kufajka

  • Dokumenty27 041
  • Odsłony1 805 198
  • Obserwuję1 319
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 634 569

Łysiak Waldemar - Napoleoniada

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :4.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Łysiak Waldemar - Napoleoniada .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu Ł ŁYSIAK WALDEMAR
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 222 osób, 124 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 285 stron)

Waldemar ŁYSIAK NAPOLEONIADA Księgozbiór DiGG f 2010

Od wydawcy Znakomity krytyk Stanisław Zieliński zaczął recenzję jednej Z napoleońskich książek Waldemara Łysiaka (w „Nowych Książkach” 31 V 1978) od następującego stwierdzenia: „Historia bez Napoleona wyglądałaby jak kogut z wyskubanym kuprem”. Jak wyglądałaby nasza znajomość epoki napoleońskiej bez Waldemara Łysiaka? Jeśli nawet zbyt gorącą pochwałę wygłosił pod jego adresem Szymon Kobyliński na łamach „Polityki” (20 V 1978), że Łysiak jest „I presume, kimś na kształt nowego Askenazego”, to przecież pozostaje bezspornym faktem, iż jest to współcześnie „największy napoleonista polski” (Bogdan Maciejewski w „Sztandarze Młodych” 23-27 XII 1978), „znakomity napoleonista” (Jerzy A. Jucewicz w „Faktach” 19 VII 1980), „napoleonista przewyborny” (Stefan Bratkowski w „Kulturze” 6 XI 1977), „jedyny człowiek w Polsce, który wie wszystko o Napoleonie” (Jerzy Tomaszkiewicz w „Sztandarze Młodych” 20-22 II 1981) itd.; można by te i podobne im „epitety” cytować bez końca. Mamy tu do czynienia ze znajomością epoki tak intymną, że budzącą przerażenie lub... zdrowy śmiech; żarcików na ten temat nie szczędzono „ostatniemu bonapartyście”, kpiąc tak, jak kpi się z maniaków - jedni z sympatii, drudzy z zazdrości. Ten sam Szymon Kobyliński oświadcza na łamach „Kuriera Polskiego” (14-16 VII 1978), że „Łysiak wie o zwycięzcy spod Wagram więcej, niż on sam o sobie wiedział”. „Słowo Powszechne” (10 IX 1981) atakując gwałtownie fakt, iż w telewizji zbyt często zabierają głos na różne tematy skończeni ignoranci, postuluje „syndrom Łysiaka” jako ogólną receptę: „Jeśli są pytania dotyczące Napoleona, to można jednak zaprosić, jeśli nie Napoleona to Łysiaka”. Michał Radgowski, omawiając w „Polityce” (25 IV 1981) telewizyjną „Godzinę z Waldemarem Łysiakiem”, dodaje ciepły „uszczypek”: „Bardzo trudno wytrzymać dziś godzinę z jednym człowiekiem, a jednak słuchałem z zainteresowaniem. Bałem się trochę, że zaproponuje sprowadzenie prochów Napoleona do Polski, ale się powstrzymał. Przyjemnie mieć taką manię”. Również w „Polityce” (17 III 1984), w satyrycznej rubryczce „Coś z życia”, można było przeczytać mini-reportaż znad Bałtyku: „Podczas eliminacji na Miss Polonię w Szczecinie jedna z kandydatek nie wiedziała, co to jest sadyzm, co to jest Waldemar Łysiak i co to było Napoleon. Koniaku nie pije, czy co?”. O wiele bardziej istotne pytanie rzucił w świat przez okienko telewizyjne nestor i gwiazdor publicystów galicyjskich Zbigniew Święch: „Czy jest prawdą, że Bonaparte nie istniał, tylko Łysiak go wymyślił, żeby trochę zarobić?”. Pełne ręce roboty mają także karykaturzyści. Portrety Łysiaka upozowanego na Cesarza lub też scenki napoleońskie z Łysiakiem majstrowali i drukowali w prasie plastycy tej miary, co Ibis-Grotkowski, Andrzej Kowalczyk, Karol Ferster, Jerzy Flisak czy Eryk Lipiński.

Licznych w naszym kraju miłośników epoki napoleońskiej zasmucić musiała przed dziesięciu laty „dezercja” Łysiaka, który najpierw w kilku wywiadach oświadczył, że spłacił już całkowicie swój dług Napoleonowi (jeden z tych wywiadów przedrukowujemy), by następnie - zanim jeszcze przestał udzielać wywiadów w ogóle - oznajmić, iż „Szachista” jest kategorycznie jego ostatnią książką napoleońską, ani jednej „empirowej” więcej już nie napisze. Jak na razie dotrzymał słowa, nie napisał, a mimo to oddajemy w ręce czytelników kolejną jego, nową książkę o Cesarzu i o świecie napoleońskim, w którym Polska odgrywała tak istotną rolę. Jest to efektem przebiegłości wydawnictwa, które przypomniało sobie, iż w ciągu kilkunastu lat Łysiak opublikował tylko kilka „empirowych” książek, za to aż kilkaset napoleońskich esejów, artykułów, felietonów, reportaży, recenzji, polemik, wywiadów etc. na łamach prasy, z których ogromna większość nigdy nie ukazała się w formie książkowej. Wystarczyło namówić Łysiaka do wyrażenia zgody, odszukać te publikacje, dokonać odpowiedniej selekcji i oto mamy „Napoleoniadę”, ostatnią już chyba bonapartystowską książkę „ostatniego bonapartysty”. Problem selekcji był kluczowy w tej inicjatywie. Gdyby chciało się objąć książką wszystkie prasowe napoleoniana Łysiaka, zrodziłaby się książka kilkutomowa. Selekcja musiałaby więc być - jak to mówią - drastyczna. Ciekawostką lub, jeśli ktoś woli, osobliwością jest tu fakt, iż nie przebiegała ona, w każdym razie nie wyłącznie, pod kątem wyboru pozycji tylko najlepszych od strony literackiej lub tylko najciekawszych od strony tematycznej bądź najbardziej bulwersujących od strony sensacyjnej czy też wyłącznie najwartościowszych od strony naukowej. Jako podstawowe założenie selekcji przyjęliśmy możliwie dużą różnorodność gatunków i tematów, stąd aż dwanaście działów, na które podzielono trzydzieści dziewięć wybranych kamyczków owej mozaiki. Istotną sprawą było umieszczenie w „Napoleoniadzie” dużej liczby poloników - to także wyznaczało kierunek selekcji. Żadna z dotychczasowych książek Łysiaka o tematyce napoleońskiej nie zawiera tak dużego ładunku polskości. Sądzimy, że jest to dodatkowy walor „Napoleoniady”. Znajdzie tu czytelnik pozycje „lżejsze” i „cięższe”, a nawet zupełnie specjalistyczne (w tym ostatnim przypadku rezygnowaliśmy z przedrukowywania przypisów naukowych, gdyż „Napoleoniada” nie jest przeznaczona dla hermetycznych kręgów akademickich). Znajdzie tematy już w historiografii eksploatowane (aczkolwiek przez Łysiaka opracowane w sposób nowatorski, wzbogacone lub korygujące zadawnione błędy) i teksty wręcz odkrywcze, będące wypełnieniem egzystujących dotąd „białych plam” w naszej znajomości doby napoleońskiej. Znajdzie pozycje relaksowe i ciekawostkowe, a obok nich interpretacje burzycielskie, wystąpienia odbrązawiające, prezentacje oparte na nowym materiale faktograficznym i stary materiał faktograficzny ubrany w nowe wnioski. Jedne rzeczy pisane urlopowym długopisem (Askenazy nazywał to „wczasami historycznymi”), inne skalpelem lub nawet kastetem. O taki właśnie, ekstremalnie różnorodny przegląd chodziło w doborze. Ceną, jaką trzeba było za taki profil selekcji zapłacić, stała się re-

zygnacja z wielu wartościowych pozycji. Przykładem publikowany w „Morzu”, cenny - tak od strony poznawczej, jak i naukowej - szkic o ufortyfikowanych tratwach, mających służyć atakowi na Wyspy Brytyjskie, zawierający wszakże nadmiar zbyt ciężkich do strawienia dla przeciętnego czytelnika szczegółów technicznych. Zamiast niego przedrukowujemy „Redutę Napoleona”. Inny przykład to publikacje o związkach Bonapartego z klerem francuskim, szwajcarskim (przejście przez przełęcze alpejskie z całą armią w roku 1800) i włoskim - ciekawsza wydała się nam problematyka wojskowa, zwłaszcza w odniesieniu do spraw polskich. Jeszcze inny przykład to eseje o „napoleońskich” (ochrzczonych za Księstwa Warszawskiego napoleońskimi nazwami) ulicach Warszawy - woleliśmy prowadzone wówczas prace remontowe na Zamku Królewskim i w jego otoczeniu. Jeśli wybraliśmy szkic o korsarzu Bavastro - to trzeba było zrezygnować z drukowanego w „Dookoła świata” artykułu o korsarzu Lambrosie (tym, który zainspirował Słowackiego do napisania powieści poetyckiej „Lambro”). Jeśli recenzja z filmu „Orzeł w klatce” - to rezygnacja z równie krytycznej recenzji z napoleońskich filmów Bondarczuka („Wojna i pokój”, „Waterloo”) drukowanej w „Mówią wieki”. Jeśli ostry atak na polskich historyków-napoleonistów pod tytułem „Korsykański chłopiec do bicia” - to wykreślenie podobnego, lecz błahszego „klapsa” wymierzonego ich kolegom na łamach „Polityki” pt. „Napoleon w odcinkach” itp. Wybrane spośród kilkunastu trzy (a właściwie cztery, gdyż trzeci jest łączony) wywiady „napoleońskie”, od których zaczynamy „Napoleoniadę”, mają zachowane oryginalne tytuły prasowe. Podobnie jest z tytułami większości zawartych w książce artykułów, polemik i esejów (drobne korekty dokonane przez autora ograniczają się do zmian typu: Bonaparte lub Cesarz zamiast Napoleon albo odwrotnie). Natomiast wszystkie tytuły działów tematycznych lub gatunkowych pochodzą od wydawcy. Przyjemnej lektury. „Vive Fempereur!”.

Test napoleoński JACEK DUBIEL - Poddałem testowi Waldemara Łysiaka, znanego pisarza i publicystę, który nie będąc zawodowym historykiem, ma opinię wybornego znawcy epoki napoleońskiej. Chciałem to sprawdzić. Oto wynik: Szymon Kobyliński stwierdził w jednym ze swych felietonów, że „Łysiak wie o Napoleonie więcej, niż on sam o sobie wiedział”, dodając, iż nie ma takiego pytania „napoleońskiego”, na które nie potrafiłby Pan odpowiedzieć. Można poddać Pana próbie? WALDEMAR ŁYSIAK - Niech pan strzela. J.D. - Jeśli Pan pozwoli, to najpierw w Pana. Nazywa się Pana, także na łamach prasy, „ostatnim bonapartystą”. Przyznam, że mnie to trochę śmieszy. W.Ł. - Mnie też, ale nie wybieramy sobie przezwisk. Epokę napoleońską „uprawiam” dlatego, że nasi „uczeni w piśmie” zbyt często fałszują historię, negując decydującą rolę Napoleona w odbudowaniu niezawisłości naszej ojczyzny w roku 1807. Prawdziwym ostatnim bonapartystą, nazywanym „ostatnim grenadierem Napoleona”, jest siedemdziesięciokilkuletni biznesmen belgijski Norbert Brassine, który mieszka w Waterloo, urządził tam muzeum napoleońskie i regularnie organizuje „marsze pokoju” wszystkimi szlakami napoleońskimi Europy. Stara się zainteresować tymi marszami czołowe osobistości polityczne naszego kontynentu. J.D. - Współcześni politycy mało chyba interesują się „bogiem wojny”? Społeczeństwa nie reagują już na hasło Napoleon... W.Ł. - Czyżby? W stacjach tokijskiego metra wiszą plakaty z dużym portretem Napoleona, który trzyma w dłoni bilet miesięczny. Przedstawiony tak Cesarz ma jako autorytet przypominać pasażerom o obowiązku pokazywania biletu przy wchodzeniu na peron. W Japonii! Co zaś do polityków, to wielu przywódców państwowych naszego stulecia wykazywało znaczne zainteresowanie Bonapartem. Nawet ci, których nigdy by Pan o to nie podejrzewał, na przykład Mao Tse-tung. J.D. - Pan żartuje. W.Ł. - Nie. Posiadam stenogram jego długiej rozmowy o Napoleonie z prezydentem Pompidou, notabene wielbicielem Napoleona. Mao wypytywał Francuza o detale, wprost szczególiki z życia Napoleona - jaki miał akcent, włoski czy korsykański, ile miał lat, gdy zrobił to lub tamto, na jaką chorobę zmarł etc. Okazało się jednak, że nie był w sprawach napoleońskich dyletantem. Pompidou też się od niego sporo dowiedział, na przykład o tym, że, cytuję: „Marks i Engels byli o cesarzu dobrego zdania”. Sam natomiast skrytykował ogólnikowo politykę Bonapartego. J.D. - Miał jakieś konkretne powody, by to uczynić? W.Ł. - Nie ujawnił ich. Być może nie podobało mu się to, że w roku 1802 agenci Napoleona pomogli księciu Nguyen Anhowi utworzyć na

Półwyspie Indochińskim niepodległe państwo, które od tamtej pory nazywano Wietnamem. J.D. - Twierdzi Pan więc, że Napoleon wciąż jeszcze może wywoływać namiętności nie tylko w Polsce, gdzie Pan wytacza publicystyczne „procesy” historykom niechętnym Bonapartemu? W.Ł. - Może, i to jakie namiętności! Generał de Gaulle musiał osobiście rozstrzygnąć spór między dwoma ministerstwami francuskimi o to, czy Napoleon ma być przedstawiony na pomniku w Boulogne jako cesarz czy jako generał... A propos procesów. Toczy się kilka i mogą one nawet zawędrować do Międzynarodowego Trybunału w Hadze. Miasto Wenecja wytoczyło rządowi francuskiemu proces, żądając uregulowania, wraz z procentami, należności z rewersu podpisanego przez Napoleona w tym grodzie podczas kampanii roku 1797. Już w roku 1939 francuski premier Daladier zaproponował wenecjanom sumę dwudziestu ośmiu milionów franków, lecz nie doszło do zgody. Dzisiaj Wenecja żąda kosmicznej sumy piętnastu miliardów franków, co jest dla Francji nie do przyjęcia. Podobny proces o podobne sumy toczy z rządem francuskim jedna z alpejskich gmin w Szwajcarii - chodzi o bony kwaterunkowe i zaopatrzeniowe wojsk napoleońskich, wystawione W dobie przekraczania przez Bonapartego przełęczy alpejskich. J.D. - Słowem, pozostawił sobie Napoleon wielu wrogów w postaci nie spłaconych wierzycieli. W.Ł. - To nie jego wina, lecz kwatermistrzostwa, którego szef, generał hrabia Daru, był zdrajcą, pracował potajemnie dla Anglików. J.D. - Anglicy chyba najbardziej nie cierpią Bonapartego. Czy zna pan choć jednego Anglika będącego wielbicielem Napoleona? W.Ł. - Znam. Świetny współczesny pisarz angielski Anthony Huigess, autor „Mechanicznej pomarańczy”, zakochał się wprost w Napoleonie. W jednej ze swych nowych książek, „Człowiek z Nazaretu”, w sposób hagiograficzny porównuje Bonapartego z Jezusem! J.D. - Czy to czasem nie wyjątek potwierdzający regułę? W.Ł. - Mógłbym przytoczyć więcej takich angielskich wyjątków. Chaplin był Anglikiem i uwielbiał Cesarza, namiętnie kolekcjonując pamiątki po nim. Zatrudnił nawet w Vevey specjalnego antykwariusza do pracy przy tych zbiorach. J.D. - Gdzie znajduje się obecnie najciekawszy zbiór napoleoników? W.Ł. - Na Kubie, w muzeum w Hawanie. Jest to była kolekcja kubańskiego plantatora-milionera Julio Lobo. J.D. - A co w niej najciekawszego? W.Ł. - Tron papieża Piusa VII z ceremonii koronacji Napoleona i deska z trumny Cesarza... Zdaje się, że już przeszliśmy do „teleturnieju”, zadaje Pan pytania sprawdzające opinię Szymona Kobylińskiego? J.D. - Cały czas to robię. Gdzie był ostatnio jakiś ciekawy teleturniej na temat Napoleona? W.Ł. - Niecały rok temu w Mediolanie. Jeden z najosobliwszych, jakie kiedykolwiek urządzono, z udziałem samych kobiet i jednego mężczyzny przebranego za Napoleona. Po każdej prawidłowej odpowiedzi pań na tematy napoleońskie, ów facet musiał zdejmować jedną część stroju. Panie

wykazały sporą wiedzę, rozebrały „Napoleona” do naga. Wybuchł mały skandal, bo był to pierwszy męski strip-tease we włoskiej telewizji. J.D. - Jakie było najciekawsze pytanie? W.Ł. - Czy Napoleon mógł pojechać na swą koronację samochodem? J.D. - A mógł? W.Ł. - Tak, był już parowy samochód Cugnota. Mógł także popłynąć łodzią podwodną, gdyż Fulton przeprowadzał właśnie udane próby ze swym „Nautilusem” w Sekwanie... Pozwoli Pan, że zapalę, dawno już nie zdawałem egzaminu. J.D. - Napoleon palił? W.Ł. - Nie, nawet fajki. Spróbował jeden jedyny raz, poczęstowany przez posła perskiego, ale zakrztusił się i więcej nie brał do ust. Natomiast jako pierwszy zaprowadził we Francji monopol tytoniowy, a Korsykanie na skutek wydanego przezeń zarządzenia do dzisiaj kupują papierosy dużo taniej niż reszta Francuzów. Zażywał jedynie tabakę. J.D. - Żadnych nałogów? Może pił? W.Ł. - Pił, ale mało. Dwa gatunki wina, „Chambertin” i „Claret”, zawsze mieszając z wodą. Rzadziej szampana. No i namiętnie kawę. J.D. - A co najchętniej jadał? W.Ł. - Zupę à la Julienne, kotlety baranie, mostek cielęcy, soczewicę, turecką fasolę, migdały, ragoût z drobiu i kurczaka po włosku. J.D. - To znaczy jak? W.Ł. - W oliwie i z cebulą. Kiedy źle przyrządzono, wpadał w gniew. J.D. - Czy klął w gniewie? W.Ł. - Rzadko i tylko w męskim gronie. Nie lubił nadużywania tak zwanych męskich wyrazów, pozwalał na to wyłącznie marszałkowi Lannesowi, któremu zresztą pozwalał na wszystko. W obecności kobiet tylko raz się nie pohamował, nazywając zdrajcę Talleyranda „g...nem w jedwabnych pończochach”. J.D. - Właśnie, kobiety. Napoleon miał wiele kochanek. Która była ostatnią? W.Ł. - Pani Montholon na Świętej Helenie. J.D. - Polską przyjaciółką Bonapartego była pani Walewska. Czy miał równie serdecznego przyjaciela Polaka? W.Ł. - Tak, chociaż to równie nie oznacza stosunków miłosnych, bo nie był homoseksualistą, aczkolwiek jako pierwszy władca w dziejach wyzwolił w swoim Kodeksie tę anomalię seksualną spod ingerencji prawa karnego. Tym polskim druhem Cesarza był zupełnie dzisiaj zapomniany Aleksander Sapieha. Bonaparte słusznie uważał, że prawdziwa przyjaźń jest najcenniejszym skarbem. J.D. - Które z powiedzeń Napoleona uważa Pan za najmądrzejsze? W.Ł. - „Złodziejstwo jest wybaczalne, głupota nie”. Powiedział to zwolnionemu ze stanowiska ministrowi finansów, który nie rozumiał powodów swej dymisji i przysięgał, że nie ukradł ani centyma z kasy państwowej. Cesarz maniakalnie wprost nie cierpiał durniów i krętaczy. J.D. - Czy sam miał jakąś klasyczną manię? W.Ł. - Tak, manię liczenia okien w każdym domu. J.D. - Jeżeli już jesteśmy przy liczeniu, to ostatnie pytanie: ile dokładnie

bitew stoczył „bóg wojny”? W.Ł. - Odpowiem Panu tak, jak podczas klasówki pewien uczeń w Quimper we Francji, co odnotowała prasa francuska: „Pod wodzą Napoleona I stoczono tyle bitew, że nie warto ich wymieniać”... No i co, zdałem egzamin? J.D. - Tylko na czwórkę, za tę ostatnią odpowiedź. Rozmawiał: JACEK DUBIEL „TRYBUNA ROBOTNICZA”, 25-27 stycznia 1980

Ostatni bonapartysta Zdobył czytelników przebojem. Nawet surowi recenzenci nie szczędzą mu pochwał w stylu: „wschodząca gwiazda najnowszej literatury”. Jego książki są w księgarniach nieosiągalne, na czarnym rynku zaś zyskują zawrotne ceny. Ukochanym czasem przeszłym Waldemara Łysiaka jest doba napoleońska. W jego mieszkaniu znajduje się największy w Polsce prywatny księgozbiór napoleoński, a z sześciu jego dotychczas wydanych książek, aż cztery („Kolebka”, „Szuańska ballada”, „Empirowy pasjans” i „Cesarski poker”) poświęcone są tamtej epoce i cesarzowi. Stąd nazywany jest „ostatnim polskim bonapartystą”. Publicyści pozwalają sobie w związku z tym na najróżniejsze dywagacje. Stanisław Zieliński w „Nowych Książkach” pytał: „Kim byłby Łysiak w epoce napoleońskiej? Może marszałkiem, ministrem, królem? A może - cóż szkodzi pobawić się dłużej - Napoleon przeszedłby do historii jako mameluk Rustan cesarza Łysiaka? Nie żartuję (...)”. Bogdan Maciejewski w „Sztandarze Młodych” pisał: „Łysiak, którego książki są ekscytujące i rozchwytywane, jest największym (no, może po Ignacym Rzeckim) napoleonistą polskim (...) Wesołych Świąt ci życzę, Imperatorze!”. Zaś Jan Zbigniew Słojewski podsumowywał w „Perspektywach”: „Zamiast kontrkultu Napoleona zaczyna kiełkować coś w rodzaju kultu Łysiaka, który zresztą, obcując z Napoleonem, nabrał manier cokolwiek napoleońskich”. Porozmawiajmy z pisarzem o jego napoleońskich fascynacjach. IWONA RAJEWSKA - Czy Pańskie zauroczenie Napoleonem jest tylko kwestią tradycji rodzinnej, o której pisał Pan we wstępie do „Empirowego pasjansa”? WALDEMAR ŁYSIAK - Dzięki wpływowi tradycji rodzinnej człowiek zdobywa religie i wierzenia, czasem rytuały i przesądy. Do przekonań dochodzi sam. I.R. - A co Pana najbardziej przekonało do Napoleona? W.Ł. - To, że przyniósł nam wolność, której nie potrafiliśmy sami wywalczyć mimo wielu lat krwawych wysiłków, że stworzył niepodległą Polskę. I.R. - Ale dał jej terytorium i nazwę: Księstwo Warszawskie, które niezbyt przypadły Polakom do gustu. W.Ł. - To prawda, część Polaków zżymała się wówczas. Ale to właśnie malkontenctwo wobec darowanego konia jest naszą cechą charakterystyczną. Proszę mi wierzyć, że gdyby Napoleon stworzył Polskę od Bałtyku po Morze Czarne, Polacy mieliby mu jeszcze za złe, że nie przyłączył Madagaskaru, schedy po Beniowskim! I.R. - Pańskie książki o Napoleonie są bardzo ostre, polemiczne. Z czym Pan walczy? W.Ł. - Z fałszowaniem historii, ze zbyt częstym jeszcze szkalowaniem Bonapartego, który był naszym dobroczyńcą i dotrzymał wszystkich

obietnic, jakie dał Polakom. I.R. - Dość długo utrzymywała się opinia, że pierwsze obietnice wskrzeszenia Polski uzyskała od niego Walewska. W filmie „Marysia i Napoleon” tak to przedstawiono. W.Ł. - W komedii filmowej wszystkie chwyty są dozwolone, ale historyk, który poważnie próbowałby lansować taką teoryjkę, ośmieszyłby się. Napoleon był właśnie tym władcą, który jako pierwszy zdruzgotał uświęconą przez wieki tradycję buduarowych wpływów na politykę. Nie cierpiał wtrącania się kobiet do rządów, a próbującą to czynić poprzez paryskie salony, gdy nie dało się przez jego łóżko, sławną pisarkę, panią de Staël, po kilku ostrzeżeniach wyrzucił z Francji. I.R. - Czy świadomość tego, co Pan teraz powiedział, nie przeszkadzała Panu w oglądaniu „Marysi i Napoleona”? W.Ł. - Nic a nic. Komedia jest zła wtedy, kiedy nie rozbawia, a nie wtedy, kiedy kłamie. Zachwycałem się na tym filmie grą Kazimierza Rudzkiego w roli Talleyranda. Była to pyszna kreacja. Zastanawiałem się, skąd Rudzki tak doskonale znał sekrety psychiki napoleońskiego ministra. I.R. - Natomiast pańscy czytelnicy z pewnością zastanawiają się, skąd Pan zna tyle sekretów doby napoleońskiej. Odkrywa Pan w swoich książkach rzeczy zupełnie nieznane. W.Ł. - W wielu przypadkach są one zupełnie nie znane szerszej publiczności, lecz nie można powiedzieć, że są całkowicie obce spe- cjalistom. Aczkolwiek są i takie sprawy, o których nawet historycy zawodowi nie mieli dotąd najmniejszego pojęcia, a które ja wydobyłem na światło dzienne. Tak jest na przykład z supertajną antynapoleońską operacją komandosów brytyjskich pod kryptonimem „Szachista”, zrealizowaną na terenie Wielkopolski, w Szamotułach. I.R. - Napoleon i Szamotuły? W.Ł. - Tak. W czasie moich studiów na Uniwersytecie Rzymskim w roku 1972 otrzymałem do wglądu tajny memoriał zatytułowany „Chess- player”. Była w nim opisana brawurowa akcja zespołu brytyjskich desperados, którzy pod dowództwem Beniamina Bathursta próbowali porwać Napoleona na terenie Prus. Dokonali tego w roku 1806 w Szamotułach i dopiero kiedy dotarli ze swą ofiarą do Kołobrzegu, okazało się, że zamiast Cesarza mają jego sobowtóra, którego kontrolujący całą grę kontrwywiad francuski sprytnie im podsunął. Wspomniałem o tym w przypisach do „Empirowego pasjansa” i „Cesarskiego pokera”, a dokładnie opisałem w książce „Szachista”. I.R. - Ilu sobowtórów miał Napoleon? W.Ł. - Kilku, nikt nie wie dokładnie, ilu. Mnie znanych jest kilku rzeczywiście wybornych, łudząco podobnych do Cesarza. Wyszukiwał ich i charakteryzował zastępca szefa kontrwywiadu francuskiego i kontroler osobistej ochrony Napoleona, sławny Alzatczyk Karol Schulmeister, zwany „cesarzem szpiegów”. Dla nas, Polaków, interesujące jest to, że sobowtórem użytym przez Schulmeistra dla storpedowania akcji brytyjskiej był Polak, zakonnik z Gostynia. Kiedy o tym przeczytałem we wspomnianym memoriale, pojechałem do klasztoru filipinów w Gostyniu i w tamtejszym archiwum odszukałem jego dossier. Nazywał się Stefan

Błażewski. I.R. - Między Rzymem a Gostyniem był chyba i Londyn? W.Ł. - Musiał być, gdyż jedna ze ścieżek moich poszukiwań dotyczących „Szachisty” prowadziła tropem Bathursta. Zawsze najbardziej pasjonujące jest ściganie tajemnicy. Kiedy podliczam w swoim życiu te godziny, których na pewno nie zmarnowałem, to są to zawsze owe wędrówki sekretnymi szlakami ścieżek donikąd. I.R. - Czy w tym przypadku też była to ścieżka donikąd? W.Ł. - Częściowo. Beniamin Bathurst zniknął nagle w roku 1809 i nigdy nie znaleziono jego ciała. Do dzisiaj historycy nie wiedzą, co się z nim stało. Mnie udało się znaleźć sporo dowodów na to, że ukrył się i od tej pory żył pod zmienionym nazwiskiem, dokonał więc swego rodzaju reinkarnacji, ale nie wszystko udało mi się tu wyjaśnić. I.R. - A w ogóle wierzy Pan w buddyjską reinkarnację? W.Ł. - Nie wierzę ani w reinkarnację, ani w UFO, ani w duchy, ani w ogóle w nic, czego nie można namacalnie udowodnić, poza Bogiem, na istnienie którego żadnych materialnych dowodów mi nie potrzeba, wystarczy mi moja wiara. Z drugiej jednak strony, zdając sobie sprawę z tego, jak prymitywna jest nasza współczesna nauka i medycyna, wyznaję zasadę: nie ma rzeczy niemożliwych. I.R. - Czy istnieje dla Pana w okresie napoleońskim, który Pan tak zna, jakaś rzecz, jakieś wydarzenie, słowem jakaś tajemnica, której nie jest Pan w stanie rozgryźć? W.Ł. - Jest taki człowiek, którego nazywam „Wielki Joker”, a który był szefem międzynarodowego sprzysiężenia bonapartystów, próbującego uwolnić Napoleona ze Świętej Heleny. Tropię go od lat, znam wiele jego ruchów w tej grze, a do dzisiaj nie wiem nawet, jak się nazywał! I.R. - Czy był Pan już we wszystkich miejscach upamiętnionych przez Napoleona? W.Ł. - Jeszcze nie, chociaż staram się dotrzeć wszędzie. Najdalszy, jak do tej pory, skok to wizyta w Nowym Orleanie, gdzie agenci „Wielkiego Jokera” zbudowali dla Napoleona dom, mający być Cesarzowi azylem po ucieczce ze Świętej Heleny. Zrobiłem dużo zdjęć tego legendarnego Napoleon’s House. Miałem zresztą, jeżdżąc po Luizjanie, dość komiczną przygodę na szlaku napoleońskim. Otóż, kiedy znaleźliśmy się wraz z moim przyjacielem Jerrym Chlebowskim kilkadziesiąt kilometrów od Nowego Orleanu, przeglądając mapę zauważyłem miasteczko Napoleonville i namówiłem Jerry’ego, byśmy tam pojechali. Była to zapadła dziura, do której z ledwością dotarliśmy polnymi drogami, po czym zaczęliśmy szukać jakichkolwiek napoleońskich śladów usprawie- dliwiających jej nazwę. W celu zasięgnięcia informacji wstąpiliśmy do sklepu i nawiązaliśmy rozmowę z właścicielem. Był prawdziwie zachwycony tym, że interesuje nas Napoleon i - co ciekawe - okazał się, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, dobrym znawcą epoki. Przez pół godziny dyskutowaliśmy żarliwie na temat Cesarza, po czym pożegnaliśmy się serdecznie wznosząc okrzyk: „Vive l’empereur!”. Będąc już w drzwiach przypomniałem sobie, po co tu weszliśmy. Odwróciłem się więc i zapytałem, czy są w miasteczku jakieś pamiątki po Napoleonie. Właściciel

stropił się i po chwili milczenia odparł lekko zażenowany: „Proszę Pana, to miasto wzięło nazwę od Napoleona Webstera, który był tutaj nauczycielem...”. W tym momencie Jerry wybuchnął takim śmiechem, że aż szyby się zatrzęsły. Tak więc z Napoleonville nie przywiozłem żadnych pamiątek, ale jak Pani widzi, mam ich, obok książek, unikatowych medali, monet, dokumentów i sztychów, sporo. Mam nawet rośliny z ogrodu w Longwood, gdzie zmarł Napoleon. I.R. - Jako pierwszy stwierdził Pan, że Napoleona otruto. W.Ł. - Byłem pierwszy w Polsce, ale na świecie drugi. Pierwszy był szwedzki lekarz, doktor Forshufvud, a ja do jego odkryć dodałem w „Empirowym pasjansie” swoje, udowadniając ponad wszelką wątpliwość, że Bonapartego zamordowano. I.R. - Kto to zrobił? W.Ł. - Według wszelkiego prawdopodobieństwa jego formalnie najwierniejszy sługa, hrabia Montholon, ale tutaj dochodzenia moje i Forshufvuda nie dają stuprocentowej gwarancji. I.R. - Czy będzie Pan jeszcze pisał o Napoleonie? W.Ł. - Będę musiał. Kiedy się nosi etykietkę „ostatniego bonapartysty”, to po prostu „noblesse oblige”. Ale już nie tak często. Może w przyszłym roku zabiorę się do pisania pracy o podziemnej wojnie masonerii z Napoleonem. Jedną z tych tajemnic , które znam i które chcę ujawnić, jest fakt, że nie Waterloo, lecz krecia robota wolnomularzy zadecydowała o upadku „boga wojny”. Waterloo było tylko gwoździem do trumny. Rozmawiała: IWONA RAJEWSKA „PANORAMA PÓŁNOCY”, 23-30 grudnia 1979

Dług wobec Napoleona spłaciłem TADEUSZ KOZŁOWSKI, JACEK BUKOWSKI - Czytelnicy „Wysp zaczarowanych”, „Francuskiej ścieżki”, „Cesarskiego pokera”, „Szuańskiej ballady”, „Empirowego pasjansa”... przekonali się, że wyprawy w przeszłość z Waldemarem Łysiakiem pozwalają im również przeżywać historię. WALDEMAR ŁYSIAK - Zmuszenie odbiorcy, by przeżywał lekturę jako czytelnik to tylko kwestia warsztatu literackiego i trochę wyuczonej magii, żonglerki słowem. Czymś równie ważnym jest dla mnie zmuszenie odbiorcy, by przeżywał tę lekturę jako obywatel swego czasu i swego kraju. Historia stała się dla mnie w moich pierwszych książkach trochę iluzjonistyczną tubą do mówienia o współczesności. Proszę pamiętać, że debiutowałem w roku 1974, w połowie owej dekady zdominowanej terrorem „propagandy sukcesu”, kiedy chcąc grać rolę błazna- prawdomówcy trzeba było uciekać się do historycznych przebrań. Moi czytelnicy, co wiem z wielu listów, doskonale rozumieli tę grę. T.K., J.B. - Wybrał Pan w tym celu etap historii, który zwiemy napoleońskim. Dlaczego? W.Ł. - W jednej z moich książek, noszącej tytuł „MW” (Muzeum Wyobraźni), napisałem, że na tym najlepszym ze światów „często drogę wybierają drzwi, a nie człowiek”. Inicjatywa mojego ojca, a więc tradycja rodzinna, sprawiła, że zostałem „zainfekowany” właśnie epoką empire’u. T.K., J.B. - To jeszcze nie tłumaczy emocjonalnego zaangażowania... W.Ł. - Ta temperatura ma dwie przyczyny. Po pierwsze każdy z nas uwikłany w potrzaski, które stawia życie, i przyduszony ciśnieniem tej naszej cholernie pragmatycznej, odczłowieczającej epoki, potrzebuje od czasu do czasu jakiejś aspiryny, by nie zwariować, i jakiejś enklawy, do której może się schronić przed codziennością. Taką aspiryną jest dla mnie muzyka lub piosenki Bułata Okudżawy bądź Elvisa Presleya, psychiczny zaś azyl uczyniłem sobie w młodości z doby napoleońskiej. W przedmowie do „Empirowego pasjansa” opisałem go jako mistyczną kotlinę zamkniętą ścianami gór, do której uciekałem na te moje terapeutyczne „urlopy” od rzeczywistości, gdy było mi źle. Trawestując Alejo Carpentiera - dzięki tej kotlinie nie musiałem „dusić się w świecie zjawisk realnych, w którym wyznaczona nam została era Człowieka-sługi, kiedy dusz nie sprzedaje się diabłu, lecz Księgowemu albo Dozorcy galerników”. Tak więc zaciągnąłem wobec epoki napoleońskiej dług wdzięczności. Uważam, że czterema z dziewięciu moich wydanych książek już go spłaciłem, dlatego obecnie realizuję inne moje pasje, czego dowodem jest choćby powieść współczesna „Flet z mandragory”. T.K., J.B. - Wspomniał Pan o dwóch przyczynach. A ta druga? W.Ł. - To fascynacja postacią Napoleona Bonaparte. Kiedy jeszcze przed maturą pochłaniałem produkty naszej powojennej historiografii na jego temat, doznałem swoistego szoku. Ten człowiek spełnił solennie

wszystkie obietnice, jakie dał Polakom: pobił i przegnał naszych zaborców, wskrzesił niepodległą Polskę, której sami nie potrafiliśmy wywalczyć w krwawych powstaniach, słowem stał się naszym największym sojusznikiem i dobroczyńcą, za co nasza powojenna historiografia zapłaciła mu czarną niewdzięcznością, obrzucając stekiem fałszywych oskarżeń, przekłamanych interpretacji i nawet paszkwilanckich wyzwisk (vide najno- wsza praca wydana przez Wiedzę Powszechną, ponadpięciusetstronicowe dzieło „Europa i świat w epoce napoleońskiej”). Dlatego w moich książkach starałem się oddać Napoleonowi sprawiedliwość, zgadzam się bowiem całkowicie z tezą jednego z najuczciwszych naszych historyków współczesnych, profesora Jerzego Łojka: „Napoleon zrobił w końcu dla Polski więcej niż jakikolwiek inny mąż stanu Europy i świata w ciągu ostatnich trzech stuleci, po dzień dzisiejszy (...). Gdyby nie Napoleon, przez cały XIX wiek obowiązywałaby konwencja rosyjsko-prusko- austriacka ze stycznia 1797 roku o wytarciu na zawsze imienia Polski z jakichkolwiek aktów publicznych i prawno-państwowych”. T.K., J.B. - Zacytujemy w takim razie profesora Łojka: „Trudno wątpić, że przyszłe dzieła Łysiaka będą coraz bardziej ważyły na społecznym odbiorze historii i literatury w naszym kraju (...). Jest to wybuch pisarstwa fascynującego typem narracji, chociaż stwierdzić trzeba - czasami irytującego swobodą w łączeniu konkretnych ustaleń z własnym poetyckim marzeniem. Autor jest w równym stopniu badaczem-historykiem, co poetą, marzycielem i nawet mistykiem”. W.Ł. - Zgoda. Przede wszystkim jestem pisarzem i chociaż mój warsztat historiograficzny jest rzetelny, mam prawo do subiektywizowania moich projekcji literackich, bo - jak już powiedziałem - pisząc o przeszłości, przede wszystkim pragnę godzić metaforą we współczesność. Podkreślanie naszych silnych związków ze światem Napoleona było z mojej strony podkreślaniem naszej absolutnej przynależności do świata cywilizacji, kultury i idei śródziemnomorskiej! Zajmowanie się historią może się wyda- wać głupie tym, którzy biorą za dobrą monetę słowa Leloucha, iż „idiotyzmem jest zajmowanie się jakimkolwiek innym wiekiem, gdy ma się do dyspozycji wiek XX”. Dla mnie ta moneta jest fałszywa. Historia nie jest dla mnie czasem przeszłym. T.K., J.B. - Czy nie przesadza Pan z „uczłowieczaniem” historii? Preferuje Pan tradycyjny model historiograficzny, w którym wszystko kręci się wokół wielkich ludzi, wodzów, królów i mędrców. Ma Pan na przykład wyraźną tendencję do napoleonocentrycznego spojrzenia na swoją ulubioną epokę. W.Ł. - Wiem, że to z naukowego punktu widzenia niemodne. Modne jest pokazywanie historii przez procesy społeczne, ekonomiczne itp. Tylko że w tych procesach historia zanudziła się na śmierć. Historiografia jest według mnie nie tylko nauką, lecz i sztuką, a sztuka zniesie wszystko oprócz jednego - nudy! Ukazywanie przeszłości tylko lub głównie przez „procesy” wyjaławia glob minionych wieków z ludzi tak jakby to była martwa planeta. W ten właśnie sposób historiografia gubi zwolenników. T.K., J.B. - W swoich polemikach z profesjonalną historiografią ma Pan bardzo ostry język. Lubią Pana za to czytelnicy, ale też mnoży Pan w ten

sposób liczbę swoich wrogów. W.Ł. - Wiem, ale mocni wrogowie to jeszcze nie tragedia, to czasami nobilituje na zasadzie: pokaż mi swoich wrogów, a powiem ci, kim jesteś. Kiedy już dobrze pozna się życie, zaczyna się szanować ów stary bon-mot: „Boże, strzeż mnie od przyjaciół, z wrogami poradzę sobie sam!”. T.K., J.B. - Jaka jest Pana reakcja na następującą opinię jednego z naszych historyków: „Łysiak, Łysiak... proszę przy mnie nie wymieniać tego nazwiska!”. W.Ł. - Jestem zachwycony. Naprawdę! Gdyby ten historyk powiedział: Łysiak... a kto to jest? - to bym się zmartwił. Wiem, iż wielu historyków traktuje mnie jako zagrożenie wręcz biologiczne, ale wiem również, że przeciwko takiemu zagrożeniu negacja na zasadzie „nie, bo nie” jest kiepską szczepionką. Walczyć trzeba argumentem, chyba że go brak, wówczas pozostaje tylko „nie, bo nie”. T.K., J.B. - Czy zgodzi się Pan z tym, że we wrogim stosunku niektórych historyków do Pana jest nienawiść naukowca do dyletanta? W.Ł. - Tak, jest w tym coś z tego, ponieważ ja z wykształcenia jestem architektem i historykiem sztuki, a więc dla zawodowego historyka intruzem, który wkracza bez odpowiedniego dyplomu na cudzy teren. A jako że uprawiam również literaturę piękną, powieści i nowele, zawodowi literaci powinni mieć mnie za dyletanta, ponieważ nie kończyłem polonistyki na uniwersytecie. Żartuję, oczywiście, i chciałbym jeszcze przez chwilę utrzymać się w tej tonacji. Otóż panom historykom, których gniewa mój „dyletantyzm”, poleciłbym przeczytać to, co napisał Artur Schopenhauer... chwileczkę, zaraz znajdę... Proszę: „Dyletanci, dyletanci! Cóż to znaczy?! Tak nazywani są ludzie uprawiający jakąś naukę lub sztukę z zamiłowania i z zapału do niej! Tak lekceważąco wyrażają się o nich ci, którzy zajmują się tym samym profesjonalnie dla zysku, z miłości do pieniędzy, które można na sztuce i nauce zarobić. Dla fachowca przedmiot jego pracy jest tylko środkiem, podczas gdy dla dyletanta nadrzędnym celem. I tylko on oddaje się bez reszty jakiejś sprawie, bo zajmuje się nią nie tylko umysłem, lecz i sercem, uprawia ją con amore. Tacy ludzie zawsze tworzyli rzeczy największe”. Żeby było jeszcze śmieszniej - sam również jestem naukowcem na etacie, pracownikiem naukowym Instytutu Historii Sztuki i Architektury PW. I nie przeczę, że zajmując się historią, głównie okresu napoleońskiego, rzucam profesjonalnym historykom rękawicę. T.K., J.B. - Ma pan przewagę, czego dowodem jest to, że pańskie książki z miejsca wchodzą na listę bestsellerów. A przekazuje Pan w nich zupełnie inną historię niż ta, do której przyzwyczajono nas w szkole. W.Ł. - Właśnie dlatego to robię, że szkoła przyzwyczaja do rożnych dziwnych rzeczy, z którymi nie mogę się zgodzić. Ale to nie tylko sprawa treści, także formy. Nie ma żadnego sensownego powodu, powtarzam, żadnego, dla którego dzieło historyczne nie może być jednocześnie cenną pracą naukową i czytadłem wciągającym tak, jak kryminał wciąga wielbicieli kryminałów. Tę prawdę znali doskonale nasi dawni historycy, choćby Askenazy, ale zdążono o niej zapomnieć.

T.K., J.B. - To mi przypomina, że Szymon Kobyliński nazwał Pana na łamach „Polityki” „kimś na kształt nowego Askenazego”. Ale Askenazy był profesjonalnym historykiem typu akademicko-laboratoryjnego, a dopiero zawodowi popularyzatorzy „sprzedawali” jego tezy szerszej publiczności. Czy to nie jest właściwy podział ról? W.Ł. - Askenazy, podobnie jak cała plejada znakomitych polskich historyków przedwojennych, Kukiel, Skałkowski et consortes, nie potrzebował tego. Geniusz tych badaczy polegał między innymi na tym, że ich fundamentalne prace, do dzisiaj cieszące się międzynarodową renomą w środowiskach historycznych, były w równym stopniu źródłowymi bazami dla świata nauki, co i pasjonującymi czytadłami dla zwykłych „zjadaczy historii”. Kwestia talentu literackiego. Połączenie tych dwóch walorów jest obecnie uważane na Zachodzie za ideał, podczas gdy większość polskich historyków doby obecnej pisze prace dobre od strony warsztatu badawczego, ale tak fatalnie podane literacko, że kolejowy rozkład jazdy to w porównaniu z tym lektura do czytania z wypiekami na twarzy. To między innymi pogłębia obserwowane od lat smutne zjawisko ucieczki młodzieży od historii. T.K., J.B. - Czy gdyby nie bariera językowa, to byłby Pan oceniony jako znawca Napoleona również w jego ojczyźnie? W.Ł. - Tak. To już się właściwie stało. Polemizowałem ostro z francuskim historykiem Rétif de la Bretonnem, o czym pisał między innymi „Paris Match”. Drukuję w historycznych periodykach zagra- nicznych, na przykład w mediolańskiej „Historii”. Zamawiają u mnie artykuły pisma radzieckie, bułgarskie, jugosłowiańskie i holenderskie. Poza tym moje książki są recenzowane przez prasę polonijną; niedawno otrzymałem z Londynu najnowszą recenzję „Empirowego pasjansa”. Książka ta jest tłumaczona obecnie w Argentynie. T.K., J.B. - W „Życiu Literackim” napisano o Panu, że Łysiak to „zjawisko, które egzystuje obok lub mimo koterii i kawiarnianych stolików”. Nie sposób nie zadać Panu ulubionego pytania rodaków: Panie Łysiak, kto za Panem stoi? W.Ł. - Mam nadzieję, że Pan Bóg, Cesarz Napoleon i książę Józef Poniatowski. T.K., J.B. - I nikt więcej? W.Ł. - To jeszcze za mało? T.K., J.B. - Czy to prawda, że na obronę swej rozprawy doktorskiej, poświęconej doktrynie fortyfikacyjnej Napoleona, poszedł pan w dżinsach i pepegach? Wydarzenie to uchodzi za legendarne i podaje się je jako anegdotę, ostatnio nawet w „Kobiecie i Życiu”? W.Ł. - To prawda, wybuchł wtedy mały skandal. A ja po prostu uważałem, że nieważne jest, jak człowiek jest ubrany, byle nie brudno, lecz to, co zrobił... Może już skończymy. Napije się Pan koniaku? T.K., J.B. - Jakiej marki? W.Ł. - „Napoleon”. T.K., J.B. - Innego Pan nie ma? W.Ł. - Inny w moim domu?!

Rozmawiali: TADEUSZ KOZŁOWSKI, JACEK BUKOWSKI Połączone fragmenty dwóch wywiadów (w „RTV” 22-28 grudnia 1980 i w „Sztan- darze Młodych” 8-9 maja 1979), których duże partie (tak pytania, jak i odpowiedzi) dublowały się treściowo.

Jasna Góra w dobie Napoleona Niewiele polskich świątyń poszczycić się może tak bogatą, pełną przejmujących swym bohaterstwem epizodów historią, jak słynny klasztor oo. paulinów na częstochowskiej Jasnej Górze. Jednakże tylko znakomita obrona Jasnej Góry w czasie najazdu szwedzkiego w roku 1655 znana jest szerszym kręgom społeczeństwa. Tymczasem równie ważne były oblężenia klasztoru w roku 1702 i w okresie konfederacji barskiej oraz w epoce napoleońskiej. O tych ostatnich chcę opowiedzieć. Po błyskawicznym zwycięstwie nad Prusami (bitwy pod Jeną i Auerstaedt), w październiku 1806 roku olbrzymia machina wojenna Wielkiej Armii napoleońskiej zaczęła toczyć się na wschód. Straszliwy, miażdżący wszystko po drodze taran przekroczył Odrę, pędząc przed sobą ogarniętych paniką i zdemoralizowanych bezprzykładną klęską Prusaków. Twierdze pruskie padały jedna po drugiej, nie stawiając praktycznie żadnego oporu. Polacy nie zawsze czekali na nadejście Francuzów. Tak na przykład 7 listopada dawni insurekcyjni generałowie, Skórzewski i Lipski, zdobyli własnymi siłami Kalisz, inny zaś oddział powstańców polskich zajął fortecę w Łęczycy, skąd Prusacy uciekli bez walki. Coraz większe połacie kraju przechodziły w ręce żywiołu polskiego, rozentuzjazmowanego nadzieją na odzyskanie niepodległości. W rękach pruskich wciąż jednak pozostawał jeden silny bastion - twierdza częstochowska, na którą Prusacy bardzo liczyli. Konieczność jak najszybszego jej zdobycia stała się dla Polaków i Francuzów sprawą oczywistą. Z Kalisza zajętego przez wojska korpusu marszałka Davouta poczęły rozlewać się po okolicy podjazdy kawaleryjskie. Pierwszym z nich był oddział wysłany przez pułkownika Guyona. Cel - zaskoczyć i opanować fortecę częstochowską. Tak zaczęła się, trwająca niespełna sześć lat, napoleońska epopeja Jasnej Góry. Zadanie dowodzącego podjazdem podpułkownika Dechampsa, szefa szwadronu francuskiego 12 Pułku Strzelców Konnych z korpusu marszałka Davouta, było niezwykle trudne. Mając pod sobą garstkę kawalerzystów (stu dwudziestu szaserów), pozbawiony piechoty i dział oblężniczych, nie mógł nawet marzyć o zdobywaniu fortec. Chociaż... nieraz już przecież zaskoczenie w połączeniu z obłędnym strachem paraliżującym Prusaków na sam dźwięk imienia Cesarza, dawało nadspodziewane efekty. Dechamps pamiętał dobrze, jak to niedawno najpotężniejsza twierdza pruska Szczecin, doskonale zaopatrzona i uzbrojona, skapitulowała haniebnie w obliczu kilkuset francuskich huzarów, co graniczyło z cudem. 17 listopada podjazd, wzmocniony liczącym sto pięćdziesiąt koni oddziałem pospolitego ruszenia polskiego pod dowództwem inicjatora powstania kaliskiego, kapitana artylerii Kaspra Miaskowskiego, stanął w mieście. W twierdzy zamknął się wraz z batalionem piechoty dowodzący garnizonem pruskim major Handt.

Obejmująca klasztor jasnogórski twierdza częstochowska leżała na wzgórzu panującym nad całą okolicą i niewielkim miastem, liczącym sobie podówczas niecałe trzy tysiące ludzi. Jej silne umocnienia składały się z uformowanych w kwadrat czterech bastionowych frontów długości stu sążni i z małego „półksiężyca” przed bramą. Wały wzmocnione murem o wysokości dwudziestu pięciu stóp otaczała szeroka i głęboka sucha fosa o nie obmurowanej przeciwskarpie i pozbawiona krytej drogi, a zatem stosunkowo nietrudna do sforsowania. Z wałów szczerzyło swe paszcze w kierunku oddziału francusko-polskiego dwadzieścia sześć dział. Zaskoczenie nie udało się i Dechamps zrozumiał, że od tej chwili czas gra przeciwko niemu. Kawalerią rzadko zdobywa się twierdze, jeśli więc w przeciągu dwudziestu czterech godzin nie wymyśli czegoś rewelacyjnego, to przegra i będzie musiał czekać na nadejście oddziałów oblężniczych. Ale Dechamps nie lubił przegrywać, a graczem był dobrym. Wiedział, że na przeciwnika dysponującego silniejszą kartą istnieje tylko jedna metoda - blef jeśli go umiejętnie rozegrać. Na jego rozkaz Miaskowski ściągnął z okolicy tłumy włościan i kazał w nocy rozniecić setki ognisk dookoła klasztoru. Strwożeni Prusacy ujrzeli w ciemności niezliczone „ognie biwakowe”, mrowie przemykających się w ich blasku cieni i pędzących konno oficerów ordynansowych”. Chóralne okrzyki: „Vive l’emperur!”, strzały, „dyslokacje oddziałów”, upewniły ich, że mają do czynienia z potężną masą wojsk. Upiorną nocną scenerię potęgowały głośne modlitwy zakonników, szarpiąc i tak już stargane do granic nerwy obrońców. Nie mieli żadnych złudzeń co do tego, za czyje zwycięstwo modlą się oo. paulini. Toteż gdy w twierdzy pojawił się francuski parlamentariusz, butnie żądając bezzwłocznej kapitulacji, garnizon natychmiast złożył broń. Tekst kapitulacji podpisany 18 listopada 1806 roku ustalał, że załoga po złożeniu broni wysłana będzie do Francji, oficerowie zaś zwolnieni na słowo, iż przed wymianą ich nie będą walczyć przeciwko Francji i jej sprzymierzeńcom. Oficerowie Polacy, którzy służyli w armii pruskiej, otrzymali możliwość wstąpienia pod sztandary narodowe. Nowym, polskim komendantem twierdzy, mianowany został stary wiarus, kapitan Wosiński, „zaszczycony tak męstwem, jak też i ranami”. Na razie nie miał podkomendnych, ale szybko się o nich postarał. Przywrócona ojczyźnie Jasna Góra (Częstochowę objęło w 1807 roku terytorium utworzonego przez Napoleona Księstwa Warszawskiego) niedługo czekała, by jeszcze raz w swej historii stać się symbolem bohaterskiego oporu przeciwko najeźdźcy. Nastąpiło to w roku 1809. 14 kwietnia 1809 roku wojska austriackie pod dowództwem arcyksięcia Ferdynanda d’Este przekroczyły granice Księstwa, uderzając trzydziestotysięcznym korpusem w kierunku na Warszawę (efektem była sławna bitwa pod Raszynem i zajęcie przez Austriaków stolicy, z której później musieli ustąpić po zwycięskiej kampanii galicyjskiej księcia Józefa Poniatowskiego). Równocześnie wódz austriacki skierował trzytysięczny, wydzielony oddział pod dowództwem generała-majora Bronowacky’ego w celu zdobycia Częstochowy. Po przejściu Przemszy pod Sławkowem oddział Bronowacky’ego stanął 17 kwietnia pod murami Jasnej Góry.

Rozpoczęło się oblężenie. Z rozkazu cesarskiego namiestnika w Księstwie Warszawskim, marszałka Davouta, komendantem twierdzy był natenczas Kajetan Stuart, postać niezwykła, nader malownicza, jeden z najznakomitszych oficerów polskich doby napoleońskiej. Noszący w żyłach królewską krew, Szkot z pochodzenia, w prostej linii potomek Marii Stuart, syn Jana Stuarta sprowadzonego z Francji przez króla Stanisława Augusta - Kajetan Stuart - rozpoczął swą karierę wojskową jeszcze w Legionach Polskich generała Henryka Dąbrowskiego. Uzyskał tam stopień kapitana i przebywając w roku 1806 w Wenecji, na pierwszą wieść o działach Napoleona grzmiących nad Wisłą rzucił wszystko i popędził do swej drugiej ojczyzny. Mianowany majorem (3 kwietnia 1809 roku) objął dowództwo garnizonu częstochowskiego, by swą heroiczną postawą i nieugiętym duchem oporu przypomnieć świetlaną postać księdza Augustyna Kordeckiego. Rozporządzał Stuart siłą niewielką: sześciuset pięćdziesięcioma ludźmi piechoty, siedemdziesięcioma artylerzystami, sześćdziesięcioma saperami i trzydziestoma konnymi. Stan twierdzy również nie był najlepszy. Do ostatniej chwili saperzy reperowali zdewastowane wały i parapety. Pierwsze szturmy Austriaków nie przyniosły żadnych rezultatów. Nie posiadając artylerii oblężniczej, Bronowacky nie potrafił „ugryźć” umocnień i musiał ograniczyć się do blokady. 21 kwietnia oddział Bronowacky’ego odwołano. Ale chwila wytchnienia okazała się dla obrońców bardzo krótka. 2 maja pod twierdzą ukazały się wojska pułkownika Grammonta. Młodszy od swego poprzednika, żądny sławy Grammont postanowił rozdeptać „ten nędzny kurnik” za wszelką cenę. Rozpoczęły się wściekłe szturmy, jednak wszystkie zostały odparte. „Nędzny kurnik” nie tylko się bronił, lecz także dotkliwie kąsał. Walczyli żołnierze, zakonnicy i nawet ludność cywilna. Późniejszy raport Stuarta mówi o czynnym udziale w walkach obronnych tak zwanej Gwardii Narodowej z przedmieść Świętej Barbary, Krzepic i Kłobucka - każdy chciał być obrońcą Jasnej Góry. Cały naród, a także wojsko kontynuujące manewr galicyjski zapartym tchem śledziło obronę Częstochowy. Stała się ona znowu źródłem otuchy dla ojczyzny. I tak jak w roku 1655 - nie zawiodła. Stuart nie zamierzał poprzestać na obronie. Po odparciu paru szturmów, śmiałą wycieczką z 15 na 16 maja uderzył na Grammonta i po zażartej walce rozbił go i odrzucił od twierdzy, po czym zostawiwszy w niej jedną kompanię piechoty, z resztą swych oddziałów ruszył w pole, znosząc garnizony austriackie (między innymi w Koziegłowach i Policy). Jasnogórski „kurnik” jeszcze raz upokorzył nieprzyjaciela. Było to już jednak ostatnie zwycięstwo twierdzy. Następne oblężenie Częstochowy nastąpiło w roku 1813, gdy po klęsce wyprawy na Moskwę pułki polskie i francuskie cofały się na zachód. 25 marca 1813 roku pod Częstochowę podszedł dziewięciotysięczny korpus carski generała Sackena, który wezwał nowego komendanta, pułkownika Górskiego, do poddania. Usłyszawszy odmowę Sacken rozpoczął atak na twierdzę przy pomocy ciężkich dział i piechoty. W sztabie armii polskiej

rozpatrywano możliwość odsieczy dla Jasnej Góry, jednakże książę Józef, naczelny wódz, spętany w inicjatywie wojennej przez udających akurat sprzymierzeńców Austriaków, nie odważył się na tę akcję zaczepną i rozpoczął marsz na Kraków. Decyzja ta wywołała powszechne wrzenie w armii, rwącej się na odsiecz Częstochowie. Tymczasem twierdza broniła się zaciekle, odpierając parokrotne szturmy. Opublikowane w 1964 roku w ZSRR raporty sztabowe Sackena świadczą o dużych stratach poniesionych przez wojska oblężnicze. Tak na przykład, 27 marca artyleria twierdzy podpaliła stanowiska oblężnicze. Zginął ulubieniec armii carskiej, major 39 Pułku Jegierskiego - Spieszka. Wreszcie jednak, po dziesięciodniowej obronie, mając zniszczone mury, spalone magazyny i odciętą wodę, twierdza padła. 5 kwietnia poddało się pięćdziesięciu jeden oficerów i tysiąc stu dwudziestu sześciu podoficerów i żołnierzy. Tak zakończyła się napoleońska epopeja Jasnej Góry, epopeja, której początek przypadł na okres powstawania Księstwa Warszawskiego i której koniec był Księstwa tego upadkiem. Jeszcze raz więc w historii Polski losy Jasnej Góry sprzęgły się nierozerwalnie z losami całej ojczyzny „WTK”, 30 września i 7 października 1979

Nadwiślański kopciuszek generała Moranda Dopisek do wydania książkowego Szkic ten, opublikowany przeze mnie po raz pierwszy w roku 1973 w „Stolicy”, w wersji opartej wyłącznie na źródłach krajowych, został przedrukowany w roku 1980 w języku angielskim w kwartalniku reklamowym LOT, „Kalejdoskop”. Dzięki temu na pokładzie samolotu rejsowego wpadł w ręce potomka generała w prostej linii, pana Jean-Louis Moranda, który wkrótce potem nawiązał ze mną kontakt listowny, prosząc o podanie polskich źródeł. W rewanżu przysłał mi kserograficzne odbitki rodzinnych dokumentów, tyczących sławnego pradziadka i polskiej prababki (a także zupełnie nie znaną w Polsce ikonografię), co pozwoliło mi uzupełnić kilka faktów i skorygować parę szczegółów (efektem jest wersja poniższa), a i tak niektórych rzeczy nie udało się wyjaśnić do końca (na przykład daty i miejsca ślubu kościelnego, daty śmierci pani Morand etc). Mimo wszystko obecna wersja jest pierwszym w Polsce wiarygodnym tekstem o generałowej, w przeciwieństwie do bałamuctw, które wypisywano o niej dotychczas, co świadczy między innymi o tym, jak zawodne może być korzystanie wyłącznie ze źródeł rodzimych. Gdy w końcu roku 1806 armia napoleońska osiągnęła linię Wisły, pędząc precz zaborców, w Warszawie zaczął się wielomiesięczny festiwal szczęścia narodowego, pełen szampańskich balów, fet i wielkich nadziei. Francuzi sarkali nieco na polskie „królestwo błota” (była późna jesień, przechodząca w zimę), lecz wszelkie niewygody i kłopoty aklimatyzacyjne wyrównywała im z nawiązką gościnność Polaków, a jeszcze bardziej piękność Polek, dla których potracili głowy i pamięć o swych paryskich bogdankach. W rezultacie, pomijając amory niższych oficerów i żołnierzy, najsławniejsi dygnitarze i wojskowi francuscy zadurzyli się w Polkach: rezydent Serra - w Walentynowej Sobolewskiej; „król dyplomatów”, minister spraw zagranicznych Talleyrand - w siostrze księcia Józefa, Teresie Tyszkiewiczowej; generał Andreossi - w Karolinie Jelskiej; Karol de Flahaut i marszałek Joachim Murat (późniejszy król Neapolu) - w Annie Potockiej etc. Wasylewski wiedział, co robi, wkładając w usta empirowej Polki wyznanie: Polskie kochanie we francuskim kepi, Każda z nas miała swego księcia Pepi. Ceniona w pierwszej połowie XIX wieku pisarka i pamiętnikarka, w dobie napoleońskiej żona prefekta departamentu warszawskiego, Anna Nakwaska, pisała: „Zgoła widać, że Polki mają szczęście chwytać Francuzów za serce”.