kufajka

  • Dokumenty27 041
  • Odsłony1 805 198
  • Obserwuję1 319
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 634 569

Łysiak Waldemar - MW

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :18.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Łysiak Waldemar - MW .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu Ł ŁYSIAK WALDEMAR
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 514 osób, 149 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 311 stron)

Waldemar Lysiak MW2

Waldemar Lysiak MW 3

Waldemar Lysiak MW4

Waldemar Lysiak MW 5

Waldemar Lysiak MW6

Waldemar Lysiak MW 7 Wydanie drugie poszerzone Waldemar Łysiak MW

Waldemar Lysiak MW8

Waldemar Lysiak MW 9 Waldemar Łysiak KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA KRAKÓW 1990

Waldemar Lysiak MW10

Waldemar Lysiak MW 11 Ilustracje na obwolucie: 1. Rene Magritte Victuar 2. Fot. W. Eugene Smith Projekt graficzny obwoluty, okładki stron przedtytułowej i tytułowej MAREK PIETRZAK Redaktor SŁAWOMIR J. TABKOWSKI Redaktor techniczny ELŻBIETA BIAŁA Korekta HALINA BASZAK © Copyright by Waldemar Łysiak 1984 ISBN 83-03-00260-0 Krajowa Agencja Wydawnicza Kraków, ul. Floriańska 33 Skład: Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca w Krakowie, zam. 3996/87 Przygotowalnia, druk obwoluty i ilustracji: Drukarnia Narodowa w Krakowie, Druk i oprawa: Zakłady Fotopoligraficzne w Rudzie Śląskiej, Wydanie II Ark. wyd. 25.4”95 Nakład: 49.650 + 350 egz. M-l 1/2720

Waldemar Lysiak MW12 OD WYDAWCY Przed edycją oddaliśmy maszynopis „MW” do weryfikacji merytorycznej i artystycznej czterem recenzentom, otrzymując cztery wnikliwe omówienia, których konkluzje cytujemy poniżej: Elżbieta Lechowicz: „Jest to moim zdaniem jedna z najlepszych książek Łysiaka. Oczywiście, popularność Autora, powodzenie jego książek, nie pozostają bez wpływu na kształtowanie opinii o tym, co czytamy, no, ale skoro wszyscy ulegamy Jego czarowi, to nie ma problemu. W książce tej Łysiak maluje słowem zupełnie nowe obrazy i używa wielu technik pisarskich, ale może dzięki temu każdy tu znajdzie coś dla siebie”. Feliks Kiryk: „Ocena tej książki wykracza poza kompetencje historyka. Jest to konstrukcja przede wszystkim literacka, trudna zresztą do zaszeregowania jako gatunek literacki. Odczucie, jakie wywołuje lektura tego dzieła, jest jednoznaczne. Jest to pozycja skonstruowana oryginalnie na podstawie wyimaginowanej przez Autora galerii obrazów i znakomicie napisana. Cechą tej pasjonującej książki jest zdolność kojarzenia rozległych wiadomości z zakresu kultury humanistycznej i historii politycznej, a także przeżyć własnych Autora, z elementami rzeczywistości współczesnej. Powołane przez Łysiaka dzieła malarskie, uruchamiające wyobraźnię autorską, stanowiły dlań kapitalnie wykorzystany pretekst do dywagacji na najrozmaitsze tematy”. Szymon Kobyliński: „Książka ta jest ciągiem skojarzeń tak swobodnych, tak luźno dzierganych, jak osławiona «gonitwa myśli» lub, gdy kto woli, «silva rerum człeka oświeconego». Ma ona w literaturze nie byle antenatów, z Proustem czy Mannem w pierwszym szeregu (...). Wydaje mi się, że Waldemar Łysiak należy właśnie do tego gatunku pisarzy, tym będąc wśród nich ozdobą, że dobiera sobie wyjątkowo solidne gwoździe, ba! — potężne ćwieki do zabijania nam w głowę, stanowiące dostateczne pole do błyskotliwych i wartościowych popisów pióra. Nadto pięknej erudycji, sprawnego warsztatu literackiego, monstrualnie i oszałamiająco rozbudowanego szperactwa, a wreszcie olśniewających wniosków i przesłanek (...) Na naszych oczach rozwija osobowość wyjątkowo frapująca i mimo wszechstronności tworzyw solidnie dokumentująca karkołomne nieraz hipotezy artystyczno-naukowe”. Olgierd Terlecki: „Kanwa historyczna jest dla Autora tylko pretekstem do błyskotliwych opowieści o wędrówkach w przeszłość i pożytecznym oparciem dla projekcji jego rozpędzonej wyobraźni (...) Kilka bardzo pochlebnych zdań wypada powiedzieć o języku Łysiaka, miejscami prostym i przejrzystym, miejscami zaś świadomie zbliżającym się do bogatej barokowej prozy poetyckiej; o języku pozwalającym zbliżyć się literaturze do malarstwa na odległość nie większą od tej, która

Waldemar Lysiak MW 13 oddziela znającego się na rzeczy widza od ulubionego obrazu. Dlatego zdarza się, że Autor raczej maluje słowami niż opisuje to, co widzi albo chce zobaczyć (...) Jeśli chciałbym szukać pewnych analogii między Borgesem a Łysiakiem, to dla Autora «MW» jest to z mojej strony niezaprzeczalny komplement”. KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA W KRAKOWIE

Waldemar Lysiak MW14 NOTA EDYTORSKA do trzeciego wydania (2004) Mija właśnie okrągła rocznica — 20 lat od ukazania się pierwodruku książkowego „MW”. Rzecz wzbudziła wówczas euforię wśród czytelników i wśród recenzentów prasowych. Pierwsze egzemplarze pojawiły się nie w księgarniach, lecz na... „czarnym rynku” (wykradziono je z drukarni), a późniejsza sprzedaż była prowadzona „spod lady” i czarnorynkowo (o wszystkim tym prasa donosiła jako o sensacji sezonu). Plebiscyt ogłoszony przez „Sztandar Młodych” dał „MW” triumf jako książce roku. Jeden z rozdziałów — „Katedra w piekle” — został przerobiony na komiks przez studentów wrocławskich. Inny rozdział, rozdział somosiersko-katyński — „I pogrzeb, który zaiste przytłacza krajobraz” — przedrukowano w Australii (prasa polonijna) jako „jeden z najpiękniejszych fragmentów prozy w polskiej literaturze”. Wypowiadało się na temat „MW” mnóstwo autorytetów. Prawie wszyscy recenzenci uwypuklali zachwycającą poetyckość tej prozy (przykładem końcowe akapity rozdziału „Wygnane dzieci”), jej celny metaforyczny humor (przykładem ostatnie zdanie rozdziału „Malarze wolą blondynki”) i niepowtarzalną Łysiakowską metafizykę pióra. Żaden jednak nie mógł wówczas choćby zająknąć się na temat metafor politycznych, to jest kapitalnych, szyderczych parodii systemu totalitarnego, ubieranych przez autora w strój quasi- baśniowy („Zabójca bajek”, „Katedra w piekle”) lub w strój typu „science-fiction” („Bóg szachów”, „Człowiek w «żelaznej masce»„). Czytelnicy odczytywali te antyreżimowe gry bez trudu; niektórzy rozszyfrowali nawet termin Bourreaugne (Katyń) w zakończeniu trzeciego rozdziału. Autorowi udało się prostą sztuczką semantyczną okpić PRL-owską cenzurę i wydrukować dramatyczny passus o mordzie katyńskim wtedy, kiedy tył to temat całkowicie zakazany. Różne chwyty formalne i bon-moty z „MW” są do dzisiaj plagiatowane przez podrzędnych twórców (symbolem owego procederu może być kradzenie Łysiakowi wymyślonego przezeń terminu „Bajland”), nikomu jednak nie udało się podrobić specyficznej maniery tego dzieła. Jego bezprecedensowa w literaturze rodzimej oryginalność wymuszać będzie kolejne wznowienia co kilka-kilkanaście lat, by nowe generacje czytelników mogły raczyć się tą nowelowo-eseistyczną biesiadą. Dokonując niniejszej edycji, Wydawnictwo „Nobilis” odpowiada na zapotrzebowanie rynku. Trzecie wydanie „MW” różni się nieco od edycji wcześniejszych. Treściowo różni się w sposób minimalny. Stylistycznie różni się bardziej, gdyż Łysiak, swoim zwyczajem z ostatnich kilku lat, dokonał „przestylizowania muzycznego”, czyli, mówiąc po ludzku:

Waldemar Lysiak MW 15 dopieścił rzecz gramatycznie według dzisiejszych kryteriów swego warsztatu. Natomiast pod względem ikonograficznym — między niniejszym wydaniem „MW” a edycjami wcześniejszymi istnieje przepaść, gdyż liczba ilustracji wzrosła aż trzykrotnie! Daje to dużo bogatsze imaginarium dla zawartych w tym tomie pysznych tekstów Łysiaka, owych dziwnych esejów, para-esejów, quasi-esejów, których nietypowość została już dawno temu uhonorowana terminem „łysiaki”. „Łysiaki” z „MW” formalnie tyczą malarstwa, a ich deklarowaną osnową są „ulubione obrazy” autora, lecz wszystko to tylko preteksty. Pamiętajmy, iż kilkanaście lat po napisaniu „MW” Waldemar Łysiak zaczął publikować monumentalne (aż ośmiotomowe!) „Malarstwo białego człowieka” (1997-2000) i dopiero wtedy, analizując kilka tysięcy desek i płócien europejskich dawnych mistrzów, zaprezentował nam serio kilkaset swoich ulubionych obrazów, czyli swoje prawdziwe Muzeum Wyobraźni. Natomiast ich skromna reprezentacja w „MW” jest wyłącznie grą pretekstową - kolejne malunki służą jako rozruszniki lub detonatory dla wyobraźni pisarza, którego interesuje nie tylko budowanie czarodziejskich nastrojów, nostalgicznych klimatów, poetyckich metafor, zaskakujących puent i dynamicznych nurtów snutej opowieści, lecz i prze- wiercanie świadomości odbiorców tezami, refleksjami, „herezjami” mającymi siłę stalowego wiertła.

Waldemar Lysiak MW16 „Sztuka jest dla mnie stanem duszy. A dusza jest święta”. Marc Chagall

Waldemar Lysiak MW 17 WSTĘP „Niczego nie można dokonać bez samotności. Starałem się stworzyć sobie jak najzupełniejszą samotność. Ale mi się to nie udało. Odkąd istnieje zegar, niemożliwe jest osiągnięcie samotności. Czy wyobrażacie sobie pustelnika z zegarem? Trzeba więc zadowolić się «pozorowaną samotnością», tak jak pozoruje się loty przyszłych pilotów. W tej ograniczonej samotności trzeba się jednak całkowicie pogrążyć (...) Moje obrazy przedstawiają ludzi, którzy wzięli rozbrat z naturą i cywilizacją i są zdani na łaskę nieznanych i tajemniczych sił. Wszystko, czego dotknę, ożywia się i staje ucieleśnie-niem któregoś z elementów mego wewnętrznego dra- matu (...) Od tych, którzy patrzą na moje obrazy, żądam tylko jednego: by odczuli wzruszenie podobne do tego, które skłoniło mnie do stworzenia tego dzieła”. Pablo Picasso — wypowiedź dla „L’Europeo” z 19 kwietnia 1973 roku Cóż oznacza MW? Jest to pierwsza litera mojego imienia odwrócona i we właściwej pozycji, jak doktor Jeckyll i mister Hyde. Może to też oznaczać wiele innych rzeczy.

Waldemar Lysiak MW18 Melodię Wolności, Morze Wzruszeń, Miłość Wzajemną, Marzenia Wariata, Mit Wieczności, Melancholię Wędrowca, Magię Władzy i wreszcie Muzeum Wyobraźni. Lecz nie takie, które pod tym terminem rozumiał Malraux. On widział w Muzeum Wyobraźni wszystkie najcenniejsze dzieła sztuki ze wszystkich kontynentów. Ja zaś rozumiem przez nie galerię moich ulubionych obrazów. Jest to oczywiście Muzeum Wymyślone, które nie istnieje w żadnym punkcie globu poza moją czaszką. Ściągnąłem do niego arcydzieła malarstwa z kilkudziesięciu muzeów, galerii i prywatnych kolekcji i umieściłem w kilkunastu przestronnych salach, które dźwigają ciężar mojej pamięci o tych płótnach — jest to więc Muzeum Wspomnień. Materializuje się ono tylko na jeden wieczór w roku i wtedy można wszystkiego dotknąć — każdy 367 wieczór w kalendarzu. Jest to więc wreszcie Muzeum Wieczoru 367. W ciągu kilku takich 367 wieczorów napisałem ten przewodnik po MW. Opisałem w nim nie tyle dzieła, ile sny, obsesje, koszmary i fantasmagorie, które narodziły się we mnie podczas kontaktu z treścią owych płócien. Niektóre z nich mówiły mi coś innego niż chciał powiedzieć artysta i posuwałem się nawet tak daleko, że w dwóch przypadkach (La Tour i Soutine) zmieniłem oryginalne tytuły obrazów. Inaczej mówiąc skłamałem, nauczcie się wszakże od Nabokova, że „literatura nie mówi prawdy, lecz ją wymyśla”, i od Sciasci: „Odnaleźć siebie i prawdę możemy tylko w literaturze. Literatura rodzi prawdę. Reszta to maszyny, statystyki, totalitaryzm, to system kłamstwa”. Kolekcjonowanie takiego zbioru, jak moje MW, zaczyna się od podróży po świecie i wstępowania do muzeów. Wędrowanie ich kilometrowymi szlakami jest monotonne, do momentu, gdy jakiś obraz zatrzyma cię, kiedy się tego najmniej spodziewasz. Stoisz przed nim i nie możesz odejść. I zaczynasz zakochiwać się, a on zakochuje się w tobie. Nikt nie zdoła przełamać odwiecznego milczenia mieszkańców tych ram dopóki nie odda im serca — wówczas dopiero zaczynają z nim rozmawiać. Potem całujecie się i tym pocałunkiem ożywiasz trupa, a jednocześnie zaczynasz wchłaniać jego duszę (Lawrence Durrell: „Percepcja ma tę samą właściwość, co pocałunek — wraz z nią wchłaniamy truciznę”). Na koniec kradniesz obraz tak, jak wykrada się piękną mniszkę z monasteru i przenosisz do swej własnej świątyni sztuki, która jest najwznioślejszym z miejsc kultu. Świątynię łatwo zbudować. Trudniej sprawić, by zamieszkał w niej Bóg. Jednym ze sposobów jest zawieszenie na ścianach obrazów, które się kocha, z aktami włącznie. W tym ostatnim nie będzie cienia bluźnierstwa, bo nikt inny, tylko sam Bóg stworzył najpiękniejszą z nagości, nagość kobiety, a precedensy na jawie już istnieją: w nowoczesnej katedrze w Coventry prezentowano wystawę fotografiki z aktami kobiecymi, zaś w katedrze św. Pawła w Londynie wystawiono sławne, okrzyknięte „pierwszym spektaklem pornograficznym”, widowisko „Hair”. Bóg się o to nie gniewa. Jedynym czynem nagannym jest rozprzedawanie tych świętości, ukradzionych i zebranych w MW-367. Nie powinno się tego czynić. Dobry i rozsądny człowiek nigdy tego nie uczyni. Ale pisarz albo jest dobry, albo rozsądny. Pisarz w ogóle jest dziwnym zwierzęciem i trudno przewidzieć, co mu strzeli do głowy — ma zawsze coś z tych boskich kretynów, gotowych w każdej chwili stanąć przed lufą pistoletu dla majtek jakiejś dziewczyny. I ma także coś z kobiety ciężarnej — gdy długo nosi w sobie jakąś namiętność, pragnie, by wreszcie ujrzeli ją inni. Jak inaczej mogę się tłumaczyć? Jeśli wyczuwacie fałsz w mej spowiedzi, jesteście bliscy prawdy. Cała ta „filozofia” nie jest w swej istocie czymś innym, jak eleganckim usprawiedliwieniem wyprzedaży moich

Waldemar Lysiak MW 19 fetyszów, którą za chwilę rozpocznę. Gdyż w rzeczywistości pasują do mnie jak ulał inne słowa cytowanego już Durrela: „Twarz snoba, pieczeniarza, opoja Pod maską filozofa — to właśnie twarz moja”.* Rzeczywistość jest taka, że pisanie tej książki ma coś z profesji alfonsa, ponieważ kontakty człowieka z ulubionymi dziełami sztuki należą do najbardziej intymnych przeżyć i sprzedawać je przechodniom to tak, jak sprzedawać swoje kobiety (przypomina się Marek Hłasko ze swą świętą prawdą, iż „książki pisze się wtedy, gdy przekroczy się ostatnią granicę wstydu”). Coś jednak trzeba sprzedawać, żeby żyć, a ja wolę być sutenerem moich myśli niż sprzedawać sąsiadów lub pumeks pod bramą bazaru. Moje myśli zresztą czasami przypominają pumeks, są chropawe i można się nimi oskrobać z brudu. Za chwilę wejdziemy do mojego muzeum. Bilet już macie, jest nim ta książka. Nie bójcie się półmroku, oświetlenie jest wystarczająco dobre — ja Wam świecę. Proszę nie pluć na pawiment i zachowywać się cicho, w zamian zostaniecie dobrze objaśnieni. Nie liczcie jednak na to, że wszystko zostanie Wam powiedziane. Nie mam zamiaru tego robić. Według klasycznej zasady „the desire and pursuit” (pragnienie i pościg) gońcie mnie i doganiajcie, jeśli potraficie, dotrzymajcie mi kroku. Wtedy wejdziemy razem do pałaców i ogrodów, do szynków i ubikacji, do pustelni i domów publicznych, na cmentarze i na bale maskowe, na pokłady okrętów i w gondole balonów, zajrzymy w przeszłość i w przyszłość, pod baldachim cudzołożnicy i do konfesjonału, będziemy razem kpić i płakać, i jeśli tylko nie pokłócimy się po drodze, pielgrzymka ta uczyni nas wspólnikami. Namawiam do tego również tych, w których piersi sztuka nie zapaliła dotąd żadnych kadzideł. Przespacerujcie się po moim muzeum. Tak jak dla podróżnika trudy wędrówki są ceną jego namiętności, tak dla Was jedno czy drugie rozczarowanie będzie ceną zachwytu przy jednym choćby płótnie i być może wówczas pokochacie malarstwo. Te obrazy są tego warte. Opuści Was dziecko i zdradzi przyjaciel, ale one potrafią być wierne. Pójdą za Wami tak, jak żony i kochanki zesłanych na katorgę dekabrystów, które przez wierność dobrowolnie zamieniły salony na ziemianki w zmarzniętej ziemi. Jeśli pokochacie je choćby odrobinę, pojawią się na Waszej drodze następne i już nigdy nie zabraknie Warn tych wzruszeń. Lewant zna pewną formułę, która po francusku brzmi: „Qui mange du caviar, Dieu lui donnę toujours un peu du caviar”. Co znaczy: „Kto lubi jeść kawior, temu Bóg zawsze ześle trochę kawioru”. * Tłumaczenie Marii Skibniewskiej

Waldemar Lysiak MW20 PRZEDMOWA DO DRUGIEGO WYDANIA „Wydanie poszerzone”, cóż to oznacza? Oznacza to, iż wzbogaciłem pewne partie tekstu (rozdziały: „Bizantyjski pies”, „Malarze wolą blondynki”, „Romantyczność”, „Kuter”, „Szkarłatny rejs do Hilo”, „Stos Sardanapala”, „Prawo błazna”, „Pejzaż z lustrem i świecą”, „Wygnane dzieci” i „Spomiędzy tych obrazów”), w niektórych przypadkach znacznie. Skąd się biorą tego rodzaju dopiski? Z potrzeby wewnętrznej, z przemyśleń i ze zdobycia nowych informacji na jakiś temat, dawno już opracowany, lecz wciąż żyjący w autorze. Każdy z tych tematów to moje dziecko, a ja swoich dzieci nie wyganiam, żyję razem z nimi. Czasami jest to współżycie obsesyjne, co wyjaśniłem we wstępie do „Wysp bezludnych”, pisząc: „Jeszcze teraz, chociaż mam to już za sobą, choruję na niektóre z wątków. Nocą, leżąc między skrajem snu a otchłanią, w którą zapada świadomość, budzę się nagle, dotykam półprzytomnie śpiącej obok pani, potem wstaję, zapalam papierosa i wymykam się do mego gabinetu, by spojrzeć na któryś z rozdziałów — ten, który mnie akurat prześladuje. Wokoło cały dom milczy, tylko zegar odmierza wahadłem wątpliwość, o ile dobrze, a o ile źle pojmiecie, o co mi szło”. Lecz — to prawda — mimo owych wzbogaceń, moje muzeum się nie zmieniło, jest wciąż dokładnie tym samym MW sprzed lat, co do którego, wprowadzając Was do wnętrza, miałem tylko jedno życzenie: chciałem, aby stanowiło „erotyczną świątynię”, nie zaś, „cmentarz”. Te cytaty czerpię z opinii na temat muzeów wyrażonej przez geniusza wystaw, Pontusa Hultena (twórcy paryskiego Beaubourg, Muzuem w Sztokholmie i Muzeum Sztuki Współczesnej w Los Angeles), w rozmowie z Jean–Francois Foglem na łamach czasopisma „Epoca” (1983); Pontus rzekł: — Muzeum jest pełne napięć. Z jednej strony jest to świątynia, do której wchodzi się na chwilę kontemplacji. Rodzą się tam pewne więzy, uzmysławiające człowiekowi zupełnie coś innego niż rzeczy przypadkowe, rzeczy do kupienia. Z drugiej strony — na dzieło wystawione w muzeum patrzy się trochę tak, jakby znajdowało się ono na cmentarzu. Dla artystów to musi być straszne. W sumie napięcia te tworzą w powietrzu bardzo ożywczą dwubiegunowość. W moim odczuciu muzea są też miejscami erotycznymi. Trudno mi wytłumaczyć dlaczego, może dlatego, że sztuka sama przez się jest erotyczna, a może i też z tego powodu, że zmysły, pobudzone wizytą w muzeum, działają na wszystkich płaszczyznach, ale głównie na płaszczyźnie erotycznej. Mówiąc o erotyzmie nie mam na myśli zmysłowości, lecz owo powietrze naładowane elektrycznością.

Waldemar Lysiak MW 21 Z innego jeszcze powodu drugie MW jest tym samym, co pierwsze — ze względu na wystawione w nim dzieła. Reprodukcje obrazów się nie zmieniły — zestaw jest dokładnie taki sam. Ilustracje. Reprodukcje, oryginały... To temat sam w sobie i może warto poświęcić mu kilka słów, aby rozwiać pewne nieporozumienia, zwłaszcza na temat oryginałów. Wielki poeta amerykański, Ezra Pound, w „Rzucie oka za siebie” (esej z tomu „Pavannes and Divisions”) stwierdził: „Niełatwa to rzecz pisać o sztukach pięknych, jest to prawie niemożliwe, jeśli nie można dołączyć do tekstu licznych reprodukcji”. Byłem tego samego zdania. Pound myślał, rzecz prosta, o dobrych, barwnych reprodukcjach; reprodukcja biało–czarna obrazu jest absurdem, tworzy jakość tak zupełnie inną, iż wydawane u nas masowo tomy z dywagacjami na temat sztuki, którym towarzyszą biało–czarne reprodukcje, to coś urągającego i owym tekstom i reprodukowanym dziełom — to kpiny. Tak uważając postanowiłem, iż nie zgodzę się na wydanie „MW” w tonacji „black and white”. Kolejno cztery warszawskie wydawnictwa, po zapoznaniu się z tekstem, proponowały mi druk, lecz bez kolorów. Za każdym razem mówiłem nie i zabierałem maszynopis. W roku 1979 wspomniałem o tym w wywiadzie dla warszawskiego dziennika. Kilka dni później zadzwonił z Krakowa ówczesny szef krakowskiego KAW–u, Sławomir Tabkowski: — Panie Łysiak, ja wydrukuję to panu w kolorach. — To muszą być bardzo dobre kolory, panie redaktorze — odparłem. — Drukarnia Narodowa poradzi sobie z tym, proszę się nie obawiać. Dzięki temu człowiekowi rzecz ukazała się w roku 1984 w kształcie, który nie budził moich zastrzeżeń. Nie wiem, czy jakość reprodukcji w tym wydaniu dorówna tamtej edycji, wiem natomiast, iż niejeden z Czytelników skrzywi się tutaj, myśląc: żadne reprodukcje nie dorównają oryginałom, wszystko to barwny fałsz, pokazujesz nam w „MW” nieprawdę. A kto Warn pokazuje prawdę w tej materii? Pomijając nawet fakt, iż w wielu przypadkach dobra reprodukcja daje lepszy odbiór dzieła niż oryginał, w intymności własnych czterech ścian, a nie wśród depczącego publiczne muzea tłumu, który nie pozwala się skupić i smakować (stąd m. in. modne na Zachodzie teorie o wyższości odbioru albumowego nad wystawowym), i pomijając drugi fakt, że do prywatnych galerii nie wejdziecie — pomijając, wszelkie kwestie związane z reprodukcjami — trzeba sobie zdać sprawę, iż wszystkie oryginały kłamią, co do jednego! Wiem to od najwybitniejszego konserwatora malarstwa, jaki się pojawił odkąd konserwuje się obrazy, od Johna Brealeya, szefa działu konserwacji malarstwa w nowojorskim Metropolitan Museum of Art. Warn wytłumaczę to metodą „założeń” — będziemy zakładać kolejne szczęśliwe cuda, jakie mogłyby się przytrafić komuś z Was, chcącemu ujrzeć autentyczne, oryginalne arcydzieło w takim kształcie, w jakim wyszło spod ręki mistrza: 1. Załóżmy najpierw, że stać Cię na zwiedzenie wszystkich muzeów i prywatnych galerii świata. Czy dzięki temu „zaliczysz” autentyczne oryginały? Nie. Przeszkodzi Ci światło. Większość arcydzieł malowana była przy świetle dziennym, eksponowana zaś jest obecnie przy świetle sztucznym, które powoduje dystorsję barw i zmienia wszystkie walory kolorystyczne obrazu. 2. Załóżmy jednak, że za zgodą właścicieli wyniosłeś każde ze swych ulubionych

Waldemar Lysiak MW22 arcydzieł na światło dzienne, by tam się mu przypatrzeć. Czy to już to? Nie. Zyskałeś bardzo niewiele, gdyż rzecz, którą oglądasz, nie jest już oryginałem, lecz efektem konserwacji. Muzea, kustosze, mecenasi, kolekcjonerzy i marszandzi od dawna już szaleńczo wprost konserwują największe z arcydzieł, gdyż chcą, by robiły „jak najlepsze wrażenie”, były „jak nowe”, lepiej się sprzedawały lub prezentowały płacącej publiczności. Zakupy, wypożyczanie, aukcje i wystawy — każda okazja stanowi pretekst do czyszczenia, retuszowania, podklejania, dublowania obrazów, a wszystko to nieodwracalnie zmienia paletę barw. Weźmy jako przykład Rembrandta. Zawsze cieszył się powodzeniem, więc kolejne pokolenia uprawiały konserwację jego dzieł. Dlatego nie ma już prawdziwych „Rembrandtów”, wszystkie jego prace to dzisiaj „przebierańcy” (określenie Brealeya). 3. Załóżmy więc, że (konieczną) konserwację przeprowadził geniusz, taki jak np. Brealey. Czy efekt pozwoli Ci ujrzeć autentyczny oryginał? W dalszym ciągu nie, gdyż idealna konserwacja jest niemożliwa. Brealey: „Nie ma wyjątków. Konserwacja jest to zawód, w którym człowiek jest zawsze przygnębiony osiągniętym wynikiem”. 4. Wobec tego załóżmy, że obraz nie wymaga konserwacji i nigdy nie był konserwowany. Czy wreszcie masz to, o co Ci chodziło? Nie, gdyż ten obraz jest zawerniksowany. Nieustanne werniksowanie, należące do tradycji muzeów i zbiorów, zniekształca walory. Stosowane obecnie werniksy syntetyczne kompletnie zakłamują stare malarstwo. 5. No dobrze, załóżmy, iż obraz został dla Ciebie oczyszczony z werniksu. Czy osiągnąłeś upragniony cel? Nie, gdyż zmywanie werniksu przynosi kolejne szkody. Stare malowidło to w gruncie rzeczy kolorowe glinki związane tłustą substancją. Werniks przy zmywaniu zawsze „zabiera” z sobą trochę pigmentu. Mona Liza jeszcze do XIX wieku miała prawdziwe brwi, rozpuszczalniki zmywające pozbawiły ją tego. 6. Lecz gdy mnożymy cuda, załóżmy jeszcze jeden: udała się rzecz niemożliwa, zmycie werniksu bez żadnych szkód, a do konserwacji przystąpił... sam zmartwychwstały twórca, Rafael, Leonardo, Tycjan lub Rembrandt. Czy on wreszcie potrafiłby Cię zadowolić, to jest przywrócić swemu dziełu pełną, oryginalną świeżość? Niestety nie — jest to problem farb, które już nie istnieją. Nie istnieje lapis lazuli, ów legendarny błękit płaszczów renesansowych madonn, który pochodził ze złóż w Afganistanie, wyczerpanych w XIX wieku. Zastępuje się go lazurytami południowoamerykańskimi i pewnym substytutem francuskim, ale to już nie to samo. Niegdyś mieszanka autentycznej ultramaryny z bielą dawała feeryczny błękit, a mieszanka współczesnej ultramaryny z bielą daje brudną szarość. Albo czerwień: znajdźcie dziś tę czerwień, jaką otrzymywano z marzanny aż do XIX wieku; zastąpiły ją barwniki i pigmenty syntetyczne. Skąd wziąć dziś owe tempery włoskich mistrzów, które miały spoiwo z żółtka?... Itd., itp. 7. Załóżmy wreszcie cud największy, połączmy wszystkie elementy optymalne: oglądasz dzieło, a nie jego reprodukcję, obraz ów nie był poddawany konserwacji, oczyszczaniu, ani żadnym innym czynnościom, które mogłyby coś w nim uszkodzić lub zmienić, nie został też zmarnowany przez złe światło, złe warunki atmosferyczne, niewłaściwą temperaturę itp., nie ma w nim żadnych uszkodzeń mechanicznych, nie łuszczy się, nie pęka, nie kurczy, nie wybrzusza — wygląda jak nie tknięty czasem lub barbarzyńską łapą. Czy widzisz dzieło oryginalne, to, które stworzył artysta? Nie. Osiągnięcie tej wyśnionej rozkoszy uniemożliwiły Ci reakcje chemiczne. W każdym

Waldemar Lysiak MW 23 dziele malarskim kolor się zmienia, czasem bardzo szybko. W XIX wieku wielbiciel Turnera, Ruskin, pisał: „Już w miesiąc po namalowaniu nie można oglądać żadnego obrazu Turnera w całej jego doskonałości”. Twarze portretowanych przez Reynoldsa stawały się po pewnym czasie trupio bladymi, ponieważ używał on karminu, bardzo nietrwałej czerwieni. Veronese używał błękitnej emalii (startego na proszek szkła, zabarwionego na niebiesko kobaltem) i wszystkie jego nieba stały się szare jak ścierki. Nie lepszy był koniec błękitów lazurytowych — z czasem zamieniały się w czerń lub ciemną zieleń. Biele sprzed kilkuset lat żółkły (nawet bardzo intensywnie), a czerwień stawała się pomarańczowa. W wielu przypadkach nie była to sprawa pigmentu, czyli substancji barwiącej, ale zmian zachodzących w spoiwie — oleju. W XVII wieku niektórzy malarze holenderscy mieli świadomość, że ich zieleń z czasem zbrązowieje, bo zawiera miedź, szukali więc lekarstwa na to mieszając błękit z żółcienia otrzymywaną z owoców tarniny. Stąd tak często spotykane dziś na holenderskich obrazach niebieskie liście. Można przykłady mnożyć i mnożyć. Kolorystyka wszystkich starych obrazów uległa mniejszej lub większej zmianie, czasami wręcz groteskowej, w wielu znikło złudzenie trzeciego wymiaruj niektóre wprost przestały funkcjonować. Na pytanie, czy każdy mistrz przegrywa z czasem, Brealey odparł: „Absolutnie każdy. Nie było i dotąd nie ma na to ratunku”. A więc nie masz szans — wszystko, co oglądasz, jest fałszem. W muzeum sprzedają Ci kłamstwa, tak jak wszędzie, nie ma więc co wybrzydzać na reprodukcje. Są one — jeśli dobre — zwierciadłem aktualnego oblicza tych malunków, a słowa, które ja sprzedaję w nawiązaniu do nich, z malarstwem mają niewiele wspólnego, tyczą prawd o mrocznych zaułkach Waszej egzystencji, Waszych snów, koszmarów i marzeń.

Waldemar Lysiak MW24 SALA I ZABÓJCA BAJEK „Mówiono mi, że istnieją tacy, którzy przez całe życie nigdy nie widzieli kra- snoludka. Współczuję im głęboko, gdyż wiele stracili! Sądzę, że są chyba krótko- wzroczni. Może zepsuli sobie oczy nad- miernym czytaniem w szkole. A może dzieje się to dlatego, że dzieci wyglądają dziś tak poważnie i są przemądrzałe, a wyrastają bez myśli i marzeń na zgorzkniałych ludzi nie mających ani spokoju w duszy, ani uczucia w sercach, ani chęci do życia, ani odwagi śmierci”. Axel Munthe — „Księga z San Michele”, tłum. Zofii Petersowej. Najdawniejszy obraz, jaki pamiętam z dzieciństwa, to odwrócona tyłem sylwetka flecisty, który kroczy na czele armii krasnoludków. Zawsze coś takiego, jedynego, zostaje z najdawniejszych zakątków świadomości, utrwalone jak obraz pierwszej rozebranej dziewczyny. Może to być wnętrze pokoju, jakieś słowo ojca lub matki, jakiś spacer, zabawka, kara, uśmiech, jakiś kontur miasteczka, do którego dotrze się po czterdziestu latach sądząc, że nigdy się tu nie było przedtem, i dziwiąc, skąd wiemy, co znajduje się za rogiem tej ulicy... Widzę wciąż ten pejzaż z moich zamierzchłych snów, rozmyty w czasie nieskończonym, mający coś z kabalistycznego uroku przypadkowości, która owija świat bandażem kolorowej magii. Ziemia migocze błyskami motylich skrzydeł i słońca, wiatr rozczesuje chabrowe dywany kwiatów, korabie maleńkich obłoków płyną po błękitnej zatoce między koronami drzew, sterczących hardo na kształt koralowych raf. Niebo i woda przędą długie, spokojne dni; czas brzęczy jak senna, październikowa mucha; lasy pełne głębokiego cienia i rozległe puste przestrzenie przyrzekają zaspokoić potrzebę

Waldemar Lysiak MW 25 samotności. Oto pierwsza przyczyna, dla której powracam do tego snu z tą samą nadzieją, z jaką powraca się do rodzinnych stron, do krainy spalonego stepu, wędrujących skał i smutnych jałowców, które pachną wilgotnym półmrokiem przedświtu. Wszystko to jest tak dalekie od świata telefonu, jakby istniało na innej planecie, gdzie można dać odpoczynek sercu, odnaleźć swój pyłek losu i zamkniętą w nim tajemnicę. W moich starych snach z dzieciństwa pejzaż ten nie był pusty. Zaludniały go kohorty krasnoludków idące za przewodnikiem, któremu sięgały do kolan, wpatrzone w jego plecy i zasłuchane w jego muzykę. Czasami powraca do mnie dźwięk fletu należącego do flecisty, który wdarł się pewnego dnia na terytorium mego snu, chociaż nie jestem pewien, czy to nie on był jego panem wcześniej, tak daleko moja pamięć nie sięga. Możliwe, że flecista był od zawsze fragmentem pejzażu, początkowo odrealnionym, jak zapachy i leśne szmery, i dopiero później począł nad nim dominować w sposób charyzmatyczny dzięki swemu instrumentowi. Muzyka dobywana przezeń z wnętrza fletu napełniała dźwiękami cały mój dziecinny wszechświat i w przedziwny sposób przeistaczała sen małego chłopca w zgorzkniałą fantasmagorię ze wspomnień człowieka, który ma za sobą wiele doświadczeń i któremu prawda rozszarpuje serce, chcąc wy dziobać ostatnie ziarna złudzeń. Nie była to głośna melodia, ale była wszechobecna, furkotała w naładowanym elektrycznością powietrzu, ślizgała się po ścianach snu, zmieniała w migotliwy szept pod sklepieniem czaszki, zagłuszała łoskot maszyn i huczący gniew morza, łowiła głosy ludzi, którzy umarli i odeszli w świat pełen milczących piechurów, odnajdywała zagubione klucze myśli, przelotne gesty i zamierzchłe, pijane przewidzenia, budziła cienie zapomnianych zgryzot i uśmiechów, przedzierała się przez białą kurtynę fantazji ku widmom jeszcze bardziej nierealnym, kręciła struny z chwil dawno odegranych przez czas; jak Npszalały chart pędziła naraz ku wszystkim widnokręgom — wschodu, zachodu, południa i północy. Przywołuję tę melodię bardzo rzadko i z coraz większym trudem. Czynię to Wówczas, kiedy nie odczuwam żadnej miłości prócz potrzeby tworzenia, kiedy chcę tylko pisać, a brakuje mi kamieni do wznoszenia niewidzialnej budowli, której fundamentem jest nagłe objawienie. Wtedy błagam bogów mej pamięci i demony wyobraźni o zmiłowanie, zanoszę modły gorętsze niż ongi przedwi–gilijne, posyłane w dzieciństwie ku odległym dachom Krainy Zabawek, by z głębokiej czeluści mej niemocy przypłynęła wizja pustkowia, nad którym panuje melodia szczurołapa z Hameln, chociaż jego samego już tam nie ma. Zamykam oczy i czekam na tę dziwnie eteryczną muzykę, którą zostawił przed odejściem. A kiedy ona przychodzi, dźwięki fletu w złotawym półmroku mojego pokoju otwierają przede mną krainę wspaniałą niczym wielka fantastyka Bożego Narodzenia, wynoszą ponad gnuśny, jałowy spokój godzin, druzgocząc koszmar rzeczywistości, demon nawiedzenia opętuje mi zmysły, zrywa wszelkie więzy łączące z ziemią i oddaje panowanie nad lądem i morzem, miejsce w krainie wszechwiedzy, ponad czubkami śpiących jodeł, nad skulonymi we śnie miastami, nad przygaszonymi paleniskami ludzkich namiętności. O bajko, jaką czarodziejską mocą dysponujesz! Wracając do mnie, wpędzając w pierwotne zauroczenia, .obdarzasz mnie szczęściem nieskończenie prostym, które Romain Rolland nazwał „rozkoszą tworzenia”. Niepodobna objąć tego szczęścia samymi zmysłami, nie sposób go opisać, można je tylko realizować, obcinając kupony z czeku,