kufajka

  • Dokumenty27 041
  • Odsłony1 805 198
  • Obserwuję1 319
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 634 569

Łysiak Waldemar - Empirowy Pasjans

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :792.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Łysiak Waldemar - Empirowy Pasjans .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu Ł ŁYSIAK WALDEMAR
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 124 osób, 66 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 193 stron)

Waldemar Łysiak EMPIROWY PASJANS Instytut Wydawniczy Pax Warszawa 1984 © bv Waldemar Łysiak, Warszawa 1977 Obwolutę i okładkę projektował Marian Stachurski Reprodukcje na wyklejkach: 1. „Nocna rewia" (litografia D. A. Raffeta) 2. „Ofiary śnieżnej pustyni — epizod z odwrotu spod Moskwy" (obraz Philippoteaux'a) Redaktor Olimpia Sieradzka Redaktor techniczny Adam Malaszewski ISBN 83-21 l-0424-X Pamięci Ojca Wstęp Mali chłopcy zawsze chcą być żołnierzami. Indianami z ich końmi i prerią. Strażakami, którym wolno oglądać pożar. Panem kominiarzem. Albo Obywatelem Prezydentem (...) Rosną, starzeją się. Bywają żołnierzami. Indianami, strażakami, kominiarzami, prezydentami. Miewają już swoje komże, wielkie łyżki, psy i okręty. A jednak tak naprawdę chcą jedynie być kimś innym. I zadręczają się tym do śmierci... Nieszczęśliwy, kto nie jest takim małym chłopcem z wiersza Krzysztofa Gąsiorowskiego Tamten. Dorosłym małym chłopcem, który gdzieś w najgłębszym zakamarku duszy hołubi wielkie marzenie, tęsknotę za „czymś innym". Moja narodziła się pewnego wieczoru, gdy ojciec wszedł do pokoju dziecinnego, trzymając w dłoni stary, oprawiony w skórę wolumin ze złotą literą „N". Podał mi go i powiedział: przeczytaj. I zostawił mnie z nim na całe życie. Tak otwarła się przede mną równina empirowej nostalgii. Wędrowałem po niej za cieniem Tamtego, ale nie trwało to długo — szybko pozbyłem się fascynacji „bogiem wojny". Nigdy jednak nie pozbędę się tęsknoty za owym czasem, który nie poczekał na mnie i przeminął na wiele lat przed moim wejściem na scenę. To nie „tamten" człowiek, o którym marzę. Służył mi początkowo jako kompas, lecz gdy już poznałem każdy cal równiny, kompas przestał być potrzebny. To ona — tamta epoka, meta moich ucieczek w przeszłość, która nocą jest moją teraźniejszością. Niemożność zespolenia się z nią na jawie będzie mnie zadręczać do śmierci. Potrzebowałem tego innego świata, który przez krew i marzenia był moim światem, nie skrępowanym sznurami telefonów, takiej enklawy pięknej, bo dalekiej, z czasu, w którym prawdy były prostsze, a motywy jaśniejsze, azylu, w którym wyzwolą się we mnie romantyczne atawizmy. Całe wieki czaiło się we mnie przemożne pragnienie odbycia, własnej wędrówki do stacji historii, na której moje sny mogłyby umierać w apogeum spełnienia. Dzięki niej nie muszę się dusić w świecie zjawisk realnych, w którym „wyznaczona nam została era Człowieka- Pszczoły, Człowieka-Zera, kiedy dusz nie sprzedaje się diabłu, lecz Księgowemu albo Dozorcy Galerników"*. Moja stacja nosi nazwę: Empire. Ma wygląd rozległej równiny, zawieszonej wysoko wśród gór, do której prowadzi wąska ścieżka ku przełęczy. Dzieckiem będąc zbliżałem się do niej mozolnie, śniąc, że zapadam w przedziwny sen. Poruszałem się, bez zmęczenia, jak lunatyk nakręcony kluczem księżyca, ku ruinom jakichś starych fortyfikacji flankujących przełęcz. Po pewnym czasie — jakim, trudno powiedzieć, gdyż czas zatrzymał się we mnie — rozróżniałem już kształty sąsiednich zboczy: długie postrzępione ściany, kamienne łuki wykruszone jak żołnierskie suchary, blanki i strzelnice, wieże sakralne i forteczne, zwieńczone krzyżami i gruzem, bramy bez drzwi i okna bez szyb, a wszystko haftowane zielenią, bujną, zwycięską. Na szczytach, hen, pod błękitem nieba, piętrzyły się jakieś zwały murów, zbyt dalekie jeszcze, bym mógł je określić, jaśniejące patyną i refleksami słońca. Zbocze przecięte ścieżką, ta piramida przyrody, w której tkwiły fragmenty architektury; im bliżej byłem, tym stawało się bardziej strome, najeżone i rosnące, przygniatało mnie swą masą, sprowadzając wymiary do właściwych proporcji, czyniąc ze mnie mrówkę w obliczu kolosalnego ołtarza natury. Drapieżniało mi nad karkiem lawiną skał, murów i drzew, a ja — wchłaniany —

wchłaniałem pokornie ciężar tej posągowej poezji i było mi coraz lżej piąć się wzwyż. Byłem nieświadomy tego, co napotkam po drugiej stronie, lecz w tej nieświadomości kryła się tęsknota za tajemnicą, ciekawość Guliwera i Robinsona Cruzoe, Alicji u wrót do Krainy Czarów i Armstronga zstępującego na powierzchnię srebrnego globu. Byłem jednym z tych dzieci, którym boski szczurołap — wyprowadziwszy je z miasta-wię-zienia — otworzył za pomocą czarodziejskiego fletu górę wiecznej radości. A gdy wreszcie stanąłem na przełęczy i ogarnąłem wzrokiem ścielącą się przede mną skalną misę — pojąłem, że już na zawsze pozostanę małym chłopcem, w królestwie dzieciństwa, które nie zdradza i nie przestaje szeptać buntowniczych idei. Rozpościerał się przede mną widok, dla którego płotem były rozmyte we mgle pasma wzgórz na widnokręgu, a mnie się zdawało, że stoję tak wysoko, iż brakuje mi zaledwie kilka metrów, by zobaczyć, co się kryje za wzgórzami. Z tej wysokości zbocze schodzące ku równinie gubiło swą stromość, wydawało się płaskie, wtapiało się w leżącą w dole równinę tak łagodnie, że nie mógłbym wskazać jego styku z podnóżem. Dniem na tym rozległym skrawku mojej ziemi mieszka smutek czasu obnażonego w bezruchu, między niebem, na którym nie pojawia się żaden ptak, a ziemią owrzodzoną bryłami skał na podobieństwo boi zapomnianych przy nadbrzeżu. Nocą niebo staje się granatowe i usiane * Alejo Carpentier Podróż do źródeł czasu, tłum. Kaliny Wojciechowskiej. gwiazdami. Na jego tle ruiny zamków jaśnieją rykoszetami księżycowego blasku jak upiory z dziurami oczodołów, którymi patrzą otwory okienne. Życie rodzi się tu o zmierzchu, na tym cieniuchnym styku dnia i nocy, kiedy wszystko jest zielonoczerwone. Niebo rozżagwia purpura zachodzącego słońca i ocean zieleni przykrywają szkarłatne dywany, czyniąc z równiny żywą posadzkę, falującą barwnymi cieniami. Wówczas pojawiają się zjawy. Przebiegają równinę jeźdźcy z dalekiej krainy, położonej za siódmym morzem i za ośnieżonymi lasami. Zbru-kane w boju płaszcze fruwają za nimi rozpostarte z ramion jak sztandary i odsłaniają pancerze blaskomiotne jak zwierciadła pokazane słońcu. Zbrojni w lance i ciężkie rapiery galopują w niewielkich grupach, wzbijając tumany pyłu drzemiącego wśród traw, i nikną równie niespodziewanie, na modłę widm. Zastępują ich rozbójnicy w skórzanych kaftanach skrytych pod opończami, półnagie kobiety w obłąkanym tańcu, dostojnicy w turbanach kapiących od złota, tajemniczy myśliwi, szpiedzy 0 oczach bazyliszków i wygnane dzieci. Wszyscy oni pędzą do jakiegoś celu skrytego za zamgloną smugą gór 1 nikną, gdy gwiazdy wchodzą w posiadanie nieba. Są jak strzały puszczone w bezkres przez mocarnego łucznika, poddane prawu przyspieszenia, które wciąż się odradza, jakby związane z cięciwą, która pcha bez końca. Są jedynym pulsem i biżuterią pustkowia, pod którego niebem omdlewają spłoszone przez nich zwierzęta. Mają coś z bohaterów filmów Bergmana, coś ze Źródła i z Siódmej pieczęci, pionowe twarze, posępne rysy, ściągnięte brwi, szkliste oczy, niespokojne sumienia i umęczone dusze, jakby każdy z nich cierpiał na chorobę, którą Wilhelm Reich określa mianem „udręki emocjonalnej". Daję wam oto życiorysy siedemnastu z nich. Tylko w ten sposób, za pomocą ich portretów, mogę precyzyjniej opisać empirową równinę mych fantasmagorii. Dlaczego właśnie w ten sposób? Ponieważ — jak napisał kiedyś Aleksander Małachowski — „Już od dawna wiadomo, że historia, jeśli ma kogoś zainteresować, nie może być zbiorem formuł, sloganów i statystyk. Można ją pojąć i polubić tylko poprzez życiorysy ludzi, którzy na niej odcisnęli swoje ślady — dobre czy złe, wyraźne czy wytarte." Ułożyłem te portrety w empirowy pasjans: cztery asy, cztery króle, cztery damy, cztery walety i joker. Kolory tych kart mają swą kabali-styczno-napoleońską symbolikę. Trefl oznacza nikczemność i zdradę. Karo — wieczną tajemnicę, zagadkę nie do wyjaśnienia. Kier — uczucie, miłość do Korsykanina. Pik — męstwo na polu bitwy. Namalowanie tych siedemnastu portretów zabrało mi ponad dziesięć lat. W ciągu tych dziesięciu lat wędrowałem po moim prywatnym księgozbiorze i bibliotekach publicznych Europy, kurzyłem się w archiwach polskich, włoskich, francuskich,

angielskich, hiszpańskich, greckich i szwajcarskich, odbywałem pielgrzymki do miejsc, w których żyli i umie- I rali. Może to i głupie, jeśli przyjąć za dobrą monetę słowa Leloucha, iż „idiotyzmem jest zajmowanie się jakimkolwiek innym wiekiem, gdy ma się do dyspozycji wiek XX". Według mnie ta moneta jest fałszywa. Historia nie jest dla mnie czasem przeszłym. Malując ich portrety byłem jak ów malarz ze znanej opowieści, który perorował na temat gotyku. Jeden z uczniów przerwał mu mówiąc: — ^Mistrzu, myli się pan o całe pięćset lat! A na to mistrz: — Wiem, ale dobrze mi z tym. Dobrze mi na mojej empirowej równinie. To ona utula mnie do snu jak najczulsza kochanka w rozpiętym między galaktykami hamaku, którego nitki przędzie boży pająk, władca krainy łagodnej melancholii. Kocham ją. Część pierwsza - Asy Cztery asy napoleońskiej służby policyjno-wywiadowczej. Fouche — geniusz policji politycznej, Schulmeister — wirtuoz cesarskiego wywiadu i kontrwywiadu, Vidocq — „król galer" i pierwszy detektyw świata oraz Surcouf — największy korsarz empire'u, szef policji morskiej Napoleona. Wszystkich ich, oprócz swoistego geniuszu, łączy jedna cecha wspólna: każdy zaczynał karierę jako zbrodniarz, by uwieńczyć ją tytułem i wysokim stanowiskiem w empirowej hierarchii. W dobie Rewolucji Fouche masakrował tysiące niewinnych ludzi w Lyonie, Schulmeister był przemytnikiem i mordercą, Vidocq — najusilniej tropionym przez policję przestępcą Francji, a pirat Surcouf obciążał swe sumienie setkami zamęczonych Murzynów, którymi handlował. W kilkanaście lat później każdy z nich stał na straży bezpieczeństwa imperium, dowodząc słuszności starego porzekadła, iż przestępcy są najlepszymi policjantami świata. As trefl 1759 Józef Fouche 1820 Wielka gra ministra policji Ci, którzy chcą mnie zgładzić, to durnie, ci zaś, którzy mnie od tego ratują, to szubrawcy Napoleon w roku 1H00 Listopadowa noc roku 1800. W pobliżu Quimper (płn. Francja) trzydziestu uzbrojonych ludzi otacza dyliżans jadący do Brestu. Z pojazdu wyciągnięty zostaje niejaki Audrien. Siedem lat wcześniej Audrien, będąc członkiem Konwentu, głosował za śmiercią Ludwika XVI. Teraz dostali go w swoje ręce partyzanci rojalistowscy — szuanie*. Nieszczęśnikowi podsunięto pod nos wyrok podpisany „Georges" i z odległości pół metra wpakowano w skroń kulę pistoletową. Wieść o tym wydarzeniu szybko dotarła do Paryża i postawiła w stan pogotowia policję Konsulatu. Ministerium policji od pewnego już czasu posiadało informacje, że stojący na czele szuanów ponury olbrzym Georges Cadoudal przybył z Londynu do Bretanii i działa ze swymi ludźmi w departamencie Morbihan. Nie było wątpliwości, iż właściwym celem przybycia Cadoudala jest zorganizowanie zamachu na znienawidzonego * W książce Szuańska Ballada (Warszawa 1976) podałem, iż nazwa Szuan (Chouan) pochodzi od Jana Cottereau zwanego Jean Chouan. Przydomek ten nadano mu dlatego, że swoich braci, tak jak i on przemytników, ostrzegał lub zwoływał w nocy krzykiem puszczyka (chat-huant). 15 sierpnia 1792 Jean Cotte-reau-Chouan wystąpił zbrojnie na czele okolicznych chłopów przeciw Republice i wkrótce jego przydomek stal się nazwą wszystkich chłopskich insurgentów antyrewolucyjnych we Francji. Taka jest wersja encyklopedyczna. Dopiero niedawno natrafiłem na przedruk listu niejakiego Duchemin Descepeaux z Laval (list z roku 1824), który krytykuje tę wersję i twierdzi, że już dziadka braci Cottereau nazywano ze względu na jego małomówność i ponuractwo Puszczykiem (Chat-huant, z czego powstało Chouan). 13 przez rojalistów „uzurpatora" — Napoleona Bonaparte. Listopadowy incydent w pobliżu Quimper dowodził, że Cadoudal nie żartuje. Rok 1800 byl pierwszym rokiem Konsulatu. W listopadzie mijało dokładnie 12 miesięcy od chwili, kiedy bladolicy Korsykanin w generalskim mundurze zasiadł na

tronie Republiki jako Pierwszy Konsul. W ciągu tych 12 miesięcy w Paryżu zorganizowano kilkanaście spisków mających na celu przeniesienie „boga wojny" do krainy bogów. Był to pod tym względem rok rekordowy w całej epoce napoleońskiej.* Zamachowcy wywodzili się z trzech ośrodków — byli to jakobini (pogrobowcy rewolucyjnego Terroru), szuanie (opłacani przez Londyn zwolennicy rezydującego na emigracji Ludwika XVIII), oraz agenci Wiednia. Dwie pierwsze grupy spiskowców (n. b. nienawidzące się wzajemnie) działały na terenie Francji, licytując się w zamachach z pośpiechem niweczącym efekty — rojaliści od stycznia do końca maja 1800 roku, jakobini zaś od lipca do listopada. Oba te okresy przedzielał czerwiec, podczas którego Bonaparte był nieobecny w kraju; walczył po drugiej stronie Alp, starając się wyprzeć Austriaków z Italii. Właśnie wtedy przystąpili do akcji agenci austriackiego wywiadu i udało się im zepchnąć Bonapartego na sam skraj przepaści. Brakowało zaledwie kilkunastu minut, by Waterloo nastąpiło o piętnaście lat wcześniej, pod Marengo. 14 czerwca 1800 roku, pod wsią Marengo, „bóg wojny" po raz pierwszy i ostatni w swym życiu dał się omamić szpiegom nieprzyjaciela i wciągnąć na niekorzystny dla siebie teren, wybrany przez wodzu Austriaków Melasa, który dysponował znaczną przewagą liczebną. W rezultacie, po całodziennych zmaganiach, bitwa zamieniła się w rozpaczliwy odwrót Francuzów. Ale wówczas nastąpił „cud", który całkowicie zniweczył wysiłki austriackiego wywiadu. Dwa dni wcześniej Bonaparte podzielił swą armię odsyłając na inny teren dywizję generała Desaixa. Teraz zaś, gdy w oczy zajrzało mu widmo klęski, pchnął do Desaixa posłańca z kartką, na której napisane było tylko jedno zdanie: „Na miłość boską, jeśli to * Liczba zamachów na Napoleona nie jest znana nawet najdociekliwszym badaczom zajmującym się tym tematem. Historycy francuscy nie mają np. zielonego pojęcia o spisku niejakiego Kramera vel Kremera w Warszawie roku 1807 (sprawa ta została najprawdopodobniej zatuszowana przez Komisję Rządzącą), oraz o zamachu planowanym w Kownie w roku 1812 przez oficera tamtejszej policji Timofieja Pasternakowa; zamierza! on ze strzelby „w leb zapalić Najjaśniejszego Wielkiego Cesarza Francuzów", w ostatniej jednak chwili obleciał go strach i stojąc w tłumie obok przejeżdżającego monarchy nie zdobył się na czyn. 14 jeszcze możliwe — wróć!" Lecz Desaix był daleko i nikt nie wierzył, że zdąży wrócić. A jednak Desaix, pędząc swych ludzi przez kilka godzin do utraty tchu, zdążył i przed wieczorem tego dnia spadł jak piorun z nieba na rozpędzonych Austriaków, zmieniając w mgnieniu oka przegraną w wielkie zwycięstwo. Zapłacił za to tajemniczą śmiercią*. Listopad 1800 roku był miesiącem z wielu względów przełomowym w grze prowadzonej przez policjantem- i złodziei próbujących ukraść Konsulowi życie. W miesiącu tym policja zlikwidowała ostatni z cyklu kilku spisków jakobińskich, aresztując niejakiego Chevaliera, twórcę „maszyny piekielnej", którą zamierzał poczęstować Bonapartego. Jednakże sukces ten zbiegł się nieomal co do jednego dnia z chwilą, gdy po kilkumiesięcznej fazie londyńskich przygotowań powrócili na scenę szuanie Cadoudala. „Georges" zasygnalizował swą ponowną obecność we Francji efektowną serią napadów i egzekucji wykonywanych na północy kraju. Jednocześnie jego podwładni zaczęli kolejno przenikać do Paryża z rozkazem restytuowania siatki konspiracyjnej i wykonania wyroku na Pierwszym Konsulu Republiki. Być może Cadoudal uczyniłby lepiej robiąc swoje cicho i nie alarmując policji spektakularnymi morderstwami, należy jednak pamiętać, że historia ta rozgrywa się w ostatnim roku XVIII stulecia, w którym rzucanie rękawicy było więcej niż modą — było jeszcze rycerskim obowiązkiem. Co prawda Cadoudal i jego ludzie kwalifikowali się raczej do rzędu skrytobójców, aliści sami uważali się za „rycerzy świętej sprawy Burbonów". Tak czy owak — „Georges" rzucił wyzwanie. Człowiekiem, który podjął to wyzwanie, byl sławny minister policji, Fouchć. 3 Józef Fouchć przyszedł na świat 21 maja 1759 roku w Pellerin (blisko Nantes), w rodzinie, która od kilku pokoleń parała się handlem morskim z Antylami. Swą drogę życiową zaczął podobnie jak inna ministerialna gwiazda epoki, Talleyrand, studiując w kolegium jezuickim, lecz w przeciwieństwie do Talleyranda nigdy nie

został wyświęcony na kapłana. Była to jedna z niewielu drobnych różnic między tymi dwoma ludźmi, podczas gdy ich metody rozgrywania pokera z otaczającym światem, talenty i charaktery stanowiły niemal lustrzane odbicie. Gdyby trzeba było ująć podobieństwo jednym zdaniem, napisałbym, że moralność Fouchego i Talleyranda zależała od pory dnia. Ponieważ jednak nie piszę hasła encyklopedycznego, a stosunki Fouchego z Talley-randem miały istotne znaczenie dla przebiegu dalszych wydarzeń, po- Patrz rozdział o królu pikowym. 15 c r X r, F (i z 1 c; P w in ki P' i ( m M PC Fi w su gc na ba. lor (sp on poi jaś: 14 zwolę sobie na bardziej szczegółowe wyjaśnienie cech podobieństwa między asem treflowym a jego wielkim kolegą. Obydwaj byli inteligentnymi nikczemnikami, wykorzystującymi bez skrupułów każdą okazję do wzbogacenia się i rozszerzenia wpływów, wypluwającymi jak pestkę każdego, kto przestał im być użyteczny. Talleyrand, gdy usłyszał, że Fouche gardzi ludźmi, zadrwił: „Nic dziwnego, ten człowiek zna samego siebie". Lecz jeśli znajomość samego siebie była wystarczającą przyczyną do pogardy wobec ludzi, to Talleyrand musiał nimi gardzić nie mniej. Również Talleyrand był autorem instruktażowej maksymy dla młodych dyplomatów: „Strzeż się swych pierwszych odruchów — zwykle sa szlachetne". Fouche podpisałby się pod tym bez zastrzeżeń. Obydwaj zostali obdarzeni przez naturę nieprzebranymi zasobami przezorności i sprytu (śmierć Talleyranda Metternich skwitował pytaniem: „Ciekaw jestem, dlaczego on to zrobił?"). Udziałem obydwu stały się wielkie kariery ministerialne i obaj przeszli do historii jako geniusze w swoim fachu, Talleyrand — dyplomatycznym, Fouche — policyjnym. Drabiny obydwu były długie, gdyż swoje trwanie polityczne przedłużali po trupach kolejnych reżimów, którym służyli. Zdradzili kolejno: Kościół dla Rewolucji, Rewolucję dla Dyrektoriatu, Dyrektoriat dla Napoleona, Napoleona dla Burbonów kd. Przypomina mi to pewną anegdotę z Charakterów Chamforta, o proboszczu z Bray, który kilka razy przechodził od katolicyzmu do protestantyzmu, kiedy zaś przyjaciele dziwili się jego niestałości, wykrzyknął: — Ja niestały? Nic podobnego! Przeciwnie, ja się nie zmieniam, ja chcę być proboszczem w Bray. Fouche i Talleyrand też chcieli być „proboszczami" w każdym układzie. W kilka lat po opisywanych ni wydarzeniach utworzyli spółkę szpiegowską i będąc ministrami byli jednocześnie płatnymi agentami na żołdzie Petersburga i Wiednia.* Ale to nastąpiło później. W listopadzie roku 1800 obaj rywalizujący o względy Bonapartego panowie prowadzili zawzięty pojedynek, w którym stroną atakującą był minister spraw zagranicznych. Stał on na czele skierowanej przeciw Fouchemu koalicji dworskiej, w skład której wchodziły m. in. takie tuzy jak Lucjan Bonaparte, radca stanu Roederer i sekretarz Konsula Bourrienne. Wspomniana koalicja otrzymywała dokładne informacje o każdym ruchu Fouchego od prefekta Dubois, który zresztą śledził swego zwierzchnika na rozkaz Napoleona. Inaczej mówiąc — lojalność policjantów ministerstwa kontrolowana była przez policjantów prefektury. Z kolei lojalnością tych ostatnich zajmowała się kontrpolicja „pocztowa", kierowana przez ministra poczty Lavalette'a. I wreszcie wszystkie te trzy policje znajdowały się pod tajnym nadzorem wywiadu i

kontrwywiadu * Patrz rozdział o damie treflowej. 16 wojskowego (Cabinet Secret) oraz sekretnych policji armijno-dwor-skich Bourrienne'a, Davouta, Murata, Monceya i Duroca. Anglicy taki system policyjnego nadzoru nad policją nazywają ładnie: „police that polices the police". Chociaż stary lis Fouche od jednego rzutu oka rozpoznawał szpiegujących go agentów, to jednak było dlań rzeczą niezbyt wygodną znajdować się pod stałą obserwacją. Fouche doskonale wiedział, że kamaryla dworska czeka na jakiekolwiek jego potknięcie, musiał więc zdwoić czujność, by pomieszać szyki rojalistowskim spiskowcom. Z początku wszystko szło dobrze. Ludzie Cadoudala przenikali kolejno do Paryża i wtapiali się w jego kosmos, przywarowując w konspiracyjnych mieszkaniach, lecz Fouche precyzyjnie kontrolował grę za pomocą swego agenta, Duchateliera, znajdującego się w sztabie „Ge-orgesa". Wiedział, że 4 listopada przybył do stolicy Joyau (pseudo „Assas"), 8 listopada La Haye Saint-Hilaire (pseudo „Raoul"), również w listopadzie Limoelan (pseudo „Beaumont" vel „Dla Króla"), a w końcu miesiąca szef szuanów w Ille-le-Vilaine, Saint-Rejant (pseudo „Pierrot"). Siatkę uzupełniali jeszcze: adiutant Cadoudala Coster de Saint- Victor i przybyły bezpośrednio z Londynu Hyde de Neuville, który stanął na czele spisku. To, że Fouche znał każde słowo wypowiedziane na pierwszych konspiracyjnych spotkaniach spiskowców i że mógł sobie założyć sławny później „szuański atlas", zwany też „topografią szuanów" (wszystkie dane o agentach burbońskich we Francji), było efektem umiejętnego operowania podwójnymi agentami. Na dworze Konstantyna Wielkiego agentów takich zwano „oczami księcia". Fouche, zwany „księciem policji", konsekwentnie realizował zasadę, którą w sto lat później ubrał w celną sentencję prefekt Lepine: „Kiedy zbiera się czterech spiskowców, dwaj z nich to moi ludzie".* Jeśli już o tym mówimy, warto wspomnieć, że Fouchemu, który miał swoich informatorów w każdym środowisku, w każdej knajpie, niemal w każdym domu, nawet w każdym ważnym łóżku (w łóżku Napoleona również, o czym opowiem w rozdziale o damie treflowej), nie chodziło wyłącznie o spiski. Miał on po prostu tę słabostkę — bardzo pożyteczną, gdy jest się ministrem policji — że lubił wiedzieć „co jest grane" nie tylko w blasku słońca lub świec, lecz i w ciemności, szeptem, Słowa te przypisywane są również szefowi policji Ludwika XV, de Sartine- 2 — Empirowy... 17 do ucha. Używał w tym celu zawodowych agentów, lecz nie tylko. Pewien generał, który zamierzał urządzić wystawny obiad, dowiedział się, że nie wolno mu tego zrobić bez udziału policji. Rozgniewany poleciał do Fouchego krzycząc, że nie życzy sobie obecności „glin" przy stole. Minister współczuł mu, lecz nie ustąpił. Generał wpadł w szał, a wówczas Fouchemu błysnęła ciekawa myśl: — Czy mógłby pan, generale, pokazać mi listę zaproszonych gości? A gdy ją otrzymał, rzucił okiem tylko na kilka pierwszych nazwisk i powiedział: — Zgoda, obecność agentów policji nie jest potrzebna. Po tej małej dygresji, pozwalającej nam lepiej ocenić talenty treflowego asa, powróćmy do akcji. Pierwszym agentem Fouchego w paryskiej siatce rojalistów był przekupiony szuan o pseudonimie „Maciej", współpracownik Limoelana. Spiskowcy mieli jednakże swój wewnętrzny kontrwywiad, który zdemaskował zdrajcę. „Macieja" zaproszono na spacer w okolicach Wersalu, po czym już nikt nie zobaczył go wśród żywych. Minister momentalnie wkręcił do siatki innego swego agenta, Desgreesa, tym samym zachowując kontrolę nad sytuacją. 2 grudnia 1800 roku rojaliści zebrani w kryjówce Saint-Rejanta postanowili, iż „obywatel Buonaparte" zostanie zastrzelony w teatrze z wiatrówek kupionych u świetnego rusznikarza Boivina, i rozpoczęli ćwiczenia w strzelaniu na terenie Lasku Bulońskiego. Fouche wiedział 0 tym, lecz w cztery dni później nastąpiło wydarzenie zupełnie zmieniające

sytuację. Desgrees, lekceważąc kardynalne zasady konspiracji, w biały dzień wkroczył beztrosko do gmachu ministerstwa policji. Budynek był od dawna obserwowany przez szuanów, którzy poznali „swojego" człowieka i zorientowali się, że jest on policyjnym szpiegiem i że cała siatka była przez dłuższy czas kontrolowana przez Fouchego. Desgreesa zaraz po jego powrocie zamordowano i zaczęto gorączkowo likwidować punkty kontaktowe i lokale konspiracyjne. Minęło kilka godzin, nim „książę policji" zorientował się, że wyłupiono mu drugie „oko" 1 że inicjatywa wymyka mu się z rąk. Na jego rozkaz z ulic Saints-Peres (ministerium policji) i Jerusalem (prefektura) zastępy agentów uderzyły na centra spiskowców. Było już jednak za późno. Ciosy policji trafiły w próżnię i nić łącząca ministra z siatką szuanów urwała się bezpowrotnie. Nad głową Pierwszego Konsula Republiki zawisło śmiertelne niebezpieczeństwo. 6 grudnia obie strony doznały porażki, obie jednak wyszły z niej bez większego uszczerbku. Fouche został z miejsca oskarżony o karygodną 18 nieudolność przez kamarylę dworską, atoli — wbrew nadziejom grupy Talleyranda — Napoleon nie usunął „księcia policji" ze stanowiska. Bonaparte nigdy nie dawał kierować sobą jakimkolwiek dworskim „lobby", wywarcie na niego nacisku wbrew jego zdaniu było rzeczą praktycznie niemożliwą. A zdaniem Napoleona Fouche był najznakomitszym policjantem świata, odkąd w ogóle istniała policja, co w zupełności odpowiadało prawdzie. Z kolei szuanie, którzy przez kilka dni po akcji policyjnej czuli się jak człowiek uderzony znienacka pałką w głowę, zdołali się otrząsnąć i rozpiąć siatkę na nowych lokalach konspiracyjnych. Wszelako krach z 6 grudnia nie pozostał bez następstw — z niewyjaśnionych przyczyn Hyde de Neuville wycofał się z gry. Wówczas ster organizacji przejęli dwaj najniebezpieczniejsi rojaliści w Paryżu: trzydziestoczteroletni eks-oficer marynarki Piotr Robinault de Saint- Rejant* i trzydziesto-dwuletni elegant o arystokratycznych manierach, kawaler Józef Picot de Limoelan. Do tej dwójki przyłączyło się pewne paryskie indywiduum, były marynarz, i z ramienia Cadoudala dostarczyciel broni dla spiskowców, Jan Franciszek Carbon (pseudo „Mały Franciszek"). Wymienione trio postanowiło zastąpić mało skuteczne, ich zdaniem, strzelby bardziej efektywnym wynalazkiem Chevaliera, „maszyną piekielną". 17 grudnia przebrani za wędrownych kramarzy spiskowcy udali się na ulicę Meslee, gdzie za 200 franków kupili u handlarza zbożem Lam-belle'a mały wózek i nędzną gniadą szkapę. 20 grudnia kowal Legros podkuł konia, a w dwa dni później bednarz Barrorux zainstalował na wehikule drewnianą beczkę okutą 10 żelaznymi obręczami. Zamach wyznaczono na 24 grudnia 1800 roku. Była to środa. Wieczorem tego dnia w Operze, zwanej wówczas Teatrem Republiki, odbyć się miała galowa premiera oratorium Haydna Stworzenie świata, z 250-osobową orkiestrą i znakomitymi solistami: Garatem i panią Barbier-Walbonne. Cały Paryż dosłownie oszalał na punkcie tego spektaklu: bilety, mimo horendalnych cen, wyrywano sobie z rąk. Żywe zainteresowanie Bonapartego muzyką i sztuką teatralną poniekąd gwarantowało spiskowcom, że Konsul zaszczyci tego wieczoru gmach Opery. Droga z Tuileries do Opery wiodła przez wąską i słabo oświetloną uliczkę Saint-Nicaise. ** W środę rano Carbon zaprzągł konia do wózka i nasza trójka udała się do bramy Saint-Denis. Tam dwóch umówionych ludzi (nigdy ich nie zidentyfikowano) .nafaszerowało beczkę prochem, kulami i siekań-cami, czyniąc z niej klasyczną „maszynę piekielną", którą od podobnej konstrukcji Chevaliera różniło tylko to, że wybuch miała zainicjować * Niektóre źródła z epoki podają pisownię: Robinet de Saint-Regent. ** Uliczka ta nie istnieje dzisiaj. Zniesiono ją przy przedłużaniu ulicy Rivoli. 19 iskra z siarkowego lontu włożonego w masę eksplodującą, a nie wystrzał karabinowy. Zdecydowano się na lont bardzo krótki, co zwiększało szansę powodzenia zamachu, lecz jednocześnie ekstremalnie minimalizowało szansę wyniesienia głowy cało przez egzekutora podpalającego lont. Podjął się tego spiritus movens całej akcji, karzeł (140 on wzrostu) o wątłych ramionach, bladej cerze i flankujących długi nos wiecznie zapadniętych policzkach. Jednakże człowiek, który — wyrokując po mizernej posturze — ośmieliłby się wejść w drogę temu fanatykowi, miałby 99 procent szans na bolesną

lekcję nieufania pozorom. Saint--Rejant, bo o nim właśnie mowa, należał do tej rasy urodzonych despe-rados, których Francuzi nazywają „risque-tout", nic więc dziwnego, że nie przestraszył się ryzyka. Późnym popołudniem spiskowcy przewieźli ładunek przez ulice Neuve-Egalite, Croix-des-Petits-Champs, Honore i Maltę, i około godziny 18 zainstalowali go w uliczce Saint-Nicaise, dwadzieścia kilka metrów od placu Carrousel. Carbon zniknął wówczas (najprawdopodobniej odesłano go do domu), Limoelan zaś stanął u wylotu uliczki na plac, by dać towarzyszowi znak, że zbliża się pojazd Konsula. Podczas prób poprzedzających zamach „Pierrot" obliczył, że eksplozja nastąpi po 5—6 sekundach od chwili podpalenia lontu. Dokładnie tyle samo czasu potrzebowała kareta, by pokonać dystans od narożnika ulicy do miejsca, w którym znajdowała się „maszyna piekielna". O 18,15 byli już gotowi i wszystko, co im pozostało do zrobienia, to czekać w pogłębiającym się mroku uliczki, której mieszkańcy nie przypuszczali, jak okrutny los szykuje im ten zmierzch. Saint-Rejant nie czekał sam. Jako że wóz został ustawiony w poprzek uliczki, częściowo ją tarasując, lont zaś znajdował się z tyłu, zamachowiec nie mógł pilnować jednocześnie wiercącego się konia. Mając to na uwadze Limoelan podszedł do jednej z dwóch małych dziewczynek handlujących bułkami na ulicy Bac i zaproponował jej 12 sous za potrzymanie przez pewien czas szkapy. 14-letnia Marianna Peusol wyraziła zgodę. Saint-Rejant wsadził jej w rękę bat i kazał drugą ręką trzymać konia za uzdę. Powoli zapadały ciemności. Mżyło. W pobliskim Hotel de Longueville odbywała się jakaś feta, uliczką przemykali spóźnieni przechodnie, spoglądając ze zdziwieniem na skuloną z zimna dziewczynkę trzymającą konia i zabawiającą się batem. Tymczasem w Tuileries Bonaparte zastanawiał się, czy w ogóle opuszczać pałac. 20 Było ustalone z góry, że rodzina Bonaparte-Beauharnais zaszczyci przedstawienie, lecz zmęczony całodzienną pracą Napoleon w ostatniej chwili rozmyślił się. Dopiero po długich namowach i dąsach udało się Józefinie, przy pomocy córki z pierwszego małżeństwa Hortensji Beau-harnais, przekonać męża i udano się do powozów. Bonaparte miał jechać w pierwszym, w drugim Józefina. W momencie wsiadania Konsul zaczął krytykować szal małżonki, ta natychmiast zdecydowała się go zmienić i adiutant Napoleona, Rapp, pobiegł do pałacu po świeżo przywieziony z Konstantynopola szal kaszmirowy. W czasie, gdy powóz z Bonapartem i jego przybocznymi oficerami już odjechał, Józefina wciąż czekała na szal, co opóźniło jej odjazd i w rezultacie uratowało od śmierci. Około godziny 20,30 Saint-Rejant, wyczekujący niecierpliwie na znak od Limoelana, ujrzał nagle wjeżdżającego w uliczkę od strony placu samotnego jeźdźca. Widok ten zaskoczył go. Na podstawie obserwacji dokonanych w fazie przygotowań spiskowcy stwierdzili, że powóz Konsula porusza się ubezpieczony dwoma plutonami konnych grenadierów gwardii, jednym z przodu, drugim z tyłu. Tak było w istocie, lecz przypadkowo tego właśnie wieczoru grenadierów rozstawiono inaczej — oba plutony znajdowały się za powozem, przed nim zaś galopował samotny grenadier mający za zadanie oczyszczać drogę. Był to pierwszy w całej serii zadziwiających przypadków, które szczęśliwie dla Bona-partego sprzęgły się tego wieczoru w jeden łańcuch. Zaskoczenie Saint-Rejanta spotęgowała kolejna niespodzianka — z nieznanych przyczyn Limoelan zawiódł i nie dal umówionego znaku. Lecz nawet te dwa pierwsze przypadki nie zmieniły jeszcze sytuacji radykalnie na korzyść Konsula; zaskoczony Saint-Rejant w mgnieniu oka domyślił się, że „wymiatacz" jest forpocztą orszaku i w momencie, gdy powóz Bonapartego dosięgał wlotu ulicy, podpalił lont, z opóźnieniem najwyżej 5-sekundowym, a więc zbyt małym, by mogło to ocalić życie Napoleona, gdyby reszta wydarzeń potoczyła się zgodnie z przewidywaniami spiskowców. Przewidywania te jednak wzięły w łeb od dalszych dziwnych zbiegów okoliczności. Przez dłuższy czas po zamachu w opisach pokutowała wersja (można ją odnaleźć i we współczesnych opracowaniach), że Saint-Rejant, odepchnięty na bok przez grenadiera-„wymiatacza", podpalił lont zbyt późno, dopiero w momencie, gdy pojazd Konsula mijał „maszynę piekielną". Tak jednak nie było. Rzeczywiście — jeździec, spostrzegłszy wóz tarasujący przejazd, podjechał kłusem, odrzucił

spiskowca pod mur, spłazował konia szablą, zmusił wehikuł do cofnięcia się i pojechał dalej. Lecz, jak wynika ze znalezionego później przez policję w mieszkaniu Saint-Rejanta jego listu do „Gedeona" (drugi pseudonim Cadou-dala), w którym zamachowiec opisywał przebieg wydarzeń i tłumaczył się — lont został przezeń podpalony, zanim grenadier zepchnął „maszynę piekielną" na bok. 21 Tak wiec Saint-Rejant nie spóźnił się i w momencie, gdy pojazd Konsula wjeżdża! w uliczkę Saint-Nicaise, iskra rozpoczęła wędrówkę do masy eksplodującej. Po pokonaniu trzydziestu metrów kareta minęła „maszynę piekielną", a wybuch wciąż nie następował. Dopiero po następnych kilkunastu sekundach z małej uliczki wystrzelił potworny gejzer ognia. Zbyt późno. W liście do Cadoudala „Pierrot" przypuszczał, że niepowodzenie zamachu było następstwem złej jakości prochu. W rzeczywistości było ono następstwem kolejnych zbiegów okoliczności. W ciągu dwóch godzin oczekiwania siąpiący deszcz zawilgocił lont i dlatego iskra dotarła do prochu nie po 6, lecz po około 20 sekundach. To po pierwsze. Po drugie zaś sławny woźnica Bonapartego, Cesar Germain, spił się tego dnia i powoził porządnie podchmielony. Wjechawszy w uliczkę, postanowił przebyć ją w wyścigowym tempie. Podciął konie i pojazd przeleciał obok „maszyny piekielnej" o wiele szybciej, niż to można było przewidzieć, co podwoiło błąd w wyliczeniach spiskowców*. Wszystko to sprawiło, że gdy uliczka zamieniła się na moment w płonący wulkan, pojazd Napoleona z większą częścią eskorty skręcił już w przecznicę. Inaczej mówiąc — wszystko to sprawiło, że historia Europy potoczyła się tak, jak to znamy z podręczników. Skutki wybuchu były potworne. Małą Mariannę rozerwało na strzępy; z całego ciała zostały tylko nogi, jedną rękę znaleziono na dachu pobliskiej kamienicy, a dopiero po kilku dniach drugą, leżącą o trzydzieści metrów od miejsca eksplozji. Wyglądało to tak przerażająco, że nie sposób było pokazać zwłok matce dziecka, wdowie Peusol. „Le Moni-teur" z 4 stycznia 1801 roku podał, iż zginęło 10 osób, a 30 zostało rannych. Były to liczby dwukrotnie zaniżone, zresztą wielu ciężej rannych zmarło nieco później **. Około 50 domów w uliczce Saint-Nicaise i w jej pobliżu miało tak popękane mury, że nie nadawało się do zamieszkania. W promieniu kilkuset metrów od miejsca eksplozji walały się kończyny ludzkie. W całej dzielnicy wyleciały szyby, m. in. w oddalonym o 300 * Niedługo po zamachu paryski cech woźniców urządził na cześć Cesara wspaniałą ucztę, na której pito jego zdrowie za to, że spił się w czasie pełnienia obowiązków przy boku władcy. ** Rozbieżności w tej sprawie wśród historyków francuskich są znaczne. Przykładowo: Tulard podaje 2 zabitych i 6 rannych (jest to oczywisty nonsens), Caste-lot odpowiednio 12 i 28, Saint-Hilaire 12 i 32, Gaubert i Lucas-Dubreton 10 i 30, Lacroix i Aubry 20 i 53, Godechot, Lefebvre i Chrestien 22 i 56 (to ostatnie jest najbliższe prawdy). Z rozkazu Napoleona leczenie rannych opłacono ze szkatuły rządowej, natomiast wdowy i sieroty po zabitych otrzymały wysokie pensje. 22 metrów pałacu Tuileries nie ostała się ani jedna szyba w fasadach od strony wybuchu. Mimo tak straszliwego bilansu, cel ataku, Bonaparte, nie został nawet draśnięty: tylko ostatni w eskorcie gwardzista wyrzucony zosta! z siodła przez ranionego konia. Napoleon w czasie jazdy drzemał, śniąc (opowiadał o tym później na Świętej Helenie) o forsowaniu rzeki Tagliamento podczas kampanii włoskiej. Obudził go gwałtowny wstrząs i odgłos eksplozji. Rozległ się krzyk: „Wysadzono nas!". Część eskorty przypuszczała, że strzelono do nich kartaczami. Kareta stała przez kilkadziesiąt sekund, które były potrzebne Napoleonowi, by upewnić się, że nikt z jego otoczenia nie zginął. Potem Konsul zakomenderował: „Do Opery!" i pogrążył się w milczeniu. Pojazd Józefiny, która jechała z Rappem, Hortensją i ciężarną Karoliną Murat, też uległ wstrząsowi, na skutek którego popękały w nim szyby, lecz spóźnienie spowodowane szukaniem szala sprawiło, że był zbyt daleko jeszcze od miejsca eksplozji, by ulec zniszczeniu. Józefina kilkakrotnie krzyknęła: — To przeciw Bonapartemu! W chwilę później nadjechał wysłany przez Napoleona grenadier z wieścią, że

Konsul żyje i życzy sobie, by powróciła do Tuileries. Józefina jednak zdecydowała się jechać do Opery i towarzystwo w jej powozie z wolna zaczęło się uspokajać. Wyjąwszy Karolinę — tej nie trzeba było uspokajać, gdyż wybuch nie wywarł na niej żadnego wrażenia. Była to jedyna z sióstr Napoleona, która intrygowała przeciw niemu i zdradzała go obcym mocarstwom, odkąd tylko nauczyła się intrygować i zdradzać. Los brata był jej zupełnie obojętny. Huk eksplozji usłyszano w całym mieście i sądzono, że nastąpiło trzęsienie ziemi. W Operze, w której przed kilkoma minutami rozpoczęło się oratorium, grzmot zagłuszył orkiestrę i wywołał głośne komentarze publiczności. Zdenerwowany komendant placu Paryża, gen. Junot, poderwał się z miejsca ze słowami: — Co to ma znaczyć?! Dziwne, kto o tej porze strzela z dział? W chwilę później drzwi loży rządowej otwarły się z trzaskiem i wkroczył do niej Napoleon ze świtą. Na pytanie Junota wycedził z całkowitym spokojem: — Te łotry chciały mnie wysadzić w powietrze. Proszę mi podać libretto. Wieść rozeszła się po sali lotem błyskawicy. Ludzie przestali interesować się spektaklem, wszystkie twarze odwróciły się ku loży Konsula. Gdy wbiegła do niej Józefina, publiczność wstała i zgotowała Napoleonowi burzliwą owację. Wśród rozgorączkowanego otoczenia tylko jeden człowiek imponował kamiennym obliczem — był nim Bonaparte. Wiwaty nie obchodziły go nigdy; „gdyby mnie wieziono na szafot, ci ludzie manifestowaliby równie radośnie, tłum jest zawsze sobą" — mawiał. 23 T Kon do n „ma stępi gejzi zam: ono gods tarłaj Po i tego posti prze było stkoj wullj nicę, toczi 7 st z ca] skiej med spos teur' nych zmai pobl Wp ludz wspa obow kładc lot 01 i 30, jest n tuły i 22 Łzami Józefiny również się nie przejął; „Łzy doskonale jej robią" — powtarzał często. 8 Natychmiast po zakończeniu oratorium Napoleon udał się do Tuileries i zwołał w trybie nagłym posiedzenie rządu. W teatrze chłodny jak marmur, wobec swych satelitów przestał się hamować i blady z wściekłości wyrzucił z siebie długą tyradę o... „przeklętych jakobinach" dybiących na jego życie. Nikt z obecnych ministrów i urzędników nie sądził inaczej, wszyscy byli przekonani, lub raczej nie ośmielili się nie być przekonani, że zamach został zorganizowany, tak jak kilka poprzednich, przez podziemie jakobińskie. Brakowało w tym zgromadzeniu tylko jednego człowieka, potrzebnego najbardziej — ministra policji. Fouche opuścił Operę po ukazaniu się Konsula w loży i już w kilka minut po eksplozji znalazł się ze swymi ludźmi na miejscu zamachu, rozpoczynając dochodzenie. Warunki, w jakich musiał pracować, były niezwykle trudne; policjanci przepychali się w zatorze ambulansów, przez tłum strażaków, lekarzy, sanitariuszy oraz gapiów brodzących w czerwonym błocku zalegającym ulicę. Wokół rozbrzmiewała kako-fonia płaczu, jęków, przeraźliwego wycia rannych, rzężenia konających i przekleństw służby sanitarnej nie mogącej nadążyć z niesieniem

pomocy. Mimo to policja już na wstępie osiągnęła pewien sukces. Jeden z najzdolniejszych współpracowników Fouchego, faktyczny wiceminister, Piotr Real, od razu spostrzegł, że podkowy rozerwanego konia zostały przybite kilka godzin wcześniej, a więc na pewno w Paryżu. Fouche rozkazał jeszcze, by strzępy wozu i konia przewieziono na dziedziniec prefektury, po czym popędził do Tuileries, przypuszczając, że toczy się tam batalia o jego głowę. Nie mylił się. Korzystając z gniewu Bonapartego reprezentowana przez Talleyranda i Roederera kamaryla dworska przystąpiła do ostatecznego ataku, argumentując, że minister nie ubiegł zamachowców, gdyż jest nieudolny i „nigdy o niczym nie wie". Wejście „księcia policji" przerwało ten jazgot. Wszystkie oczy zwróciły się w jego kierunku i Fouche, zanim stanął przed Konsulem, dostrzegł w tych oczach oczekiwanie na wyrok. Dla nich wszystkich był już politycznym „żywym trupem", a wykrzywiona wściekłością twarz Napoleona zdawała się to potwierdzać. Bonaparte, zwracając się do Fouchego, zaczął od powtórzenia swych oskarżeń przeciw jakobinom, a następnie stwierdził, że już najwyższy czas, by się z nimi definitywnie rozprawić. Zanim skończył, nastąpiło coś zupełnie nieoczekiwanego. Minister, korzystając z chwili przerwy, 24 jaką Konsul uczynił dla zaczerpnięcia oddechu, wszedł mu w słowo dwoma zdaniami: — To nie jakobini, lecz rojaliści. Potrzebuję ośmiu dni, by to udowodnić. Klakierom otaczającym Napoleona i pewnym, że Fouche będzie dla ratowania skóry skwapliwie przytakiwał Konsulowi, włosy zjeżyły się na głowach. Zapanowała chwila śmiertelnego milczenia, którą przerwał wybuch pasji Bonapartego. Był to jeden z tych sławnych ataków szału Napoleona, o których nigdy nie wiedziano, kiedy są autentyczne, kiedy zaś teatralne. Bonaparte miotał się, klął „republikańskich ekstremistów" i ciskał na głowę Fouchego epitety, wśród których tylko „kłamca" i „kretyn" nadają się do druku. Fouche stał przed Konsulem zimny jak sopel lodu. Cały ten tajfun spływał po nim bez śladu, gdyż Fouche, podobnie jak Talleyrand, należał do ludzi, których nie sposób wyprowadzić z równowagi. Głośna była scena, która rozegrała się kilka lat później, gdy Napoleon, dowiedziawszy się o podejrzanych machinacjach politycznych Talleyranda, sklął go w obecności męskiej połowy dworu koszarowymi słowy i zagroziwszy rozstrzelaniem, nazwał „łajnem w jedwabnych pończochach". Tałłeyrandowi w czasie tego ataku furii nie drgnął na twarzy ani jeden mięsień i dlatego rację miał szwagier Napoleona, król Neapolu Murat, mówiąc: „Talleyrand jest tej klasy dyplomatą, że gdyby podczas rozmowy z tobą ktoś kopnął go w tyłek, to byś po jego twarzy niczego nie zauważył". Gdyby Murat powiedział to o ministrze policji, również nie minąłby się z prawdą. Bonaparte ucichł wreszcie i wydał Fouchemu rozkaz rozpoczęcia masowych aresztowań jakobinów. Minister ukłonił się i wyszedł. Gdy zamknęły się za nim drzwi, zabrał głos Talleyrand, sugerując, że Fouche osłania jakobinów, gdyż sam był niegdyś jednym z dyrygentów jakobińskiego terroru i wciąż łączą go więzy sympatii z dawnymi komilto-nami. Oskarżenie człowieka pokroju Fouchego o sympatię dla pokonanych było dowcipem kiepskiego rodzaju; faktem jednak było, że Fouche zasłynął w latach 1793—1794 jako jakobiński „kat Lyonu", dokonując masowych egzekucji (m. in. zastąpił wówczas zbyt mało wydajną gilotynę kartaczami). W końcu Talleyrand zaproponował aresztować Fouchego i rozstrzelać go w ciągu 24 godzin! Gdyby Napoleon posłuchał, skierowany przeciwko niemu zamach w uliczce Saint- Nicaise miałby paradoksalny finał — wykreśliłby spośród żywych oberpolicmajstra epoki. Lecz jak już wspominałem, Napoleon miał w zwyczaju słuchać w takich sprawach wyłącznie samego siebie i Józef Fouche ocalał. Fizycznie i politycznie, albowiem łagodniejszą wersją represji wobec ministra, zaproponowaną przez grupę Talleyranda, było zastąpienie Fouchego kimś innym, „bardziej operatywnym". Talleyrand miał już nawet gotową listę kandydatów, lecz Konsul wie- 3 — Empirowy... 25 dział dobrze, że po każdym z nich może się spodziewać tyle, co po śledziu startującym w wyścigach konnych, i odrzucił sugestię zmiany lokatora w budynku przy ulicy Saints-Peres.

„Książę policji" posłusznie wykonał rozkaz. Już następnego dnia jego podwładni rozpętali w Paryżu i na prowincji antyjakobińskie piekło. Rewolucyjnych terrorystów pakowano setkami do lochów, przygotowując listy deportacyjne, które Fouche podpisywał bez zmrużenia oka, chociaż wiedział, że w „aferze Saint- Nicaise" jakobini nie maczali palców. Bezpośrednio kierował represjami prefekt Dubois — Fouche chciał mieć ręce wolne do rozgrywki z rojalistami. Miała to być największa gra policyjna w jego karierze i minister zdawał sobie sprawę, że musi ją wygrać za wszelką cenę. Znane jest powiedzenie Napoleona: „Prawdziwie dobra policja posiada sztukę niezwracania uwagi na rzeczy, których nie musi wiedzieć". To, że Fouche patronując represjom nie przejmował się oczywistą dlań niewinnością jakobinów, wynikało ze swoistej interpretacji owej, słusznej skądinąd, maksymy; Fouche uznał, że oficjalnie nie musi wiedzieć o ich niezaangażowaniu w grudniowy zamach i zgodnie ze swym zwyczajem nie zwracał uwagi na związane z tym problemy moralno-prawne. Z drugiej zaś strony nie mógł sobie pozwolić na luksus niewiedzenia o autentycznych sprawcach zamachu. „Książę policji" był człowiekiem wystarczająco inteligentnym, by orientować się, że jeśli wstrzyma śledztwo przeciw rojalistom, to zgoda na eksterminację podziemia jakobińskiego przedłuży jego karierę tylko na bardzo krótki okres — do dnia, w którym opinia publiczna uzyska dowody, że sprawcami masakry w uliczce Saint-Nicaise byli szuani. Fouche wiedział, że dzień taki nadejdzie prędzej czy później i jeśli nie on będzie wówczas dostarczycielem dowodów, zostanie wyśmiany przez Francję i zmiażdżony przez grupę Talleyranda. I nikt nie będzie wtedy pamiętał o tym, że pomyłka z jakobinami była dziełem Konsula, gdyż zwycięskich władców się nie sądzi, sądzi się niefortunne sługi. Fouche rozumiał, że jego jedyną szansą jest położenie dłoni na gardłach zamachowców. Dlatego musiał wygrać tę grę. I to szybko, bardzo szybko. 10 Już 26 grudnia wszystkich mieszkających w Paryżu handlarzy końmi zmuszono do przedefilowania przed szczątkami gniadej szkapy i wówczas 26 kupiec Lambelle przypomniał sobie, że przed tygodniem sprzedał identycznego konia jakiemuś „jarmarcznemu handlarzowi". Błyskawicznie odnaleziono również obsługujących zamachowców bednarza, kowala, właściciela powozowni i handlarza starzyzną, który sprzedawał niebieskie bluzy woźniców. Wszyscy oni w miarę dokładnie opisali pertraktującego z nimi człowieka z blizną w okolicy lewego oka. I wówczas okazało się, że w kartotece szefa Wydziału Bezpieczeństwa i tajnej policji ministerstwa, Desmaretsa, istnieje fiszka z danymi takiego osobnika, opatrzona nazwiskiem Franciszek Carbon. W ten sposób rozszyfrowano pierwszego z trójki morderców. By go ująć, Fouche rzucił do akcji cały swój aparat policyjny i obiecał 2 tysiące ludwików nagrody temu, kto udzieli efektywnej pomocy. Jednakże, mimo olbrzymich starań, dzień za dniem upływał bez rezultatów. Carbon zapadł się pod ziemię. W tej sytuacji minister zdecydował się na zagranie bardzo — jak się o tym przekonał przed zamachem — ryzykowne: posłużył się „okiem księcia". Do szalejącego gdzieś nad brzegami kanału La Manche oddziału Cadoudala został wysłany agent udający szuana. Ten ruch okazał się owocny. W krótkim czasie człowiek wkręcony do sztabu „Georgesa" doniósł, że kobieta o nazwisku Vallon, mieszkająca w Paryżu przy ulicy Saint-Martin, to siostra Carbona. W mieszkaniu znaleziono baryłki po zagranicznym prochu, tym samym, który został użyty w „maszynie piekielnej". Carbon mieszkał u siostry przed zamachem, lecz tuż po nim został przez Limoelana ulokowany przy ulicy Casette, u panny de Cice, która prowadziła coś w rodzaju przystanku azylowego dla różnych ryzykantów spod znaku białych lilii. Z kolei 30 grudnia panna de Cice przeprowadziła spiskowca na ulicę Notre-Dame-des-Champs, do klasztoru żeńskiego, którego przeoryszą była jej przyjaciółka, matka Duąuesne. Zakonnicom wytłumaczono, że Carbon jest rojalistą, który powrócił z emigracji i potrzebuje schronienia do czasu, kiedy zdobędzie papiery pozwalające mu się ujawnić. Pobożne siostrzyczki słyszały jednak o zamachu i z całą prostotą spytały Carbona, czy brał w nim udział. Zaprzeczył z oburzeniem. Wówczas

sprawdziły go „sprytnie", zapraszając do udziału w mszy dziękczynnej z „Te Deum" za „cudowne" ocalenie Pierwszego Konsula. Carbon ochoczo przyjął propozycję, co one uznały za niezbity dowód jego niewinności. W murach klasztoru spiskowiec śmiertelnie się nudził. Nie wytrzymał nawet trzech tygodni i uważając, że niebezpieczeństwo minęło, wymknął się do siostry w odwiedziny. Agenci obserwujący nieprzerwanie dom wdowy Vallon pozwolili mu wejść, wyjść i wrócić do klasztoru. Tam go aresztowano. Był 18 stycznia 1801 roku. Tego samego dnia skonfrontowany z bednarzem, kowalem i handlarzami, a następnie przyciśnięty przez policję Carbon załamał się i za- 27 czął sypać. Po godzinie minister wiedział wszystko o siatce rojalistow-skiej i o zamachu. Miał już niezbędne dowody i chociaż zdobył je nie w osiem dni, jak obiecał, lecz w czasie dokładnie trzy razy dłuższym — było to i tak osiągnięcie znakomite. Gdy Fouche przedstawił zeznanie podpisane przez Carbona Napoleonowi, ten zmuszony był przyznać, że pomylił się winiąc za zamach jakobinów. Było już jednak po wszystkim, wcześniej bowiem, na podstawie cieszącego się poparciem całego społeczeństwa rozporządzenia władzy wykonawczej, zatwierdzonego przez senat w dniu 5 stycznia 1801 roku, deportowano na Seszele i do zwanej „suchą gilotyną" Gujany całą elitę jakobińską, 130 osób z 223 umieszczonych na liście proskrypcyjnej, w tym osławionego generała Rossignola, który chełpił się, że w dobie Konwentu zamordował własnoręcznie 67 księży odmawiających złożenia przysięgi na konstytucję rewolucyjną. Bonaparte nie żałował tego, co się stało. Jakobini byli autorami większości wymierzonych przeciw niemu spisków, toteż rozgromienie ich przy okazji zamachu rojalistowskiego stanowiło przysłowiową „drugą pieczeń" z tego samego ognia, który teraz oczekiwał na szuanów. To, że eks-jakobin Fouche bezlitośnie prześladował jakobinów pewny ich niewinności, Napoleon skwitował słowami: — Ach ten Fouche! Zawsze taki sam. Zresztą to nie ma znaczenia, teraz uwolniłem się od nich. 11 By wygrać swą wielką grę do końca Fouche musiał jeszcze wyeliminować pozostałych zamachowców, to zaś nie było rzeczą prostą. Dwaj wysłani do Bretanii agenci, którzy mieli otruć Cadoudala, zostali zde-konspirowani i zawiśli na gałęzi. Z kolei w Paryżu lokale konspiracyjne wskazane przez Carbona okazały się puste. Limoelana, który schronił się w opuszczonych podziemiach kościoła Św. Wawrzyńca, nie schwytano nigdy. Policja zdołała się jedynie dowiedzieć, że zanim zniknął ostatecznie, widziano go przez krótki okres czasu w Bretanii. W jednym z nadmorskich klasztorów odnaleziono jego byłą narzeczoną, która przywdziała habit wstrząśnięta masakrą z 24 grudnia, zwracając uprzednio mordercy słowo. Może dlatego niektórzy dziejopisowie i literaci uznali zamach w uliczce Saint-Nicaise za najbardziej romantyczny w dobie napoleońskiej*. * Na motywach tego zamachu oparto wiele powieści awanturniczo-szpie-gowskich. We Francji najgłośniejszy byl romans Jerzego Ohneta, wydany u nas pt: Precz z Napoleonem (Warszawa 1926); w Polsce powieść Antoniego Poplaw-skiego Król szpiegów, wydana przezeń we Lwowie (1908) pod kryptonimem „E.Ch". 28 Saint-Rejant na swoje nieszczęście nie opuścił stolicy. Po wybuchu „maszyny piekielnej" ciężko ranny w rękę powlókł się w kierunku Luwru. Cierpiał straszliwie, niemal ogłuchł i oślepł, z nosa i z ust lała mu się krew. Na Moście Królewskim zwinął w kłębek przebranie woźnicy i cisnął do Sekwany, a następnie z najwyższym trudem dotarł do swego pokoju w domu przy ulicy Prouvaires i zwalił się na łóżko. Sprowadzono doń natychmiast księdza (był to wuj Limoelana, jezuita Closriviere) i lekarza. Obaj ci ludzie domyślili się, skąd pochodzą okaleczenia rannego, żaden go jednak nie wydał, a to dlatego, że pierwszy z nich nienawidził Napoleona, drugi zaś nienawidził delatorstwa. Obydwu kosztowało to później długie lata patrzenia na słońce poprzez kraty. Tego samego wieczoru Saint-Rejant zmienił miejsce pobytu, instalując się u niejakiej pani Jourdan, przy ulicy Augesseau. Nie spędził tam nawet pełnej doby i znowu zmienił lokum. Miał nadzieję, że dzięki tym przeskokom nie dostanie się

w łapy Fouchego. Fouchego jednak nie od parady nazywano „księciem policji". Na jego rozkaz wypuszczono z więzienia jednego z agentów Cadoudala. 27 stycznia człowiek ten wszedł do domu przy ulicy Four-Saint-Honore i tam właśnie odnaleziono i aresztowano „Pierrota". 30 marca 1801 roku rozpoczął się w Paryżu proces zamachowców oraz ich przypadkowych i nieprzypadkowych wspólników. 4 kwietnia Carbon i Saint-Rejan zostali skazani na śmierć, kobiety, które udzielały im schronienia (w tym przeorysza), lekarz i ksiądz — na kary więzienia i wysokie grzywny. Po odrzuceniu przez trybunał wyższej instancji prośby o łaskę, 20 kwietnia, o pierwszej po południu, dwaj zamachowcy ubrani w czerwone koszule zostali przewiezieni na plac Greve. Kordony żandarmerii z trudnością hamowały rozszalały tłum. Prowadzony na gilotynę Carbon miotał się, skomląc: — Dobrzy ludzie, zrobiłem to dla króla! „Dobrzy ludzie" z chęcią zlinczowaliby go, nie zapomniano jeszcze małej Marianny. Saint-Rejant zniósł śmierć z godnością. Tak zakończyła się gra, która przyniosła Fouchemu największy z jego policyjnych sukcesów i którą określano później mianem „Marengo Fouchego". Podobieństwo batalii ministra przeciw szuanom z bitwą pod Marengo jest rzeczywiście uderzające — początkowo przegrana i groźba całkowitej klęski, w końcu blaskomiotny sukces. 29 12 Fouche, którego Napoleon mianował w roku 1809 księciem Otranto, dzierżył portfel ministra policji napoleońskiej w latach 1799—1802, 1804—1810 i w czasie 100 dni. Po Waterloo udało mu się wkraść w łaski Burbonów, lecz tylko na krótko. Rojalistowscy ukrasi, którzy dobrze pamiętali o tym, że głosował za śmiercią Ludwika XVI, o hekatombie zwolenników „ancien regime'u", jakiej dokonał w Lyonie i o zwycięskich pojedynkach z szuanami, odsunęli go rychło od władzy i wyrzucili poza granice Francji. Zmarł „książę policji" 26 grudnia 1820 roku, na wygnaniu, w Trieście. W sześć lat później, 28 września 1826 roku, po drugiej stronie Atlantyku odszedł spośród żywych ksiądz Picot de Closriviere. Wierni opłakiwali go, gdyż był człowiekiem o anielskim sercu i niestrudzenie pomagał biedakom. Wiedziano o nim bardzo niewiele. Mówiono, że pojawił się w Stanach Zjednoczonych w początkach stulecia i dręczony jakąś straszną tajemnicą wstąpił do prowadzonego przez Sulpicjanów seminarium NMPanny w Baltimore. Była to prawda. Ów człowiek z Europy poprzez Kanadę dotarł do Nowego Jorku pod nazwiskiem Guitry. Ale kiedy 1 sierpnia 1812 roku biskup Baltimore, Mgr Carrol, wyświęcał go i mianował proboszczem w Charleston (Płd. Karolina), człowiek ten nosił już nazwisko Closriviere. Parafianie kochali księdza Closriviere, gdyż — o czym już wspomniałem — poświęcił swoje życie niesieniu pomocy bliźnim, i żałowali go, bo rozpacz malująca się nieustannie na jego twarzy uczyniła zeń starca w wieku 40 lat-. Zakonnice klasztoru Nawiedzenia w Georgetown, których kapłanem został w roku 1814, uważały go za świętego męczennika. Kilkakrotnie po roku 1815 przyjeżdżali doń jacyś goście z Francji, namawiając, by wrócił do ojczyzny, lecz on odmawiał. Zapamiętano jeszcze, że nigdy się nie uśmiechał i że każdego 24 grudnia kładł się wieczorem na posadzkę wybudowanej przez siebie kaplicy (sprzedał na ten cel swoje francuskie posiadłości) i leżał do świtu krzyżem, modląc się żarliwie. W krypcie tej kaplicy pochowano go w grobowcu, który uprzednio sam ozdobił portretami Ludwika XVIII i Karola X, a który istnieje do dzisiaj, omszały patyną i zaniedbany. Dzisiaj jankescy turyści odwiedzający grób „Ojca Closriviere" nie wiedzą, kto leży w tym grobie, tak jak ich przodkowie w pierwszym ćwierćwieczu XIX wieku nie wiedzieli, że opiekujący się nimi, posępny, skromnie odziany i świecący tonsurą duszpasterz nosił niegdyś najmodniejszą fryzurę „a la Titus", nazywał się Józef Picot de Limoelan i był poszukiwany przez całą policję Francji jako morderca dwudziestu kilku osób. I że leżąc krzyżem w każdą noc wigilijną na pawimencie swej kaplicy błagał Boga o przebaczenie za śmierć 14-letniej dziewczynki, której odebrał życie, płacąc w zamian 12 sous. As kier

1770 Karol Schulmeister 1853 Cesarski agent nr 1 Ten szpicel, czysty jak dziewica — dziwaczne połączenie Rzymianina, Spartanina, mnicha i kaprala — byl szpiegiem tak, jak jest się księdzem. (Wiktor Hugo w X(d:nikach) Historię wojskowego wywiadu i kontrwywiadu tworzyli otoczeni zastępami miernot i drugorzędnych statystów nieliczni wielcy artyści, mistrzowie sztuki zdobywania tajnych informacji i sabotażu, tacy jak Boutin, Blowitz, Beaumarchais czy de Beaumont (kawaler d'Eon), a także Stieber, Silber, Sosnowski i Sorge (czyż nie jest intrygujące, że nazwiska tych gwiazd zaczynają się na B lub S? Kabaliści z pewnością zaczęliby wnioskowanie od przypomnienia związku obu tych liter z 8). W imperium militarnego szpiegostwa są oni książętami — berło należy się czerwonowlosemu Alzatczykowi, uznawanemu przez wielu specjalistów za najwybitniejszego asa wywiadu wszechczasów. Człowiekiem tym był Karol Schulmeister vel „Rudy Karol", vel „Pan Karol", szef wywiadu Napoleona I, nieuchwytny demon o stu twarzach, doprowadzający do rozpaczy bezradne wobec niego kontrwywiady mocarstw europejskich. Znający wagę słów Bonaparte nazwał go „cesarzem szpiegów". Karol Ludwik Schulmeister urodził się 5 sierpnia 1770 roku w małym alzackim miasteczku Freistatt, w rodzinie luterańskiego pastora. 31 Czy rzeczywiście był synem owego pastora, to już inna sprawa. Do Schulmeistra bardzo wcześnie dotarły wieści o przelotnym związku, jaki łączył niegdyś jego matkę z węgierskim arystokratą, i chociaż chłopak nigdy nie zdobył pewnych dowodów na to, iż jest owocem miłości matki i Węgra, sprawa pochodzenia mocno zaciążyła na psychice przyszłego arcyszpiega. Raz wmówiwszy sobie, że protestancki duchowny był tylko jego wychowawcą, opanowany manią szlacheckości Schul-meister w ciągu wielu lat swego życia przeznaczał duże pieniądze na wytworne stroje, uczył się salonowych manier od najętego w tym celu zubożałego arystokraty, otaczał bajkowym przepychem i fabrykował dokumenty genealogiczne mające świadczyć o jego magnackich koligacjach. Rzucając się w wir hazardowych awantur, intryg i starć bitewnych szukał w odnoszonych sukcesach rekompensaty za utraconą w dzieciństwie błękitną krew. Przedsiębiorczy młodzian w wieku 15 lat wstąpił do huzarów Con-flansa, lecz wkrótce przeprosił się z cywilnym strojem i kolejno bawi! się w przemysł, rolnictwo i handel, poślubiając w międzyczasie (1792) Szarlottę Unger, córkę lokalnego przedsiębiorcy kopalnianego. Napisałem: bawił się, gdyż w równaniu matematycznym dotyczącym pracy zarobkowej młodego Schulmeistra wszystko, co znajdowało się w liczniku, stanowiło parawan — mianownikiem wszystkich zawodów rudzielca była niezwykle popłatna w okolicich Renu kontrabanda. W parze z popłatnością wędrowało ryzyko, ale rudy Alzatczyk kochał ryzyko od dziecka, a poza tym dobrze sobie wbił w głowę francuskie porzekadło: „Qui ne risąue rien n'a rien". Szukając zuchwale niebezpieczeństw stawał się kapryśny — kolejny hazard był dlań dobry wówczas, gdy był większy od poprzedniego. Wkrótce stał się Schulmeister „królem alzackich przemytników", co wydawało mu się tytułem mizernym; marzył o chwale pierwszego kontrabandzisty Francji, następcy sławnego Mandrina. Wielokrotnie przekraczał granicę pod ogniem celników, nie pozostając dłużnym. W kolejnej wymianie strzałów położył trupem jednego ze stróżów prawa. Za podobne przestępstwa płaciło się gardłem, ale w tym przypadku władze wykazały zadziwiającą opieszałość w ściganiu zabójcy. Nie było w tym nic dziwnego tylko dla tych, którzy wiedzieli, iż Schulmeister już od roku 1795 połączył fach szmuglera z funkcją agenta policji, traktując pierwszą z profesji jako naturalne uzupełnienie drugiej. W końcu jednak wziął rozbrat z kontrabandą i poświęcił się karierze wywiadowczej na żołdzie paryskiej policji. Początkowo nie miał zbyt wiele do roboty i nudził się jako jeden z szeregowych agentów operujących na terenach nadreńskich, co dla człowieka zdającego sobie sprawę ze swych nieprzeciętnych uzdolnień było rzeczą trudną do zniesienia. Kariera Alzatczyka nabrała tempa z chwilą, gdy na rozkaz Napoleona Fouche przekazał wszystkie tajne dokumenty 32

CM dotyczące Niemiec i spisy działających tam agentów pułkownikowi (a później generałowi) Savary'emu, który był szefem osobistej ochrony Konsula i stal na czele centralnego organu francuskiego wywiadu i kontrwywiadu militarnego, tzw. Cabinet Secret*. Anna Jan Maria Renę Savary (1744—1833), który przeszedł do historii jako najbardziej fanatyczny, nie znający wahań i okrutny satelita imperatora, wyznawał zasadę, iż dla dobra cesarza i Cesarstwa lepiej ukarać dziesięciu niewinnych, niż przeoczyć jednego winnego, przez co od nienawidzących go salonów otrzymał przydomek „księcia przemocy" (Napoleon mianował go księciem Rovigo). Przypisywano mu słowa: „Gdyby Bonaparte kazał mi zabić własnego ojca, uczyniłbym to". Nigdy czegoś takiego nie powiedział, lecz nie to było ważne, tylko fakt, że można mu było takie słowa przypisać, gdyż był jednym z tych, których moralność zasadza, się na posłuszeństwie — posłuszeństwie totalnym. Usprawiedliwiało to całkowicie drugi przydomek: „Cesarski człowiek do wszystkiego"._ Jako szef Cabinet Secret i policji Wielkiej Armii osiągnął Savary wiele sukcesów, bezsprzecznie jednak największym jego osiągnięciem było „odkrycie" Schulmeistra i uczynienie zeń swej prawej ręki i zastępcy. Po raz pierwszy nazwiska obydwu pojawiły się w głośnej „sprawie księcia d'Enghien". W roku 1804, gdy Napoleon planował desant na Wyspy Brytyjskie, ^S^Anglia odpowiedziała serią zamachów na życie Konsula. W czasie prze-—^ słuchań po wykryciu kolejnego spisku Cadoudala padły słowa o jakimś księciu burbońskim zamieszanym w sprawę. Policja francuska i kontrwywiad doszły do przekonania, że człowiekiem tym może być jedynie Ludwik Antoni de Bourbon Conde, książę d'Enghien, który według raportów szpiegów przebywał w nadgranicznym Ettenheim. Bonaparte, mając wreszcie dosyć polowań, jakie organizowali nań Anglicy („Czyż jestem psem, do którego można strzelać bezkarnie na ulicy!?"), wydał z poduszczenia Talleyranda rozkaz, na mocy którego oddział dragonów zgwałcił granicę Badenii i uprowadził księcia do Vincennes. Tam, w nocy z 20 na 21 marca, ostatni potomek Kondeuszów został postawiony przed sądem wojskowym, a następnie rozstrzelany w fosie zamkowej. Egze- * Cabinet Secret został utworzony za Konsulatu lub ściślej: reaktywowany, jako że byl w prostej linii potjo^ierń--j4itniejącego przed Rewolucją Bureau de la Partie Secrete. 'if i j / /*"-•¦ ^. i-~J' . 33 kucja, którą kierował Savary, wstrząsnęła Europą, historycy zaś do dzisiaj ścierają się na temat zasadności wyroku*. Schulmeister, przebywający w położonym blisko Ettenheim Stras-burgu, był jednym z agentów, którzy dostarczyli informacji o księciu i na tym jego udział w sprawie się kończy, co nie przeszkodziło historykom brytyjskim (Seth, Innes, Newman, Gribble i in.) sugerować, jakoby to on właśnie był osią całej afery i „mordercą" d'Enghiena. Według ukutej przez nich wersji „Rudy Karol" porwał ze Strasburga kochankę księcia, osadził ją w Belfort, wysłał pod jej nazwiskiem sfałszowany list z błaganiem o pomoc, po czym aresztował spieszącego na ratunek Kon-deusza, za co wypłacono mu 6 tysięcy franków nagrody. Na tę insynuację dali się nabrać niektórzy autorzy opracowań sensacyjno-szpiegow-skich, m. in. Rosjanin Jefim Czerniak. W rzeczywistości książę nie miał kochanki w Strasburgu, gdyż od roku 1794 kochał przebywającą z nim w Ettenheim Charlottę de Rohan Rochefort, a aresztowany został przez generała Ordenera w swym domu w Ettenheim, w czasie drzemki po całodniowym polowaniu! Nie był to jedyny przypadek nadrabiania przez parających się historią szpiegostwa autorów braku pewnych wiadomości o Schulmeistrze wyobraźnią, plotkami, bądź legendami udrapowanymi w szatki autentyzmu. Jeszcze lepszym przykładem jest malownicza wersja o pierwszym spotkaniu między Alzatczykiem a Napoleonem. Zgodnie z nią ambitny Schulmeister sam wyrobił sobie audiencję we wrześniu roku 1805, gdy cesarz zatrzymał się na parę dni w Strasburgu. Miało to wyglądać następująco : Dowiedziawszy się o pobycie monarchy w pałacu Episkopalnym agent zaryzykował i zwrócił się do funkcjonariusza służby cesarskiej z prośbą o audiencję. Został zaanonsowany i za chwilę ujrzał Bonapar-tego w gabinecie nad pokreślonymi ołówkiem mapami. Napoleon spojrzał na rudowłosego osiłka i spytał szorstko:

— Czego chcesz ? — Jestem agentem policji, sire. Nazywam się Schulmeister i przychodzę prosić o... Napoleon sądząc, że będzie to prośba o awans, przerwał rudzielcowi i odprawił go, by w kilka minut później usłyszeć dobiegające z przedpokoju wrzaski i odgłosy szamotaniny. Po otwarciu drzwi ujrzał zgar- * Dotyczące spisku Cadoudala zarzuty przeciw d'Enghienowi były wątpliwej natury, faktem jest jednak, że byl on na żołdzie Londynu, otrzymywał stamtąd rozkazy kontaktowania się z agentami brytyjskimi (m.in. ze sławnym Drakiem) i oświadczy! się oficjalnie po stronie wrogów Bonapartego. Śmierć jego była wynikiem intryg Talleyranda, pośpiechu Savary'ego, oraz przypadku, który sprawił, że radca stanu i policjant Real, wysłany przez Napoleona do Vincennes, w celu wstrzymania egzekucji i przeprowadzenia dodatkowych przesłuchań, spóźnił się. 34 bionego starca o zniszczonej wiekiem twarzy, szarpiącego się z dwoma powstrzymującymi go żołnierzami. — Odejdź, starcze, i nie przeszkadzaj mi w pracy! — krzyknął Napoleon. — Tylko szacunek dla twych siwych włosów hamuje mnie przed wymierzeniem ci kary!... Kim jesteś? — Schulmeister, zawsze ten sam Schulmeister, sire. Do usług. Bonaparte najpierw osłupiał, potem wybuchnął śmiechem, a w końcu zachwycony tak znakomitym przebraniem powierzy! Schulmeistrowi kluczową operację wywiadowczą. Powyższa scenka, przedstawiana przez różnych autorów w najrozmaitszych wersjach fabularno-dialogowych, nie jest niczym innym jak tylko legendą. W momencie przybycia Napoleona do Strasburga Schulmeister od dawna już działał w Austrii. Jest faktem, że „Rudy Karol" za pomocą charakteryzacji potrafił wcielać się w najprzedziwniejsze postacie z mistrzostwem niezrównanym (Fouche nazwał go w związku z tym „Proteuszem wywiadu i prowokacji"), lecz jest też nonsensem, by Napoleon zaufał nieznanemu agentowi wywiadu tylko dlatego, że ten dobrze opanował sztukę charakteryzacji. W rzeczywistości do spotkania Bonapartego z Schulmeistrem doszło 0 rok wcześniej, w całkowicie innych okolicznościach. W momencie gdy Napoleon zrozumiał, że bezpośredni atak na Anglię trzeba odłożyć 1 w pierwszym rzędzie rozprawić się ze zmontowaną za brytyjskie złoto koalicją antyfrancuską na kontynencie — wywiad francuski zdecydował się w porozumieniu ze sztabem generalnym na wielką grę szpiegowską, mającą pokrzyżować zamiary Londynu i Wiednia. Potrzebny był do jej przeprowadzenia gracz genialny, as nad asy, arcymistrz. Savary, który otrzymał zadanie znalezienia takiego człowieka, nie wahał się ani przez moment i wskazał na Schulmeistra. Wówczas to Alzatczyk stanął przed władcą, który zgodnie z maksymą Machiavellego, iż „dobry monarcha musi być lwem i lisem jednocześnie", przykładał dużą wagę do szpiegostwa. Natychmiast po audiencji Schulmeister rozpoczął wielkiego pokera, pełnego bluffów, których efekt, znany pod nazwą „pułapki w Ulmie", potomność oceniła jako najznakomitszy wyczyn szpiegowski wszechczasów. W początkach roku 1805 przywódca frakcji wojennej na dworze wiedeńskim, tępy, pyszałkowaty ignorant, generał Mack, któremu udało się przekonać cesarza Franciszka o konieczności wzniecenia wojny, otrzymał z Niemiec list od pewnego węgierskiego magnata, wy- 35 pędzonego z Francji za szpiegostwo na rzecz Austrii. Marzący o zemście arystokrata proponował wojskowemu doradcy Franciszka II przekazanie tajnych francuskich dokumentów sztabowych, oczywiście $a godziwą opłatą. Mack zaprosił nadawcę listu do Wiednia, a otrzymane papiery, wśród których znajdowały się listy wyższych oficerów francuskich, pragnących powrotu na tron Burbonów, przekazał — ze zrozumiałą w takich przypadkach nieufnością — do ekspertyzy. Szef wywiadu Macka, kapitan Wend*, jeden z kierowników austriackiego szpiegostwa Rulzki oraz komisarz biura politycznego Steinherr orzekli, iż przedstawione dokumenty są autentyczne, a ich wartość bezcenna. Gdy jeszcze okazało się, że Wend i Rulzki znają przybysza osobiście i ręczą za niego honorem, Mack wpadł w euforię: oto uzyskał kopalnię informacji, o jakiej

dotychczas mógł tylko marzyć. Bezzwłocznie zaangażował Węgra do swego wywiadu i wprowadził go w.wyższe sfery wojskowe Wiednia. Przez całe długie życie. Macka prześladowało go uporczywe fatum. Przegrał niejedną bitwę i kampanię, a w roku 1799 dostał się nawet do francuskiej niewoli (wymieniono go za generała Gardanne'a). Teraz jednak poczuł, że karta odwróciła się i że Francuzi zapłacą mu za wszystko. Mack miałby pewne szansę na zrealizowanie swych snów, gdyby nie ta drobna okoliczność, że jego nowy agent, legitymujący się węgierskimi papierami rodowymi, nazywał się naprawdę Schulmeister, a dwaj węgierscy renegaci, Wend i Rulzki, byli już od dawna na żołdzie francuskim. W owym czasie chyba tylko u nie przywiązujących należytej wagi do spraw kontrwywiadu Austriaków możliwa była rzecz nie do pomyślenia gdzie indziej. Oto prawie cały ich aparat szpiegowski pracował w rzeczywistości na rzecz Francji. Taki np. Wend pojawił się u Macka nie wiadomo skąd. Przywiózł go arcyksiążę Ferdynand, rzekomo z polecenia ministra wojny. I takiemu człowiekowi, o nie sprawdzonej lojalności, bez świadectw i dokumentów, dano stopień kapitana i powierzono kierownictwo wywiadu sztabu armii! Za ten i podobne błędy przyszło Austrii zapłacić cenę najwyższą. W sierpniu roku 1805 Napoleon rzucił siedem korpusów swej Wielkiej Armii w kierunku operującej na terenach niemieckich armii austriackiej Macka. Plan cesarza, zakładający odcięcie Austriaków od nadciągających z Galicji Rosjan, mógłby zostać zniweczony jedną rozsądną decyzją Macka — rozkazem cofnięcia się w stronę armii Kutuzowa. Jednakże dezinformowany przez Schulmeistra i Wenda Mack podjął decyzję zamknięcia się w twierdzy ulmskiej. Schulmeister przekonał go, że morale armii francuskiej jest katastrofalne i że Napoleon będzie musiał cofnąć się lada dzień, gdyż w Boulogne wylądowali już Anglicy! * W niektórych źródłach spotyka się pisownię: Went lub Wendt. 36 a w Paryżu wybuchło antybonapartystowskie powstanie. Oficerowie Macka, wykazując nieufność w stosunku do tych rewelacji, przewidywali, iż Ulm może się stać grobem armii austriackiej, i nalegali na odwrót. Wówczas Schulmeister zdecydował się na królewski bluff— przekazał wiadomość do sztabu francuskiego i tam, w ciągu jednej nocy, zredagowano i odbito w drukarni polowej „nadzwyczajne wydanie" gazety paryskiej, donoszące o antynapoleońskiej ruchawce w Paryżu. Agent Schulmeistra błyskawicznie dostarczył gazetę do twierdzy i „Rudy Karol" obalił ostatnie wątpliwości Macka. Gdy wokół Ulmu pojawiły się awangardowe oddziały kawalerii Murata, Schulmeister wytłumaczył to jako ruch osłaniający odwrót Francuzów. I ogłupiały Mack, perorujący o swym sukcesie, trwał w miejscu. W chwili gdy zorientował się w rzeczywistym rozwoju sytuacji, było już za późno. Stalowy pierścień Wielkiej Armii otoczył Ulm nie dając Austriakom żadnej szansy. 17 października Mack podpisał haniebną kapitulację, a w dwa dni później jego wojsko złożyło broń. Wśród jeńców nie było Schulmeistra, który parę dni wcześniej wyłudził od Macka przepustkę do Strasburga w celu... rozpoznania zamiarów nieprzyjaciela. Prawie bez jednego strzału, operując wyłącznie geniuszem swego agenta, wziął Napoleon do niewoli najlepsze dywizje austriackie — 33 tysiące ludzi, 18 generałów, 60 dział i 40 sztandarów! Ulmskie zwycięstwo Schulmeistra zostało ocenione przez czołowego eksperta USA do spraw szpiegostwa, płk. Alissona Inda (byłego szefa wywiadu w sztabie gen. McArthura) jako najwybitniejszy w dziejach świata wyczyn w dziedzinie wywiadu strategicznego. Ze Strasburga Schulmeister ruszył w ślad za resztkami cofających się Austriaków. Świetny aktor, posługujący się równie biegle francuskim jak i niemieckim, poruszał się wśród wrogów w przebraniu wędrownego handlarza tabaki i „wody życia", przekazując do sztabu Napoleona informacje o kapitalnym znaczeniu. Powoli koncentrował swą uwagę na armii rosyjskiej i już 26 października 1805 roku doniósł Sa-vary'emu, w oparciu o wiadomości zdobyte od Rulzkiego, o ruchach wojsk Kutuzowa. W listopadzie dotarł do Wiednia i „zdemaskował" Macka jako zdrajcę, w wyniku czego Mack został skazany na 20 lat ciężkiego więzienia (później, gdy rola Schulmeistra wyszła na jaw, Macka ułaskawiono). W Wiedniu Schulmeister nawiązał kontakt ze swym agentem, byłym (z okresu Ulmu) członkiem sztabu arcyksięcia Ferdynanda, obecnie

37 inspektorem policji wiedeńskiej i sekretarzem rady wojennej dworu, Bendlem. Bendel zaaklimatyzował „Pana Karola" w otoczeniu Franciszka II i Schulmeister rozpoczął serię wyczynów, w których fantazja szła o lepsze z bezczelnością. Jako niemiecki książę wziął udział w manewrach korpusu wojsk austriackich, w skórze agenta policji wiedeńskiej wyciągnął co tylko się dało od gen. Merveldta, pod postacią austriackiego generała asystował w supertajnym posiedzeniu rady wojennej Franciszka II, a podobno wkręcił się również do sztabu Kutuzowa i rzekomo nawet spotkanie cara Aleksandra z cesarzem austriackim nie obyło się bez obecności fenomalnego szpiega. Proszę się nie dziwić tym: podobno i rzekomo — większość informacji o działalności Schulmeistra jest z oczywistych przyczyn niesprawdzalna. Z biegiem czasu kontrwywiad austriacki, zaalarmowany przez oficerów, którzy wymknęli się z Ulm przed kapitulacją, zaczął zwracać baczniejszą uwagę na czerwonowłosego oficera w mundurze huzarów (ulubiona formacja Schulmeistra). Alzatczyk został w końcu rozszyfrowany i musiał uciekać z Wiednia. W dalszym jednak ciągu działa na terenach austriackich. Podczas kolejnej misji Schulmeister i towarzyszący mu wierny pomocnik Rippmann spróbowali skaptować do pracy w wywiadzie francuskim osobnika o nazwisku Józef von Rueff napotkanego w oberży pod Linzem. Był to błąd — Rueff wyraził zgodę, po czym wydał ich policji. Dalszy przebieg tej historii jest niejasny. Wleczeni do Wiednia na rozstrzelanie dwaj szpiedzy zostali po drodze z niewiadomych przyczyn straszliwie pobici przez swą eskortę i rzuceni do rowu w charakterze trupów. Rippmann rzeczywiście nie przeżył, lecz potężne ciało Alzatczyka wytrzymało i Schulmeister dowlókł się do Wiednia, gdzie raz jeszcze został osaczony. Życie miała mu uratować w dramatycznych okolicznościach i dosłownie w ostatniej chwili brawurowa akcja „komandosów" francuskich. Był to, wysłany prawdopodobnie przez Savary'ego, wyborowy oddział kawalerii, który wdarł się do Wiednia jako forpoczta Wielkiej Armii. Był Schulmeister dzieckiem szczęścia, jeśli chodzi o ucieczki nieomal spod wieka trumny. Najciekawszą z nich opisał na podstawie relacji ponad 20 oficerów francuskich nadworny farmaceuta Napoleona, Cadet de Gassicourt: Jechał wówczas Schulmeister w przebraniu niemieckiego jubilera, ze znakomicie podrobionym paszportem, na spotkanie z tajnym agentem francuskim, pułkownikiem huzarów austriackich, Sułkowskim*. Miał mu przekazać ważne papiery z francuskiego ministerium wojny. Na skutek zdrady, a także spowodowanego nieustannymi sukcesami osła- * Był to albo Aleksander Sulkowski, brat przyrodni Józefa, albo — co bardziej prawdopodobne — Jan Sulkowski, postać dość ciemna, pracownik francuskiego wywiadu, okresowo podwójny agent, francuski i austriacki. 38 bienia czujności, „Rudy Karol" dostał się podczas tej misji w ręce Austriaków. W czasie rewizji policjanci bez trudu znaleźli kompromitujące dokumenty, ukryte w kapeluszu i w szkatułce z biżuterią. Sąd wojenny tradycyjnie już skazał Schulmeistra na karę śmierci. Tego samego dnia ciężko pobitego Alzatczyka przewieziono do Kóniggratz i ze względu na zapadające ciemności odłożono egzekucję do rana. Tej samej nocy agent policji wyruszył w pole, by aresztować Sułkowskiego. Ta noc miała być ostatnią w życiu rudzielca, lecz tragizm sytuacji nie załamał go. Ci, którzy powątpiewają, iż najlepszym lekarstwem na tragizm jest odpowiednia doza komizmu, zmienią zapewne zdanie po zapoznaniu się z opisem nocy, którą skazaniec przeistoczył w dziką hulankę, wciągając do zabawy pilnujących go strażników. Trzeba było mieć rzeczywiście stalowe nerwy, by na kilka godzin przed egzekucją opowiadać strażnikom wesołe anegdoty i wyśpiewywać popularne kuplety paryskie. Schulmeister wisielczym humorem walczył o swoją szansę. I wygrał. Żołnierze, słysząc pikantne historyjki, jakimi ich raczył, nie mogli się powstrzymać od śmiechu. — Śmiech rodzi pragnienie, czyż nie tak panowie? — krzyknął Schulmeister. — Napijmy się, ja stawiam! Austriacy wahali się, lecz był wśród nich pewien dezerter z armii francuskiej, z

którym Schulmeister już wcześniej się dogadał. On to właśnie pobiegł po wino i w chwilę później Alzatczyk napełniał kubki strażników. Ci zaś nie mieli pojęcia, że piją napój okraszony narkotykiem, który skazaniec wsypał do dzbana ze zręcznością sztukmistrza. Co prawda uprzednio kilkakrotnie był rewidowany, lecz nikomu nie przyszło do głowy, iż przezorny szpieg trzyma ampułkę z proszkiem w najbardziej intymnej skrytce człowieka. Efekt działania narkotyku (bądź trucizny) był piorunujący. Austriacy, kołysząc się w takt nuconych przez Schulmeistra refrenów, zapadli w kamienny sen. Alzatczyk przebrał się w mundur jednego z nich, dosiadł konia i podjął decyzję, na jaką mógł się zdobyć jedynie człowiek o wielkim sercu, fantazji i odwadze. Każdy inny szpieg po tak cudownym odzyskaniu wolności myślałby już tylko o ratowaniu własnej skóry. Każdy inny, ale nie mój kierowy as, który nie zapomniał, że swą nieostrożnością pogrążył Sułkowskiego. Szansa uratowania tego ostatniego była znikoma, gdyż od paru godzin znajdował się w drodze agent austriackiej policji z rozkazem aresztowania pułkownika huzarów. Schulmeister rozpoczął szaleńczy wyścig o życie kolegi, zajeździł kilka koni, ale pierwszy dopadł do obozu Sułkowskiego i razem umknęli w kierunku placówek armii francuskiej. 39 ! Powróćmy do Wiednia roku 1805. Po zdobyciu miasta Wielka Armia musiała wyruszyć na północ, przeciw nadciągającej armii rosyjsko--austriackiej. W tym celu należało przekroczyć Dunaj, oczywiście przez istniejące mosty. Kłopot polegał na tym, że austriacki książę Auersperg otrzymał rozkaz wysadzenia mostów, w chwili gdy tylko Francuzi zbliżą się do nich. 13 listopada 1805 roku u wjazdu na drewniany most Tabor pojawił się osobnik przepasany białą szarfą parlamentariusza. Był to ucharakte-ryzowany Schulmeister, który uprzejmie poinformował dowódcę obrony mostu, pułkownika Geringera, o zawartym rozejmie i zaanonsował marszałków Murata i Lannesa, chcących omówić z księciem Auersper-giem szczegóły armistycjum. Rzeczywiście, za chwilę pojawili się marszałkowie wystrojeni w galowe mundury i z paroma oficerami świty zaczęli przekraczać most, korzystając z bierności zaskoczonego rozwojem wydarzeń Geringera. Żołnierze austriaccy ocknęli się po chwili, widząc, że za marszałkami nadciągają chyłkiem grenadierzy francuscy, jednakże Murat i Lannes tak długo mącili im w głowach opowiadając 0 rzekomym rozejmie, że gdy nadbiegł książę Auersperg było już za późno na kontrakcję — most znajdował się w rękach Francuzów. Skompromitowany książę krzyczał: „Ta mistyfikacja to niedopuszczalny gwałt przeciwko wszelkim prawom wojny!", zapominając, iż głównym 1 jedynym prawem wojny jest: pokonać przeciwnika. W zdobytym Wiedniu Schulmeister sprawował funkcję generalnego komisarza policji i wywiadu, przyczyniając się swymi informacjami do druzgocącego zwycięstwa, jakie odniósł Napoleon pod Austerlitz (2 XII 1805) nad połączonymi armiami Austrii i Rosji. W czasie tej kampanii Schulmeister — mistrz charakteryzacji i rozpoznawania ludzi ucharakteryzowanych — po raz pierwszy w życiu dał się zaskoczyć osobie przebranej i ucharakteryzowanej. Oczywiście — „cherchez la femme". Napoleonowi cknito się podczas długich, samotnych nocy w Schónbrunn, toteż wiecznie gotowy do usług Schulmeister wyszukał na poczekaniu niezwykle piękną i skłonną do wszelkich uprzejmości dla „boga wojny" blondynkę, 28-letnią Ewę Kraus von Muhlfeld. Nieco później, w czasie jednej z eskapad cesarza poza miasto, bystre oczy „Rudego Karola" dostrzegły w świcie cesarskiej nieznanego mu oficera w niebieskim (kolor adiutancki) uniformie. Natychmiast znalazł się przy nim i chwytając konia tamtego za cugle, spytał obcesowo: — Kim pan jest?! Oficer położył zgrabny paluszek na ustach i szepnął w odpowiedzi: — Ciiicho! To ja... W ten to sposób Fraulein von Muhlfeld zaimponowała człowiekowi, któremu raczej niełatwo było zaimponować maską. 40 7

Zakończona totalnym sukcesem kampania roku 1805 zwróciła uwagę całej Europy na czerwonowłosego Alzatczyka. Bonaparte wobec całego dworu objął go ze słowami: -— Karolu, jesteś wart całej armii. Jestem z ciebie zadowolony. „Jestem z ciebie zadowolony" — za te trzy słowa każdy żołnierz Wielkiej Armii dałby się porąbać na kawałki. Ponadto Schulmeister otrzymał 40 tysięcy (później 60 tys.) franków dożywotniej renty oraz dobra ziemskie. 12 stycznia 1806 roku opuścił Wiedeń i udał się do rodzinnej Alzacji. Tutaj wykupi! w okolicach Strasburga 162 hektary ziemi wokół folwarku Meinau i wystawił wspaniałą rezydencję, otoczoną parkiem angielskim z romantycznymi świątynkami, grotami, rzeźbami, z jeziorem, w którego centrum stał posąg uwielbianego przezeń Napoleona. Najlepsi stolarze urządzali mu pracownię z meblami pełnymi skrytek poruszanych przez sekretne .mechanizmy. Mianowany jednym z kierowników Cabinet Secret Schulmeister założył na wieży katedry stra-sburskiej optyczny telegraf Chappe'a, pozwalający przesłać meldunek do paryskiej centrali w niespełna pół godziny. Mieszkańcy Strasburga widywali go nieraz spacerującego z pieskiem ubranym w zabawne paletko. Nikt nie miał pojęcia, że w to ubranko wszyte są najtajniejsze dokumenty francuskiego wywiadu. „Król szpiegów" wydawał się być usatysfakcjonowany swoją pozycją. Pozornie. Schulmeister cały majątek oddałby za jedną kolorową błyskotkę — krzyż Legii Honorowej. Cesarz był jednak niewzruszony i mimo interwencji samego księcia Rovigo niezmiennie odpowiadał: — Medale mam tylko dla wojska, dla szpiegów pozostaje złoto. Generałowie Wielkiej Armii zbijali majątki na informacjach Schul-meistra i chełpili się rzędami orderów, których jemu odmawiano. Nie mógł tego nigdy przeboleć i starał się walczyć jak żołnierz, by udowodnić Napoleonowi, że zasługuje na odznaczenie. Kolejną okazję dała mu nowa kampania, rozpoczęta jesienią 1806 roku. „Rudy Karol" wyruszył na czele huzarów Savary'ego przeciw Prusom, którym zamarzyło się obalenie potęgi Napoleona. W dwóch wielkich bitwach (Jena i Auerstaedt) Francuzi zmasakrowali siły militarne monarchii pruskiej i po miesiącu Napoleon był już panem całej spuścizny Fryderyka Wielkiego. Schulmeister dawał w polu dowody odwagi graniczącej z szaleństwem, kilkakrotnie szarżował, chcąc szablą wyrąbać sobie Legię, i razem z Savarym wziął udział w zdobyciu Rostocka i Wi-smaru. To ostatnie wydarzenie książę Rovigo opisał w swoich wspomnieniach : „Wismar należało wziąć z marszu, tak by miasto nie zdążyło doczekać się odsieczy ze strony pruskiego generała Husdoma. Zadanie było trudne, miałem jednak ze sobą człowieka o niesłychanej odwadze, który 41 rzucił się do brawurowego ataku". Schulmeister, gdyż to on był wspomnianym śmiałkiem, rozbiwszy po drodze awangardę Husdoma, wdarł się do miasta. Pruski oficer z armii Bliichera, widząc huzarów francuskich paradujących bezkarnie ulicami, skrzyknął swych ludzi do obrony. — Daremny opór, panowie! — zabluffował Schulmeister — wasz generał już się poddał! Garnizon pozwolił się rozbroić i Schulmeister zamknął bramy przed nosem nadciągającego Husdoma, który zresztą wkrótce również skapitulował. Jeńców w liczbie 2200 odesłano do Spandau, a łupem Francuzów stała się pokaźna kontrybucja nałożona na miasto. Historycy angielscy z podejrzanym upodobaniem powtarzają, jakoby „Rudy Karol" przywłaszczył sobie z tej kontrybucji 2 tysiące złotych talarów tytułem „zwrotu kosztów". Podczas tej samej kampanii wdał się Schulmeister w arcyciekawy pojedynek z grupą brytyjskich komandosów realizujących pod dowództwem Beniamina Bathursta antynapoleońską operację „Chesś-player" (Szachista). Opis tego pojedynku zawarłem w powieści „Szachista". Po opanowaniu przez Wielką Armię terytorium Prus Wschodnich Schulmeister został z końcem roku 1806 mianowany prefektem policji w Królewcu, skąd jako „Monsieur Charles" kierował antyrosyjskimi akcjami wywiadu. Rosjanie jeszcze dobrze nie znali rudego diabła, za to Prusacy, którzy odczuli jego działalność na własnej skórze, wyrażali się o nim z nienawiścią połączoną z szacunkiem: JDie Grosse Spion". „Medale są tylko dla żołnierzy!" Pamiętający o tym Schulmeister wziął udział w

bitwie pod Friedlandem (14 VI 1807) i szarżując linię piechoty rosyjskiej otrzymał ciężki postrzał w twarz. Ale nawet to nie skłoniło Napoleona do zmiany stanowiska w kwestii odznaczeń. Wzbogacony o złoto i bliznę, zrezygnowany Alzatczyk powrócił do swych włości. Meinau stanowiło dlań bazę operacyjną do kolejnych akcji. Gdy w Alzacji wybuchła antynapoleońską ruchawka, Schulmeister w okamgnieniu rozdeptał ogniska buntu, bezlitośnie rozprawiając się z prowodyrami. Niektóre źródła angielskie podają, jakoby okresowo pojawiał się w Irlandii i Anglii. 8 We wrześniu roku 1808 doszło w Erfurcie do wielkiego spotkania dwóch mocarzy europejskich, Napoleona i cara Aleksandra. Tylko jeden człowiek w całym Cesarstwie mógł zagwarantować Bonapartemu absolutnie pewną ochronę podczas zjazdu — Schulmeister, mianowany szefem erfurckiej służby bezpieczeństwa. Na jego rozkaz wszyscy włó- 42 czędzy i domokrążcy w promieniu wielu kilometrów od miasta zostali osadzeni w areszcie prewencyjnym, kilkuset specjalnych agentów węszyło dniem i nocą na ulicach i w 28 knajpach Erfurtu, a 30 młodzieńców z najlepszych rodzin utworzyło gwardię honorową Napoleona. Sam Schulmeister osobiście nadzorował dekorowanie miasta, sprawdzał manifesty hołdownicze i organizował klakę dla monarchów. W rezultacie witał ich „spontaniczny" entuzjazm tłumów. Erfurt był wszelako w pewnym sensie wielką przegraną „Pana Karola". Chociaż wszystkie kochanki Aleksandra I podczas tego spotkania były agentkami Schulmeistra, Alzatczyk nie dowiedział się, że pod jego nosem minister spraw zagranicznych Francji, Talleyrand, zdradza Napoleona na tajnych konferencjach z carem. Za to ze swych obowiązków „goryla" wywiązał się Schulmeister bezbłędnie. Jakkolwiek szef garnizonu francuskiego w Erfurcie, Oudinot, zapewniał, iż „Schulmeister ma oczy otwarte całą dobę", to jednak otoczenie Bonapartego obawiało się zamachu na cesarza ze strony anty-francuskiej organizacji młodzieży pruskiej (Tugendbund). Obawy te były uzasadnione, lecz pewność Oudinota co do Schulmeistra też miała swoje uzasadnienie. W chwili gdy Napoleon wyruszał na spotkanie z carem drogą na Weimar, przez wiwatujący tłum zaczął się przeciskać w kierunku monarchy młody człowiek o zdecydowanym spojrzeniu. Dobry obserwator spostrzegłby, że za młodzieńcem podążają jak cienie dwaj agenci policji. W ostatniej chwili udaremnili oni zamiary fanatyka, wykręcając mu ręce do tyłu. Schulmeister działał bez pudła. Arnolda Apfela (tak nazywał się zamachowiec) zawleczono do magistratu i tam znaleziono przy nim pistolet oraz bon na 100 florenów podpisany: „D.H.", co pozwoliło przypuszczać, iż inspiratorem zamachu był dawny pruski minister Hardenberg. Na pytanie Schulmeistra, dlaczego zbliżył się do cesarza, Apfel odpowiedział drwiąco: — Czarnoksiężnik mi przyrzekł, że jeśli dotknę Napoleona, spełnią się wszystkie moje życzenia. Napoleon nie był mściwy, Apfela wypuszczono wkrótce na wolność. W rok później (1809), gdy Napoleon uderzył po raz drugi na Austrię, autorem podobnego zamachu stał się 28-letni powroźnik bawarski, Ludwik Wolf, chorobliwie nienawidzący „korsykańskiego tyrana". Ojciec Wolfa zginął pod Hohenlinden, dwaj bracia pod Jena, a matka zmarła w roku 1806 po wyjściu z więzienia w Braunau, gdzie ją zamknęli Francuzi za szpiegostwo. Jeszcze bardziej rozwścieczała Wolfe konieczność odłożenia ślubu z ukochaną Heleną Servens, gdyż w Bawarii wstrzymano wówczas śluby do czasu zakończenia działań wojennych. 22 lipca 1809 roku Napoleon wjeżdżał do Abensbergu na czele korpusu Davouta i w asyście króla bawarskiego, Maksymiliana, szukającego u Francuzów ochrony przed terytorialnymi zakusami Austrii. Wolf, świetny strzelec, dowiedział się o dacie wjazdu od rannego fran- 43 cuskiego kuriera i wieczorem 21 lipca zaczaił się w tzw. „domu Stilzera", przy drodze do Abensbergu. Czekał cierpliwie przez całą noc przy oknie na pierwszym piętrze, aż wreszcie około 8 rano dojrzał na drodze mundury francuskiej awangardy. Z wprawą myśliwego dopuścił Napoleona na bliską odległość i starannie wymierzył. W tym samym momencie uderzenie pałki wytrąciło mu broń i czyjaś

stalowa pięść powaliła zamachowca na ziemię. Półtora wieku później pewien człowiek w Dallas również czekał w oknie przydrożnego domu na przejeżdżającego szefe państwa. Człowiekowi temu nie przeszkodzono strzelić i zabić, gdyż w przeciwieństwie do agenta Schulmeistra, Werdera, który całą noc spędził z zamachowcem w opustoszałym domu, agenci ochrony prezydenta USA noc przed zamachem spędzili na pijaństwie. Gdyby Kennedy miał swojego Schulmeistra — żyłby prawdopodobnie do dzisiaj. Napoleon, dowiedziawszy się o zamachu, spytał: — Któż to jest ten Wolf? Pruski Brutus ? — Nie, sire, to Bawarczyk — odparł Schulmeister. — Dziwne — odrzekł na to cesarz — ja pomagam jego ojczyźnie, a on chce mnie zabić. Wolf zmiękczył serce monarchy błagając na kolanach o litość. Na rozkaz Napoleona wypłacono mu 100 ludwików na ucztę weselną i udzielono ślubu z narzeczoną. Gazety niemieckie prześcigały się w zachwytach nad wielkodusznością cesarza. Podczas kampanii roku 1809 Schulmeister walczył również w polu i wielokrotnie odznaczył się, m. in. przy zdobywaniu mostu w Land-shut. Nowy popis swej maestrii szpiegowskiej dał w czasie bitwy pod Wagram, kiedy to z folwarcznego spichrza obserwował ruchy wojsk austriackich. Jego rudą brodę dostrzeżono w lukarnie i oddział żandarmerii otoczył budynek. Schulmeister zdążył w ostatniej chwili namy-dlić sobie twarz i przywitał wdzierających się do wnętrza Austriaków schodząc spokojnie ze schodów, z serwetą zawiązaną pod brodą i z przyborami do golenia w ręku. — Gdzie szpieg?! — wrzasnął oficer. — Na piętrze, znajdziecie go rannego w łóżku — odparł z flegmą Schulmeister, po czym, gdy żandarmi pobiegli na górę, ulotnił się bez śladu. Numerów w tym samym stylu miał Alzatczyk na swoim koncie bez liku. M. in. pewnego razu uniknął niewoli, każąc się wynieść w trumnie z oblężonego miasta. 44 m W zdobytym po raz wtóry Wiedniu Schulmeister — generalny komisarz policji — zaprowadził wojskowy reżim. Jednocześnie Schulmeister — wielbiciel sztuki w jej wszelakich przejawach — jako cenzor generalny organizował życie teatralne, zwracał właścicielom rekwiro-wane książki, inicjował tłumaczenia dzieł Voltaire'a, Diderota, Hol-bacha i Helvetiusa. Jego racjonalny umysł pchał go w kierunku „szerzenia w społeczeństwie światła prawdy" — jak mawiał. Wobec mnichów odgrażał się: — Będę ich trzymał w klasztorach i pilnował, by nie tumanili ludu! Z tego właśnie okresu pochodzi jedyny wiarygodny zapis dotyczący cech fizycznych i charakteru Schulmeistra, pozostawiony w pamiętnikach wspomnianego już Cadeta de Gassicourt: „Rankiem przedstawiono mnie Schulmeistrowi, człowiekowi niesłychanego męstwa, o niezłomnych zasadach i nadzwyczajnej subtelności. Byłem ciekaw tej osobistości, o której opowiadano mi cuda. Zobaczyłem mężczyznę średniej tuszy, która nie psuła pięknej sylwetki, o bystrym, przenikliwym spojrzeniu i surowej, rozumnej, pełnej blizn twarzy, o dźwięcznym głosie i o ruchach nieco gwałtownych. Rozmawialiśmy o «Anachoretach»*, a także o dwóch dziewczynkach-sierotach, które Schulmeister adoptował". 10 12 października 1809 roku doszło w Wiedniu do trzeciego z kolei zamachu młodego Niemca na Napoleona. W rym przypadku Schulmeister nie uprzedził zamachowca — musiałby być jasnowidzem, by to uczynić, gdyż 18-letni, delikatny jak panienka, blondynek, syn pastora, idealista Fryderyk Staps, nazywany później „dziewicem orleańskim", działał zupełnie samodzielnie, bez porozumienia z żadną organizacją, co wykluczało wcześniejsze wykrycie spisku. Podczas parady wojska w Schónbrunn chciał się zbliżyć do Napoleona, lecz usunięto go poza kordon żandarmerii. Spróbował po raz drugi i wówczas jeden z odciągających go żandarmów wyczuł pod ubraniem chłopca coś twardego. Był to wielki kuchenny nóż. Aresztowany i odstawiony do biura Savary'ego Staps nie chciał odpowiadać na żadne pytania i żądał rozmowy z cesarzem. Umożliwiono mu ją. Tłumaczem był Alzatczyk Rapp. Zachował się (w pamiętnikach Desmaretsa, Savary'ego i Rappa)

wielce interesujący „stenogram" tej rozmowy: Napoleon: — Znasz mnie? * Sztuka inflancka, grana w Wiedniu z inicjatywy Schulmeistra. 45 Staps: — Tak, sire. N: — Gdzie mnie widziałeś? S: — W Erfurcie, sire, zeszłej jesieni. N: — Co chciałeś uczynić tym nożem ? S: — Zabić cię, sire. N: — Oszalałeś, młodzieńcze! Jesteś „nawiedzony"?! S: — Nie, sire, jestem przy zdrowych zmysłach i nie wiem, co oznacza „nawiedzony". N: — Może jesteś chory ? S: — Nie jestem chory, czuję się zupełnie dobrze. N: — Więc dlaczego chciałeś mnie zabić ? S: — Dlatego, sire, że jesteś nieszczęściem mej ojczyzny i zbyt wielkim geniuszem, by można cię było inaczej pokonać. N: — Co chciałeś osiągnąć tą zbrodnią? S: — Pokój dla Niemiec, sire. N: — Ja przecież ńie walczę z Niemcami, lecz z Austrią! I to ona wypowiedziała mi wojnę! S: — Ale Niemcy są wciąż pod bronią i gnębią je rekwizycje. Głos z nieba powiedział mi, że zabicie człowieka przywróci pokój. N: — Czy Bóg każe zabijać? S: — To jest konieczne poświęcenie, Europa uzbroiła mi dłoń. N: — Ależ to nie ja wznieciłem wojnę, czemu nie godzisz w agresora ? To byłoby sprawiedliwsze... S: — Tak, to nie ty wznieciłeś tę wojnę, sire, lecz w celu jej przerwania łatwiej jest zabić jednego człowieka, niż tych kilku monarchów, których zawsze zwyciężasz, a którzy nie mają ani odrobiny twojego geniuszu. N (po chwili głębokiego zamyślenia): — W jaki sposób chciałeś mnie zabić ? S: — Chciałem podejść, spytać o szansę pokoju, i w chwili, kiedy udzielałbyś mi odpowiedzi, sire, wbić ci nóż w serce. N: — Moi ludzie rozerwaliby cię za to na kawałki. S: — Oczekiwałem tego, byłem przygotowany na śmierć. N (po dłuższej chwili milczenia, zasępiony, z wyraźną litością w głosie): — Jesteś egzaltowany, masz gorącą głowę. Czy chcesz doprowadzić swą rodzinę do rozpaczy? Jeśli zwrócę ci wolność, czy odjedziesz do swych rodziców i poniechasz zbrodniczych zamiarów ? S: — Nie chcę litości, żałuję, że mi się nie udało. N: — Do diabła! Wygląda na to, że zbrodnia jest dla ciebie niczym! S: — Zabić cię, sire, to nie zbrodnia, to obowiązek. N (znowu po chwili milczenia, głosem pełnym ciepła): — Kim jest ta osoba, której portrecik znaleziono przy tobie? S: — Młoda dziewczyna, którą kocham. N: — Zmartwi ją awantura, którą urządziłeś. 46 S: — Zmartwi ją, że mi się nie udało. Nienawidzi cię, sire, tak jak ja. N: — Na miłość boską! No więc w końcu, jak będzie? Jeśli cię ułaskawię, poniechasz mnie ? S: — Jeśli będziemy mieli pokój, to tak. Lecz jeśli będzie trwała wojna, wykończę cię, sire. Napoleon poprosił jeszcze swego nadwornego medyka, dr. Corvisarta, by zbadał Stapsa. Corvisart orzekł, iż chłopak jest zupełnie normalny. Sąd wojenny skazał zamachowca na śmierć przez rozstrzelanie. Wyrok wykonano 17 października. Trzy dni wcześniej zawarty został wymarzony przez Stapsa pokój! Szef tajnej policji francuskiej, Desmarets, zapewniał w swych pamiętnikach, że Staps byłby został ułaskawiony, gdyby nie nagły wyjazd Napoleona do Paryża w nocy 15 października. Savary i Schulmeister, mając pozostawioną swobodę działania, nie darowali niemieckiemu studentowi. Nigdy nie darowywali ludziom, którzy godzili w ich idola. Nawet „nawiedzonym".

11 W roku 1810 skończyło się wieloletnie panowanie Fouchego na stolcu ministra policji. Powodem, dla którego „książę policji" otrzymał dymisję, było uczynienie przezeń z aparatu policyjnego państwa w państwie. Powodem bezpośrednim — podejrzane kontakty z Londynem. Pre-tekstem do jej udzielenia — bezprawna misja, z jaką Fouche wysłał do Anglii swego kumpla, jednego z największych spekulantów i łapowni-ków doby Empire'u, bankiera Ouvrarda. Nowym ministrem mianowany został Savary. Nie posiadał on geniuszu poprzednika, lecz odznaczał się przysłowiową wprost wiernością, posłuszni zaś, jak wiadomo, są bardziej przez władców cenieni od utalentowanych. Był niezłym organizatorem, a brak szóstego zmysłu po-licyjnego nadrabiał pracowitością. Nie był w każdym razie wyłącznie tępym oprawcą, za jakiego przedstawiali go zwolennicy Burbonów i spiskujące „salonowo" odłamy arystokracji. Nienawiść, jaką ci ludzie żywili do „księcia przemocy", tłumaczyła się tym, że o ile za rządów Fouchego było w modzie szkalowanie cesarza w niektórych salonach, to od chwili, gdy ministerium policji znalazło się w rękach Savary'ego, modnym stało się nie tylko niemówienie antynapoleońskich głupstw, ale nawet wystrzeganie się słuchania ich. Równocześnie całkowicie „demode" stało się utrzymywanie zbyt zażyłych stosunków z ambasadorami obcych mocarstw w Paryżu. Reasumując — w modzie było życie po zewnętrznej stronie murów piemonckiej twierdzy Fenestrelle, 47 I•• ] będącej ulubionym adresem nowego ministra policji, pod który odsyłał on rojalistów, a także ruso- i anglofilów. Wzrost potęgi księcia Rovigo był równoznaczny z olbrzymim (choć chwilowym) wzrostem znaczenia Schulmeistra. Stał się on faktycznym kierownikiem Tajnego Gabinetu i od razu... wpadł we wściekłość, gdyż sprzed samego nosa uciekły mu najcenniejsze dokumenty szpiegowskie ministerstwa*. A to dzięki skandalicznej łatwowierności Savary'ego, którego Fouche z dziecinną łatwością „nabił w butelkę" na odchodnym. Zdymisjonowany 3 czerwca 1810 roku „książę policji" przyjął swego następcę w gabinecie tak serdecznie, że Savary był nie tylko zdziwiony, lecz i oczarowany. Gdy więc Fouche zaproponował mu, że przed swym odejściem uporządkuje archiwum, Savary lekkomyślnie wyraził zgodę i na dodatek wdzięczność za tę uprzejmość. W ciągu kilku następnych dni i nocy Fouche, wspomagany przez najwierniejszego sługę, Gaillarda, palił w gmachu ministerstwa swoje supertajne dossiers. Savary, gdy się wprowadził na quai Voltaire, zastał oprócz popiołów tylko dwa bezwartościowe dokumenty: notę przeciw Burbonom sprzed 10 lat, oraz listę agentów paryskiej „bezpieki" kryminalnej. Wybuchł skandal, Fouche popadł w jeszcze większą niełaskę, lecz to już nie mogło przywrócić Savary'emu dobrego humoru i wielu cennych informacji. Odzyskał natomiast znaczną liczbę tajnych agentów politycznych. Jako się rzekło — Savary nie był geniuszem, był jednak pracowity i uparty, a po swej kompromitacji wykazał nawet sporo sprytu w odzyskiwaniu informatorów ministerstwa. Niektórych znali dawni współpracownicy Fouchego. Inni, nie podejrzewając, co się stało, przyszli pokłonić się nowemu szefowi. Savary o każdym gościu zasięgał języka u portiera. Wobec osób, które portier widywał już u Fouchego, Savary udawał, że wie o nich wszystko, to jest, że trzyma je w ręku. W ten sposób stopniowo, niedostrzegalnie odbudował śrubka po śrubce cały niemal aparat policyjny. Był to sukces, ale sukces cichy, podczas gdy początkowa kompromitacja stała się bardzo głośna. Schulmeistrowi było przykro, że jego szef dał się tak skompromitować. Było mu jeszcze bardziej głupio w dwa lata później, gdy Savary zarobił kolejną kompromitację, nie mając pojęcia, iż pod jego nosem, w Paryżu, stary spiskowiec, generał Malet, szykuje próbę obalenia dynastii napoleońskiej. W nocy z 23 na 24 października 1812 roku Malet, korzystając z nieobecności cesarza, który marzł gdzieś w rosyjskich stepach, zaskoczył i zamknął w więzieniu La Force prefekta policji Pasquiera, a także Desmaretsa i samego Savary'ego. W ten sposób policja została znokautowana i rozpowszechniający historyjkę o śmierci Bonapartego pod Moskwą Malet był już bardzo blisko sukcesu. Potknął * Fouche mia) własny, konkurencyjny wobec Gabinet Secret zespół szpiegów