękę i poprowadzić pod stroboskopem błyskającym niebieskawym światłem. Moja Joy, myślałam, gdy chłopiec przestępował z nogi na nogę, jakby bardzo, ale to bardzo chciał iść do łazienki. Nie powinno się tak mówić, bo to niepoprawne politycznie, ale w prawdziwym świecie dobry wygląd funkcjonuje jako przepustka. Piękno usuwa z drogi wszystkie przeszkody, otwiera drzwi, sprawia, że ludzie wybaczają nieodrobione zadanie czy zużycie całej benzyny w pożyczonym samochodzie. Do- rastanie Joy będzie o wiele łatwiejsze niż moje. Chociaż... no właśnie. Na ostatnim zestawieniu ocen była jedna szóstka, dwie piątki i dwie czwórki. Zamiast samych szóstek i piątek, do których się przyzwyczaiłam (nie wspominając o szóstkach z góry na dół, które ja dostawałam w jej wieku, kiedy to posiadałam dużo więcej wiedzy niż przyjaciół). - Wydaje się mniej zaangażowana, jakby nieobecna - mówiła nauczycielka, gdy poszliśmy do niej z Peterem po zebraniu. - Czy w domu dzieje się coś nadzwyczajnego, odbiegającego od normy? Pokręciliśmy zgodnie głowami, gdyż nic nam nie przychodziło na myśl - rozwód z pewnością nie, żadnych przeprowadzek, nikt nie umarł. Zero niespodzianek. Kiedy wychowawczyni złożyła swoje okulary, pytając o chłopców, odparłam: - Joy ma dwanaście lat. Uśmiechnęła się na to z politowaniem. - Zdziwiłaby się pani. Wcale nie. Może inne matki, ale nie ja. Bacznie obserwowałam córkę (ona pewnie powiedziałaby, że zbyt bacznie).

Znałam jej nauczycieli, imiona kolegów, tego żałosnego, za- wodzącego piosenkarzyka, którego lubi, i nazwę szamponu za dwadzieścia dolarów, na który wydaje sporą część kieszonkowego. Wiem, jak walczy z lekturami i że jest świetna z matmy, a najbardziej na świecie kocha pływać w oceanie. Wiem, że jej ulubiony owoc to morela, Tamsin i Todd są jej najlepszymi przyjaciółmi, wielbi moją młodszą siostrę, natomiast boi się igieł i os. Zorientowałabym się, gdyby cokolwiek się zmieniło, a życie Joy, wyjaśniałam, było takie samo jak wcześniej. Wychowawczyni uśmiechnęła się i poklepała mnie po kolanie. - To nic niezwykłego w jej wieku - powiedziała, zakładając na powrót okulary i spoglądając na zegar. - Dziewczynki dorastają, ich świat staje się coraz większy. Jestem pewna, że sobie poradzi. Ma kochających rodziców i głowę na karku. Będziemy trzymać rękę na pulsie. Jakbym już tego nie robiła, pomyślałam. Ale uśmiechnęłam się i podziękowałam pani McMillan, obiecując zadzwonić, gdyby coś wzbudziło moje wątpliwości. Pół godziny później, kiedy udałam się wprost do źródła i zapytałam Joy, czy ma jakiś kłopot, zareagowała na moje przesłuchanie jak nastolatki na całym świecie - co zresztą było do przewidzenia - wzruszeniem ramion i przewróceniem oczami. - To nie jest odpowiedź - stwierdziłam. - W gimnazjum jest trudniej niż w podstawówce - odparła mi na to, po czym otworzyła podręcznik, dając do zrozumienia, że rozmowę uważa za definitywnie zakończoną. Miałam ochotę zadzwonić do pediatry, do jakiegoś psychologa, jej dawnego logopedy, a przynajmniej do dyrektora szkoły i szkolnego pedagoga. Zrobiłam listę możliwych rozwiązań: poradnie specjalizujące się w problemach z nauką, strony internetowe zajmujące się pomocą uczniom, grupy wsparcia dla rodziców przedwcześnie dojrzewających dzieci lub tych z ubytkiem słuchu. Ale Peter mnie od tego odwiódł.

- To dopiero polowa pierwszego semestru - argumentował. - Daj jej trochę czasu. Czas, myślałam teraz. Sączyłam drinka i odsuwałam od siebie zmartwienia. Byłam w tym coraz lepsza. W wieku lat czterdziestu dwóch z żalem odkrywałam w sobie ciągoty do melancholii. Nie ufam szczęściu. Oglądam i wywracam je na wszystkie strony, jak kieliszek na pchlim targu albo jakiś dywanik na bazarze, w poszukiwaniu uszczerbków i powyciąganych nitek. Joy jest inna, uznałam, obserwując córkę, jak kiwa się tam i z powrotem z rękami tego chłopca na biodrach, śmiejąc się z czegoś, co powiedział. Da sobie radę. Jest śliczna i ma szczęście. I jak to zwykle bywa z trzynastolatkami, nie ma pojęcia, jaka jest śliczna i jakie ma szczęście. - Cannie! - Głos Shari Marmer przeciął zatłoczony hol Constitution Center, gdzie goście czekali, by zająć przydzielone im miejsca przy stolikach. Zacisnęłam dłonie na muszelce i na szklance, po czym zmusiłam się, by jej pomachać, podczas gdy ona już zmierzała w moim kierunku: czerwone usta, skorygowane plastycznie powieki i nowy brylant uwięziony w wielkim kanionie jej dekoltu. - Ju-hu! Cannie! - wykrzykiwała śpiewnie. Jęknęłam wewnętrznie, gdy złapała moje ramię w szpony francuskiego manikiuru. Próbowałam się odsunąć, a wtedy jej dłoń wylądowała pod moją prawą piersią. Odczułam natychmiastowe i okropne zażenowanie. Shari zaś wydawała się niczego nie zauważać. - Siedzicie z nami - oznajmiła. Zabrała mnie ze sobą do restauracji, gdzie zobaczyłam trzydzieści stolików, każdy na dziesięć osób, nakrytych obrusami w kolorze akwamaryny, na których jako ozdoby stały

muszle przystrojone błyszczącymi, dyskotekowymi lustrzanymi kułami. - Cudownie! - odparłam. Ale właściwie dlaczego? zastanawiałam się. Sliari i Scott mieli rodziny, dziadków, prawdziwych przyjaciół, którzy powinni z nimi siedzieć. Nie miałyśmy też z Shari do nadrobienia straconego czasu. Nasze dzieci się przyjaźniły i chociaż same nie zostałyśmy przyjaciółkami, łączyły nas lata znajomości i częstych spotkań. Nie dalej jak w zeszłym miesiącu spędziłyśmy razem cały dzień w synagodze, omawiając niedawną fiksację na punkcie reality TV i trąc piętnaście kilogramów ziemniaków dla przedszkolaków na coroczne obchody święta Chanuka. Mogła nas posadzić przy stoliku Glorii Gaynor, razem z Callahanami albo u Barry'ego Gibba z Marisol Chang, którą polubiłam od pierwszego wejrzenia dziesięć lat temu na zajęciach muzycznych dla niemowląt. - No i jak ci się podoba? - zapytała w drodze do stolika, wymachując wypielęgnowanym, wyrzeźbionym ćwiczeniami i najprawdopodobniej odessanym z tłuszczu ramieniem. - Fantastycznie - odpowiedziałam lojalnie. - A Tamsin i Todd naprawdę się spisali. Mocniej ścisnęła moje ramię. - Naprawdę tak sądzisz? - Byli wspaniali. A ty cudownie wyglądasz - to przynajmniej nie podlegało dyskusji. Osiem lat starsza ode mnie Shari przed ślubem i macierzyństwem pracowała w reklamie w Nowym Jorku. Teraz jej praca polegała na dbaniu o siebie i trzeba przyznać, że oddawała się temu zajęciu z takim zaangażowaniem, na jakie mnie nie było stać nawet na żadnej płatnej posadzie. Smażąc w synagodze placki ziemniaczane, słuchałam pełna podziwu i wyczerpana, jak Shari spędzą dzień: osobisty trener, joga, piltes, zabiegi na twarz, depilacja i zabiegi laserowe, farbowanie rzęs, niskokaloryczne i niskowęglowodanowe po-

siłki dostarczane codziennie rano do domu. To pewnie jedyna dobra strona niebycia piękną - nie trzeba się zabijać, byle nie stracić tego, czego i tak nigdy się nie miało. - A przyjęcie? - marudziła Shari. - Nie przesadziliśmy? - Skądże! - skłamałam. Shari westchnęła, gdy didżej z afro na głowie i złotym medalionem na szyi, wyglądający jak replika Pucka Jamesa przed zapuszkowaniem, poprowadził jej rodziców na błogosławieństwo nad chlebem. - Tamsin jest wściekła. Mówi, że biologia morska to poważna nauka, a ja... - jej upierścienione palce wykonały w powietrzu znak cudzysłowu - „trywializuję jej ambicje", stawiając na stołach muszelki i przebierając kelnerki w syreny - zamrugała powiekami po korekcji plastycznej. - Moim zdaniem kelnerki wyglądają słodko! - Prześlicznie - przytaknęłam. - Bo powinny - wymamrotała Shari. - Musiałam zapłacić im ekstra za włożenie bikini... jakieś przepisy zdrowotne. Przeciągnęła mnie przez tłum obok kilku stolików w odcieniach morza, aż dotarłyśmy do Donny Summer. Z dziesięciu osób sześć stanowiła rodzina, dwie następne to ja z Peterem, natomiast numer dziewięć i dziesięć to dyrektor programowy miejskiej stacji radiowej oraz jego żona. Pomachałam do Petera, który stał w kącie nieopodal, pogrążony w rozmowie z gastroenterologiem, naszym znajomym. Dobrze, że na niego trafiło, pomyślałam, siadając na swoim krześle. Starsza kobieta siedząca z lewej strony przyglądała się mojemu nazwisku, potem twarzy. Lekko zamarłam. Wiedziałam, co teraz nastąpi. - Candace Shapiro? Chyba nie ta pisarka? - Była pisarka - powiedziałam, usiłując zdobyć się na uśmiech i jednocześnie rozkładając na kolanach serwetkę.

Nagle perspektywa rozmowy z gastroenterologiem nie wydawała się już tak nieciekawa. No cóż. Chyba powinno mi pochlebiać, że Shari wciąż jeszcze uważała, iż warto się pochwalić znajomością ze mną. Prawie dziesięć lat temu napisałam jedną powieść pod własnym nazwiskiem. Od tego czasu regularnie pisuję science fiction, ale już pod pseudonimem. Wynagrodzenie za to drugie jest dużo gorsze, ale anonimowość okazała się służyć mi o wiele bardziej niż te piętnaście minut sławy, którymi się cieszyłam. Moja stolikowa sąsiadka położyła drżącą i pokrytą plamami wątrobowymi dłoń na mojej ręce. - Wie pani, od lat noszę w sobie książkę. - Mój mąż jest lekarzem - odparłam śmiertelnie poważnym tonem - i z pewnością mógłby pomóc pani ją wydobyć. Na jej wiekowej twarzy pojawił się wyraz zdziwienia. - Przepraszam. Proszę opowiedzieć. - No więc, jest o kobiecie, która rozwodzi się po wielu latach małżeństwa... Uśmiechałam się, sączyłam drinka i próbowałam zamienić jej streszczenie w przyjemnie brzmiące szemranie. Chwilę później pojawił się Peter. Gdy brał mnie za rękę, posłałam mu wdzięczne spojrzenie. - Przepraszam panią - zwrócił się do kobiety - ale grają naszą piosenkę. Cannie? Wstałam i podążyłam za nim na parkiet, gdzie kilka dorosłych par walczyło o miejsce z tłumem dzieciaków. Pomachałam Joy, wyciągnęłam się, by złożyć krótki pocałunek na dołeczku w podbródku Petera, a potem przylgnęłam do jego odzianej w smoking piersi. Chwilę mi zajęło, zanim zdołałam rozpoznać melodię. - Więc teraz „Do It Till You're Raw" jest naszą piosenką? - Musiałem cię jakoś od niej odciągnąć, więc wygląda na to, że jest.

- A ja marzyłam o czymś romantycznym - westchnęłam. - No wiesz. „I Had His Baby, But You Have My Heart". - Oparłam policzek na jego ramieniu i pomachałam do Marmerów, którzy właśnie minęli nas w rytmie fokstrota. Scott był w euforii, cały napuszony, rozpierała go duma z dzieci. Okrągłe brązowe oczy i łysinka na czubku głowy lśniły w świetle dyskotekowych lamp, podobnie jak szarfa, którą byl przepasany, wykonana z tej samej czerwonej satyny, z jakiej uszyto suknię Shari. - Możesz uwierzyć, że jesienią to my mamy wystąpić w tej roli? - przyjrzałam się Shari dokładniej. - Z tą różnicą, że raczej nie odświeżę sobie implantów przed tą imprezką. - Nie ma takiej potrzeby - zapewnił Peter i zakręcił mną. Kiedy skończyli grać, uniosłam ręce, by poprawić włosy, ale były w porządku, więc przeniosłam dłonie na biodra otulone czarnym aksamitem. Uważałam, że wyglądam okej. Zresztą nawet taki autorytet jak moja córka wyraził podobne zdanie. Co prawda w jej wykonaniu było to niezbyt entuzjastyczne Chyba może być, natomiast gdy wchodziłyśmy do Constitution Center, zapowiedziała mi, że jeśli choć na chwilę ściągnę buty i będę się wałęsać jak jakaś bezdomna, ona zwróci się do sądu o uwolnienie spod mojej jurysdykcji, co w dzisiejszych czasach jest możliwe. Zastanawiałam się, jak zwykle przy takich okazjach, co myśleli sobie ludzie, widząc mnie i Petera razem. Czy to była jakaś niedowierzająca forma To ma być jego żona? Odwrotnie niż biedny, pulchny i łysiejący Scott, Peter był wysoki i szczupły, a upływ czasu mu służył. Niestety, w przeciwieństwie do plastycznie ulepszonej Shari j a nie mogłam tego o sobie powiedzieć. No cóż, myślałam. Powinnam skupić się na pozytywach. Pewnie wszyscy ostatecznie dochodzili do wniosku, że jestem elastyczna jak dziewiętnastoletnia rumuńska gimnastyczka i mam wyobraźnię gwiazdy porno, więc muszę być niezła w łóżku.

Gdy didżej zagrał „Lady in Red", wyprostowałam się i spojrzałam na Petera, który znów mnie objął. Miałam niezachwiane postanowienie dać dobry przykład córce i być sądzoną wedle charakteru, a nie rozmiaru moich ud. A gdyby ktoś chciał mnie osądzać wedle ich wielkości, niech wie, że jestem obecnie o całe trzy i pół kilograma lżejsza niż w dniu naszego ślubu, a wszystko dzięki niewiarygodnie piekielnej sześciotygodniowej diecie Atkinsa. Oprócz tego, nie licząc odrobiny artretyzmu i pojawiającego się od czasu do czasu bólu w krzyżu, jestem obrzydliwie zdrowa. Natomiast Peter odziedziczył problem cholesterolowy, który traktuje trzema różnymi medykamentami. Spojrzałam w górę, napotykając jego baczny wzrok i dostrzegając delikatnie zmarszczone czoło. - O co chodzi? - zapytałam z nadzieją. - Marzy ci się szybki numerek na schodach? - Przejdźmy się. Po drodze wziął od kelnera talerz, nałożył kilka szaszłyków wołowych, krakersy i jakieś surowe warzywa, a potem poprowadził mnie schodami do Signers' Hall, gdzie stoją naturalnej wielkości rzeźby sygnatariuszy konstytucji Stanów Zjednoczonych. Oparłam się o Bena Franklina i rozejrzałam wokół. - Wiesz co? Założyciele naszego kraju to bardzo niscy ludzie. - Akceleracja wzrostu, lepsze warunki życia, wiesz, jak jest - odparł Peter, kładąc talerz na stoliku i klepiąc przyjaźnie po plecach Johna Witherspoona. - W tym cała tajemnica. W dodatku jesteś na obcasach. Wskazałam Jerzego Waszyngtona. - On też. Słuchaj, czy to Franklin miał tę chorobę weneryczną, czy mi się pomyliło? - Cannie - przywołał mnie do porządku Peter. - Znajdujemy się w obecności wielkich ludzi. A raczej w obecności ich odlanych w brązie sylwetek, a ty nie masz innych tematów niż choroby weneryczne?

Spojrzałam na biografię Bena, spisaną na małej prostokątnej tabliczce znajdującej się na oparciu jego fotela. Nie wspomniano w niej o żadnych nieprzyjemnych pamiątkach, które mógł przywieźć z Paryża. Historia była wybielona, pomyślałam, podchodząc do poręczy i przechylając się, by zobaczyć wynajętych tancerzy wirujących w oszalałym tempie, podczas gdy z sufitu spuszczano specjalnie na tę okazję skonstruowany symbol Studia 54 (zamiast zażywać kokainę, facet na księżycu czytał chyba Torę). - Ta impreza jest nienormalna - stwierdziłam. - Zastanawiałem się nad czymś - powiedział Peter, nie spuszczając ze mnie wzroku ponad peruką Jerzego Waszyngtona. Usiadłam na krześle przy stoliku. ; - Nad imprezą Joy? Bat miewa naszej córki i następujące po niej przyjęcie miało się odbyć dopiero za kilka miesięcy, ale już teraz stanowiło temat gorących dyskusji w naszym domu. - Nie, nie o to chodzi. Usiadł naprzeciw i spojrzał na mnie słodko, prawie nieśmiało spod tych swoich długaśnych rzęs. - Umierasz? - zapytałam. I zaraz dodałam: - Mogę zjeść twój szaszłyk? Peter odetchnął głęboko. Jego brązowe oczy zmarszczyły się lekko w kącikach, a białe zęby zalśniły przez moment, gdy walczył, by się nie roześmiać. - Pytania nie były ze sobą związane. Bardzo ci współczuję - zapewniłam go. - Ale jestem też bardzo głodna. Nie martw się, będę prawdziwie oddaną żoną. Będę cię trzymać za rękę, czuwać przy twoim łóżku, zlecę balsamowanie ciała i co tylko chcesz. - Pogrzeb wikinga - odparł Peter. - Wiesz, że chcę mieć pogrzeb wikinga. Z płonącymi strzałami i Wyclefem Jeanem śpiewającym „Many Rivers to Cross". - Oczywiście, nie ma sprawy.

Na swoim laptopie miałam cały plik pod tytułem „Odejście Petera". - Jeśli Wyclef będzie zajęty, powinnam spróbować z Prasem? Peter wzruszył ramionami. - Ostatecznie mógłby być. - W każdym razie przemyśl to. Nie chcę, żebyś potem mnie straszył zza grobu, bo wynajęłam nie tego Fugee. Chcesz muzykę przed kremacją czy po? - Przed - orzekł, biorąc do ręki talerz. - Kiedy już podłożą ogień, wszystko się kończy. Peter w zamyśleniu przeżuwał kawałek marchewki. - Myślisz, że ceremonia mogłaby się odbyć w teatrze Apollo? - Może się okazać, że wcześniej musisz nagrać płytę jak James Brown, ale zobaczę, co da się zrobić. Mam trochę znajomości. No więc o co chodzi? - uniosłam porozumiewawczo brwi. - Masz ochotę na trójkącik? - Nie, nie chcę żadnego trójkąta! - zagrzmiał. Peter ma bardzo głęboki głos. Który się niesie. Trzy kobiety w sukienkach bez ramiączek, które właśnie weszły do holu, pewnie by zaczerpnąć świeżego powietrza, gapiły się teraz na nas. Posłałam im współczujące spojrzenie i powiedziałam bezgłośnie „Przepraszam". - Chcę... - zniżył głos, wpatrując się we mnie uważnie tymi swoimi brązowymi oczami. Nawet po dziesięciu latach załatwiania codziennych spraw, rozmów o naprawie dachu i gdzie wysłać Joy na obóz, jego wzrok wciąż potrafił mnie roztopić jak wosk i od razu żałowałam, że nie jesteśmy sami... i że nie jestem giętka jak rumuńska gimnastyczka. - Chcę mieć dziecko. - Chcesz... - poczułam mocne bicie własnego serca, a aksamitna sukienka nagle wydała się zbyt ciasna. - No, no. Tego się nie spodziewałam. Serio?

Skinął głową. - Chcę, żebyśmy mieli razem dziecko. - Rozumiem - powiedziałam powoli. Kwestia dziecka nie po raz pierwszy pojawiła się w naszym małżeństwie. W wiadomościach była ta historia o jednej z prezenterek telewizyjnych czy piosenkarce country, która została dumną mamą bliźniąt czy trojaczków „urodzonych z pomocą matki zastępczej". Zawsze w takich wypadkach przewracałam oczami. To sformułowanie mnie denerwowało. Nie mówiłam przecież, że zmieniłam olej w samochodzie „z pomocą mechanika". Moja rola ograniczała się do zapłacenia rachunku. Ale gdybyśmy mieli mieć nasze wspólne dziecko, nieodzowny byłby udział osoby trzeciej. Joy urodziła się dwa miesiące przed terminem, przez cesarskie cięcie, po którym nastąpiła konieczność histerektomii. Ja nie urodzę już dziecka. Peter o tym oczywiście wie i choć wcześniej zwracał moją uwagę na teksty o matkach zastępczych, nigdy nie forsował tego tematu. Teraz jednak wyglądało na to, że jest już gotów. - Mam pięćdziesiąt cztery lata - powiedział. Odwróciłam się i przeczytałam z tabliczki Jamesa McHenryego: - „Lekarz, doradca wojskowy i polityk. A także niezwykle elegancki mężczyzna". Peter nie zwracał na to uwagi. - Jestem coraz starszy. Joy dorasta. I są różne możliwości. A twoje komórki jajowe mogą być całkiem do rzeczy. Zamrugałam. - To chyba najbardziej romantyczna rzecz, jaką usłyszałam w życiu. Peter wziął mnie za rękę. Jego twarz była tak otwarta, tak pełna nadziei, taka znajoma i bliska, że aż niedobrze mi się zrobiło z żalu, że jedyne moje naturalne macierzyństwo miało miejsce z pomocą kompletnego palanta zamiast z mężem. - Nigdy o tym nie myślisz?

Zaczęły mnie piec oczy. - No... - pokręciłam głową i z trudnością przełknęłam ślinę. - Może czasem. Jasne, że myślałam. Marzyłam o naszym wspólnym dziecku, które razem byśmy zrobili, trzeźwym małym chłopczyku podobnym do Petera, z jego atakami humoru ostrego jak błyskawice na letnim niebie: doskonały mały chłopczyk do pary z moją doskonałą dziewczynką. Ale to jakby marzyć o karierze z The Supremes czy wygraniu maratonu, albo - w moim przypadku - o udziale w maratonie: fantazja na leniwe popołudnie w hamaku, coś, co można sobie wyobrażać w korku na autostradzie, nic, co mogłoby się zdarzyć naprawdę. - Przecież jesteśmy tacy szczęśliwi - powiedziałam. - Mamy siebie. Mamy Joy. I ona nas potrzebuje. - Joy dorasta - powiedział delikatnie. - Nasza rola polega teraz na tym, by pozwolić jej odejść. Uwolniłam dłoń i odwróciłam się. Technicznie biorąc, miał rację. Gdyby chodziło o każdą inną trzynastolatkę, zgodziłabym się bezwarunkowo. Ale Joy to zupełnie inna historia. Moja córka potrzebowała specjalnej uwagi ze względu na to, kim była, na problemy, z jakimi się borykała - słuch, czytanie - i ze względu na mnie. - Mamy wspaniale życie, ale wszystko jest takie samo - kontynuował tymczasem Peter. - Mieszkamy w tym samym domu, spotykamy tych samych ludzi, co roku wyjeżdżamy do Jersey... - Przecież podoba ci się tam! - Tak, to wszystko jest dobre. Ale może mogłoby być jeszcze lepsze. Przecież coś nowego nie musi nas od razu zabić. - Wracamy do trójkąta - powiedziałam na wpół do siebie. - Uważam, że powinniśmy przynajmniej rozeznać się w sytuacji. Zobaczyć, co i jak. Po czym wyciągnął z portfela wizytówkę i wręczył mi ją. Dr Stanley Neville, endokrynolog reprodukcyjny, gabinet na

Spruce Street - w tym samym budynku, zauważyłam żałośnie, co mój lekarz od zwyrodnienia stawów. - Na początek możemy zrobić USG jajników. - Dobre czasy - powiedziałam refleksyjnie, oddając mu wizytówkę. Myślałam o naszym życiu, idealnie zorganizowanym, o naszej trójce, bezpiecznej w swoim kokonie, oddzielonej od świata. Mój ogród po dziesięciu latach starań był w pełnym rozkwicie, z różami pnącymi się po ceglanych murach oraz niebieskimi i fioletowymi hortensjami wielkości dziecięcych główek. Dom był dokładnie taki, jaki zawsze chciałam. W zeszłym miesiącu siedem lat poszukiwań ukoronował w końcu zakup cudownego, zielono-złotego starego zegara, który stanął u szczytu schodów, by melodyjnie wydzwaniać mijające godziny. Wszystko, oprócz tej niewielkiej sprawy ocen Joy, która bez wątpienia da się załatwić, było doskonałe. Na ramieniu poczułam dłoń Petera. - Cokolwiek się wydarzy, czy to zrobimy czy nie, nasze życie jest dobre takie, jakie jest. Jestem szczęśliwy. Wiesz o tym, prawda? Pod nami parada kelnerów i kelnerek w swoich oceanicznych strojach wyszła z kuchni, niosąc półmiski z sałatkami. Kiwnęłam głową. Oczy wciąż piekły, a w gardle mnie ściskało, ale nie miałam zamiaru beczeć w Constitution Center. Mogłam sobie wyobrazić te plotki, gdyby Shari coś zwęszyła. - Tak, wiem. - Candace - powiedział czule Peter. - Proszę, nie martw się tak bardzo. - Wcale się nie martwię - skłamałam. Peter znów wręczył mi talerz, lecz tym razem, a pamiętam jedynie kilka tego typu okazji w moim życiu, nie czułam głodu. Odłożyłam więc talerz na stolik i ruszyłam za mężem po schodach, mijając okna, za którymi wysoko na niebie wisiał księżyc, zalewając trawnik srebrną poświatą.

ROZDZIAŁ DRUGI Todd usadowił się na moim łóżku i przyglądał mi się niecierpliwie. - No więc, co tam robiliście? - zapytał. Wyjęłam z włosów spinki, pozwalając opaść lokom na ramiona i uśmiechając się w milczeniu. - Jesteśmy twoimi najlepszymi przyjaciółmi - błagał Todd. - A James to nasz kuzyn i mamy różne informacje. To raczej przystojniak. Tamsin w swoim śpiworze na podłodze nie odezwała się słowem, głośno odwracając kolejną stronę książki. Todd wciąż miał na sobie strój z bar micwy, ale jego siostra zrzuciła sukienkę, jak tylko znalazła się w moim pokoju i zamknęła drzwi. W dresowych spodniach i piżamie z nadrukiem z Władcy pierścieni, bez makijażu, do którego zmusiła ją mama, z widocznymi znów piegami na nosie robiła wraże- nie szczęśliwszej. - Nic takiego - skłamałam, gdy Frenchelle, moja suczka, wskoczyła na łóżko i zwinęła się jak obwarzanek u moich stóp. Prawda wyglądała tak, że tańczyłam z piętnastoletnim kuzynem Todda i Tamsin, Jamesem, trzy razy. Potem James zaproponował mi swojego drinka, który okazał się

whiskey sour (dostał go od starszego brata). Przystałam na to. Potem zaprowadził mnie do dużej auli, gdzie odbywają się prezentacje multimedialne, i przyparł mnie do ściany obitej wykładziną dywanową. Staliśmy tak w ciemności, on w koszuli i krawacie, ja w jego marynarce zarzuconej na ramiona, całując się jak w jakimś filmie albo przynajmniej na wideoklipie. Trochę się przeraziłam, jak zaczął się o mnie ocierać, ale kiedy położył mi rękę na piersi, po prostują od- sunęłam i gdy nie poczułam jej ponownie, pozwoliłam sobie na luz. W auli było naprawdę ciemno, więc mogłam wyobrażać sobie, że jest kimkolwiek. Najpierw udawałam, że to Dustin Tuli, mój idol, i było nieźle, a potem przywołałam obraz Duncana Brodkeya, mojej szkolnej miłości, i wtedy zrobiło się jeszcze lepiej, w ciemności, z Jamesem, gdy jego wąskie usta przywierały do moich tak mocno, że wyczuwa- łam nierówności zębów. - Jesteś super - mamrotał mi do ucha i to było najlepsze ze wszystkiego, bo chyba wierzył, że w tej sukience, tego dnia to jest prawda. Potem któraś z jego rąk znów wśliznęła się na moją pierś i trochę za mocno mnie uszczypnął. Odepchnęłam go. - Nie sądzę - powiedziałam pogardliwie, prawie przemądrzale, niemal jak Taryn Tupping, która rzeczywiście była super. Tak gwiazda The Girls'Room mogłaby powiedzieć do chłopaka, który posunął się za daleko, dokładnie tych słów i tego tonu użyłaby superlaska. James natychmiast się odsunął, a j a pomyślałam, że będzie zły, ale on wyglądał tak, jakby właśnie tego się spodziewał - jakby właśnie tak zachowywały się piękne dziewczyny. - No powiedz, nie bądź taka - upierał się Todd. Zaczerwieniłam się na to wspomnienie: usta Jamesa, jego dłonie i to pełne szacunku spojrzenie. Ale nie miałam zamiaru nic mówić, bo po pierwsze, Tamsin jeszcze się nie całowała, a po drugie, gdybym powiedziała, Todd zaraz by

wszystkim wygadał, prawdopodobnie zaczynając od własnej matki. Frenchelle odwróciła się i ponownie zwinęła w kłębek, a potem zaczęła chrapać. W tej samej chwili usłyszałam na schodach kroki mamy. Odwróciłam się na drugi bok, ukrywając twarz w poduszce, gdy ona jak zawsze przystanęła, żeby podziwiać nowy zegar. - Ciii - ostrzegłam. - Idzie. Leżeliśmy więc w ciszy zakłócanej jedynie dźwiękiem aparatu ortodontycznego Tamsin, aż usłyszałam, jak mama się odwraca i kieruje do sypialni. Przewróciłam się na plecy i patrząc w sufit, rozpoczęłam swoją litanię. - Dziesięć powodów, dla których nie mogę znieść mojej matki. - Zaczyna się - stwierdziła Tamsin. - Wybaczcie, dziewczyny. - Todd wziął swoją piżamę i poszedł do łazienki. Nie zwracałam na nich uwagi. - Jeden: cyce. - Nie są takie złe - mówiła Tamsin, nie odrywając wzroku od Ghost World, który dałam jej na święta, żeby zastąpić poprzedni egzemplarz, cały w strzępach. Wrócił Todd w swojej marszczonej piżamie w paski, roztaczając zapach clearasilu i miętowej pasty. Ciemnobrązowe włosy, usta, nos i łuk brwi takie same jak u Tamsin. Mimo że dziewczyny interesują go wyłącznie jako kumple, to pewnie ostatni raz, gdy pozwolono mu zostać u mnie na noc. - Od dziś jestem mężczyzną - mówił z grymasem na twarzy. Ponieważ jednak* następnego ranka szykuje się u nich w domu uroczyste śniadanie i catering zjawi się o szóstej, pani Marmer uznała, że korzyści płynące z dobrze przespanej nocy przewyższają ryzyko noclegu koedukacyjnego.

- Są tylko... no wiesz... - Tamsin przewróciła się na bok. - Duże. Westchnęłam. Todd i Tamsin zostali moimi przyjaciółmi jeszcze w przedszkolu. Poznaliśmy się tego dnia, gdy Matthew Swatner zaczął mnie zaczepiać z powodu moich aparatów słuchowych, wyzywając mnie od robotów. Obydwoje usiedli wtedy przy mnie w piaskownicy - Tamsin w warkoczykach z czerwonymi wstążkami, a Todd w czapce z daszkiem - i powiedzieli Matthew, żeby mnie zostawił w spokoju. Potem Todd dał mi ponosić swoją czapkę, a Tamsin zawiązała mi wokół nadgarstka jedną ze swoich wstążeczek. Przy lunchu znów usiedli obok mnie, mierząc wzrokiem Matthew i każdego innego, kto się gapił. Twoja osobista Armia Allaha - powiedziała mama, gdy ich zobaczyła. Do dziś nie wiem, co miała na myśli, ale wiem na pewno, że nawet po tych wszystkich latach razem Tamsin i Todd ciągle nie rozumieją sprawy mojej matki. - Ten biust jest śmieszny - powiedziałam. - Wiecie, jaki rozmiar nosi? Dziewięćdziesiąt G! - G? - powtórzył Todd. - Jest taki rozmiar? - Mniej więcej. Musi zamawiać przez Internet, bo w normalnym sklepie nie mają. - Kurczę - powiedziała Tamsin, ale w jej głosie słychać było raczej respekt niż przerażenie. Ja też tak zareagowałam, po raz pierwszy odkrywając metkę przy biustonoszu mamy. -I zawsze tak się ubiera, że jest okropnie widoczny - pokręciłam głową. - Ale to chyba nie jej wina. Bo co niby miałaby nosić, żeby go nie było widać? Spojrzałam na sufit i oznajmiłam przyjaciołom najgorsze: - A teraz ja też taki będę miała. - Szczęściara - stwierdziła Tamsin, odrywając się od książki, by z żalem spojrzeć na swoje piersi. - Faceci lubią duże cyce.

- Z którego to powodu nasza mama zakupiła takowe - dodał Todd. - Mówi, że mogę sobie zrobić implanty, jak skończę szesnaście lat - powiedziała Tamsin. - Akurat. Zaczerwieniłam się, jeszcze raz przypominając sobie Jamesa, któremu chyba podobały się moje piersi. - Amber Gross nie ma dużych - zauważyłam. - Właściwie to ona w ogóle nie ma biustu. - No tak, ale to Amber Gross. Słowa te wypowiedziane głośno brzmiały głupawo, a jednak doskonale wiedziałam, o co chodzi. Pomimo okropnego nazwiska, które automatycznie powinno dyskwalifikować, Amber to najpopularniejsza dziewczyna w klasie. Ma kasztanowe włosy, proste i lśniące jak satynowa zasłonka, i mieniący się uśmiech, który sprawia, że jej aparat ortodontyczny wydaje się biżuterią wykonaną na zamówienie przez znanego jubilera, by zęby lepiej wyglądały. Żaden pryszcz nie waży się skalać jej twarzy. Ma drobne i idealne ciało, jej ubrania też są drobne i perfekcyjne, a chodzi z Martinem Bakerem, który gra w drużynie piłkarskiej, choć jest dopiero w pierwszej gimnazjalnej. Ale najważniejsze jest to, że Amber z każdym potrafi pogadać: z rodzicami, nauczycielami, chłopcami, i wszystko co wy- dobywa się z jej ust - słowa i ich brzmienie - jest zawsze jak najbardziej na miejscu. Ja jestem przeciwieństwem Amber: dziewczyna, której twarzy nikt nie zauważa, która stoi w ostatnim rzędzie na klasowych zdjęciach, garbiąc się i patrząc gdzieś w bok, która uśmiecha się i potakuje na rzeczy, których do końca nie słyszy, i ma nadzieję, że jakoś to będzie. Nigdy nie wiem, co powiedzieć, nawet w głowie, a kiedy już uda mi się odezwać, zazwyczaj proszą mnie, żebym mówiła głośniej albo powtó- rzyła, bo mój głos jest tak niski, chropawy i dziwny, że albo mnie nie słyszą, albo nie rozumieją, co mówię.