kufajka

  • Dokumenty27 041
  • Odsłony1 805 198
  • Obserwuję1 319
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 634 569

Łysiak Waldemar - Kielich

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :5.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Łysiak Waldemar - Kielich .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu Ł ŁYSIAK WALDEMAR
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 69 osób, 49 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 336 stron)

Waldemar Lysiak2

Kielich 3

Waldemar Lysiak4

Kielich 5 Waldemar Łysiak KIELICH

Waldemar Lysiak6

Kielich 7

Waldemar Lysiak8

Kielich 9 SPIS TREŚCI SPIS TREŚCI 9 Rozdział pierwszy, czyli Wstęp (o żaglowcu) 11 2. ”Spokój wieczności”. Amen 24 3. „Spokój wieczności” jako oaza pamięci. Rejs po trumnach 39 4. Życie seksualne pistoletu 53 5. Życie seksualne, ciąg dalszy. „Za mańkutów!” 67 6. Poczucie humoru i „firma” 85 7. Mistyfikacje (bard razy rękopis równa się whisky) 100 8. Czterech detektywów 115 9. „Swinground” — melodyczność 131 10. „Swinground” — kobiecość 147 11. „Swinground” — miłość 162 12. Grzechy i senne zjawy. W rytm tańca palców 178 13. Przychodzi stary człowiek... 194 14. Legendy, legendy, legendy (szyb plus templariusze równa się Oak Isand) 211 15. „Wszystko jest bez znaczenia...” 228 16. Kod i klucz dostępu do strachu 244 17. Bitwa o Anglię, czyli RAF über alles! 262 18. Ciężar adekwatności, czyli przenoszenie głazów 279 19. Wiatr od Pirenejów („Bóg przychodzi z wiatrem”) 296 20. „Theatrum mundi” 314 Nota źródłowa 332

Waldemar Lysiak10 Motto: „Bo podobnie jak o drzewie, nic nie wiesz o człowieku. Bóg sprawia, że rodzisz się, rośniesz, że wypełniają cię kolejno pragnienia, cierpienia, żale i radości, miłość i wściekłość — a później bierze cię do siebie z powrotem. Nie jesteś wszakże ani uczniem, ani małżonkiem, ani dzieckiem, ani starcem — jesteś człowiekiem, który szuka swojej pełni. I jeżeli będziesz umiał zobaczyć, że jesteś gałązką kołysaną przez wiatr, ale mocno wszczepioną w drzewo — pchany powiewem zakosztujesz wieczności. I wszystko dookoła ciebie stanie się wieczne...” Antoine de Saint-Exupéry

Kielich 11 Rozdział pierwszy, czyli Wstęp (o żaglowcu) Ucałuj moje policzki. I nie żałuj mnie. Smakował mi ostatni papieros. Smakował mi ostatni drink. Ostatnia kobieta miała roześmiany wzrok. Więc gdy uklękniesz do modlitwy, proś tylko dla siebie — zaklinaj swój własny los, swoją dalszą drogę, swoje przyszłe triumfy i kłopoty, i całe twoje pełne niespodzianek fatum. Uwierz w banał: życie nie oszczędza nikogo. Ciesz się każdym dniem bez krzywdy i nudy. Unikaj bydlaków. Starannie omijaj głupców. Wiem jakie to trudne, życie bowiem przypomina wernisaż pełen eleganckich gości, którzy tym głośniej cmokają, im mniej rozumieją; lub koncert z „Piątą symfonią” Mahlera, zakończony rytualnym aplauzem publiki, którą wymęczyło kilkadziesiąt minut wiercenia się i udawania, że przeżywają misterium; lub operę ze śpiewakami bez formy, którzy epatują widownię nadmiarem gestów i przepychem strojów. Wszyscy popełniamy błędy — zakochujemy się w tenorach lub w sopranistkach, chociaż tenorzy są równie głupi jak kłótliwe kobiety, gdyż wysokie tony uszkadzają im mózg. Połóż palce na moich zimnych wargach, a zrozumiesz bogactwo milczenia. Cisza jest główną poezją, świętem między ludźmi. Dlatego nie unikaj milczków i melancholików — unikaj raczej wesołków i kłamców. Chyba że lubisz tańczyć przez życie. Wówczas będziesz tańczyć, płakać i kląć, by później znowu tańczyć i znowu kląć — miotać się bez końca. Lecz jeśli pragniesz trwałego gruntu i poezji spokoju — oddawaj się cichym marzeniom, nostalgicznym duchom, lub nawet cudzoziemcom. Kobieta i mężczyzna rymują się w każdym języku, za pomocą narządów płciowych, reszta jest prozą niekompatybilnych kaprysów i niekoniecznych urojeń. Musisz zatem zrozu- mieć, że prawdziwa cisza ma brzmienie muzyczne, i powiem ci dlaczego: bo klucz do prawdziwej poezji to melodia słyszalna jak grzmot dzwonów. Każda prawdziwa poezja i każda prawdziwa cisza jest muzyką. Gdy nią nie jest — nie jest ani poezją, ani ciszą, lecz paplaniną i gwarem. Zgrzytając siekaczami kontestujesz bieżącą trywialność, miast trzymać zęby na smyczy i cichutko kontemplować niezwykłość. Przyłóż dłoń do mojego czoła, białego jak greckie marmury. Nie znajdziesz odcisków wieńca laurowego, bądź śladów tęsknoty za spiżem, która dręczy

Waldemar Lysiak12 ludzi ograniczonych, fundując im reumatyzm mózgu pod siwizną lub łysiną. Co to znaczy: być ograniczonym? To znaczy marzyć, aby twoja podobizna figurowała na banknotach. Czy da ci to radość wtedy, kiedy już przykryją cię ziemią? Rozkazuję ci marzyć o złudzeniu, które możesz smakować przykrywając się kołdrą — o dozgonnej miłości jednej istoty ludzkiej. Jak być dozgonnie kochanym? Cała sztuka polega na tym, by ukochany człowiek nigdy się nie zorientował, że jesteś inną figurą niż ta, którą udajesz. Okryj jedwabną chustą moje powieki. Nikt nie musiał mi ich zamykać kiedy umarłem, gdyż umarłem we śnie, i tak winno być. Skonaj niezbyt późno, oszczędzając sobie upokorzeń zgrzybiałego wieku. Najlepiej podczas drzemki, by sen utulił cię jak matka. Łagodnie westchniesz, wstrzymasz oddech i zanurzysz się w wieczności, w tej rozległej świętej przestrzeni, co czeka każdego wędrowca, który wyruszył z kobiecego łona ku krainie widm, gdzie się spotkamy niedługo. Śmierć nie powinna cię trwożyć — to tylko sen bez snów. Twierdzą, że tam jest ciemne morze — „mare tenebrarum”. Plotą. Tam jest jasność bez światła, czas bez zegara, halucynacja bez zmysłów — nieskoń- czone odurzenie, wielka biała dziura kosmicznej głębi. Czy jest tam Bóg? Z pewnością, ale na razie Go nie widziałem. Być może dlatego, że to teren bardzo duży i trudno trafić do wszystkich kątów. Wcale się zresztą nie staram. Starać się można jedynie za życia, w przekonaniu, że odnalezienie Boga to odnalezienie wiary, czyli siły, lecz tutaj taka iluminacja wydaje się zbędna, a decyzje są niemożliwe — tu się lewituje bezwolnie i pragnienia są bardziej martwe niż ciało. Gdybym Go wszakże spotkał, chyba nie pytałbym Go o nic, nawet o determinizm lub o cierpienia maluchów, tylko powtórzyłbym Mu jakiś klawy dowcip, coś pieprznego w eleganckim stylu, żeby sprawdzić czy Pan Bóg umie wybuchnąć śmiechem. To mnie zawsze ciekawiło. Jako smarkacz uczęszczałem na niedzielne nabożeństwa i słuchałem kazań, siedząc obok rodziców. Ksiądz perswadował, że Bóg to nie brodaty dziadek z obrazów, lecz wielka Miłość. Inna niż cielesna miłość mężczyzny do kobiety, czy zaborcza miłość matki — Bóg to Miłość transcendentna, wszechmocna i wszechogarniająca, nieskończona i niezmierzona, przenikająca duszę i materię. Jeżeli tak, to raz już spotkałem Boga. W małej mieścinie blisko granicy kraju, gdzie zostałem oddelegowany, by prowadzić śledztwo. Codziennie mijałem tam starca, który siedział na chodniku pod murem, przytulony do psa kundlowatej rasy. Ignorowałem ten duet, bo nie lubię żebraków. Któregoś dnia, gdy mżył zimny deszcz, starzec okrył psa swą dziadowską kurtką. Dałem mu jałmużnę. Pokazał banknot zwierzakowi i powiedział: — Widzisz, Miki, ludzie cię kochają.

Kielich 13 Następnego dnia było jeszcze chłodniej. Starzec pił jogurt. Wypił połowę, resztę oddał towarzyszowi. Trząsł się z zimna. Zdjąłem własną kurtkę i wręczyłem mu, a on, zamiast podziękować, klepnął radośnie psa i nawet nie kiwnął mi głową. Odtąd chodziłem innymi ulicami, gdyż byłem przywiązany do moich włoskich, diabelnie drogich butów. Później wracałem czasami myślą ku temu miejscu, gdzie siedzieli pod murem pan, pies i ich miłość. Za każdym razem, kiedy to wspominałem, czułem się jak nędzarz, któremu los poskąpił skarbu. Nie pytaj mnie, czy tu można zgłębić tajemnicę wszechświata. Tajemnica jest cenniejsza aniżeli odpowiedź. Bóg był na tyle mądry, że rozsiał znaki zapytania niczym drzewa, i na tyle łaskawy, że dal nam instynkt drwala, tę wyrębową, kreatywną pilność, którą zwiemy dociekliwością, a która systematycznie pomniejsza dżunglę tajemnic dla rozwoju cywilizacji i kultury. Był też przezorny na tyle, żeby jedną zagadkę uczynić nierozwikłalną — sekret swej tożsamości, który stanowi klucz do kolebki życia. Gdyby bowiem udało się zgłębić każdą tajemnicę — życie odarte z metafizyki utraciłoby boskość. Wszechpoznawalna materia byłaby nudna jak kobieta, która nie posiada sekretów, nie popełnia błędów i nie zna kunsztu wybiegów. Oscar Wilde miał rację, kiedy rzekł: „Kobieta, która nie potrafi błądzić w czarujący sposób, jest tylko samicą”. A ja mam rację, kiedy mówię: kto odziera człowieka ze wszystkich tajemnic, ten siebie okrada. Bóg swoim genialnym planem nie ze- zwolił, by ewoluująca ludzka mądrość wyrządziła ludzkiej małpie największą krzywdę — uzyskanie wszystkich odpowiedzi. Czym karmilibyśmy wówczas głód cudów? Czym zastąpilibyśmy egzystencjalny niepokój, który humanizuje naszą zwierzęcość? Co łagodziłoby nasz strach przed wielkim Nic u kresu agonalnej kładki między żywotem a niebytem? Zresztą pytanie: jak powstał świat? — ma charakter drugorzędny. Ostatnie pytanie brzmi: dlaczego powstał? Pytać ci wolno, więc zapytaj czemu, leżąc w trumnie, przypominam dziecko. To proste. Jesteśmy dziećmi, które umierają na starość, lecz nie starzeją się nigdy, są dziećmi do końca. Starzeją się tylko nuty dające radość zmysłom. Kołysanka dla niemowlęcia i dudnienie rocka dla nastolatka posiadają metryki im współczesne — równoległe do wieku słuchaczy. Ale już Mozart, którym rozkoszujemy się jako „zgredy” nastolatków, jest muzyką wieku XVIII, zaś naszą siwiznę okalają dźwięki hiszpańskich „ensaladas” z XVI wieku. Gdybym dożył mych setnych urodzin, słyszałbym melodię dmuchaną w piszczałki etruskiego aulosa (I tysiąclecie B.C.). Kiedy medycyna bardziej się postara — stupięćdziesięciolatki będą żądać cykladzkich harfiarzy z wyspy Keos (III tysiąclecie B.C.). Wezmą ich melodię za kołysankę.

Waldemar Lysiak14 Jesteśmy dziećmi aż do zgonu. Tym zbudowaliśmy cały nasz świat; człowiek to niegrzeczne dziecko, rozpierane przez ciekawość: co się kryje po drugiej stronie płotu? Jak Homer, który wynalazł Olimp. Jak Szekspir, który wynalazł teatr. Jak Buonarroti, który wynalazł tytanów. Jak Karol Wielki, który wynalazł Europę. Jak Kolumb, który wynalazł Amerykę. Jak Savonarola, który wynalazł dewocję. Jak Luter, który wynalazł herezję. Jak Napoleon, który wynalazł wojnę. Jak Dawid, który wynalazł procę. Jak Wilhelm Tell, który wynalazł kuszę. Jak d’Artagnan, który wynalazł szpadę. Jak Robin, który wynalazł łuk. Jak Cezar, który wynalazł Rzym. Jak Dürer, który wynalazł miedzioryt. Jak Fidiasz, który wynalazł kamień. Jak Aretino, który wynalazł pamflet. Jak Machiavelli, który wynalazł politykę. Jak Molier, który wynalazł śmiech. Jak Ewa, która wynalazła grzech. Jak Don Juan, który wynalazł kobietę. I jak Alicja, która wynalazła lustro. Wszyscy nie bali się granic. Obejdź wokoło katafalk, kreśląc paznokciem rysę wzdłuż brzegu mojej trumny. Ta krawędź to granica. Granica to wartość bezcenna, zważywszy jej siłę mobilizującą — kusząc rodzi marzenia i bunty, uruchamia wyobraźnię ludzką, pcha do triumfu, do grzechu, do spotkania z drugim człowiekiem, które zaowocuje przedłużeniem genetyki. Zmierzając ku granicy, pokonujesz drogę, na której każdy krok ma swój sens. Odległa granica gwiazd nęci astronomów i teologów, uskrzydlając ich głód mistyczny. Granica sekretu dyktuje uczonym łamanie barier. Granica horyzontu wokół podróżnika każe mu przekraczać widnokres dla rozpoznawania świata. Próg domu motywuje instynkt kobiety, by szczodrzej szafowała seksualnością, dając skarb czułości obcemu. Skorupę ziemi dziurawi wola nasion. Tak wypełnia się bogactwo pragnień — muszą pękać szlabany, albowiem bezruch jest jałowy niczym spalona pustynia. Górski masyw upomina się o przełęcz, przepaść upomina się o most, szczyt o chorągiewkę zdobywcy. Pokój o wojnę, a wojna o pokój. Mury o taran, a kajdany o brzeszczot pilnika. Wieko trumny przebija dusza ludzka dążąca ku sferze niezbadanej. Dlatego kochaj granice, bo ona czyni cię łowcą wyzwań, nadając smak twemu człowieczeństwu. Nie można kupić cudzego serca — to serce trzeba doścignąć, krusząc bariery. Chcąc kupić miłość, będziesz jak pchła z żarciku Percy’ego: „Pchła pyta drugą pchłę: «— Czy mnie kochasz?» «— Tak!» — mówi insekt zapytany. «— To kup mi psa!» — powiada ten pierwszy”. Więc nie kupuj. Idź do granicy drogą, na której każdy krok ma swój sens. Ale musisz też mieć gdzie wracać. To może być człowiek, kamień, las, miasto lub rodzinny kąt. Rym lub ołtarz. Ścieżka w parku lub wspomnienie jednej chwili w życiu. Jakikolwiek serdeczny aspekt twojej egzystencji, materialny lub niematerialny, fizyczny lub psychiczny, będący opoką, niczym

Kielich 15 matka dla dziecka, które może przybiec do niej z drugiego pokoju czy z podwórka, i przytulić się, wciskając głowę między fałdy jej spódnicy, żeby poczuć przynależność. Na tym właśnie polega wolność, bo kotwica daje gwarancję azylu, daje schronienie przed szaleństwem dotykającym ludzi wyzutych z przynależności. Człowiek się oddala, błądzi, krąży, szuka celu, wchodzi i wychodzi, jest niżej, wyżej, obok, między, nad i pod — jest wszędzie, lecz ma za plecami kolebkę duchową. W przeciwnym razie człowiek jest nigdzie. Znam takich, którzy — wróciwszy — doznali rozczarowania. Jak ów wieśniak, który chciał być księdzem, a został prawnikiem, później urzędnikiem wysokiej rangi, oberżandarmem, i długo budził strach mieszkańców dużego kraju, nadzorując społeczeństwo. Swoją rodzinną wioskę pożegnał w młodości, smutny wskutek miłosnego zawodu, i nie wybrał się tam ani razu przez pół wieku. Wrócił siwy, emerytowany, o lasce, by atmosfera i scenografia lat szczenięcych ukoiła mu duszę. Lecz wszystko tam było już inne. Zobaczył równie zmęczonych starców — młodzież gnała ku miastom. Nie destylowano już chłopskiej śliwowicy, ani nie pieczono precli inkrustowanych bursz- tynowym miodem — kupowano co trzeba w sklepie z konserwami, batonami i fabryczną wódką. Dawnym zwyczajem ksiądz witał wiernych przy bramie kościoła, lecz nikt nie przynosił już Jezuskowi bukietów z polnych maków, z rezedy i mleczy. Dziecięce ławki blisko ołtarza świeciły pustką, plac nie- dzielnych tańców (między cmentarzem a spichlerzem) był martwy, i nikt już nie kochał się w „dolince wstydu”, gdzie naga skóra przesiąkała wonią ziół i traw, a po grzechu zmięte ubrania wygładzano rękami i otrzepywano z igliwia, bojąc się oka matczynego. Wyschły studnie, a melodia śpiewnej ciszy zamie- niła się w całun ciszy. Gdzieś przepadł wioskowy dobosz, co bębenkiem oznajmiał terminy weselnych uczt i seansów filmowych, które celebrowano w remizie strażaków. Ucichł szczęk wiader, skrzyp łańcucha i stukot baniek na mleko, a trzy wychudłe krowy pewnego gospodarza były jedynym wioskowym stadem; reszta gospodarstw (i to nie wszystkich) trudziła się samotną krową lub świnią hodowaną do skupu zamiast do własnego uboju. Gęsi nie szczypały wędrowca, psy nie szczekały, bociany nie klekotały — droga przez wioskę była pustym traktem wiodącym ku beznadziei. Człowiek, który wrócił, spożył w tym samym miejscu drugą garść smutku. Wracający człowiek zatacza, koło. Jak żeglarz po opłynięciu całej kuli. Przeznaczenie bowiem ma kształt koła. Finał to początek i na odwrót. „Umarł król, niech żyje król!”. „Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz”. Życie to marsz po równiku — życie zatacza koło. Mija kilka tysięcy lat rozwoju sztuki, i modernistyczny rysunek zyskuje genialną dziecięcą prymitywność

Waldemar Lysiak16 jaskiniowych rytów. A banki? Słowo bank wzięło się z włoskiego „banca” (ława), gdyż pierwsze kantory wymiany walut były ławą lichwiarza, którą stawiał pod gołym niebem i na której siedząc odliczał monety. Minęło kilkaset lat banków-fortec, banków-pałaców, banków-wieżowców, i wróciliśmy do banku równie małego jak „la banca” — do wnęki w murze, gdzie bankomat wypłaca nam grosz. Krew zlewająca rodzonego niczym się nie różni od krwi zlewającej mordowanego — to krew człowiecza zatoczyła koło. Niby wskazówka zegara, póki zegar bije. Czy widzisz, że leżąc tak nieruchomy i tak wyprostowany przypominam wskazówkę zegara, który stanął? Zegar, który stanął, można jeszcze uruchomić, co nie znaczy, że można ożywić każdą powłokę. Lecz dusza zostaje nieśmiertelna, tylko trzeba ją obudzić w kolejnym wcieleniu. Hindusi zwą to reinkarnacją, a Grecy zwali to metempsychozą, czyli wędrówką dusz do innych ciał. Jeżeli taka jest prawda i zaznam kiedyś nowego wcielenia — chciałbym być człowiekiem głębokiej wiary. Człowiekiem wierzącym naprawdę. Jak mój bliski druh, Gal, który wierzył naprawdę. Naprawdę wierzą tylko ci, co zakochują się w Bogu. Ci, którzy się nie zakochują — nie wierzą, choćby przysięgali, że wierzą. Fakt, iż sam Pan Bóg traktuje jako swych wyznawców również tych, którzy pragną wierzyć (i ma słuszność) — nie nobilituje chcenia do rangi autentycznej wiary. To kwestia dialektyki spirytualnej — granicy między przyrodzoną metafizyką i nabytą mistyką u człowieka. Ci, którzy wierzyli dawno, dawno temu, powiedzieli: Trójca. Bóg-Syn, Bóg- Ojciec i Duch Święty. Nie wiem gdzie jest Duch Święty (być może w Świętym Graalu). Wiem, że Syna można było spotkać. I wiem, że Ojca można zobaczyć. Pragniesz zobaczyć Boga-Stworzyciela, to patrz na góry o świcie. Albo na morze o zachodzie słońca, z jednym żaglem pośród bezkresnej przestrzeni. Albo na majestat puszczy pełnej blasku księżycowego. Albo na wysoki kościół, który twoi dziadowie budowali nie szczędząc rzeźbionego kamienia. Albo na chmurę, co ulewą daje życie wszystkiemu. Albo na różę rozkwitającą. I wyznaj Mu: Panie, nie chcesz przede mną przybrać ludzkiej postaci, więc czczę Ciebie kłaniając się tej róży, tej dziczy, temu Gotykowi, temu morzu, tym szczytom i tym zorzom porannym i wieczornym w szkarłacie budzącego się i zasypiającego świata. Jeżeli Bóg ci nie odpowie, nazwij mnie kłamcą. Odpowie ci górskie echo, zew morza, łuk portalu, szum lasu i zapach róży. Bóg przemawia pięknem. Gdy tęsknisz do Niego — karmi ci duszę magią twoich zmysłów. Gdy odwracasz się od Niego — dusza umiera, a zmysły są już tylko biologią. Dano takiemu widzeniu Stworzyciela i świata piętno herezji zwanej

Kielich 17 panteizmem. Czyli „poglądem filozoficzno-religijnym utożsamiającym Boga z przyrodą lub głoszącym, że Bóg istnieje w przyrodzie immanentnie”. Lecz ja ci mówię co innego: że Bóg-Stworzyciel tkwi immanentnie w naturze piękna oraz wzruszenia, i gotów jestem stanąć przed każdym trybunałem, świeckim, kościelnym czy Bożym, broniąc zasadności tych słów. Szanuję wagę owych nielicznych słów, które domagają się szacunku. Zostawiłem ci pisaną historię mego życia, która, jak każda autobiografia, jest tylko subiektywną wersją losu, gdyż żaden pamiętnikarz nie uniknął pięciu raf autobiografii sklasyfikowanych przez Arthura Koestlera; są nimi: 1. Rozczuleniowa nostalgiczność; 2. Fałszywa skromność; 3. Bezpłodny ekshibicjonizm; 4. Iluzja ważnych zdarzeń; 5. Próżność, czyli przecenianie wyjątkowości doświadczeń własnych. Zoba- czysz tam morze błahych, wulgarnych i niepotrzebnych słów. Ale główne słowa znaczą to, co znaczą. Uzyskałem na tę pewność glejt od poety. Mój przyjaciel, Bohor — zewnętrzny gruboskórca, a wewnętrzny liryk — dedykował mi wiersz, którego ideą są słowa, jakie łowił podczas naszych rozmów: „Rozmawiałem z nim Lecz nie brałem wszystkiego do serca (Nauczony smutnym doświadczeniem Iż ludzie mówią pewne fakty o sobie Z błaganiem w oczach By im zaprzeczyć) Więc kiedy mówił co myśli Zastanawiałem się Ile w tym przekory Znał swoje możliwości Ograniczenia Umiał widzieć jasno i prosto Wiele spraw dla mnie Ciemnych i zagmatwanych Wyzbyty złudzeń udowadniał Iż słowa znaczą to Co znaczą To w spotkaniach z ludźmi Było mi dotąd nie znane”.

Waldemar Lysiak18 Inny mój przyjaciel, Percy (człowiek zamieniający wszystko w drwinę, w śmiech, w „robienie sobie jaj”), przekazywał własną filozofię życia błyskotliwymi bon-motami* , szyderczymi zwischenrufami** i żądlącymi kawałami, którymi sypał z rękawa, i które też były swoistą poezją, a że zupełnie innego rodzaju — cóż to szkodzi? Tykał mnie per „żołnierzu”, lecz kiedy chciał zadedykować mi coś tak, jak Bohor zadedykował mi ów wiersz — rzucał kawały o nietoperzach, albowiem według niego byłem „człowiekiem nocy” (zgodziłbym się z nim, gdyby akcentował ukochaną przeze mnie oniryczność). Miał pod ręką mnóstwo takich kawałów. Exemplum*** : „Mysz przyprowadza do drugiej myszy swego narzeczonego, nietoperza. Gospodyni jest bardzo zniesmaczona, lecz nic nie mówi. Kiedy nietoperz odlatuje, ta pierwsza pyta: « — I co? ». Druga się krzywi: «_ Dziwadło... paskuda... ohyda... wcale nie masz gustu!». Na to pierwsza: « — Ale jaki pilot!»„. Lub o trzech nietoperzach: „Z krokwi u szczytu strychu zwisają normalnie, głowami do dołu, dwa nietoperze. Między nimi trzeci nietoperz sterczy na łapkach do góry. Lewy zwisający mówi: «— Patrz, Jacek zemdlał!»„. Któryś wic Percy’ego o nietoperzu powtórzyłem człowiekowi, co umierał z moją kulą w ciele. Była wtedy noc, a ja zabiłem owej nocy siedmiu ludzi. Nigdy nie chciałem być nocnym zabójcą, lecz tak wyszło, zmusiło mnie życie. Życie zmusza nie tylko do śmierci. Śmierć nie jest problemem. Problemem jest fakt, iż życie zmusza do życia — do długiej drogi, u której krańca czeka śmierć. Główny kłopot na tej drodze stanowi niemożność uniknięcia błędów rodziców, dziadków i pradziadków, które znamy wybornie, gdyż zostały opisa- ne, osławione i skarcone przykładnie, i w każdym pokoleniu służą jako lampy alarmowe mające nas ustrzec przed bolesnymi powtórkami. Mogę ci dawać wiele rad, lecz głupota genów oraz frywolność hormonów i tak zagłuszą twój rozsądek. Rada główna tyczyłaby równowagi. Między szczodrością a oszczęd- nością. Między humanizmem a egoizmem. Powaga i humor. Wygładzający obiektywizm i wyostrzający subiektywizm razem, niczym uzupełniający się duet. Pedanteria i luz. Dyscyplina współmieszkająca z instynktem zuchwałości. Szacunek dla tradycji i kreatywność wynalazcza. Rygor i swoboda, reflek- syjność i brawurowość, sumienność plus zamiłowanie do improwizacji. Wszystkiego po trochu; twój mózg jako szkatułka pełna przeciwieństw, które harmonijnie współżyją i współpracują. To byłaby optymalna wersja człowieczeństwa, przy jednym bezwzględnie koniecznym warunku: „Pewnych rzeczy się nie robi”. * — Celnymi (lub dowcipnymi) powiedzonkami. ** — Wtrętami. *** — Na przykład.

Kielich 19 Dekalog i epigonalne wobec niego kodeksy uczą, że nie powinno się kraść, kłamać i tak dalej. Brak im tylko tego przykazania: nie paraj się i nie pasjonuj polityką! Nie daj się uwieść pstrokatym piórom i syrenim śpiewom heroldów tak zwanej demokracji! Wszelka demokracja jest fałszywa, a nawet żałosna przez swą nikczemną niedemokratyczność, gdyż sterują nią skorumpowane bezwstydnie, samowystarczalne kliki demagogów pracujących dla własnej kieszeni oraz własnej partii, a nie dla społeczeństwa, i celebrujących całą tę farsę ze śmiesznie solenną skrupulatnością, której rzadkie alibi to okresowy sukces gospodarczy legitymizujący ustrój. Już Edmund Burkę (czytałem go studiując Oświecenie) mówił, że niezbywalnym atrybutem demokracji przedstawicielskiej jest prawo wybranych mandarynów do nieliczenia się ze zdaniem wyborców, czyli do łamania wyborczych obietnic — do zdrady elektoratu przez klasę polityczną. Politycy zawsze będą pchać system polityczny na skraj obrzydzenia, tak jak hipochondrycy pchają system opieki zdrowotnej na skraj bankructwa. Jeżeli nie musisz — nie głosuj! Twój głos niczego nie zmieni. Ulepszyć możesz tylko styl swego codziennego życia, i też bez gwarancji na długofalowy sukces. Zrobiłem tak kiedyś, wdrażając „spokój wieczności” jako mój błogosławiony modus vivendi* , i poniosłem klęskę zawstydzającą. „Prawo Murphy’ego” głosi bowiem, że jeśli wszystko idzie dobrze, to coś musiało zostać przeoczone. Planując nienaruszalność mego wyboru, przeoczyłem złośliwość losu, jakiej nie doznają tylko owe młode szaławiły (autostopowicze, „wieczni studenci” etc), które balują sympatycznie i beztrosko mimo wszelkich pułapek życia, gdyż są pewne, że równie luzacki anioł stróż zawsze w ostatniej chwili uchroni je od tarapatów. I dlatego musiałem wypić haustami kielich, którego nektar stał się piołunem, cierpkim winem, wodą okraszoną pieprzem i gorczycą. Dociśnij palcem skraj mego podbródka... Czujesz jaka to twardzizna? Miałem twardą szczękę i niełatwo było zwalić mnie z nóg. Byłem bowiem odporny na rzeczywistość. Ale nie byłem odporny na irracjonalność i surrealność, które atakują skrycie, cichaczem, po zdradziecku, wbrew sensowi, rozumowi i racjonalistycznej negacji metafizyki. Urodziwszy się racjonalistą — wybrałem Oświecenie jako specjalistyczny kierunek moich zainteresowań podczas studiów, by szybko dostrzec, iż nawet tam wszystko się gmatwa. Główna książka tej epoki — „Cierpienia młodego Wertera” — okazała się biblią epoki trochę późniejszej, wrogiej Oświeceniu, kochającej romantyczną cudowność i upiorność metafizyczną. Wywołała epidemię zaburzeń mental- nych, falę depresji i samobójstw, które mój uniwersytecki mentor określał jako modę kulturową, jedną ze specyficznych chorób parapsychicznych, co dotykają * — Sposób życia.

Waldemar Lysiak20 wąskie kręgi kulturowe i nie są znane innym kulturom, a psychiatrom stawiają barierę trudności diagnozowania i niemożności leczenia. Jak „apotemnofilia” (chęć amputowania sobie zdrowych kończyn) u ludzi Zachodu, którzy rozczulają się telewizyjnymi filmami o kalectwie. Jak „latah” (paniczny lęk przed odgłosami nocy) u Malezyjek, prowadzący te kobiety do obsceniczno- ekshibicyjnego transu. Jak „malgri” (podwodny dziki strach, że nie myło się wystarczająco starannie rąk przed wejściem do wody) u nurkujących tubylców Oceanii, dla których ląd i woda to para śmiertelnych wrogów. Jak „koro” (obsesyjne przekonanie, że penis zanika i jest wchłaniany do podbrzusza) u Chińczyków oraz Tajów — znany już ze źródeł starochińskich syndrom, który w drugiej połowie XX wieku wywołał masową panikę na terenie Singapuru. Jak „brainfog” („mgła mózgowa” eliminująca dar koncentracji) u Afrykanów. Jak „arktyczna histeria” grenlandzkich Eskimosów, którzy nie wiadomo czemu dostają szału, zdzierają z siebie odzienie i biegają goło po śniegu, póki nie utracą przytomności. Jak „frigofobia” (chorobliwy lęk przed chłodem), która każe Azjatom zakładać grube swetry, rękawiczki i futra w największy upał. Albo karaibska, organicznie bezprzyczynowa śmierć „voodoo”, mordująca ludzi dotkniętych klątwą bądź przekonanych, że złamali groźne tabu. Dlatego nie dziw się żadnemu ludzkiemu szaleństwu, które zobaczysz, i pamiętaj, że oniryczność tudzież metafizyka rywalizują z rzeczywistością racjonalnie rozpoznawalną jak równy z równym, nie mając poczucia niższości, a być może mając to samo prawo do wywyższania się, które geniusz czuje wobec mierzwy prostaków. Ta mądrość ułatwi ci traktowanie serio ostatniego rozdziału mojej spowiedzi, który przeczytasz. I ostatniego akapitu. Przywołałem tam jezioro. Ale nie przywołałem tam mojej matki, chociaż wcześniej, gdy byłem młody, każdy widok jeziora kojarzyłem z matką, którą mój ojciec zwał „Panią Jeziora”. Oniryczność bowiem posiada tę samą cechę co bezsenność — wszystko dobre ulatuje. Piękną wizję oniryczną gasi brutalna lub banalna jawa, a bezsenność karmi się brakiem kojącego chłodu. Człowiek dręczony trudnością zasypiania przewraca się na łóżku, szukając miejsca chłodniejszego, lecz to nowe miejsce wkrótce też robi się ciepłe i łaska snu znowu ulatuje. Oniryczna wizja matki jako „Pani Jeziora” uleciała mi bezpowrotnie, gdy Percy, wieczny zgrywus, dowiedział się ode mnie, że moja rodzicielka skomponowała „Panią Jeziora”, romancę na flet i pianino, i że dlatego mój ojciec jako wdowiec tak żonę wspominał. Percy chwycił się wtedy za łeb i krzyknął: — N i e p r a w d o p o d o b n a sprawa, żołnierzu! Zbieg okoliczności ! — O czym mówisz? — O tym, że ja również skomponowałem „Panią Jeziora”!

Kielich 21 — Uprawiasz muzykę? — Uprawiam humor. Napisałem, dawno temu, facecję melodramatyczną, pałacowo-rustykalną, pod takim właśnie tytułem, identycznym! Chcesz przeczytać? Kilka dni później wręczył mi dwie kartki maszynopisu. Zawierały krótką parodię XIX-wiecznych „romansów dla kucharek” typu „panicz i nadobna wiejska sierota”, zmajstrowaną gwoli dania ironicznej puenty, pozornie antysamczej, chociaż w istocie przewrotnej — antyfeministycznej tout court* . Smród świeżości papieru budził podejrzliwość, ale nie mogłem wykluczyć, że Percy świeżo uwiecznił klawiaturą maszyny swoją dawną, studencką, rękopisową zgrywę. Biegła tak: „Pan hrabia, spacerując wzdłuż brzegu jeziora, ujrzał przez szuwar młodą wieśniaczkę kąpiącą się nago. Była piękna, jak to krasawica, i miała zdrowy wygląd, więc rozebrał się i cichcem wszedł do wody. Gdy panna go zoczyła, mocno się spłoniła, i zakryła piersi jedną ręką, zaś łono drugą. Chciała ucie- kać, lecz trochę dalej falowała głęboka toń, a golaska nie umiała pływać. Pan hrabia władczym gestem wypchnął ją na brzeg, delikatnie ułożył na trawie i gwałtownie pokrył, niby prawowity mąż. Kilka razy zaciekle ją dymał, aż się zmęczyli oboje, gdy już słońce czerwieniło horyzont. Smakowała mu okrutnie, wziął ją tedy do pałacu, gdzie została jego kochanką. Prosta to była dziewczyna, niepiśmienna, dlatego kazał ją uczyć. Uczono ją pisać, tańczyć, jeść, stroić się elegancko i mówić gładkim językiem panów. Pewnego dnia hrabia leżał na kozetce rodowej i czytał. Krasawica podeszła do niego, pytając: — Cemu mię tak mustrujes, kochany? — By cię utracić, motylku. — Chces mię przegnać? — Sama odfruniesz niczym motyl szukający innych kwiatów, jak już staniesz się damą. — Kiej tak myślis, to cemu mię ucys? — Nie mówi się: kiej! — Jo wiem, co nie mówi się: kiej, ino: kiedy, lub: gdy! Kabyś nie chcioł, cobym sobie posła... — Nie mówi się: jo, i nie mówi się: kabyś! — Łoj, cosik mi się widzi, luby mój, jako ty mię... — Nie mówi się: mię, cholera! — zaklął hrabia. — I nie mówi się: łoj, ani: cosik, durna kobieto! Wstał, drugi raz zaklął, rzucił książkę, i wyszedł, trzaskając drzwiami, a * — Po prostu.

Waldemar Lysiak22 biedne dziewczę poczuło się zhańbione i wróciło do jeziora, skąd wyłowiono ją jako topielicę. Morał: nie baw się w Pigmaliona, bubku, gdy brak ci kultury — kulturalny człowiek wystrzega się tautologizmów. Nie mówi się: d u r n a k o b i e t o !”. To był cały Percy. Gdybym wiedział, gdybym miał pewność, że spłodził ad hoc* ten żart nie najwyższego lotu, pijąc do mojej „Pani Jeziora” — wybiłbym mu zęby i tak zakończyłaby się przyjaźń między nami. Lecz owa przyjaźń nigdy nie umarła. Również moja przyjaźń z Galem i Bohorem wytrzymała próbę czasu. Przyjaźń nigdy nie jest bezbłędna, ma wzloty i upadki, podobnie jak miłość i jak wszystko co żywe (bezbłędna jest tylko śmierć). Aby była prawdziwa, musi ją cementować partnerstwo pisane przez b: braterstwo. Rodzaj dewocji. Pewna solidność, warunkowana szczerością i bezinteresownością. W żadnym razie wdzięcznością. Ci, którzy wyłudzają czyjąś wdzięczność, oplątując człowieka misterną siecią komplementów i podarunków — są chytrzy. Ale równie wredni są przymilni niewdzięcznicy, którzy biorą dar. Kiedy kładziesz skarby swej duszy i precjoza do stóp komuś, kto choruje na służalczość, interesowność czy niewdzięczność — rzucasz perły i złoto w studnię bez dna. Bo musi być jeszcze serce, które bierze, a nie tylko dłonie. Jedynym cennym darem przyjaźni pozostaje sama przyjaźń, wroga fałszom, co wdziewają uśmiechnięte maski różnego kalibru i różnego ciężaru, niby kurtyzany, których ciało raz waży tyle, ile brzęczący metal wielu monet, a raz jest lekkie jak owadzi szelest grubych banknotów. Znajdź taką przyjaźń! I kiedy się spełni wszystko, co ma ci się spełnić — zrozumiesz wartość prostych kroków i prostych uczuć. Nie będzie już gromkich słów, wielkich idei, patetycznych deklaracji, głębokich hymnów i chorałów, lub misternych wzruszeń tudzież koronkowych roztrząsań. Będzie prostota kreski i czystość plamki, milczenie gestu i retoryka gustu. Piórem Eliota sławiona „Pani nad ciszami” przytuli cię do swego serca, przytulając żyjątko wyzbyte przerażeń i przewrażliwień, a pejzaż w kwadracie okna zastygnie jako wszechświat, miniatura Kosmosu Bożego. Gdyż musimy być jednością z tak bardzo Nieznanym, iż klarownym jak pierwsza litera Elementarza. Nim wyjdziesz — zamknij wieko trumny. Tęsknię do świetlistego mroku arktycznej nocy, co u „człowieka nocy” stanowi skłonność biologiczną. I nie chcę, by już ktokolwiek inny oglądał moją twarz. Ludzie, którzy patrzą na niemego, bezwolnego człowieka, rozpoznają kształty i kolory, lecz nie rozpo- znają sedna — są jak przechodzień, który widząc dzieciarnię układającą białe i szare kamyki, myśli, że to kamyki, a nie wie, że to okręty dwóch flot, lub Indianie i kowboje, lub aktorzy teatru, bo nie zna bogactwa dziecięcej * — Od ręki, doraźnie.

Kielich 23 wyobraźni, i nie słyszał, że dziecko umie z kilku kamyków tworzyć cały wszechświat. Podobnie ludzie patrzący na ten sam obłok widzą różne figury — jeden widzi cielsko bawołu, drugi tłustą twarz, trzeci sylwetkę statku żaglowego — i to jest normalne, gdyż wizję rodzi mózg, a nie kształt; definicja płynie z wnętrza słuchawki, nie zaś z powłoki nadajnika. Co tłumacząc — prowadzę cię do głębszego sensu ostatniego akapitu mojej spowiedzi, gdzie wzbogaciłem materialny widok fantazją. Kiedy stałem tam u krańca pomostu wrzynającego się w jezioro, istotą mego wzruszenia nie było samo piękno widzialne, lecz wyobrażenie żaglowca, który czekał aż zrobię ostatni mój krok — wejdę na pokład jako pasażer, wręczę Charonowi bezpowrotny bilet do wieczności i zacznie się funeralna żegluga. Jest ona matką wszystkich snów i wyzwala z ciężaru skorupy cielesnej. W miarę uciekania brzegu świat kurdupleje niczym żegnany port, rozmywając się we mgłach dystansu. Barwy bledną i lampy gasną jak przepalające się wolno żarówki. Woda garbi się rytmicznie sekwencjami białych fal. Niebo pstrzą bezimienne konstelacje gwiazdozbioru Bożego. Rachuba czasu zanika definitywnie. Prąd powietrza wy wiewa ziemską świadomość, i płyną dźwięki tajemniczych instrumentów, kołyszących wszechświat w niezmierzonej pustce, równej ciszy baru „Swing”, gdy Bohor ostatni raz zamknął wejście do swego lokalu, przestając być knajpiarzem, żeby być już tylko poetą.

Waldemar Lysiak24 2. ”Spokój wieczności”. Amen Trzy główne dni w życiu człowieka to dzień narodzin, dzień zgonu i dzień kluczowej refleksji — tej, która godzi cię z życiem. Osiągasz wówczas wcześniej ci nie znaną jasność myślenia, i wydobywasz się z kopca zaaferowanych mrówek na bezkresną przestrzeń ciszy wewnętrznej, którą można chyba zwać s p o k o j e m w i e c z n o ś c i . Gaśnie konwulsyjny puls codziennego biegu, rytm zdarzeń przechodzi do kategorii zjawisk dru- gorzędnych, i zaczynasz traktować minione etapy swej drogi z pobłażliwym, a nawet lekko ironicznym uśmiechem, jakbyś patrzył zza grobu na film, którego gorączkowa fabuła jest prostacka niczym manichejski świat klasycznych westernów, kreowany przez samych bydlaków i świętych. U wielu ludzi ten próg ma źródło fizyczne, buduje go nieunikniona, biologicznie zaprogramowana ruina organizmu, albo ciężka choroba bądź nagłe kalectwo — szofer inwalidzkiego wózka to już filozof. Tak u mnie wtedy nie było — wciąż wbiegałem miast wchodzić na czwarte piętro mego domu, gang młodych żuli pragnących odebrać mi portfel lub zdrowie rozpędzałem serią ciosów i kop- niaków, a kiedy spotykałem drzewo pełne fajnych konarów, zawsze miałem ochotę zrzucić tornister i wspinać się albo bujać. Człowiek jednak pochodzi od małpy! Żeby wegetować bez stresów, należy być stoikiem lub idiotą (to drugie polecał Erazm z Rotterdamu). Reszcie gorycz zatruwa żywot. Niektórym daje ukojenie dopiero starość, przysłowiowa kolebka życiowej mądrości. Zbyt późno. Każda bowiem starość kradnie wolność, gdyż więdnąca istota ludzka jest medycznym „przypadkiem” li tylko, niewolnikiem: regularnym pacjentem. Prawdziwie rozsądnych wyzwala wcześniej samotność. Hegemonami są ci, co dobyli boskiego królika z kapelusza na czas, kiedy trik ma jeszcze rangę własnego wyboru; później będzie nosił szyld wyroku wlepionego przez los. Sztuką jest zaprzeczyć suwerennie werdyktowi: „Mądrość to kobieta, ciągle się spóźnia” — w pełni sił wyprzedzić fatum metamorfozą wewnętrzną, kreacją uwalniającą od przyziemnych zgryzot. Cóż wspanialszego nad ów krok ku łąkom olimpijskim? Pierwszy, potem kroki bardziej stanowcze, i wreszcie krok definitywny, aż otworzy się przed tobą Arkadia — ziemia leniwego, ko-

Kielich 25 jącego, choć nie bezrefleksyjnego (czasami cierpkiego) błogostanu. Dziwnie eteryczny duch unosi nas wtedy daleko od feerii reklam i gwaru ulic, których wrzaskliwa mowa przestaje dokuczać zmysłom. Łowisz tylko czysty śpiew wiatru lub szum błękitnego oceanu, widzisz egzotyczne horyzonty, myśli są lekkie niby ptasie skrzydła, a wargi wilgotne jak ślady długich pocałunków. Nic nie uwiera, nic nie ma ciężaru, nawet dawne grzechy idą z dymem i zamieniają się w tak drobną garstkę popiołu, że mieści ją miniaturowy szkaplerz na piersiach wędrowca, który bez pośpiechu zmierza donikąd. Strużki magicznego nektaru łaskoczą gardło, odurzają i wywołują kuszące fatamorgany. Użyłem poetyki snu tłumacząc stan wyzwolenia, a przecież sen to coś zupełnie innego — ekstatyczne konwulsje sennych rojeń budują całkiem odmienny wymiar nadrzeczywistości. Śpiący mózg zamienia się w chaotyczny kocioł nonsensownych przygód, pełen gróźb, upiorów i strachów, albo w burdelową agencję turystyczną, której oferta to katalog perwersyjnych mitów normalnego samca: trwożliwe dziewice, tajemnicze nimfy, demoniczne hetery, cycaste syreny, krwiożercze amazonki, wszechmocne wróżki, płonące heretyczki, uwięzione królewny, szczebioczące rusałki, śniade Tahitanki, roztańczone di wy z „Moulin Rouge” i bezwstydne ladacznice z Palais-Royal, kobiety-węże i Madonny Renesansu. Takim samym repertuarem epatuje dzisiaj każda telewizja, degradując sny, zwycięsko zawłaszczając ich dawną ekskluzywną rolę lubieżnego panoptikum spod znaku Morfeusza, Hypnosa i Lilith. Tandetna jawa ekranów plagiatuje marę, odzierając ją przy tym z czarnoksięskiej wibracji, transcendencji i nieuchwytności, multiplikując i pos- politując, vulgo: spłaszczając erotyczne imaginarium nocy, jak zresztą spłaszcza wszystko na bezbożnym ołtarzu konsumpcji masowej. Spłaszczenie świata nie musi wszelako wyznaczać jego upadku. Osiągnięty przeze mnie „spokój wieczności”, który dawał mi codzienną naturalną satysfakcję, i który warto polecić każdemu, jest stanem równowagi o charakterze właśnie spłaszczenia, gdyż wyraża się zestruganiem kantów, spacyfikowaniem nerwów, ujarzmieniem emocji — tak oliwa wygładza wzburzone fale, prasując fałdy morza. Owa ucieczka od ekstremów ku równowadze pierwiastków pachnie entropią, czyli zagładą, gdyż entropia może tylko wzrastać, a wówczas poddany jej układ — układ wyizolowany od otoczenia i dążący do idealnej równowagi wszystkich elementów — parcieje w apogeum entropii. Kłania się tu druga zasada termodynamiki oraz wynikająca z niej prawda, iż żywe są wyłącznie stany nieuporządkowane, którymi dyryguje prawo chaosu (przypadkowość i niejednolitość), bo ich wewnętrzne zróżnicowanie to siła napędowa wszelkich procesów — bez tego wszystko