Waldemar Łysiak Lepszy3
LEPSZY
Nota edytorska
Książka ta została złożona przez autora w naszym wydawnictwie w lipcu 1990 roku. Zamiarem „Officiny” było wydać „Lepszego”
do końca września i rozpocząć dystrybucję w październiku 1990. Jednakże w początkach października autor zażądał od nas, by
opóźnić dystrybucję z powodu kampanii przed wyborami prezydenckimi. Chodziło o to, że kilka stron w „Lepszym” zawiera
zdecydowaną krytykę grupy politycznej rządzącej od roku Polską, a grupa ta prowadzić będzie kampanię do fotela prezydenckiego.
Autor oświadczył, że tych kilka stron (strony: 170 i 177-183) mogłyby zostać poczytane za agitację przedwyborczą, czego on sobie
nie życzy, i zażądał, by dystrybucja „Lepszego” rozpoczęła się nie wcześniej jak nazajutrz po wyborach, czyli 26 listopada 1990
roku. Żądanie autora spełniliśmy. Jednocześnie przepraszamy naszych odbiorców, z którymi mieliśmy umowy na odbiór „Lepszego”
w październiku.
Waldemar Łysiak Lepszy4
Waldemar Łysiak Lepszy5
WALDEMAR
ŁYSIAK
LEPSZY
(DLA ZMARŁEGO KOCHANKA EPITAFIUM TANECZNE
CZYLI POEMAT PROZĄ O KARMANIOLACH,
CZERWONYCH WALCACH, „FOKSTROTACH”
I POLONEZACH RÓŻOWYCH)
Waldemar Łysiak Lepszy7
........... A teraz odbłysk mego życia
Na ten poemat pada niezbyt pięknie.
Patrzcie jak serce wesołe — gdy pęknie!”.
(Juliusz Słowacki, „Beniowski”).
Waldemar Łysiak Lepszy8
W połowie lat osiemdziesiątych tego stulecia napisałem powieść
zatytułowaną „Dobry”. Później ona mi uciekła, korzystając z pomocy dobrych
ludzi, lecz po jakimś czasie wróciła, też za sprawą dobrych ludzi.
Wydrukowano ją na początku roku 1990, z kilkoma ostemplowanymi dziurami
w środku. Nemezis zrządziła, że „Dobry” to ostatnia wydana w Polsce
książka, którą okaleczył stalinowski cenzor — punkt dla mnie. Tak zakończył
się nasz dwudziestoletni romans. Był jak taniec z cieniem. Taniec dla pisarza
trudniejszy niż z cieniem Dobrego.
O ile z Dobrym większość tzw. ludzi pióra miała do czynienia sporadycznie,
to cenzor robił im koło pióra często, współpracując z nimi. Każde zdanie
wydrukowane w peerelowskim „pierwszym obiegu”, od zdania na temat
hodowli kaczek po zdanie na temat miniatur iryjskich, było zdaniem spółki
autorskiej złożonej z piszącego i cenzora. W przypadku pismaków i literatów
cenzor jako miłośnik bił Dobrego na głowę, zarówno potencją, jak i wiernością
— romansował z każdym bez wyjątku, krępując lepiej. Był Lepszy.
Do napisania tego, co właśnie zaczynam pisać — wspominków o Lepszym i
nie tylko o Lepszym — skłoniło mnie to, co w marcu 1990 usłyszałem o
„Dobrym”. Usłyszałem, że jest to książka polityczna.
— Dlaczego pan tak sądzi? — spytałem rozmówcę.
— Jak to dlaczego? Przecież to jest powieść antykomunistyczna w każdym
zdaniu!
Nie mogę się z tym zgodzić, bo nie o to mi chodziło. Być może „Żywoty
pań swawolnych” są powieścią antyfeministyczną, zaś „Moby Dick”
antywielorybią, ale „Dobry” — jeśli nawet jest w jakimś stopniu powieścią
antykomunistyczną — na pewno nie należy do literatury politycznej. Chcę to
nieporozumienie wyjaśnić.
Rzecz prosta zostałem antykomunistą jak każdy, kto się dowiedział, że
komuniści swym przymusowym rozmówcom kradną paznokcie podczas
dialogu, a głos odbierają ludziom przestrzeliwując im język od strony potylicy,
lub zamrażając go w lodówkach Gułagu, lub ucinając nożyczkami Lepszego.
Tak samo zostałem Żydem, odkąd poznałem Holocaust i będę nienawidził
Niemców tyle razy, ile razy spojrzę na zdjęcie chłopczyka nr 156, które
umieściłem w moich „Wyspach bezludnych” — do końca mojego życia
żadne zdjęcie nie będzie mi tak rozdzierało serca jak ono; ten maluch to mój
syn. Wątpię jednak, czy to zdjęcie poruszy kogoś za dwieście lat; nas też
malowidło z „pochodniami Nerona” porusza tylko dlatego, że jest kiczem w
zestawieniu z obrazami Goyi. Zresztą, po co bredzić o dwustu latach? Czas się
Waldemar Łysiak Lepszy9
urżnął i biegnie jak kopnięty — młodzież w Izraelu już teraz ma w nosie
gazowanie Żydów (patrz koniec rozdziału „Ćwiczenia z dialektyki według
Hegla” w „Wyspach bezludnych”). I nawet pisząc, że już teraz nic ich to nie
porusza, wydłużyłem czas pamięci. Ponad ćwierć wieku temu Marek Hłasko
szedł ze swą Esther do kina w Tel–Awiwie. Mijali wystawę zdjęć, którą
urządził polski konsulat, na zdjęciach były żydowskie dzieci pomordowane
przez nazi–oprawców. Hłasko wspominał:
„—Popatrz Esther — powiedziałem. — Tak to mniej więcej wyglądało.
Popatrzyła przez sekundę na zdjęcia rozstrzelanych dzieci i ludzi pędzonych
do gazu, po czym powiedziała:
— Spóźnimy się. Chcę zobaczyć Monty Cliffa.
(...) Tak więc Esther poszła, a ja postałem przez chwilę przed zdjęciami...”.
A co będzie za kilka wieków? Pewne jest jedno: za kilka wieków mnie już
nie będzie, więc elegancki Szwab nie do mnie będzie się wówczas żalił na
Żydów, którzy gazowali Niemców około połowy XX stulecia. Zrozumiałem to
jako mały chłopak, patrząc na komedię filmową „O.K. Neron”. Gdy pisałem
powieść o Dobrym, rozumiałem już trochę więcej.
Równie dobrze jak twierdzić, że „Dobry” to bajka polityczna, bo
antykomunistyczna, można gadać, iż kilka moich książek o czasach i ludziach
Napoleona to rzeczy antyburbońskie. Napisać książkę polityczną może pisarz
polityczny. Dotąd nim nie byłem i dalej być nie zamierzam, „Lepszy” to
wyjątek potwierdzający regułę. W siedemnastu dotychczas wydanych moich
książkach nie brakowało sztychów politycznych (głównie antybolszewickich),
ale w żadnym razie nie była to literatura polityczna — pisanie literatury
politycznej interesuje mnie w równym stopniu, co statystyka, kulturystyka i ro-
bienie swetrów na drutach. Obchodzi mnie zupełnie inna dziedzina ewolucji.
Tym moim konikiem jest zoologia, wszystko, co piszę, to czytanki z życia
zwierząt. Fakt, iż „Dobry” jest powieścią o SB, nie przeczy temu — dusza
ludzka interesuje mnie tam tysiąc razy bardziej niż esbecja.
Błędne przypisywanie antropomorfizującym zoologom tendencji politolog-
gicznych ma swoje źródło w tym, że wegetacja zwierząt składa się nie tylko z
konsumowania i kopulowania, lecz także z przeżyć związanych z hodowlą,
tresurą i służbą, jak również z cyrkiem, łowiectwem, rzeźnictwem i badaniami
laboratoryjnymi na masową skalę. Nader łatwe wyszukiwanie analogii między
tym wszystkim a, na przykład, komunizmem ma równie dużo sensu, ile
miałoby twierdzenie, że „Hamlet” jest sztuką o perypetiach dynastycznych
dworu duńskiego w średniowieczu. Treścią „Hamleta” jest właśnie to — pe-
rypetie dynastyczne na duńskim dworze królewskim w średniowieczu — a
Waldemar Łysiak Lepszy10
przecież jest to czytanka o czymś zupełnie innym, o mentalno–hormonalnych
perypetiach osobnika wieńczącego długi darwinowski łańcuch pokoleń.
W najpopularniejszej książce, jaką kiedykolwiek napisano (tłumaczenie na
wszystkie języki świata i pierwsza pozycja na światowej liście bestsellerów
nieprzerwanie od dwóch tysięcy lat), jej współautor, Kohelet, ze świętym
przekonaniem rozsądza:
„Ludzie są tylko zwierzętami, albowiem los człowieka i los zwierzęcia jest
taki sam, i stan ich, i koniec ich jest jednaki. I duch ten sam w nich mieszka.
Czym się potrafi człowiek wynieść ponad zwierzę? Niczym”.
Z powyższą opinią nie sposób się zgodzić całkowicie, dlatego ja się z nią nie
w pełni zgadzam, mimo iż mam pełną świadomość, że jakakolwiek polemika z
autorami należącymi do grona myślicieli wybranych ściąga na człowieka
zarzut antysemityzmu, z którym to zarzutem polemizować nie można w ogóle,
bo każde słowo sprzeciwu automatycznie potwierdza tezę oskarżycielską,
według tej rytualnej (znanej kinomanom i czytelnikom powieści
detektywistycznych) sentencji przy aresztowaniach: „Każde słowo, które pan
odtąd powie, będzie wykorzystane przeciwko panu”. Dla swej obrony
nadmieniam tylko, że ja i Kohelet zgadzamy się nie raz, na przykład, kiedy on
mówi: „Serce mądrego zwraca się ku prawej stronie, a serce głupca ku lewej”.
Jednak nie mogę się z nim zgodzić, gdy mówi o braku jakiejkolwiek różnicy
między człowiekiem a zwierzęciem, gdyż jest taka cecha, która odróżnia ludzi
od zwierząt w sposób zdecydowany i niepodważalny, i która wynosi ducha
ludzkiego ponad grzbiet najwyższego bydlęcia. Tą cechą, której ewoluujące
zwierzęta jeszcze w sobie nie wykształciły, jest umiejętność opowiadania
kawałów. Chodzi o poczucie humoru. Wśród ludzi są tacy, którzy to mają.
Wśród Dobrych też.
Znamy różne gatunki wyrafinowanego poczucia humoru. Bezlitosne
szyderstwa nadwornych błaznów doby Renesansu (od Tribouleta do
Stańczyka); francuską, elegancką i kąśliwą zarazem, satyrę „bon-motów” oraz
wersalskich pojedynków słownych ery Rokoka (od La Rochefoucaulda do
Voltaire’a i Chamforta); abstrakcyjny humor Brytyjczyków (od Brummela do
Wilde’a i Shawa); czy wreszcie majestatyczny rozmach i poetycki wdzięk
przydomków nadawanych wielkim myślicielom w Ugandzie, Rumunii oraz
Korei Północnej (ery Idi Amina, Ceausescu i Kim Ir Sena). Najdowcipniejszy
znany „bon-mot”, jaki wyszedł z ust Dobrego, brzmi: „Kiedy zbiera się
czterech spiskowców, dwaj z nich to moi ludzie”. Historycy sprzeczają się na
temat: kto pierwszy użył tego sformułowania, szef policji Ludwika XV, de
Sartines, minister glin Napoleona, Fouché, czy dopiero prefekt Lepine w sto lat
później. Nie jest ważne, kto pierwszy użył tego sformułowania — ważne kto
Waldemar Łysiak Lepszy11
pierwszy użył zasady. Pierwszy użył jej pierwszy dobry szef bezpieki. Było to
tysiące lat temu.
Zasada ta jest bardzo pomysłowym kijem, tyle że o dwóch końcach.
Rzeczywistość sterowana przez nią lubi płatać figle, fachowo nazywa się to
„wymykaniem spod kontroli”. Tak się w Polsce wymykały „wydarzenia” roku
1968, 1980, i nie tylko. Lecz znowu, gdybyśmy chcieli uważać to za regułę,
moglibyśmy wyjść na durniów, bo ster wydarzeń bywa kobietą — wymyka się,
wraca, kręci w te i we wte, i często trudno powiedzieć, do kogo akurat należy,
a kogo oszukuje. Zaś osobą mającą największe poczucie humoru jest Historia,
nauczycielka, która nigdy nikogo niczego nie nauczyła. Trzeba czasami czekać
dość długo, aż życie pokaże, a historycy zawyrokują, co w danej grze było
licytowane, kto rozdawał karty i kto zgarnął pulę. Ludziom przekonanym, że
jeden elektryk przez swój upór zgasił słońce, życzę szczęścia oraz zdrowia.
W przeciwieństwie do Lepszego, który nawiązywał stosunki tylko z
piśmienną elitą społeczeństwa, Dobry był egalitarystą — wchodził w masy,
bratając się z każdym, bez względu na pochodzenie, tytuły i wykonywany
zawód; jako taki był spadkobiercą aż dwóch haseł Rewolucji Francuskiej,
można powiedzieć, że równość miał we krwi. Robił to za pomocą naszych
pielęgniarzy (sanitariuszy) oraz naszych przyjaciół, czyli pałokracji oraz
infiltracji. Ja wiem, że to nie są rzeczy do kpin, ale nawet w złych czasach i na
złe rzeczy ludzie reagowali kpiną i odreagowywali śmiechem. Podczas
rozprawy toczącej się przed sądem Warszawskiego Okręgu Wojskowego w
1982 roku towarzyszyłem oskarżonym, przywódcom KPN, jako ich mąż
zaufania. Jeden z nich, Romuald Szeremietiew, syn przedwojennego oficera,
cały czas podkreślający, że umundurowane grono sędziowskie hańbi tradycje
Wojska Polskiego — każde zdanie skierowane do sądu zaczynał:
— Wysoki sądzie...
Po czym robił przerwę, jakby dla nabrania oddechu, i dodawał:
— ... wojskowy.
Za pierwszym razem roześmieli się nawet smutni siedzący na miejscach dla
żurnalistów i dopiero piorunujący wzrok przewodniczącego trybunału
przywrócił ich fizjonomice postawę regulaminową.
Równie spontaniczny wybuch śmiechu, spowodowany równie nieodpartym
efektem komicznym (i do tego również w następstwie wypowiedzenia trzech
zaledwie słów), miałem przyjemność usłyszeć w innym teatrze. Któregoś dnia,
z braku czegoś lepszego do roboty, wybraliśmy się z Markiem Piwowskim do
gmachu stowarzyszenia filmowców (przy ulicy Puławskiej w Warszawie),
gdzie na samym wierchu jest sala projekcyjna, będąca lokalem równie
ekskluzywnym jak sala sądowa Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Często
Waldemar Łysiak Lepszy12
dawano tam filmy wraże lub frywolne, absolutnie nie nadające się do
powszechnego użytku ze względu na ich demoralizujący wydźwięk, wrogi albo
jedynie słusznej linii, albo robotniczo-chłopskiej obyczajności. Zdobywano je
w bardzo prosty sposób. Zachodni producent wypożyczał Polakom jedną
kopię, w głębi ducha licząc, że po obejrzeniu kupimy prawo do
rozpowszechniania i on na tym zarobi. Po kilku „undergroundowych”
pokazach („Biały dom” i Puławska), gdy już film zaliczyły obie elity, partyjna
(„aparaty” z KC) i branżowa (filmowcy ze swoimi dziewczynami), a nadto —
w przypadku smakowitszych kąsków — po skopiowaniu dzieła na video dla
prywatnych celów rekreacyjno-dydaktycznych, frajerowi zwracano kopię z
uprzejmym: sorry!, po czym brano następną, której szansę na wejście do kin
publicznych były równe szansom muła w derbach na Służewcu. I tak da capo.
W ten sposób grono samych swoich kinomanów zaliczało na bieżąco światowe
perły repertuaru antybolszewickiego i antypurytańskiego, od „Łowcy jeleni”
do „Głębokiego gardziołka”.
Prócz tych filmów, na Puławskiej dawano też mniej szkodliwe, ale jeszcze
nie zakupione. Taki właśnie obraz, „Psy wojny” (kilka lat później wszedł na
ekrany kin), wyświetlano któregoś dnia w owym roku, który historiografia
przez analogię z Terrorem jakobińskim nazwie Terrorem pielęgniarskim, bo
jak stolica długa i szeroka grasowali wówczas pielęgniarze pogotowia
ratunkowego. Katowali i okradali pacjentów, napastowali przechodniów,
księży katolickich pławili po zatrutych rzekach lub przyprawiali o jeszcze
bardziej naturalne zgony (jednego księdza doprowadzili nawet do takiej pasji
alkoholowej, że się zabił własną pięścią), studentów i uczniów pałowali na
śmierć gumowymi rurkami od aparatów (do mierzenia ciśnienia), itp.
Telewizja, radio i prasa codziennie ostrzegały społeczeństwo przed
bestialstwem pielęgniarzy, ludzie dużym łukiem omijali placówki służby
zdrowia, rozpraszali się po bramach słysząc syrenę lekarskiej karetki, a
wzywających pogotowie do chorego uważano za samobójców. Właśnie na
początku tej złowrogiej ery, gdy dopiero zaczynała się masowa psychoza
antypielęgniarska, Piwowski zaciągnął mnie do swojego stowarzyszenia na
„Psy wojny”.
Przyszliśmy trochę za późno, był ścisk. Usiedliśmy po turecku, na
wykładzinie podłogowej, dwa metry przed ekranem. Na ekranie Afryka,
widoczki kraju, któremu szczęśliwie udało się już wyzwolić spod jarzma
kolonialnego. Bohater filmu zostaje zaproszony na komisariat, murzyńskie
Gestapo katuje go w obronie własnej i rzuca pod celę. Wkracza elegancki
oficer, patrzy z uśmieszkiem na ludzki ochłap i pyta zdziwiony:
— Co mu się stało?
Waldemar Łysiak Lepszy13
Podwójna cisza, na widowni i na ekranie. W tej ciszy rozlega się spokojna
odpowiedź Piwowskiego:
— Pielęgniarze mu dołożyli.
Huragan śmiechu i braw dla Marka. Jest ciemno, więc choć na sali są ludzie
Dobrego, można się śmiać do rozpuku — najgłośniej rżą partyjni reżyserzy,
demonstrując swoim dziewczynom piękno wolnego ducha.
Z gumowymi akcesoriami pielęgniarzy, które oni i dziennikarze zwali
roboczo „środkami przymusu bezpośredniego”, zapoznałem się bezpośrednio
czterokrotnie w dotychczasowym życiu, dwa razy jako chuligan pospolity i
dwa razy jako chuligan polityczny. Jako zwykły chuligan latem 1962 roku i
latem 1963 roku, w obu przypadkach podczas uczenia się. Za pierwszym
razem w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą, gdzie mój przyjaciel, ówczesny król
złotej młodzieży tego grodu, Jurek Koziorowski, uczył mnie odróżniać
„streeta” od „fulla–maxa”, budzić się już o godzinie 19:00 i wykupywać na
resztę dnia całą „Esterkę” (z orkiestrą i obsługą) tylko dla dwóch par nie
lubiących na parkiecie tłoku. Któregoś ranka, zamiast wzorem normalnych
obywateli ułożyć się do snu, wdałem się w retoryczną, a może nawet ręczną,
dyskusję z pielęgniarzem, który określił mój stan jako „wskazujący”, i on
wspomógł swoje krasomówstwo „środkiem przymusu bezpośredniego”. W
trakcie następnych wakacji Ojciec znowu pozwolił mi się uczyć, ale tym razem
już pod kuratelą własnego przyjaciela, Henia Dąbrowskiego, szefa katedry
Rysunku, Malarstwa i Rzeźby na Wydziale Architektury PW. Dąbrowski wziął
mnie na Podhale, gdzie dużo rysował dla kolejnej wystawy swoich grafik, a
przy okazji mnie uczył rysować. Podczas rysowania ruin zamku
czorsztyńskiego odłączyłem się samowolnie na widok pewnej młodziutkiej
góralki, z którą chciałem zamienić kilka wyrazów. Następnego dnia rano (jako
chuligana pospolitego gumowano mnie zawsze rankiem) dwóch Jontków
zazdrosnych o tę Halkę próbowało umieścić w moim ciele swoje koziki, co się
im nie udało, ale nadjechali pielęgniarze i nie mogąc dojść kto komu chce
zrobić tatuaż, spałowali nas po równo. Żeby było śmieszniej, dostałem
wówczas za absolutną niewinność, bo kiedy dziewczyna przyprowadziła mnie
do swej bajecznie pomalowanej chałupy, jej rodzice pogwarzyli ze smarkatym
ceprem, nakarmili i samotnego ułożyli spać w bezokiennym pokoju, którego
drzwi otwierały się tylko od zewnątrz, zupełnie jak w domu wariatów.
Jako chuligan polityczny oberwałem w latach 1968 i 1982. W 1968, w dniu
moich urodzin oraz święta kobiet, pielęgniarze złożyli mnie i moim
koleżankom gorące życzenia na dziedzińcu Uniwersytetu, traktując imprezę
jako bal maskowy, bo wkroczyli przebrani za klasę robotniczą, którą ogarnął
święty gniew na młodocianych mącicieli publicznego spokoju. W tym samym
Waldemar Łysiak Lepszy14
czasie zadebiutowałem jako organizator, „spiritus movens” strajku na moim
wydziale Politechniki Warszawskiej, i wraz z moją paczką oraz ze studentami
innych wydziałów stoczyłem walkę w obronie Wydziału Elektroniki, tłukąc się
z pielęgniarzami, którzy tym razem szarżowali nie tylko po cywilu, ale i w
służbowych kitlach. Oba te starcia uważam za jeden mój wspólny marcowy
chrzest pałą. Z drugiego zostały mi fotki, które tu zamieszczam — szturm
pielęgniarzy na Elektronikę fotografowałem aż do momentu, gdy stanęli w
drzwiach, potem trzeba się było bić. Aparat mi rozwalono, ale zdjęcia są.
W 1982 znowu „cherchez la femme” — ujrzałem na Foksal jak pielęgniarze
biją dziewczynę, co zamieniło mnie w rozjuszonego rycerza, a potem
sprowokowało do skrzyknięcia kilkunastu zuchów i zbudowania na Tamce
(dokładnie pod mostkiem nad jezdnią) potężnej barykady z kubłów na śmiecie,
ruchomych kontenerów na odpadki i ławek, którą ZOMO rozwaliło
opancerzonymi starami dopiero po godzinnej wymianie gazów na kamienie.
Cała ta „zadyma” była, jeśli o mnie chodzi, spontaniczna (kwadrans przed
wystrzeleniem pierwszej petardy z gazem łzawiącym nie miałem pojęcia, iż
będę w to grał) i dzisiaj wydaje mi się trochę śmieszną kowbojszczyzną, w
każdym razie minutę temu musiałem zadzwonić do kumpla, aparatczyka
Solidarności, żeby mi przypomniał, który to był rok.
Być może, pisząc w tym stylu obrażam nazbyt lekkim tonem ludzi, którym
Dobry w tamtych latach odebrał życie lub kawał zdrowia przy pomocy swoich
sokołów. Tych ludzi przepraszam i wyjaśniam im, że pisząc tak kpię tylko z
samego siebie; nie zamierzam kandydować na listę kombatancką. Ona już
dawno pękła w szwach od nadmiaru papierowych herosów, choć prawo krwi
do niej mają tylko ludzie (jest ich też legion), których w trzydzieści lat po
śmierci Stalina mordowano i okaleczano jak kraj długi i szeroki — polityczni
więźniowie wrzucani przez pielęgniarzy na „ścieżkę zdrowia” we wszystkich
tych pielęgniarskich Centrach Zdrowia Ludowej Macochy zarządzanych przez
Dobrego.
Trzy moje więzienia, dwa zwykłe i jedno polityczne, były równie
niepoważne jak moja kombatancka przeszłość — żadne nie trwało nawet całej
doby i żadne nie miało miejsca na ojczystej ziemi.
W 1977 roku pocałowałem kratę (przestępcy mówią: „pocałowała cię
krata”) u jankesów, w Laurens County Sheriff’s Office (Dublin, stan Georgia),
wsadzony przez szeryfa Bussela za „speeding” (wariacką jazdę) i niewłaściwe
zachowanie wobec funkcjonariusza drogówki. Wszystko dlatego, że
spieszyłem się na pogrzeb Elvisa Presleya. Bussel też lubił Presleya, więc dał
mi szansę zdążyć do Memphis. Thanks, Bussel!
Waldemar Łysiak Lepszy15
W 1981 zostałem aresztowany przez strażników lotniska w Bombaju za
próbę wejścia na pokład samolotu z bronią. Bronią był sprężynowy „rat”
(szczur) — nóż komandosów azjatyckich. Miałem go w rękawie i był otwarty,
więc gdy zabrzęczała elektroniczna bramka i gdy mi go wyjęto — uznano mnie
za terrorystę, skuto kajdankami i wyprowadzono z lotniska na oczach
gawiedzi, wśród której nie brakowało Polaków. Musieli mnie nieźle kląć, gdyż
dzięki tej aferze odlot samolotu wstrzymano. Nie klęła mnie tylko młoda
warszawska lekarka, którą poznałem kilka dni wcześniej, a która jeszcze
wcześniej poznała członka bombajskiej mafii. Szykowała się do wyjazdu
płacząc, gdyż ów pan „pożyczył” sobie jej pieniądze. Płk Romeyko pisze w
swych pamiętnikach o tym, jak Wieniawa-Długoszowski uczył go, że za
wszelką cenę należy osuszać łzy dam. Dzień przed odlotem, w hallu
luksusowego hotelu, w którym odbywało się luksusowe party, stanąłem obok
szefa gangu i obiecałem mu przedziurawić jego elegancki strój „ratem”, jeśli
natychmiast nie odda pieniędzy, które jego „chłopak” ukradł pani doktor. Dwaj
goryle „bossa” byli blisko, lecz w hallu kręcił się tłum, przy wejściu stało
dwóch policjantów, a moje oczy się nie śmiały — w sumie scena z taniego
filmu o gangsterze. On mnie nie znał i nie wiedział, czy jestem z obstawą
(kilku Polaków patrzyło na nas), a hazardować własnym brzuchem nie lubił,
więc dobiliśmy targu. Obiecał mi na pożegnanie:
— Nie wyjedziesz z Bombaju żywy!
Wyjechałem z Bombaju żywy, a przez te kilka godzin do wyjazdu nosiłem
w rękawie otwarty nóż, miałem oczy na plecach i uważałem na każdego, kto
mnie mijał. Za ten otwarty nóż zwinięto mnie na lotnisku, ale wkrótce
wypuszczono, dostarczono policyjną suką na pas startowy i wepchnięto do
samolotu (już bez noża). Po powrocie nad Wisłę złożyłem w „Życiu
Warszawy” duży artykuł o owym „capo” bombajskiej mafii przemytniczej,
sugerując (nie z fantazji, lecz z informacji uzyskanych w Bombaju), że
współpracuje ona z polską służbą konsularną i z esbecją. Artykuł, pod tytułem:
„Nasz człowiek w Bombaju”, zdążył się ukazać. Piszę: zdążył, bo kilka dni
później wprowadzono w Polsce stan wojenny. Teraz, w połowie roku 1990,
czytam w reportażu z Bombaju, iż „capo”, sławny pan B., działa nadal i ma
świetnych pomagierów o sarmackim rodowodzie.
Jako polityczniak siedziałem pięć lat wcześniej u Ruskich, a ponieważ przez
ostatnie czterdzieści kilka wiosen niewielu Polaków aresztowano w Kraju Rad
za szpiegostwo, muszę to dokładniej opisać. Zostałem przychwycony przez
KGB na gorącym uczynku szpiegowania dla imperialistów francuskich,
konkretnie jako agent znanego faszysty, niejakiego Bonapartego. Było tak:
wracałem z Dalekiej Azji do domu przez Moskwę, którą w roku 1812 („O roku
Waldemar Łysiak Lepszy16
ów!”) carat spalił, żeby zbliżający się adwersarz (wojska francuskie i polskie)
dostał tylko kupę zgliszcz. Nie wszystko się jednak sfajczyło, do dziś
awangardową urbanistykę stolicy zaśmieca kilka ruder z 1812 roku.
Postanowiłem jedną sfotografować. Wybrałem obiekt przy ulicy rodaka,
Feliksa Dzierżyńskiego. Był to uroczy pałacyk neoklasycystyczny, w którym
rodak pracował. Ulica jest wąska, a ja nie miałem szerokokątnego obiektywu,
cofałem się więc po skosie, żeby uchwycić jak największą połać elewacji. Na
mój widok przechodnie będący w pobliżu zaczęli się spieszyć, a niektórzy
nawet biegać, co budziło moje zdziwienie, gdyż zajęty migawką nie pamię-
tałem, że o ulicy rodaka mówi się tam to samo, co w Warszawie o ulicy
Rakowieckiej: iż jest to najdłuższa z ulic, bo ze spacerów po niej nie wraca się
bardzo długo. W końcu, zrobiwszy kolejny krok wstecz, uczułem opór w
postaci rąk, które dwaj młodzi mężczyźni położyli od tyłu na moich ramionach
(stąd ostatnie zdjęcie jest przekrzywione, co widzicie Państwo na
zamieszczonej reprodukcji).
Odebrano mi aparat, poproszono o dowód tożsamości i zapytano:
— Pocziemu ty eto diełajesz, Poliak?
Wyjaśniłem, że jestem pisarzem interesującym się epoką napoleońską, a
ponieważ ten gmach ocalał z pożaru wznieconego w roku 1812 przez
gubernatora Roztopczyna, chcę sobie utrwalić zabytek na zdjęciu. Postanowili
dać mi szansę utrwalenia autopsyjnego i nie zdejmując ze mnie rąk weszli do
wnętrza zabytku drzwiami, przy których widniała tablica z reklamowym
napisem: KOMITIET GOSUDARSTWIENNOJ BIEZOPASNOSTI. Wiedzia-
łem, że teraz będę miał przesłuch u kogoś ważniejszego, ale w portki nie
robiłem, bo tradycyjna kultura przesłuchań dokonywanych przez radzieckie
służby specjalne znana mi była z telewizji. Zaledwie rok wcześniej (1975) TVP
emitowała radziecki film pt. „Peters”, w którym sławny rodak pojawiał się co
i rusz jako twórca wspomnianej tradycji. Niektóre ze scen utkwiły mi
dożywotnio. Na przykład taka: wchodzi marynarz i melduje:
„—Feliksie Edmundowiczu, wycisnąłem już zeznania z tego hrabiego!”.
Dzierżyński, osłupiały, podchodzi bliżej, oczy mu pałają:
„—Co to znaczy w y c i s n ą ł e ś, towarzyszu?!!”.
Marynarz spuszcza wzrok:
„—No... potrząsnąłem nim trochę, Feliksie Edmundowiczu...”.
„—Co?!!!”.
Dzierżyński drży z oburzenia i tłumaczy surowo swoim ludziom:
„—Towarzysze, to niedopuszczalne, nie wolno zmuszać do zeznań!
Pamiętajcie, towarzysze, że jesteśmy żołnierzami Wielkiej Proletariackiej
Rewolucji!”.
Waldemar Łysiak Lepszy17
Albo taka scena: przesłuchują sztab kontrrewolucjonistów. Każdy
aresztowany odmawia zeznań, a Dzierżyński za każdym razem kwituje to z
proletariacką godnością:
„—Nie, to nie. Następny proszę”.
Po tym, czego ja doświadczyłem w tym samym gmachu, w którym rodak
demonstrował rewolucyjną kindersztubę, mogę przysięgać z Biblią w dłoni, iż
radzieckie filmy nie łżą. Najpierw zaprowadzono mnie do małego gabinetu na
parterze, gdzie młody oficer zapytał o to samo, o co już zostałem zapytany na
ulicy. Wyjaśniłem, że jestem pisarzem interesującym się epoką napoleońską, a
ponieważ ten gmach ocalał z pożaru itd. Wobec tego zaproszono mnie na
kondygnację niższą, gdzie spędziłem kilka godzin, podczas których nikt mi nie
przeszkadzał. Po czym zaprowadzono mnie na pierwsze piętro, abym mógł
zwiedzić cały zabytek (pałac jest jednopiętrowy). W dużym gabinecie przyjął
mnie pułkownik, który pragnąc zaspokoić swą ciekawość spytał, dlaczego
robiłem zdjęcia gmachu KGB. Wyjaśniłem mu (starając się zachować
dwukrotnie już użytą kolejność tych samych zdań), że jestem pisarzem
interesującym się epoką napoleońską, a ponieważ ten gmach ocalał z pożaru
itd. Kiedy umilkłem, spojrzał mi szczerze w oczy, uśmiechnął się i podał pasz-
port, mówiąc:
— No to róbcie sobie te zdjęcia.
— A te, które już zrobiłem, są do niczego, panie pułkowniku?
— Są dobre.
— I nic im się nie stało?
— A dlaczego miałoby się im coś stać?
— Może się prześwietliły?
— Gdyby się prześwietliły, to bym nie mówił, że są w porządku.
Rzeczywiście były w porządku. Jedno z nich umieściłem później w książce pt.
„Cesarski poker”, przez którą miałem największe (nie licząc „Dobrego”)
kłopoty cyrkowo-literackie zaaplikowane mi przez firmę Dobry–Lepszy, lecz
rzeczona fotka nie była tego powodem.
O tym krótkim zapuszkowaniu myślę dzisiaj jako o udanym, konkursowym
egzaminie z języka rosyjskiego (wszystkie dialogi toczyły się w języku
rosyjskim). Moi szkolni koledzy zaniedbywali naukę tego języka, ja wszakże
pilnie się go uczyłem, gdyż Ojciec kazał mi to robić; tłumaczył, iż język
wrogów trzeba znać jak mowę własną. Później polubiłem ów język u
rosyjskich poetów, dziś potrafię Puszkina i Lermontowa cytować z pamięci,
kocham się w Bablu i bardzo wysoko cenię kilku innych rosyjskich pisarzy.
Lecz kiedy człowieka przesłuchują tym językiem w gmachu KGB, to wówczas
ta śpiewna mowa kojarzy się człowiekowi nie z „Eugeniuszem Onieginem”,
Waldemar Łysiak Lepszy18
tylko z VII pieśnią „Beniowskiego”, gdzie polski wieszcz robi taką
lingwistyczną analizę:
„W rosyjskich rymach pachnie skwierne miasso,
A wiersze są jak pasy zdarte z grzbieta
Knutem... prześliczny język... Ale razem
Pachnie mi żywym mięsem — i Kaukazem...”.
W poważniejszym zapuszkowaniu przeszkodziła mi metryka, brakowało
pięciu lat. Miałem ich trzynaście, gdy uczciłem rocznicę Wielkiej
Proletariackiej Rewolucji przemycając z kumplem do budynku szkolnego dwa
wory pełne filmowych klisz, wkładając je do stojącej na korytarzu skrzyni
gimnastycznej i podpalając cały ten majdan tuż przed akademią. Dla speców
dalszy ciąg jest już prosty jak „Ojcze nasz”, przy takiej kliszy świeca dymna to
był mały kopciuszek: panika, ewakuacja, czarne kłęby dymu ze wszystkich
okien spowiły kilka ulic. Pod szkołę zajechało parę samochodów strażackich, a
pod dom moich Rodziców jeden osobowy.
Nawiasem mówiąc, ten wielki szkolny gmach, mieszczący podstawówkę i
liceum imienia autora „Dusz w niewoli”, tysiąc razy zasługiwał na spalenie do
fundamentów, choćby tylko za tę jedną dziewczynę, Joasię, wyborną
uczennicę, która w 1962 roku nie zdała matury. Oblano ją z przedmiotu:
pochodzenie rasowe — jej było niearyjskie. I niech mi nikt, kto to przeczyta, a
zwłaszcza ten, który to zrobił, nie próbuje zaprzeczyć, bo postawię
kilkudziesięciu świadków tego sk...syństwa! To, że nie dałem mu wtedy w
mordę, oznacza po prostu, że nie byłem mężczyzną i nie wybaczę sobie tego
nigdy.
Wróćmy do szczeniackich zabaw — do „zadymy”, którą urządziłem w dniu
urodzin Wielkiej Proletariackiej, narażając mego Ojca na dialog z
nieciekawymi ludźmi w miejscu, które już znał i które nigdy mu się nie
podobało. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił, gdy wrócił do domu, było
potraktowanie mego siedzenia w sposób tak ahumanitarny, iż żadne słowa tego
nie wyrażą. Był to facet zupełnie wyjałowiony z poczucia humoru, jak każdy
morderca. Zostało mi po nim kilka dokumentów z 25 dywizji piechoty,
sygnowanych przez generała Tokarzewskiego–Karaszewicza, kilka pamiątek
okupacyjnych i kilka akcesoriów armii jankeskiej, z którymi wrócił do
ojczyzny w początkach 1947 roku, wierząc w obietnice ludowych władz, a one
mu szybko wybiły spod furażerki naiwność. Generalnie miały doń pretensje o
to, że jest „zaplutym karłem” i mordercą, bo przed powstaniem i w trakcie
powstania zabijał nadludzi strzelając do nich z niewłaściwego szeregu, a co
Waldemar Łysiak Lepszy19
gorsza ten szereg rozprawiał się też z bandytami, którzy wprawdzie tylko
udawali partyzantkę polską, ale za to należeli do właściwego szeregu (tych
właśnie bandytów i rozprawę z nimi zbeletryzowałem w noweli „Koziodój”).
Towarzystwo z właściwego szeregu uformowało pierwsze powojenne kadry
pielęgniarskie i fakt ten był pechem tysięcy takich kozaków jak mój Stary; on
zresztą stracił w owych „reglements des comptes” tylko zdrowie, wielu straciło
życie. Nie da się ukryć, że miłość do pielęgniarzy i do Dobrego wyssałem z
mlekiem Ojca.
Zdarzało się pielęgniarzom zajmować i pielęgniarstwem sensu stricto. O
takiej terapii była m.in. mowa przed wspomnianym już sądem Warszawskiego
Okręgu Wojskowego, który sądził hersztów Konfederacji Polski Niepodległej
za dwie rzeczy: za chęć zniewolenia Polski przez odrusyfikowanie i za chęć
sprzedania tak ujarzmionej ojczyzny jej odwiecznym wrogom, wujowi Samowi
i innym zachodnim wujom. Rozprawa była zamknięta, wbrew temu, co pisano
w prasie, a pisano w taki sposób, żeby każdy akapit łamał przykazanie: „Nie
łżyj!”. Najdowcipniej wytłumaczył jawność rozprawy tygodnik „Polityka”:
„21 grudnia Sąd Wojewódzki, działając na podstawie dekretu z dnia 12
grudnia 1981 o stanie wojennym, przekazał sprawę przywódców KPN do
właściwości sądu wojskowego (...) Rozprawa jest nadal jawna, choć ze
zrozumiałych względów (sąd to też jednostka wojskowa) może w niej
uczestniczyć znacznie mniejsza liczba osób. Skromne pomieszczenie, kilka
zaledwie ławek, wystarczają jednakże dla członków najbliższej rodziny i
dziennikarzy”.
Była to jednak rozprawa zamknięta, publiczności nie wpuszczano. We
wszystkich krajach, w których toczą się zamknięte procesy polityczne, taka
rozprawa nazywa się zamkniętą z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że
drzwi do sali rozpraw są zamknięte dla każdego przyzwoitego człowieka prócz
obrońców, oskarżonych i ewentualnie członków ich rodzin. Po drugie dlatego,
że sentencja wyroku jest zamknięta już przed otwarciem rozprawy. W
maleńkim pokoju, który Dobry wyznaczył na odegranie burleski sądowej pt.
„Proces przywódców KPN”, znalazło się — prócz stołu sędziowskiego, ławy
oskarżonych i ławy obrońców — kilka miejsc dla matek i żon, kilka miejsc dla
smutasów mieniących się na tę okazję dziennikarzami i jedno krzesło dla mnie
jako męża zaufania czterech inkryminowanych prowodyrów. Było ciasno niby
w warszawskim autobusie.
Nie należałem do KPN-u (nie byłem i nie będę członkiem żadnej
organizacji, ze względu na patologiczną alergię do jakichkolwiek form
organizacyjnego działania), lecz miałem przyjaciela na sali. Był nim jeden z
obrońców, Jurek Woźniak, z którym w młodości związała mnie najgłośniejsza
Waldemar Łysiak Lepszy20
w dziejach naszego liceum wymiana poglądów przy pomocy kończyn górnych
(chodziło o jeden warkocz, który nie starczał dla dwóch). Teraz, za pomocą
tych samych kończyn, pisaliśmy obaj jego wystąpienia obrończe (był obrońcą
Romualda Szeremietiewa) i to on uzyskał dla mnie, jako dla męża zaufania
oskarżonych, przepustkę do wojskowego gmachu.
Proces był parodią rzetelnego sądownictwa, jawną, demonstracyjną wprost
kpiną z praw przysługujących oskarżonym. Nic bulwersującego w PRL-u, ale
dwukrotnie trafił mnie szlag. Najpierw, gdy Oskarżony Tadeusz Stański
zaprotestował przeciw temu, że cywilni pielęgniarze rozlepiają na ulicach
plakaciki z informacją, iż jego matka wydawała Niemcom Żydów i urodziła
kryminalistę Tadeusza Stańskiego. Po raz drugi, gdy oskarżony Tadeusz
Jandziszak, człowiek ciężko chory, ujawnił, że w więzieniu manipulowano nim
za pomocą insuliny („dostaniesz, jak podpiszesz, że...” etc). Powiedział:
— Nie chcę wrócić do tej nory na Rakowieckiej, gdzie przeprowadzano na
mnie eksperymenty lekarskie godne Oświęcimia, ale nie mogę wyprzeć się
poglądów.
Terapia, którą przepisali Tadkowi więzienni pielęgniarze, doprowadziła do
tego, że mdlał podczas rozpraw; w końcu sędziowie, chcąc nie chcąc, musieli
zezwolić mu na odpowiadanie z wolnej stopy. Woziłem go samochodem do
domu, ktoś mi za to kroił opony każdego dnia, i w ogóle było bardzo
przyjemnie, z pielęgniarzami nie można się nudzić.
Z cichociemnymi też. Drugą, obok pielęgniarzy, kapelę Dobrego, stanowili
cichociemni wśród pobratymców. Przyjaciele nasi, znajomi nasi, współpra-
cownicy nasi i członkowie naszych rodzin. W „Dobrym” taki facet nosi
ksywkę „Fokstrot”. W słownikach nazywa się to infiltrowaniem.
Nie ma takiego miejsca, w które nie wlezą robaki. Problem: ile?
Kiedy dzisiaj członkowie NSZZ Solidarność dowiadują się, że od samego
początku należeli do ich grona tacy ludzie, jak dyrektor Instytutu Prawa
Karnego na Uniwersytecie Warszawskim, profesor, który m.in. skazał na
śmierć pierwszego szefa Kedywu Komendy Głównej AK, generała Fieldorfa;
kiedy się dowiadują, że byli wśród nich prowokatorzy Dobrego; kiedy się
dowiadują, że ten czy tamten druh zdradził i sypał — to od takich informacji
siwieje im włos. Zamiast siwieć, włosy by im powypadały z bród i fryzur,
gdyby się dowiedzieli, jaki procent NSZZ Solidarność stanowiły pluskwy Dob-
rego. Ale tego nie dowiedzą się nigdy. Historia dowiodła nie jeden raz, że w
tych sprawach nigdy liczba nie jest na miarę podejrzeń lub strachu, zawsze jest
większa, przekracza wyobraźnię.
Krzepiący serce mit na temat antyhitlerowskiego oporu mówi, że w AK
zdrajcy byli rzadkością. Dałby Bóg, ale było inaczej. Rzadkością byli zdrajcy
Waldemar Łysiak Lepszy21
ujawnieni. Blanka Kaczorowska, Świerczewski i Kalkstein mieli mnóstwo
syjamskiego rodzeństwa, co jest równie pewne jak to, że poznanie statystyki
nigdy nie będzie nam dane. I jest jeszcze coś pewnego, co tylko pozornie
zakrawa na cud: nawet bardzo duża liczba Judaszów i prowoków nie przesądza
wyniku gry. W pewnych okresach u bolszewików było więcej agentów
Ochrany niż bolszewików, a mimo to bolszewizm odniósł sukces. Lub może
właśnie dlatego.
Z Sezamu takich cudów pochodzi legendarna „mapa AK”, zwana też
„topografią AK”, która rzekomo była w posiadaniu Abwehry. Dwukrotnie
słyszałem tę opowieść — w Londynie od pewnego oficera AK i w Warszawie
od reżysera Witolda Orzechowskiego, który usłyszał ją od swego konsultanta
do filmu „Wyrok śmierci”. U każdego z opowiadających drobne szczegóły
były różne, lecz całość miała wyglądać mniej więcej tak:
Jest rok 1943. W przypadkowej łapance zostaje zgarnięty szef wywiadu
jednego z okręgów AK, pułkownik Y. Gestapowcy nie mają pojęcia, kto wpadł
im w ręce, a on nie ma pojęcia, co z nim zrobią, więc na wszelki wypadek
pisze do swoich, żeby likwidowali wszystko, o czym on wie, bo odporność
fizyczna człowieka nie jest z gumy. Gryps pechowo trafia do Niemców, lecz
Gestapo zostaje wykolegowane — więźnia przejmuje Abwehra. I teraz odbywa
się spektakl, który znamy z filmów: pułkownik Abwehry gości pułkownika AK
w swoim gabinecie, brandy czy whisky?, cygaro czy pali mali?, Polak
odmawia i od razu uprzedza, że nie z nim te numery, na żadną współpracę nie
pójdzie. Ale dalszy ciąg tego spektaklu pt. „między nami Europejczykami” jest
zupełnie nie znany kinomanom. Niemiec się uśmiecha, pokazuje naszemu
mapę Polski i pyta:
— Czy brakuje tu czegoś, panie pułkowniku?
Na mapie wrysowano caluteńką strukturę AK. Pułkownik Y. nie wie, czy
brakuje tu czegoś, bo dokładnie zna tylko swój teren. W jego okręgu nie
brakuje ani jednego magazynu broni. Niemiec się odzywa:
— Jak pan widzi, nie potrzebujemy od pana niczego. Nie potrzebujemy
teraz. Hitler już przegrał tę wojnę, za rok będą tu rządzić czerwoni. My
zgłosimy się do pana za pięć lat i wówczas pan spłaci dług.
— Komu i za co?
— Mnie i sobie, obaj należymy do Europy. A za co? Za to, że ja pozwolę
panu uciec i odzyskać wolność, pod warunkiem, że pan mi obieca
wdzięczność. Tę wdzięczność pan mi okaże za pięć lat.
Y. odmawia, los daje mu przeżyć, podobno zmarł w latach osiemdziesiątych
we Wrocławiu. Podobno kilku oficerów AK widziało tę mapę. Podobno
Abwehra mogła zlikwidować całą Armię Krajową w 24 godziny. Nie wiem,
Waldemar Łysiak Lepszy22
czy to prawda, ale wiem, że Abwehra grała ostro przeciw Gestapo i od
pewnego momentu nie pomagała we wszystkim Hitlerowi, dlatego Canaris
skończył na haku jak połeć wieprza. Są przesłanki, które nie pozwalają
wyrzucić „mapy AK” lekką ręką do pudła z książeczkami dla maluchów. Taką
przesłanką jest np. udokumentowany fakt, że generał Grot-Rowecki był
namierzony przez Abwehrę dużo wcześniej niż przez Gestapo, i Gestapo, aby
go aresztować, musiało go sobie samo namierzyć.
Jeszcze raz podobno: podobno w Australii są Polacy, którzy mają dowody
na to, że Grota wydał agent NKWD w Komendzie Głównej AK. Znam więcej
szczegółów tej wersji, ale nie chcę, by mi „Lepszego” zaklasyfikowano do
bajkopisarstwa, więc lepiej wróćmy na peerelowskie podwórko.
Na tym podwórku przyjaźniłem się z niedokończonym architektem,
wiecznym studentem, przeuroczym facetem, który miał to do siebie, że nie
umiał odmawiać. Jedni nie umieją odmawiać alkoholikom, którzy chcą im
postawić malucha, drudzy nie potrafią odmawiać kobietom, które chcą im
zrobić to samo. On należał do tych drugich i dzięki swemu miłosiernemu sercu
tyrał jak wół, bo kobiety szalały za nim tak bardzo, że już bardziej nie można.
Kiedy w 1981 urwał się do Szwecji, żartowaliśmy w gronie kolegów, że
Szwedzi powinni go zastrzelić lub wykastrować, gdy tylko zejdzie na ląd, bo w
przeciwnym razie ich baby wprowadzą takie stosunki szwedzko-polskie, przy
których atak Układu Warszawskiego na Półwysep Skandynawski byłby dla
Wikingów katastrofą nie wartą jednego przekleństwa. Szwedzi załatwili to
inaczej: aresztowali go, umieścili jego zdjęcie na pierwszych stronach swoich
dzienników (nasze nie zająknęły się jednym zdaniem na ten temat), postawili
przed sądem i skazali za szpiegostwo na rzecz KGB. Wówczas zrozumiałem,
kim był mój serdeczny koleś, który tak łaknął mojego towarzystwa, i na czym
polegała jego przyjaźń do mnie (model: Abel i Kabel), i jeszcze to, że Dobry
jest bardzo dobry.
Dobry zresztą był lepszy niż wówczas myślałem; lukę w moim otoczeniu,
którą spowodowało zapuszkowanie jego pieska, wypełnił z taką maestrią, że
gdy dziś o tym wiem, czuję się nobilitowany: jeśli obstawiał mnie tak
starannie, chociaż nie należałem do Solidarności, to znak, że musiałem być
kimś ważnym bardzo, kimś tak ważnym, iż wysiada przy mnie sam Lechu —
kimś na miarę agenta NATO, Pinocheta, Pentagonu, Kuomintangu i Marsjan
razem wziętych. Tak, to ja! („Patrzcie jak serce wesołe — gdy pęknie!”).
Mój eks-przyjaciel, który wpadł u Wikingów, został później wymieniony i
zniknął. W Polsce już pracować nie mógł, jako „spalonego” musieli go wysłać
gdzieś bardzo dalej. Rok temu otrzymałem wiadomość, że pełni służbę w
Chinach. Szczęśliwe Chinki!
Waldemar Łysiak Lepszy23
Dobry miał całą stajnię podobnych ogierów. Był więc albo mądry, albo
tylko oczytany i dzięki temu znał talleyrandowską dewizę: „faire marcher les
femmes”, która w przekładzie na ludzki język oznacza, że przez niewiasty
można załatwić bardzo dużo, a zgnoić można absolutnie wszystko. Oficer
esbeckiej Informacji zwierzył się solidarnościowej dziennikarce, że kobiety
bardzo łatwo było zaprzęgać do współpracy, uwodząc albo szantażując
(„...zwłaszcza jak się ją postraszy lub zagrozi kompromitacją”). W
Międzyzakładowym Robotniczym Komitecie Solidarności warszawskiej był
taki Casanovą, dla którego koleżanki-patriotki traciły głowę taśmowo i ten pan
w kilka miesięcy rozwalił całą strukturę MRKS-u. Teraz czyta się o nim pikne
opowiadanka w niepodległej prasie, w której dano mu epitet „esbecki macho”,
i wszyscy — ci, którzy to piszą, oraz ci, którzy to czytają — wierzą, że ów
Czarny Piotruś to był wyjątek. Sąsiedzi zza Odry też wierzą, że ten ich głośny
prawnik, co to przez wiele lat bohatersko stawiał się reżimowi NRD-
owskiemu, najdzielniejszy obrońca w procesach wschodnioniemieckich
dysydentów, autorytet moralny, któremu ufano bez zastrzeżeń, a który był, jak
obecnie ujawniono, agentem STASI (wschodnioniemiecka SB) — że to był
wyjątek. Dwie są rzeczy nieskończone na świecie, miłosierdzie boskie i ludzka
naiwność.
No ale komuś, do cholery, trzeba wierzyć. Czy można nie wierzyć takiemu
Markowi Hłasce, który był konfidentem ubeckim, a potem wytłumaczył się
literacko tak, że zrobił z tego wzór patriotyzmu? Kablował, jak pisze, „à
rebours”: partyjniaków oczerniał, a bezpartyjnych wybielał. Se non e vero, e
ben trovato. Ja mu wierzę, bo chociaż był złym pisarzem, był najlepszym
polskim pisarzem tego stulecia.
Hłasko w swej jedynej książce (napisał tylko jedną, ale dał jej różne tytuły)
dowodził, że z każdej kobiety można bez trudu zrobić dziwkę. Dobry miał to
samo zdanie o ludziach — potrafił takich ludzi przemienić w „Fokstrotów”
czyli konfidentów, że gdy człowiek się dowiaduje, to można zwątpić w sens
ewolucji. Ludzie wierzący, dowiadując się, najpierw nie wierzyli swoim
zmysłom wzroku i słuchu, a potem w ogóle przestawali wierzyć, że jest Bóg na
niebie i zaczynali wierzyć w Darwina. Rok 1989 był rokiem urodzaju
przecieków (bo firma się Dobremu rozchwiała) i sporo bliskich przestało być
bliskimi dla tych, z którymi byli blisko. To cudowne zdumienie ludzi, którzy
się dowiadują, że wielki arystokrata z najzacniejszego rodu, „zoologiczny
antybolszewik”, którego ulubioną pieśnią narodową było: „A na drzewach
zamiast liści będą wisieć komuniści!” — od wielu lat pobierał pensję jako
prawa ręka zastępcy Dobrego. To feeryczne oszołomienie antykomunisty-
idealisty, który niczym Rydel pojął za żonę wstydliwe dziewczę z
Waldemar Łysiak Lepszy24
wieśniaczych kresów, a teraz się dowiaduje, że ukochana, którą czcił jak nie
przymierzając Matkę Boską, była od 1980 roku boginią z innego nieba — w
gnieździe małżeńskim Dobroczynną pluskiewką, a poza domem Afrodytą
pielęgniarzy. Ten rozszerzony wzrok dysydenta podziemnego, który miał
teścia typu Europejczyk (intelektualnie grecki filozof, fizycznie przedwojenny
senator) — teściu w upojeniu alkoholowym się wygadał, że jako lokalny
prominent, przed kilkoma wyborami osobiście ustalał procentowe wyniki tych
elekcji na swoim terenie z dokładnością do drugiego miejsca po przecinku, a
zięć już sam domyślił się, kim był szanowny teściu, bo zięć nie tak dawno
przedrukowywał (w piwnicy) wydawnictwo Giedroycia, gdzie czarno na
białym stało, iż ustalanie procentów elekcyjnych było w tamtych latach
wyłączną domeną pracowników i współpracowników UB. Itd., itp., jeszcze
kilka anegdot równie smacznych i równie prawdziwych mógłbym
przytoczyć gwoli rozbawienia Czytelników. Jak brzmi to ostatnie zdanie z
„Rewizora”?... „Z kogo się śmiejecie?...”.
Rzecz jasna, nikomu nie pragnę tym pytaniem odebrać nadziei, że u niego
było czysto w promieniu jednej wiorsty od jego łóżka, biurka czy innego
warsztatu. Co prawda nadzieja ma w Polsce sławę dosyć kiepską z powodu
przysłowia o nadziei jako mamusi, lecz przysłowie przysłowiem, a fakt faktem,
że trudno wędrować przez świat nie karmiąc się nadzieją. Wysoki oficer
STASI ujawnił wiosną 1990, iż wśród każdych ośmiu dorosłych obywateli
NRD jeden pracował jako konfident STASI (7:1). I tu właśnie bezwarunkowo
trzeba mieć nadzieję. Trzeba mieć nadzieję, że u nas nie było na odwrót.
Pytanie: kto był u nas „Fokstrotem”, a kto nie był? — nurtuje wielu ludzi.
Ci ludzie podnieśli krzyk, iż niejeden „Fokstrot” się uchowa, bo chłopaki
Dobrego palą akta osobowe znaczone symbolami TW (Tajny
Współpracownik). Zamiast krzyczeć, winniśmy im dziękować, bo robią nam
przysługę. Dają tym dowód już nie tylko humanitaryzmu, ale wprost
samarytanizmu, i nie wobec TW, lecz wobec nas wszystkich (samarytanizm,
jak wiadomo, jest pierwszym przykazaniem dekalogu pielęgniarza). Dzięki
tym popiołom wielu przyjaciół, znajomych, braci, sióstr, żon i mężów, babć i
dziadków, metres i amantów, ojców i matek, liberałów, klerykałów, kom-
batantów i antykomunistów — pozostanie przyjaciółmi, znajomymi, braćmi,
siostrami, żonami, mężami, babciami, dziadkami, metresami, amantami,
matkami, ojcami, liberałami, klerykałami, kombatantami i anty komunistami.
Miałem pisać o Lepszym, a tymczasem wciąż znęcam się nad Dobrym,
czym być może wyrządzam mu niesprawiedliwość. Robienie z Dobrego
wszechwiedzącego i wszechmanipulującego Mefista, czyli przypisywanie mu
winy za wszystkie grzechy pielęgniarzy będących w jego służbie, może być
Waldemar Łysiak Lepszy25
pomyłką. Czyż niezawisły sąd nie wykazał, że pielęgniarze Dobrego utopili
księdza Popiełuszkę pod wpływem własnego, niezawisłego imperatywu jako
inicjatywa prywatna? Najwyraźniej niektórzy sanitariusze owego pogotowia
mieli źle wpojone poczucie dyscypliny. Przez głowę im nie przechodziło, że
postępując bez zgody i wiedzy szefa wszystkich szefów, narażają go na stres
wynikający z zaskoczenia, jemu bowiem przez głowę by nie przeszło, do
jakich to wybryków jest zdolny jego personel.
W firmie Lepszego podobna samowola nie miała miejsca — oto drugi
powód, dla którego Lepszy był lepszy. Trzeci powód, dla którego Lepszy był
lepszy, to wyższa jakość poczucia humoru, jakim się legitymował. O ile
poczucie humoru Dobrego można określić mianem: proste (bezpośrednie), o
tyle poczucie humoru Lepszego należało do gatunku satyry wyrafinowanej
(humor abstrakcyjny), którą się w XX wieku ceni wyżej niż jakąkolwiek inną.
Dwa przykłady tej sztuki, jeden z czasów wczesnego stylu Soc, drugi (dla
odmiany) z czasów Socu schyłkowego lat osiemdziesiątych:
Polski tłumacz tłumaczy amerykańską powieść, w której robotnik
budowlany konsumuje kanapkę z szynką i wypala cygaro. Lepszy nie puszcza
tego do druku, każąc zmienić proletariuszowi amerykańskiemu menu na:
„kromkę czarnego chleba i machorkowy”. Tak wydrukowano (sic! — jeśli ktoś
nie wierzy, to niech zapyta ówczesnego redaktora w wydawnictwie Czytelnik,
Jana Zakrzewskiego). Z kolei rok 1987: TVP chce wyemitować
„Konformistę” Bertolucciego, gdzie faszyści bez przerwy mówią do siebie:
„towarzyszu”. Telewidzom może się to kojarzyć, więc Lepszy proponuje
zamienić „towarzyszy” na „kolegów”, przy czym propozycja jest nie do od-
rzucenia, bo film jest włoski, a Sycylia należy do Włoch. I tłumaczący dialogi
lektor „koleguje” we wszystkich deklinacjach, rozśmieszając naród, któremu to
wszystko i tak kojarzy się jak owemu żołnierzowi w koszarowym dowcipie.
Poczucie humoru Lepszego nie zawężało się do innowacji semantycznych;
ikonograficznie też trzymał wysoką palmę (to znaczy palmę pierwszeństwa na
wysokim poziomie). Od samego początku. Jeden przykład: w latach
pięćdziesiątych wydano obszerną antyfaszystowską rozprawę pt. „Prawda o
Katyniu”. Ta prawda miała być bogato ilustrowana zdjęciami
ekshumowanych katyńskich zwłok, ale Lepszy uznał, że to jest głupi pomysł, z
internacjonalistycznego punktu widzenia niesłuszny, i zamiast tego
kazał dać zdjęcia Ku-Klux-Klanu oraz soldateski amerykańskiej mordującej
lud koreański. Mam ten wolumin. Tekst jest o Katyniu, zdjęcia o Katyniu nie
ma ani jednego — zdjęcia są o Korei i o Ku-Klux-Klanie, tak iż na pierwszy
rzut oka widać, że Katyń zrobił generał Mac Arthur dowodzący gangiem
Waldemar Łysiak Lepszy1
Waldemar Łysiak Lepszy2
Waldemar Łysiak Lepszy3 LEPSZY Nota edytorska Książka ta została złożona przez autora w naszym wydawnictwie w lipcu 1990 roku. Zamiarem „Officiny” było wydać „Lepszego” do końca września i rozpocząć dystrybucję w październiku 1990. Jednakże w początkach października autor zażądał od nas, by opóźnić dystrybucję z powodu kampanii przed wyborami prezydenckimi. Chodziło o to, że kilka stron w „Lepszym” zawiera zdecydowaną krytykę grupy politycznej rządzącej od roku Polską, a grupa ta prowadzić będzie kampanię do fotela prezydenckiego. Autor oświadczył, że tych kilka stron (strony: 170 i 177-183) mogłyby zostać poczytane za agitację przedwyborczą, czego on sobie nie życzy, i zażądał, by dystrybucja „Lepszego” rozpoczęła się nie wcześniej jak nazajutrz po wyborach, czyli 26 listopada 1990 roku. Żądanie autora spełniliśmy. Jednocześnie przepraszamy naszych odbiorców, z którymi mieliśmy umowy na odbiór „Lepszego” w październiku.
Waldemar Łysiak Lepszy4
Waldemar Łysiak Lepszy5 WALDEMAR ŁYSIAK LEPSZY (DLA ZMARŁEGO KOCHANKA EPITAFIUM TANECZNE CZYLI POEMAT PROZĄ O KARMANIOLACH, CZERWONYCH WALCACH, „FOKSTROTACH” I POLONEZACH RÓŻOWYCH)
Waldemar Łysiak Lepszy6 Projekt okładki — Waldemar Łysiak (na okładce obrazy Magritte’ a) © Waldemar Łysiak 1990 Wydawnictwo „OFFICINA”, Warszawa 1990 ISBN 83-85208-01-1 Wydawnictwo „OFFICINA”, Warszawa 1990 00-522 Warszawa, ul. Krucza 36 Współpraca wydawnicza: Biuro Wydawnictw i Reklamy „WiR” Wydanie I Nakład 50 000 egz. Papier kl. III, 70 g Druk i oprawa: Prasowe Zakłady Graficzne w Ciechanowie. Zam. 61350
Waldemar Łysiak Lepszy7 ........... A teraz odbłysk mego życia Na ten poemat pada niezbyt pięknie. Patrzcie jak serce wesołe — gdy pęknie!”. (Juliusz Słowacki, „Beniowski”).
Waldemar Łysiak Lepszy8 W połowie lat osiemdziesiątych tego stulecia napisałem powieść zatytułowaną „Dobry”. Później ona mi uciekła, korzystając z pomocy dobrych ludzi, lecz po jakimś czasie wróciła, też za sprawą dobrych ludzi. Wydrukowano ją na początku roku 1990, z kilkoma ostemplowanymi dziurami w środku. Nemezis zrządziła, że „Dobry” to ostatnia wydana w Polsce książka, którą okaleczył stalinowski cenzor — punkt dla mnie. Tak zakończył się nasz dwudziestoletni romans. Był jak taniec z cieniem. Taniec dla pisarza trudniejszy niż z cieniem Dobrego. O ile z Dobrym większość tzw. ludzi pióra miała do czynienia sporadycznie, to cenzor robił im koło pióra często, współpracując z nimi. Każde zdanie wydrukowane w peerelowskim „pierwszym obiegu”, od zdania na temat hodowli kaczek po zdanie na temat miniatur iryjskich, było zdaniem spółki autorskiej złożonej z piszącego i cenzora. W przypadku pismaków i literatów cenzor jako miłośnik bił Dobrego na głowę, zarówno potencją, jak i wiernością — romansował z każdym bez wyjątku, krępując lepiej. Był Lepszy. Do napisania tego, co właśnie zaczynam pisać — wspominków o Lepszym i nie tylko o Lepszym — skłoniło mnie to, co w marcu 1990 usłyszałem o „Dobrym”. Usłyszałem, że jest to książka polityczna. — Dlaczego pan tak sądzi? — spytałem rozmówcę. — Jak to dlaczego? Przecież to jest powieść antykomunistyczna w każdym zdaniu! Nie mogę się z tym zgodzić, bo nie o to mi chodziło. Być może „Żywoty pań swawolnych” są powieścią antyfeministyczną, zaś „Moby Dick” antywielorybią, ale „Dobry” — jeśli nawet jest w jakimś stopniu powieścią antykomunistyczną — na pewno nie należy do literatury politycznej. Chcę to nieporozumienie wyjaśnić. Rzecz prosta zostałem antykomunistą jak każdy, kto się dowiedział, że komuniści swym przymusowym rozmówcom kradną paznokcie podczas dialogu, a głos odbierają ludziom przestrzeliwując im język od strony potylicy, lub zamrażając go w lodówkach Gułagu, lub ucinając nożyczkami Lepszego. Tak samo zostałem Żydem, odkąd poznałem Holocaust i będę nienawidził Niemców tyle razy, ile razy spojrzę na zdjęcie chłopczyka nr 156, które umieściłem w moich „Wyspach bezludnych” — do końca mojego życia żadne zdjęcie nie będzie mi tak rozdzierało serca jak ono; ten maluch to mój syn. Wątpię jednak, czy to zdjęcie poruszy kogoś za dwieście lat; nas też malowidło z „pochodniami Nerona” porusza tylko dlatego, że jest kiczem w zestawieniu z obrazami Goyi. Zresztą, po co bredzić o dwustu latach? Czas się
Waldemar Łysiak Lepszy9 urżnął i biegnie jak kopnięty — młodzież w Izraelu już teraz ma w nosie gazowanie Żydów (patrz koniec rozdziału „Ćwiczenia z dialektyki według Hegla” w „Wyspach bezludnych”). I nawet pisząc, że już teraz nic ich to nie porusza, wydłużyłem czas pamięci. Ponad ćwierć wieku temu Marek Hłasko szedł ze swą Esther do kina w Tel–Awiwie. Mijali wystawę zdjęć, którą urządził polski konsulat, na zdjęciach były żydowskie dzieci pomordowane przez nazi–oprawców. Hłasko wspominał: „—Popatrz Esther — powiedziałem. — Tak to mniej więcej wyglądało. Popatrzyła przez sekundę na zdjęcia rozstrzelanych dzieci i ludzi pędzonych do gazu, po czym powiedziała: — Spóźnimy się. Chcę zobaczyć Monty Cliffa. (...) Tak więc Esther poszła, a ja postałem przez chwilę przed zdjęciami...”. A co będzie za kilka wieków? Pewne jest jedno: za kilka wieków mnie już nie będzie, więc elegancki Szwab nie do mnie będzie się wówczas żalił na Żydów, którzy gazowali Niemców około połowy XX stulecia. Zrozumiałem to jako mały chłopak, patrząc na komedię filmową „O.K. Neron”. Gdy pisałem powieść o Dobrym, rozumiałem już trochę więcej. Równie dobrze jak twierdzić, że „Dobry” to bajka polityczna, bo antykomunistyczna, można gadać, iż kilka moich książek o czasach i ludziach Napoleona to rzeczy antyburbońskie. Napisać książkę polityczną może pisarz polityczny. Dotąd nim nie byłem i dalej być nie zamierzam, „Lepszy” to wyjątek potwierdzający regułę. W siedemnastu dotychczas wydanych moich książkach nie brakowało sztychów politycznych (głównie antybolszewickich), ale w żadnym razie nie była to literatura polityczna — pisanie literatury politycznej interesuje mnie w równym stopniu, co statystyka, kulturystyka i ro- bienie swetrów na drutach. Obchodzi mnie zupełnie inna dziedzina ewolucji. Tym moim konikiem jest zoologia, wszystko, co piszę, to czytanki z życia zwierząt. Fakt, iż „Dobry” jest powieścią o SB, nie przeczy temu — dusza ludzka interesuje mnie tam tysiąc razy bardziej niż esbecja. Błędne przypisywanie antropomorfizującym zoologom tendencji politolog- gicznych ma swoje źródło w tym, że wegetacja zwierząt składa się nie tylko z konsumowania i kopulowania, lecz także z przeżyć związanych z hodowlą, tresurą i służbą, jak również z cyrkiem, łowiectwem, rzeźnictwem i badaniami laboratoryjnymi na masową skalę. Nader łatwe wyszukiwanie analogii między tym wszystkim a, na przykład, komunizmem ma równie dużo sensu, ile miałoby twierdzenie, że „Hamlet” jest sztuką o perypetiach dynastycznych dworu duńskiego w średniowieczu. Treścią „Hamleta” jest właśnie to — pe- rypetie dynastyczne na duńskim dworze królewskim w średniowieczu — a
Waldemar Łysiak Lepszy10 przecież jest to czytanka o czymś zupełnie innym, o mentalno–hormonalnych perypetiach osobnika wieńczącego długi darwinowski łańcuch pokoleń. W najpopularniejszej książce, jaką kiedykolwiek napisano (tłumaczenie na wszystkie języki świata i pierwsza pozycja na światowej liście bestsellerów nieprzerwanie od dwóch tysięcy lat), jej współautor, Kohelet, ze świętym przekonaniem rozsądza: „Ludzie są tylko zwierzętami, albowiem los człowieka i los zwierzęcia jest taki sam, i stan ich, i koniec ich jest jednaki. I duch ten sam w nich mieszka. Czym się potrafi człowiek wynieść ponad zwierzę? Niczym”. Z powyższą opinią nie sposób się zgodzić całkowicie, dlatego ja się z nią nie w pełni zgadzam, mimo iż mam pełną świadomość, że jakakolwiek polemika z autorami należącymi do grona myślicieli wybranych ściąga na człowieka zarzut antysemityzmu, z którym to zarzutem polemizować nie można w ogóle, bo każde słowo sprzeciwu automatycznie potwierdza tezę oskarżycielską, według tej rytualnej (znanej kinomanom i czytelnikom powieści detektywistycznych) sentencji przy aresztowaniach: „Każde słowo, które pan odtąd powie, będzie wykorzystane przeciwko panu”. Dla swej obrony nadmieniam tylko, że ja i Kohelet zgadzamy się nie raz, na przykład, kiedy on mówi: „Serce mądrego zwraca się ku prawej stronie, a serce głupca ku lewej”. Jednak nie mogę się z nim zgodzić, gdy mówi o braku jakiejkolwiek różnicy między człowiekiem a zwierzęciem, gdyż jest taka cecha, która odróżnia ludzi od zwierząt w sposób zdecydowany i niepodważalny, i która wynosi ducha ludzkiego ponad grzbiet najwyższego bydlęcia. Tą cechą, której ewoluujące zwierzęta jeszcze w sobie nie wykształciły, jest umiejętność opowiadania kawałów. Chodzi o poczucie humoru. Wśród ludzi są tacy, którzy to mają. Wśród Dobrych też. Znamy różne gatunki wyrafinowanego poczucia humoru. Bezlitosne szyderstwa nadwornych błaznów doby Renesansu (od Tribouleta do Stańczyka); francuską, elegancką i kąśliwą zarazem, satyrę „bon-motów” oraz wersalskich pojedynków słownych ery Rokoka (od La Rochefoucaulda do Voltaire’a i Chamforta); abstrakcyjny humor Brytyjczyków (od Brummela do Wilde’a i Shawa); czy wreszcie majestatyczny rozmach i poetycki wdzięk przydomków nadawanych wielkim myślicielom w Ugandzie, Rumunii oraz Korei Północnej (ery Idi Amina, Ceausescu i Kim Ir Sena). Najdowcipniejszy znany „bon-mot”, jaki wyszedł z ust Dobrego, brzmi: „Kiedy zbiera się czterech spiskowców, dwaj z nich to moi ludzie”. Historycy sprzeczają się na temat: kto pierwszy użył tego sformułowania, szef policji Ludwika XV, de Sartines, minister glin Napoleona, Fouché, czy dopiero prefekt Lepine w sto lat później. Nie jest ważne, kto pierwszy użył tego sformułowania — ważne kto
Waldemar Łysiak Lepszy11 pierwszy użył zasady. Pierwszy użył jej pierwszy dobry szef bezpieki. Było to tysiące lat temu. Zasada ta jest bardzo pomysłowym kijem, tyle że o dwóch końcach. Rzeczywistość sterowana przez nią lubi płatać figle, fachowo nazywa się to „wymykaniem spod kontroli”. Tak się w Polsce wymykały „wydarzenia” roku 1968, 1980, i nie tylko. Lecz znowu, gdybyśmy chcieli uważać to za regułę, moglibyśmy wyjść na durniów, bo ster wydarzeń bywa kobietą — wymyka się, wraca, kręci w te i we wte, i często trudno powiedzieć, do kogo akurat należy, a kogo oszukuje. Zaś osobą mającą największe poczucie humoru jest Historia, nauczycielka, która nigdy nikogo niczego nie nauczyła. Trzeba czasami czekać dość długo, aż życie pokaże, a historycy zawyrokują, co w danej grze było licytowane, kto rozdawał karty i kto zgarnął pulę. Ludziom przekonanym, że jeden elektryk przez swój upór zgasił słońce, życzę szczęścia oraz zdrowia. W przeciwieństwie do Lepszego, który nawiązywał stosunki tylko z piśmienną elitą społeczeństwa, Dobry był egalitarystą — wchodził w masy, bratając się z każdym, bez względu na pochodzenie, tytuły i wykonywany zawód; jako taki był spadkobiercą aż dwóch haseł Rewolucji Francuskiej, można powiedzieć, że równość miał we krwi. Robił to za pomocą naszych pielęgniarzy (sanitariuszy) oraz naszych przyjaciół, czyli pałokracji oraz infiltracji. Ja wiem, że to nie są rzeczy do kpin, ale nawet w złych czasach i na złe rzeczy ludzie reagowali kpiną i odreagowywali śmiechem. Podczas rozprawy toczącej się przed sądem Warszawskiego Okręgu Wojskowego w 1982 roku towarzyszyłem oskarżonym, przywódcom KPN, jako ich mąż zaufania. Jeden z nich, Romuald Szeremietiew, syn przedwojennego oficera, cały czas podkreślający, że umundurowane grono sędziowskie hańbi tradycje Wojska Polskiego — każde zdanie skierowane do sądu zaczynał: — Wysoki sądzie... Po czym robił przerwę, jakby dla nabrania oddechu, i dodawał: — ... wojskowy. Za pierwszym razem roześmieli się nawet smutni siedzący na miejscach dla żurnalistów i dopiero piorunujący wzrok przewodniczącego trybunału przywrócił ich fizjonomice postawę regulaminową. Równie spontaniczny wybuch śmiechu, spowodowany równie nieodpartym efektem komicznym (i do tego również w następstwie wypowiedzenia trzech zaledwie słów), miałem przyjemność usłyszeć w innym teatrze. Któregoś dnia, z braku czegoś lepszego do roboty, wybraliśmy się z Markiem Piwowskim do gmachu stowarzyszenia filmowców (przy ulicy Puławskiej w Warszawie), gdzie na samym wierchu jest sala projekcyjna, będąca lokalem równie ekskluzywnym jak sala sądowa Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Często
Waldemar Łysiak Lepszy12 dawano tam filmy wraże lub frywolne, absolutnie nie nadające się do powszechnego użytku ze względu na ich demoralizujący wydźwięk, wrogi albo jedynie słusznej linii, albo robotniczo-chłopskiej obyczajności. Zdobywano je w bardzo prosty sposób. Zachodni producent wypożyczał Polakom jedną kopię, w głębi ducha licząc, że po obejrzeniu kupimy prawo do rozpowszechniania i on na tym zarobi. Po kilku „undergroundowych” pokazach („Biały dom” i Puławska), gdy już film zaliczyły obie elity, partyjna („aparaty” z KC) i branżowa (filmowcy ze swoimi dziewczynami), a nadto — w przypadku smakowitszych kąsków — po skopiowaniu dzieła na video dla prywatnych celów rekreacyjno-dydaktycznych, frajerowi zwracano kopię z uprzejmym: sorry!, po czym brano następną, której szansę na wejście do kin publicznych były równe szansom muła w derbach na Służewcu. I tak da capo. W ten sposób grono samych swoich kinomanów zaliczało na bieżąco światowe perły repertuaru antybolszewickiego i antypurytańskiego, od „Łowcy jeleni” do „Głębokiego gardziołka”. Prócz tych filmów, na Puławskiej dawano też mniej szkodliwe, ale jeszcze nie zakupione. Taki właśnie obraz, „Psy wojny” (kilka lat później wszedł na ekrany kin), wyświetlano któregoś dnia w owym roku, który historiografia przez analogię z Terrorem jakobińskim nazwie Terrorem pielęgniarskim, bo jak stolica długa i szeroka grasowali wówczas pielęgniarze pogotowia ratunkowego. Katowali i okradali pacjentów, napastowali przechodniów, księży katolickich pławili po zatrutych rzekach lub przyprawiali o jeszcze bardziej naturalne zgony (jednego księdza doprowadzili nawet do takiej pasji alkoholowej, że się zabił własną pięścią), studentów i uczniów pałowali na śmierć gumowymi rurkami od aparatów (do mierzenia ciśnienia), itp. Telewizja, radio i prasa codziennie ostrzegały społeczeństwo przed bestialstwem pielęgniarzy, ludzie dużym łukiem omijali placówki służby zdrowia, rozpraszali się po bramach słysząc syrenę lekarskiej karetki, a wzywających pogotowie do chorego uważano za samobójców. Właśnie na początku tej złowrogiej ery, gdy dopiero zaczynała się masowa psychoza antypielęgniarska, Piwowski zaciągnął mnie do swojego stowarzyszenia na „Psy wojny”. Przyszliśmy trochę za późno, był ścisk. Usiedliśmy po turecku, na wykładzinie podłogowej, dwa metry przed ekranem. Na ekranie Afryka, widoczki kraju, któremu szczęśliwie udało się już wyzwolić spod jarzma kolonialnego. Bohater filmu zostaje zaproszony na komisariat, murzyńskie Gestapo katuje go w obronie własnej i rzuca pod celę. Wkracza elegancki oficer, patrzy z uśmieszkiem na ludzki ochłap i pyta zdziwiony: — Co mu się stało?
Waldemar Łysiak Lepszy13 Podwójna cisza, na widowni i na ekranie. W tej ciszy rozlega się spokojna odpowiedź Piwowskiego: — Pielęgniarze mu dołożyli. Huragan śmiechu i braw dla Marka. Jest ciemno, więc choć na sali są ludzie Dobrego, można się śmiać do rozpuku — najgłośniej rżą partyjni reżyserzy, demonstrując swoim dziewczynom piękno wolnego ducha. Z gumowymi akcesoriami pielęgniarzy, które oni i dziennikarze zwali roboczo „środkami przymusu bezpośredniego”, zapoznałem się bezpośrednio czterokrotnie w dotychczasowym życiu, dwa razy jako chuligan pospolity i dwa razy jako chuligan polityczny. Jako zwykły chuligan latem 1962 roku i latem 1963 roku, w obu przypadkach podczas uczenia się. Za pierwszym razem w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą, gdzie mój przyjaciel, ówczesny król złotej młodzieży tego grodu, Jurek Koziorowski, uczył mnie odróżniać „streeta” od „fulla–maxa”, budzić się już o godzinie 19:00 i wykupywać na resztę dnia całą „Esterkę” (z orkiestrą i obsługą) tylko dla dwóch par nie lubiących na parkiecie tłoku. Któregoś ranka, zamiast wzorem normalnych obywateli ułożyć się do snu, wdałem się w retoryczną, a może nawet ręczną, dyskusję z pielęgniarzem, który określił mój stan jako „wskazujący”, i on wspomógł swoje krasomówstwo „środkiem przymusu bezpośredniego”. W trakcie następnych wakacji Ojciec znowu pozwolił mi się uczyć, ale tym razem już pod kuratelą własnego przyjaciela, Henia Dąbrowskiego, szefa katedry Rysunku, Malarstwa i Rzeźby na Wydziale Architektury PW. Dąbrowski wziął mnie na Podhale, gdzie dużo rysował dla kolejnej wystawy swoich grafik, a przy okazji mnie uczył rysować. Podczas rysowania ruin zamku czorsztyńskiego odłączyłem się samowolnie na widok pewnej młodziutkiej góralki, z którą chciałem zamienić kilka wyrazów. Następnego dnia rano (jako chuligana pospolitego gumowano mnie zawsze rankiem) dwóch Jontków zazdrosnych o tę Halkę próbowało umieścić w moim ciele swoje koziki, co się im nie udało, ale nadjechali pielęgniarze i nie mogąc dojść kto komu chce zrobić tatuaż, spałowali nas po równo. Żeby było śmieszniej, dostałem wówczas za absolutną niewinność, bo kiedy dziewczyna przyprowadziła mnie do swej bajecznie pomalowanej chałupy, jej rodzice pogwarzyli ze smarkatym ceprem, nakarmili i samotnego ułożyli spać w bezokiennym pokoju, którego drzwi otwierały się tylko od zewnątrz, zupełnie jak w domu wariatów. Jako chuligan polityczny oberwałem w latach 1968 i 1982. W 1968, w dniu moich urodzin oraz święta kobiet, pielęgniarze złożyli mnie i moim koleżankom gorące życzenia na dziedzińcu Uniwersytetu, traktując imprezę jako bal maskowy, bo wkroczyli przebrani za klasę robotniczą, którą ogarnął święty gniew na młodocianych mącicieli publicznego spokoju. W tym samym
Waldemar Łysiak Lepszy14 czasie zadebiutowałem jako organizator, „spiritus movens” strajku na moim wydziale Politechniki Warszawskiej, i wraz z moją paczką oraz ze studentami innych wydziałów stoczyłem walkę w obronie Wydziału Elektroniki, tłukąc się z pielęgniarzami, którzy tym razem szarżowali nie tylko po cywilu, ale i w służbowych kitlach. Oba te starcia uważam za jeden mój wspólny marcowy chrzest pałą. Z drugiego zostały mi fotki, które tu zamieszczam — szturm pielęgniarzy na Elektronikę fotografowałem aż do momentu, gdy stanęli w drzwiach, potem trzeba się było bić. Aparat mi rozwalono, ale zdjęcia są. W 1982 znowu „cherchez la femme” — ujrzałem na Foksal jak pielęgniarze biją dziewczynę, co zamieniło mnie w rozjuszonego rycerza, a potem sprowokowało do skrzyknięcia kilkunastu zuchów i zbudowania na Tamce (dokładnie pod mostkiem nad jezdnią) potężnej barykady z kubłów na śmiecie, ruchomych kontenerów na odpadki i ławek, którą ZOMO rozwaliło opancerzonymi starami dopiero po godzinnej wymianie gazów na kamienie. Cała ta „zadyma” była, jeśli o mnie chodzi, spontaniczna (kwadrans przed wystrzeleniem pierwszej petardy z gazem łzawiącym nie miałem pojęcia, iż będę w to grał) i dzisiaj wydaje mi się trochę śmieszną kowbojszczyzną, w każdym razie minutę temu musiałem zadzwonić do kumpla, aparatczyka Solidarności, żeby mi przypomniał, który to był rok. Być może, pisząc w tym stylu obrażam nazbyt lekkim tonem ludzi, którym Dobry w tamtych latach odebrał życie lub kawał zdrowia przy pomocy swoich sokołów. Tych ludzi przepraszam i wyjaśniam im, że pisząc tak kpię tylko z samego siebie; nie zamierzam kandydować na listę kombatancką. Ona już dawno pękła w szwach od nadmiaru papierowych herosów, choć prawo krwi do niej mają tylko ludzie (jest ich też legion), których w trzydzieści lat po śmierci Stalina mordowano i okaleczano jak kraj długi i szeroki — polityczni więźniowie wrzucani przez pielęgniarzy na „ścieżkę zdrowia” we wszystkich tych pielęgniarskich Centrach Zdrowia Ludowej Macochy zarządzanych przez Dobrego. Trzy moje więzienia, dwa zwykłe i jedno polityczne, były równie niepoważne jak moja kombatancka przeszłość — żadne nie trwało nawet całej doby i żadne nie miało miejsca na ojczystej ziemi. W 1977 roku pocałowałem kratę (przestępcy mówią: „pocałowała cię krata”) u jankesów, w Laurens County Sheriff’s Office (Dublin, stan Georgia), wsadzony przez szeryfa Bussela za „speeding” (wariacką jazdę) i niewłaściwe zachowanie wobec funkcjonariusza drogówki. Wszystko dlatego, że spieszyłem się na pogrzeb Elvisa Presleya. Bussel też lubił Presleya, więc dał mi szansę zdążyć do Memphis. Thanks, Bussel!
Waldemar Łysiak Lepszy15 W 1981 zostałem aresztowany przez strażników lotniska w Bombaju za próbę wejścia na pokład samolotu z bronią. Bronią był sprężynowy „rat” (szczur) — nóż komandosów azjatyckich. Miałem go w rękawie i był otwarty, więc gdy zabrzęczała elektroniczna bramka i gdy mi go wyjęto — uznano mnie za terrorystę, skuto kajdankami i wyprowadzono z lotniska na oczach gawiedzi, wśród której nie brakowało Polaków. Musieli mnie nieźle kląć, gdyż dzięki tej aferze odlot samolotu wstrzymano. Nie klęła mnie tylko młoda warszawska lekarka, którą poznałem kilka dni wcześniej, a która jeszcze wcześniej poznała członka bombajskiej mafii. Szykowała się do wyjazdu płacząc, gdyż ów pan „pożyczył” sobie jej pieniądze. Płk Romeyko pisze w swych pamiętnikach o tym, jak Wieniawa-Długoszowski uczył go, że za wszelką cenę należy osuszać łzy dam. Dzień przed odlotem, w hallu luksusowego hotelu, w którym odbywało się luksusowe party, stanąłem obok szefa gangu i obiecałem mu przedziurawić jego elegancki strój „ratem”, jeśli natychmiast nie odda pieniędzy, które jego „chłopak” ukradł pani doktor. Dwaj goryle „bossa” byli blisko, lecz w hallu kręcił się tłum, przy wejściu stało dwóch policjantów, a moje oczy się nie śmiały — w sumie scena z taniego filmu o gangsterze. On mnie nie znał i nie wiedział, czy jestem z obstawą (kilku Polaków patrzyło na nas), a hazardować własnym brzuchem nie lubił, więc dobiliśmy targu. Obiecał mi na pożegnanie: — Nie wyjedziesz z Bombaju żywy! Wyjechałem z Bombaju żywy, a przez te kilka godzin do wyjazdu nosiłem w rękawie otwarty nóż, miałem oczy na plecach i uważałem na każdego, kto mnie mijał. Za ten otwarty nóż zwinięto mnie na lotnisku, ale wkrótce wypuszczono, dostarczono policyjną suką na pas startowy i wepchnięto do samolotu (już bez noża). Po powrocie nad Wisłę złożyłem w „Życiu Warszawy” duży artykuł o owym „capo” bombajskiej mafii przemytniczej, sugerując (nie z fantazji, lecz z informacji uzyskanych w Bombaju), że współpracuje ona z polską służbą konsularną i z esbecją. Artykuł, pod tytułem: „Nasz człowiek w Bombaju”, zdążył się ukazać. Piszę: zdążył, bo kilka dni później wprowadzono w Polsce stan wojenny. Teraz, w połowie roku 1990, czytam w reportażu z Bombaju, iż „capo”, sławny pan B., działa nadal i ma świetnych pomagierów o sarmackim rodowodzie. Jako polityczniak siedziałem pięć lat wcześniej u Ruskich, a ponieważ przez ostatnie czterdzieści kilka wiosen niewielu Polaków aresztowano w Kraju Rad za szpiegostwo, muszę to dokładniej opisać. Zostałem przychwycony przez KGB na gorącym uczynku szpiegowania dla imperialistów francuskich, konkretnie jako agent znanego faszysty, niejakiego Bonapartego. Było tak: wracałem z Dalekiej Azji do domu przez Moskwę, którą w roku 1812 („O roku
Waldemar Łysiak Lepszy16 ów!”) carat spalił, żeby zbliżający się adwersarz (wojska francuskie i polskie) dostał tylko kupę zgliszcz. Nie wszystko się jednak sfajczyło, do dziś awangardową urbanistykę stolicy zaśmieca kilka ruder z 1812 roku. Postanowiłem jedną sfotografować. Wybrałem obiekt przy ulicy rodaka, Feliksa Dzierżyńskiego. Był to uroczy pałacyk neoklasycystyczny, w którym rodak pracował. Ulica jest wąska, a ja nie miałem szerokokątnego obiektywu, cofałem się więc po skosie, żeby uchwycić jak największą połać elewacji. Na mój widok przechodnie będący w pobliżu zaczęli się spieszyć, a niektórzy nawet biegać, co budziło moje zdziwienie, gdyż zajęty migawką nie pamię- tałem, że o ulicy rodaka mówi się tam to samo, co w Warszawie o ulicy Rakowieckiej: iż jest to najdłuższa z ulic, bo ze spacerów po niej nie wraca się bardzo długo. W końcu, zrobiwszy kolejny krok wstecz, uczułem opór w postaci rąk, które dwaj młodzi mężczyźni położyli od tyłu na moich ramionach (stąd ostatnie zdjęcie jest przekrzywione, co widzicie Państwo na zamieszczonej reprodukcji). Odebrano mi aparat, poproszono o dowód tożsamości i zapytano: — Pocziemu ty eto diełajesz, Poliak? Wyjaśniłem, że jestem pisarzem interesującym się epoką napoleońską, a ponieważ ten gmach ocalał z pożaru wznieconego w roku 1812 przez gubernatora Roztopczyna, chcę sobie utrwalić zabytek na zdjęciu. Postanowili dać mi szansę utrwalenia autopsyjnego i nie zdejmując ze mnie rąk weszli do wnętrza zabytku drzwiami, przy których widniała tablica z reklamowym napisem: KOMITIET GOSUDARSTWIENNOJ BIEZOPASNOSTI. Wiedzia- łem, że teraz będę miał przesłuch u kogoś ważniejszego, ale w portki nie robiłem, bo tradycyjna kultura przesłuchań dokonywanych przez radzieckie służby specjalne znana mi była z telewizji. Zaledwie rok wcześniej (1975) TVP emitowała radziecki film pt. „Peters”, w którym sławny rodak pojawiał się co i rusz jako twórca wspomnianej tradycji. Niektóre ze scen utkwiły mi dożywotnio. Na przykład taka: wchodzi marynarz i melduje: „—Feliksie Edmundowiczu, wycisnąłem już zeznania z tego hrabiego!”. Dzierżyński, osłupiały, podchodzi bliżej, oczy mu pałają: „—Co to znaczy w y c i s n ą ł e ś, towarzyszu?!!”. Marynarz spuszcza wzrok: „—No... potrząsnąłem nim trochę, Feliksie Edmundowiczu...”. „—Co?!!!”. Dzierżyński drży z oburzenia i tłumaczy surowo swoim ludziom: „—Towarzysze, to niedopuszczalne, nie wolno zmuszać do zeznań! Pamiętajcie, towarzysze, że jesteśmy żołnierzami Wielkiej Proletariackiej Rewolucji!”.
Waldemar Łysiak Lepszy17 Albo taka scena: przesłuchują sztab kontrrewolucjonistów. Każdy aresztowany odmawia zeznań, a Dzierżyński za każdym razem kwituje to z proletariacką godnością: „—Nie, to nie. Następny proszę”. Po tym, czego ja doświadczyłem w tym samym gmachu, w którym rodak demonstrował rewolucyjną kindersztubę, mogę przysięgać z Biblią w dłoni, iż radzieckie filmy nie łżą. Najpierw zaprowadzono mnie do małego gabinetu na parterze, gdzie młody oficer zapytał o to samo, o co już zostałem zapytany na ulicy. Wyjaśniłem, że jestem pisarzem interesującym się epoką napoleońską, a ponieważ ten gmach ocalał z pożaru itd. Wobec tego zaproszono mnie na kondygnację niższą, gdzie spędziłem kilka godzin, podczas których nikt mi nie przeszkadzał. Po czym zaprowadzono mnie na pierwsze piętro, abym mógł zwiedzić cały zabytek (pałac jest jednopiętrowy). W dużym gabinecie przyjął mnie pułkownik, który pragnąc zaspokoić swą ciekawość spytał, dlaczego robiłem zdjęcia gmachu KGB. Wyjaśniłem mu (starając się zachować dwukrotnie już użytą kolejność tych samych zdań), że jestem pisarzem interesującym się epoką napoleońską, a ponieważ ten gmach ocalał z pożaru itd. Kiedy umilkłem, spojrzał mi szczerze w oczy, uśmiechnął się i podał pasz- port, mówiąc: — No to róbcie sobie te zdjęcia. — A te, które już zrobiłem, są do niczego, panie pułkowniku? — Są dobre. — I nic im się nie stało? — A dlaczego miałoby się im coś stać? — Może się prześwietliły? — Gdyby się prześwietliły, to bym nie mówił, że są w porządku. Rzeczywiście były w porządku. Jedno z nich umieściłem później w książce pt. „Cesarski poker”, przez którą miałem największe (nie licząc „Dobrego”) kłopoty cyrkowo-literackie zaaplikowane mi przez firmę Dobry–Lepszy, lecz rzeczona fotka nie była tego powodem. O tym krótkim zapuszkowaniu myślę dzisiaj jako o udanym, konkursowym egzaminie z języka rosyjskiego (wszystkie dialogi toczyły się w języku rosyjskim). Moi szkolni koledzy zaniedbywali naukę tego języka, ja wszakże pilnie się go uczyłem, gdyż Ojciec kazał mi to robić; tłumaczył, iż język wrogów trzeba znać jak mowę własną. Później polubiłem ów język u rosyjskich poetów, dziś potrafię Puszkina i Lermontowa cytować z pamięci, kocham się w Bablu i bardzo wysoko cenię kilku innych rosyjskich pisarzy. Lecz kiedy człowieka przesłuchują tym językiem w gmachu KGB, to wówczas ta śpiewna mowa kojarzy się człowiekowi nie z „Eugeniuszem Onieginem”,
Waldemar Łysiak Lepszy18 tylko z VII pieśnią „Beniowskiego”, gdzie polski wieszcz robi taką lingwistyczną analizę: „W rosyjskich rymach pachnie skwierne miasso, A wiersze są jak pasy zdarte z grzbieta Knutem... prześliczny język... Ale razem Pachnie mi żywym mięsem — i Kaukazem...”. W poważniejszym zapuszkowaniu przeszkodziła mi metryka, brakowało pięciu lat. Miałem ich trzynaście, gdy uczciłem rocznicę Wielkiej Proletariackiej Rewolucji przemycając z kumplem do budynku szkolnego dwa wory pełne filmowych klisz, wkładając je do stojącej na korytarzu skrzyni gimnastycznej i podpalając cały ten majdan tuż przed akademią. Dla speców dalszy ciąg jest już prosty jak „Ojcze nasz”, przy takiej kliszy świeca dymna to był mały kopciuszek: panika, ewakuacja, czarne kłęby dymu ze wszystkich okien spowiły kilka ulic. Pod szkołę zajechało parę samochodów strażackich, a pod dom moich Rodziców jeden osobowy. Nawiasem mówiąc, ten wielki szkolny gmach, mieszczący podstawówkę i liceum imienia autora „Dusz w niewoli”, tysiąc razy zasługiwał na spalenie do fundamentów, choćby tylko za tę jedną dziewczynę, Joasię, wyborną uczennicę, która w 1962 roku nie zdała matury. Oblano ją z przedmiotu: pochodzenie rasowe — jej było niearyjskie. I niech mi nikt, kto to przeczyta, a zwłaszcza ten, który to zrobił, nie próbuje zaprzeczyć, bo postawię kilkudziesięciu świadków tego sk...syństwa! To, że nie dałem mu wtedy w mordę, oznacza po prostu, że nie byłem mężczyzną i nie wybaczę sobie tego nigdy. Wróćmy do szczeniackich zabaw — do „zadymy”, którą urządziłem w dniu urodzin Wielkiej Proletariackiej, narażając mego Ojca na dialog z nieciekawymi ludźmi w miejscu, które już znał i które nigdy mu się nie podobało. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił, gdy wrócił do domu, było potraktowanie mego siedzenia w sposób tak ahumanitarny, iż żadne słowa tego nie wyrażą. Był to facet zupełnie wyjałowiony z poczucia humoru, jak każdy morderca. Zostało mi po nim kilka dokumentów z 25 dywizji piechoty, sygnowanych przez generała Tokarzewskiego–Karaszewicza, kilka pamiątek okupacyjnych i kilka akcesoriów armii jankeskiej, z którymi wrócił do ojczyzny w początkach 1947 roku, wierząc w obietnice ludowych władz, a one mu szybko wybiły spod furażerki naiwność. Generalnie miały doń pretensje o to, że jest „zaplutym karłem” i mordercą, bo przed powstaniem i w trakcie powstania zabijał nadludzi strzelając do nich z niewłaściwego szeregu, a co
Waldemar Łysiak Lepszy19 gorsza ten szereg rozprawiał się też z bandytami, którzy wprawdzie tylko udawali partyzantkę polską, ale za to należeli do właściwego szeregu (tych właśnie bandytów i rozprawę z nimi zbeletryzowałem w noweli „Koziodój”). Towarzystwo z właściwego szeregu uformowało pierwsze powojenne kadry pielęgniarskie i fakt ten był pechem tysięcy takich kozaków jak mój Stary; on zresztą stracił w owych „reglements des comptes” tylko zdrowie, wielu straciło życie. Nie da się ukryć, że miłość do pielęgniarzy i do Dobrego wyssałem z mlekiem Ojca. Zdarzało się pielęgniarzom zajmować i pielęgniarstwem sensu stricto. O takiej terapii była m.in. mowa przed wspomnianym już sądem Warszawskiego Okręgu Wojskowego, który sądził hersztów Konfederacji Polski Niepodległej za dwie rzeczy: za chęć zniewolenia Polski przez odrusyfikowanie i za chęć sprzedania tak ujarzmionej ojczyzny jej odwiecznym wrogom, wujowi Samowi i innym zachodnim wujom. Rozprawa była zamknięta, wbrew temu, co pisano w prasie, a pisano w taki sposób, żeby każdy akapit łamał przykazanie: „Nie łżyj!”. Najdowcipniej wytłumaczył jawność rozprawy tygodnik „Polityka”: „21 grudnia Sąd Wojewódzki, działając na podstawie dekretu z dnia 12 grudnia 1981 o stanie wojennym, przekazał sprawę przywódców KPN do właściwości sądu wojskowego (...) Rozprawa jest nadal jawna, choć ze zrozumiałych względów (sąd to też jednostka wojskowa) może w niej uczestniczyć znacznie mniejsza liczba osób. Skromne pomieszczenie, kilka zaledwie ławek, wystarczają jednakże dla członków najbliższej rodziny i dziennikarzy”. Była to jednak rozprawa zamknięta, publiczności nie wpuszczano. We wszystkich krajach, w których toczą się zamknięte procesy polityczne, taka rozprawa nazywa się zamkniętą z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że drzwi do sali rozpraw są zamknięte dla każdego przyzwoitego człowieka prócz obrońców, oskarżonych i ewentualnie członków ich rodzin. Po drugie dlatego, że sentencja wyroku jest zamknięta już przed otwarciem rozprawy. W maleńkim pokoju, który Dobry wyznaczył na odegranie burleski sądowej pt. „Proces przywódców KPN”, znalazło się — prócz stołu sędziowskiego, ławy oskarżonych i ławy obrońców — kilka miejsc dla matek i żon, kilka miejsc dla smutasów mieniących się na tę okazję dziennikarzami i jedno krzesło dla mnie jako męża zaufania czterech inkryminowanych prowodyrów. Było ciasno niby w warszawskim autobusie. Nie należałem do KPN-u (nie byłem i nie będę członkiem żadnej organizacji, ze względu na patologiczną alergię do jakichkolwiek form organizacyjnego działania), lecz miałem przyjaciela na sali. Był nim jeden z obrońców, Jurek Woźniak, z którym w młodości związała mnie najgłośniejsza
Waldemar Łysiak Lepszy20 w dziejach naszego liceum wymiana poglądów przy pomocy kończyn górnych (chodziło o jeden warkocz, który nie starczał dla dwóch). Teraz, za pomocą tych samych kończyn, pisaliśmy obaj jego wystąpienia obrończe (był obrońcą Romualda Szeremietiewa) i to on uzyskał dla mnie, jako dla męża zaufania oskarżonych, przepustkę do wojskowego gmachu. Proces był parodią rzetelnego sądownictwa, jawną, demonstracyjną wprost kpiną z praw przysługujących oskarżonym. Nic bulwersującego w PRL-u, ale dwukrotnie trafił mnie szlag. Najpierw, gdy Oskarżony Tadeusz Stański zaprotestował przeciw temu, że cywilni pielęgniarze rozlepiają na ulicach plakaciki z informacją, iż jego matka wydawała Niemcom Żydów i urodziła kryminalistę Tadeusza Stańskiego. Po raz drugi, gdy oskarżony Tadeusz Jandziszak, człowiek ciężko chory, ujawnił, że w więzieniu manipulowano nim za pomocą insuliny („dostaniesz, jak podpiszesz, że...” etc). Powiedział: — Nie chcę wrócić do tej nory na Rakowieckiej, gdzie przeprowadzano na mnie eksperymenty lekarskie godne Oświęcimia, ale nie mogę wyprzeć się poglądów. Terapia, którą przepisali Tadkowi więzienni pielęgniarze, doprowadziła do tego, że mdlał podczas rozpraw; w końcu sędziowie, chcąc nie chcąc, musieli zezwolić mu na odpowiadanie z wolnej stopy. Woziłem go samochodem do domu, ktoś mi za to kroił opony każdego dnia, i w ogóle było bardzo przyjemnie, z pielęgniarzami nie można się nudzić. Z cichociemnymi też. Drugą, obok pielęgniarzy, kapelę Dobrego, stanowili cichociemni wśród pobratymców. Przyjaciele nasi, znajomi nasi, współpra- cownicy nasi i członkowie naszych rodzin. W „Dobrym” taki facet nosi ksywkę „Fokstrot”. W słownikach nazywa się to infiltrowaniem. Nie ma takiego miejsca, w które nie wlezą robaki. Problem: ile? Kiedy dzisiaj członkowie NSZZ Solidarność dowiadują się, że od samego początku należeli do ich grona tacy ludzie, jak dyrektor Instytutu Prawa Karnego na Uniwersytecie Warszawskim, profesor, który m.in. skazał na śmierć pierwszego szefa Kedywu Komendy Głównej AK, generała Fieldorfa; kiedy się dowiadują, że byli wśród nich prowokatorzy Dobrego; kiedy się dowiadują, że ten czy tamten druh zdradził i sypał — to od takich informacji siwieje im włos. Zamiast siwieć, włosy by im powypadały z bród i fryzur, gdyby się dowiedzieli, jaki procent NSZZ Solidarność stanowiły pluskwy Dob- rego. Ale tego nie dowiedzą się nigdy. Historia dowiodła nie jeden raz, że w tych sprawach nigdy liczba nie jest na miarę podejrzeń lub strachu, zawsze jest większa, przekracza wyobraźnię. Krzepiący serce mit na temat antyhitlerowskiego oporu mówi, że w AK zdrajcy byli rzadkością. Dałby Bóg, ale było inaczej. Rzadkością byli zdrajcy
Waldemar Łysiak Lepszy21 ujawnieni. Blanka Kaczorowska, Świerczewski i Kalkstein mieli mnóstwo syjamskiego rodzeństwa, co jest równie pewne jak to, że poznanie statystyki nigdy nie będzie nam dane. I jest jeszcze coś pewnego, co tylko pozornie zakrawa na cud: nawet bardzo duża liczba Judaszów i prowoków nie przesądza wyniku gry. W pewnych okresach u bolszewików było więcej agentów Ochrany niż bolszewików, a mimo to bolszewizm odniósł sukces. Lub może właśnie dlatego. Z Sezamu takich cudów pochodzi legendarna „mapa AK”, zwana też „topografią AK”, która rzekomo była w posiadaniu Abwehry. Dwukrotnie słyszałem tę opowieść — w Londynie od pewnego oficera AK i w Warszawie od reżysera Witolda Orzechowskiego, który usłyszał ją od swego konsultanta do filmu „Wyrok śmierci”. U każdego z opowiadających drobne szczegóły były różne, lecz całość miała wyglądać mniej więcej tak: Jest rok 1943. W przypadkowej łapance zostaje zgarnięty szef wywiadu jednego z okręgów AK, pułkownik Y. Gestapowcy nie mają pojęcia, kto wpadł im w ręce, a on nie ma pojęcia, co z nim zrobią, więc na wszelki wypadek pisze do swoich, żeby likwidowali wszystko, o czym on wie, bo odporność fizyczna człowieka nie jest z gumy. Gryps pechowo trafia do Niemców, lecz Gestapo zostaje wykolegowane — więźnia przejmuje Abwehra. I teraz odbywa się spektakl, który znamy z filmów: pułkownik Abwehry gości pułkownika AK w swoim gabinecie, brandy czy whisky?, cygaro czy pali mali?, Polak odmawia i od razu uprzedza, że nie z nim te numery, na żadną współpracę nie pójdzie. Ale dalszy ciąg tego spektaklu pt. „między nami Europejczykami” jest zupełnie nie znany kinomanom. Niemiec się uśmiecha, pokazuje naszemu mapę Polski i pyta: — Czy brakuje tu czegoś, panie pułkowniku? Na mapie wrysowano caluteńką strukturę AK. Pułkownik Y. nie wie, czy brakuje tu czegoś, bo dokładnie zna tylko swój teren. W jego okręgu nie brakuje ani jednego magazynu broni. Niemiec się odzywa: — Jak pan widzi, nie potrzebujemy od pana niczego. Nie potrzebujemy teraz. Hitler już przegrał tę wojnę, za rok będą tu rządzić czerwoni. My zgłosimy się do pana za pięć lat i wówczas pan spłaci dług. — Komu i za co? — Mnie i sobie, obaj należymy do Europy. A za co? Za to, że ja pozwolę panu uciec i odzyskać wolność, pod warunkiem, że pan mi obieca wdzięczność. Tę wdzięczność pan mi okaże za pięć lat. Y. odmawia, los daje mu przeżyć, podobno zmarł w latach osiemdziesiątych we Wrocławiu. Podobno kilku oficerów AK widziało tę mapę. Podobno Abwehra mogła zlikwidować całą Armię Krajową w 24 godziny. Nie wiem,
Waldemar Łysiak Lepszy22 czy to prawda, ale wiem, że Abwehra grała ostro przeciw Gestapo i od pewnego momentu nie pomagała we wszystkim Hitlerowi, dlatego Canaris skończył na haku jak połeć wieprza. Są przesłanki, które nie pozwalają wyrzucić „mapy AK” lekką ręką do pudła z książeczkami dla maluchów. Taką przesłanką jest np. udokumentowany fakt, że generał Grot-Rowecki był namierzony przez Abwehrę dużo wcześniej niż przez Gestapo, i Gestapo, aby go aresztować, musiało go sobie samo namierzyć. Jeszcze raz podobno: podobno w Australii są Polacy, którzy mają dowody na to, że Grota wydał agent NKWD w Komendzie Głównej AK. Znam więcej szczegółów tej wersji, ale nie chcę, by mi „Lepszego” zaklasyfikowano do bajkopisarstwa, więc lepiej wróćmy na peerelowskie podwórko. Na tym podwórku przyjaźniłem się z niedokończonym architektem, wiecznym studentem, przeuroczym facetem, który miał to do siebie, że nie umiał odmawiać. Jedni nie umieją odmawiać alkoholikom, którzy chcą im postawić malucha, drudzy nie potrafią odmawiać kobietom, które chcą im zrobić to samo. On należał do tych drugich i dzięki swemu miłosiernemu sercu tyrał jak wół, bo kobiety szalały za nim tak bardzo, że już bardziej nie można. Kiedy w 1981 urwał się do Szwecji, żartowaliśmy w gronie kolegów, że Szwedzi powinni go zastrzelić lub wykastrować, gdy tylko zejdzie na ląd, bo w przeciwnym razie ich baby wprowadzą takie stosunki szwedzko-polskie, przy których atak Układu Warszawskiego na Półwysep Skandynawski byłby dla Wikingów katastrofą nie wartą jednego przekleństwa. Szwedzi załatwili to inaczej: aresztowali go, umieścili jego zdjęcie na pierwszych stronach swoich dzienników (nasze nie zająknęły się jednym zdaniem na ten temat), postawili przed sądem i skazali za szpiegostwo na rzecz KGB. Wówczas zrozumiałem, kim był mój serdeczny koleś, który tak łaknął mojego towarzystwa, i na czym polegała jego przyjaźń do mnie (model: Abel i Kabel), i jeszcze to, że Dobry jest bardzo dobry. Dobry zresztą był lepszy niż wówczas myślałem; lukę w moim otoczeniu, którą spowodowało zapuszkowanie jego pieska, wypełnił z taką maestrią, że gdy dziś o tym wiem, czuję się nobilitowany: jeśli obstawiał mnie tak starannie, chociaż nie należałem do Solidarności, to znak, że musiałem być kimś ważnym bardzo, kimś tak ważnym, iż wysiada przy mnie sam Lechu — kimś na miarę agenta NATO, Pinocheta, Pentagonu, Kuomintangu i Marsjan razem wziętych. Tak, to ja! („Patrzcie jak serce wesołe — gdy pęknie!”). Mój eks-przyjaciel, który wpadł u Wikingów, został później wymieniony i zniknął. W Polsce już pracować nie mógł, jako „spalonego” musieli go wysłać gdzieś bardzo dalej. Rok temu otrzymałem wiadomość, że pełni służbę w Chinach. Szczęśliwe Chinki!
Waldemar Łysiak Lepszy23 Dobry miał całą stajnię podobnych ogierów. Był więc albo mądry, albo tylko oczytany i dzięki temu znał talleyrandowską dewizę: „faire marcher les femmes”, która w przekładzie na ludzki język oznacza, że przez niewiasty można załatwić bardzo dużo, a zgnoić można absolutnie wszystko. Oficer esbeckiej Informacji zwierzył się solidarnościowej dziennikarce, że kobiety bardzo łatwo było zaprzęgać do współpracy, uwodząc albo szantażując („...zwłaszcza jak się ją postraszy lub zagrozi kompromitacją”). W Międzyzakładowym Robotniczym Komitecie Solidarności warszawskiej był taki Casanovą, dla którego koleżanki-patriotki traciły głowę taśmowo i ten pan w kilka miesięcy rozwalił całą strukturę MRKS-u. Teraz czyta się o nim pikne opowiadanka w niepodległej prasie, w której dano mu epitet „esbecki macho”, i wszyscy — ci, którzy to piszą, oraz ci, którzy to czytają — wierzą, że ów Czarny Piotruś to był wyjątek. Sąsiedzi zza Odry też wierzą, że ten ich głośny prawnik, co to przez wiele lat bohatersko stawiał się reżimowi NRD- owskiemu, najdzielniejszy obrońca w procesach wschodnioniemieckich dysydentów, autorytet moralny, któremu ufano bez zastrzeżeń, a który był, jak obecnie ujawniono, agentem STASI (wschodnioniemiecka SB) — że to był wyjątek. Dwie są rzeczy nieskończone na świecie, miłosierdzie boskie i ludzka naiwność. No ale komuś, do cholery, trzeba wierzyć. Czy można nie wierzyć takiemu Markowi Hłasce, który był konfidentem ubeckim, a potem wytłumaczył się literacko tak, że zrobił z tego wzór patriotyzmu? Kablował, jak pisze, „à rebours”: partyjniaków oczerniał, a bezpartyjnych wybielał. Se non e vero, e ben trovato. Ja mu wierzę, bo chociaż był złym pisarzem, był najlepszym polskim pisarzem tego stulecia. Hłasko w swej jedynej książce (napisał tylko jedną, ale dał jej różne tytuły) dowodził, że z każdej kobiety można bez trudu zrobić dziwkę. Dobry miał to samo zdanie o ludziach — potrafił takich ludzi przemienić w „Fokstrotów” czyli konfidentów, że gdy człowiek się dowiaduje, to można zwątpić w sens ewolucji. Ludzie wierzący, dowiadując się, najpierw nie wierzyli swoim zmysłom wzroku i słuchu, a potem w ogóle przestawali wierzyć, że jest Bóg na niebie i zaczynali wierzyć w Darwina. Rok 1989 był rokiem urodzaju przecieków (bo firma się Dobremu rozchwiała) i sporo bliskich przestało być bliskimi dla tych, z którymi byli blisko. To cudowne zdumienie ludzi, którzy się dowiadują, że wielki arystokrata z najzacniejszego rodu, „zoologiczny antybolszewik”, którego ulubioną pieśnią narodową było: „A na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści!” — od wielu lat pobierał pensję jako prawa ręka zastępcy Dobrego. To feeryczne oszołomienie antykomunisty- idealisty, który niczym Rydel pojął za żonę wstydliwe dziewczę z
Waldemar Łysiak Lepszy24 wieśniaczych kresów, a teraz się dowiaduje, że ukochana, którą czcił jak nie przymierzając Matkę Boską, była od 1980 roku boginią z innego nieba — w gnieździe małżeńskim Dobroczynną pluskiewką, a poza domem Afrodytą pielęgniarzy. Ten rozszerzony wzrok dysydenta podziemnego, który miał teścia typu Europejczyk (intelektualnie grecki filozof, fizycznie przedwojenny senator) — teściu w upojeniu alkoholowym się wygadał, że jako lokalny prominent, przed kilkoma wyborami osobiście ustalał procentowe wyniki tych elekcji na swoim terenie z dokładnością do drugiego miejsca po przecinku, a zięć już sam domyślił się, kim był szanowny teściu, bo zięć nie tak dawno przedrukowywał (w piwnicy) wydawnictwo Giedroycia, gdzie czarno na białym stało, iż ustalanie procentów elekcyjnych było w tamtych latach wyłączną domeną pracowników i współpracowników UB. Itd., itp., jeszcze kilka anegdot równie smacznych i równie prawdziwych mógłbym przytoczyć gwoli rozbawienia Czytelników. Jak brzmi to ostatnie zdanie z „Rewizora”?... „Z kogo się śmiejecie?...”. Rzecz jasna, nikomu nie pragnę tym pytaniem odebrać nadziei, że u niego było czysto w promieniu jednej wiorsty od jego łóżka, biurka czy innego warsztatu. Co prawda nadzieja ma w Polsce sławę dosyć kiepską z powodu przysłowia o nadziei jako mamusi, lecz przysłowie przysłowiem, a fakt faktem, że trudno wędrować przez świat nie karmiąc się nadzieją. Wysoki oficer STASI ujawnił wiosną 1990, iż wśród każdych ośmiu dorosłych obywateli NRD jeden pracował jako konfident STASI (7:1). I tu właśnie bezwarunkowo trzeba mieć nadzieję. Trzeba mieć nadzieję, że u nas nie było na odwrót. Pytanie: kto był u nas „Fokstrotem”, a kto nie był? — nurtuje wielu ludzi. Ci ludzie podnieśli krzyk, iż niejeden „Fokstrot” się uchowa, bo chłopaki Dobrego palą akta osobowe znaczone symbolami TW (Tajny Współpracownik). Zamiast krzyczeć, winniśmy im dziękować, bo robią nam przysługę. Dają tym dowód już nie tylko humanitaryzmu, ale wprost samarytanizmu, i nie wobec TW, lecz wobec nas wszystkich (samarytanizm, jak wiadomo, jest pierwszym przykazaniem dekalogu pielęgniarza). Dzięki tym popiołom wielu przyjaciół, znajomych, braci, sióstr, żon i mężów, babć i dziadków, metres i amantów, ojców i matek, liberałów, klerykałów, kom- batantów i antykomunistów — pozostanie przyjaciółmi, znajomymi, braćmi, siostrami, żonami, mężami, babciami, dziadkami, metresami, amantami, matkami, ojcami, liberałami, klerykałami, kombatantami i anty komunistami. Miałem pisać o Lepszym, a tymczasem wciąż znęcam się nad Dobrym, czym być może wyrządzam mu niesprawiedliwość. Robienie z Dobrego wszechwiedzącego i wszechmanipulującego Mefista, czyli przypisywanie mu winy za wszystkie grzechy pielęgniarzy będących w jego służbie, może być
Waldemar Łysiak Lepszy25 pomyłką. Czyż niezawisły sąd nie wykazał, że pielęgniarze Dobrego utopili księdza Popiełuszkę pod wpływem własnego, niezawisłego imperatywu jako inicjatywa prywatna? Najwyraźniej niektórzy sanitariusze owego pogotowia mieli źle wpojone poczucie dyscypliny. Przez głowę im nie przechodziło, że postępując bez zgody i wiedzy szefa wszystkich szefów, narażają go na stres wynikający z zaskoczenia, jemu bowiem przez głowę by nie przeszło, do jakich to wybryków jest zdolny jego personel. W firmie Lepszego podobna samowola nie miała miejsca — oto drugi powód, dla którego Lepszy był lepszy. Trzeci powód, dla którego Lepszy był lepszy, to wyższa jakość poczucia humoru, jakim się legitymował. O ile poczucie humoru Dobrego można określić mianem: proste (bezpośrednie), o tyle poczucie humoru Lepszego należało do gatunku satyry wyrafinowanej (humor abstrakcyjny), którą się w XX wieku ceni wyżej niż jakąkolwiek inną. Dwa przykłady tej sztuki, jeden z czasów wczesnego stylu Soc, drugi (dla odmiany) z czasów Socu schyłkowego lat osiemdziesiątych: Polski tłumacz tłumaczy amerykańską powieść, w której robotnik budowlany konsumuje kanapkę z szynką i wypala cygaro. Lepszy nie puszcza tego do druku, każąc zmienić proletariuszowi amerykańskiemu menu na: „kromkę czarnego chleba i machorkowy”. Tak wydrukowano (sic! — jeśli ktoś nie wierzy, to niech zapyta ówczesnego redaktora w wydawnictwie Czytelnik, Jana Zakrzewskiego). Z kolei rok 1987: TVP chce wyemitować „Konformistę” Bertolucciego, gdzie faszyści bez przerwy mówią do siebie: „towarzyszu”. Telewidzom może się to kojarzyć, więc Lepszy proponuje zamienić „towarzyszy” na „kolegów”, przy czym propozycja jest nie do od- rzucenia, bo film jest włoski, a Sycylia należy do Włoch. I tłumaczący dialogi lektor „koleguje” we wszystkich deklinacjach, rozśmieszając naród, któremu to wszystko i tak kojarzy się jak owemu żołnierzowi w koszarowym dowcipie. Poczucie humoru Lepszego nie zawężało się do innowacji semantycznych; ikonograficznie też trzymał wysoką palmę (to znaczy palmę pierwszeństwa na wysokim poziomie). Od samego początku. Jeden przykład: w latach pięćdziesiątych wydano obszerną antyfaszystowską rozprawę pt. „Prawda o Katyniu”. Ta prawda miała być bogato ilustrowana zdjęciami ekshumowanych katyńskich zwłok, ale Lepszy uznał, że to jest głupi pomysł, z internacjonalistycznego punktu widzenia niesłuszny, i zamiast tego kazał dać zdjęcia Ku-Klux-Klanu oraz soldateski amerykańskiej mordującej lud koreański. Mam ten wolumin. Tekst jest o Katyniu, zdjęcia o Katyniu nie ma ani jednego — zdjęcia są o Korei i o Ku-Klux-Klanie, tak iż na pierwszy rzut oka widać, że Katyń zrobił generał Mac Arthur dowodzący gangiem