Zeruya Shalev
CO NAM ZOSTAŁO
Przełożyli Anna Halbersztat i Bartosz Kocejko
Spis treści
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
Podziękowania
Przypisy
Rozdział pierwszy
Czy to pokój zrobił się większy, czy ona się skurczyła? A przecież
jest to najmniejszy pokój w mieszkaniu, malutkim jak chusteczka do
nosa, i teraz, kiedy od rana do wieczora leży w łóżku, wymiary pokoju
zdają się rosnąć, a dojście do okna wymaga kilkuset kroków,
kilkudziesięciu godzin, kto wie, czy życia jej na to starczy. Reszta życia,
czy raczej ostatnia prosta, w czasie, jaki był jej dany, jawiła się jako coś
absurdalnie wiecznego, bo takie istnienie pozbawione jakiegokolwiek
ruchu mogło trwać bez końca. To prawda, że jest wychudzona i mizerna,
lekka jak zjawa, to prawda, że byle podmuch mógłby ją strącić z łóżka,
najwidoczniej jedynie ciężar kołdry sprawia, że nie unosi się
w powietrzu, nie dryfuje po całym pokoju, to prawda, że byle podmuch
może zerwać ostatnią nić, która łączy ją z życiem, ale kto w ogóle zada
sobie trud, by dmuchnąć w jej stronę.
Tak, jeszcze przez lata będzie leżeć tu, pod ciężką kołdrą, patrzeć,
jak jej dzieci starzeją się, a wnuki dorastają i wychodzą na ludzi. Tak,
z gorzką obojętnością skażą ją na życie wieczne, bo, jak przyszło jej
nagle do głowy, umieranie także wymaga wiele wysiłku, niemałej
żywotności od przyszłego zmarłego i jego otoczenia, wymaga
osobistego zaangażowania i mnóstwa zachodu, jak przy urządzaniu
przyjęcia urodzinowego. Aby umrzeć, potrzeba też pewnej dozy miłości.
A być może ona nie była wystarczająco kochana, być może sama nie
kochała dość mocno. Nawet by się to stało.
Nie, żeby nie przychodzili, niemal codziennie ktoś z nich do niej
wpada, siada w fotelu naprzeciwko, niby interesuje się jej
samopoczuciem, ale ona wyczuwa starą urazę, dostrzega zerkanie na
zegarek, słyszy westchnienie ulgi, kiedy zaczyna dzwonić ich komórka.
Od razu zmienia się ich głos, staje się energiczny, pełen życia, a z gardeł
dobywa się śmiech, jestem u mamy, informują w końcu rozmówcę,
obłudnie przewracając oczami, zadzwonię, jak wyjdę, z powrotem
poświęcają jej swoją udawaną uwagę, łaskawie o coś pytają, nie
słuchając odpowiedzi, więc ona odwdzięcza się im nużącymi
odpowiedziami, relacjonuje ze szczegółami to, co powiedział doktor,
wymienia nazwy wszystkich lekarstw. Kto kogo bardziej odrzuca, ja ich
czy oni mnie, zastanawia się, łącząc w jeden byt dwójkę swych dzieci
tak od siebie różnych, widać dopiero teraz udało im się zjednoczyć,
dopiero tu, przy łóżku matki-staruszki, która leży od rana do wieczora
w swym pokoiku, odcięta od świata przez siłę ciążenia.
Kwadratowy, ciasny pokój, jedyne okno wychodzi na arabską
wioskę, po północnej stronie stoi stare biurko, a po południowej szafa,
w której schowane są jej ubrania, te kolorowe ubrania, których już nigdy
nie włoży. Zawsze pociągały ją żywe kolory, krój nie miał dla niej
znaczenia, mogła to być długa i szeroka tunika, wąska w pasie sukienka
albo plisowana spódnica, do dziś zresztą nie wie, w czym wygląda
najlepiej. I już się nie dowie. Jej wzrok pada na okrągły stolik do kawy,
do kupna którego przed wieloma laty zmusiła ją córka, rozpłakała się
w sklepie, choć była już dużą dziewczynką. Zmusiliście mnie, żebym się
przeprowadziła do tego okropnego mieszkania, i na dodatek daliście mi
najmniejszy pokój, więc kupcie mi przynajmniej meble, które mi się
podobają. Przestań płakać, zbeształa ją, wszyscy na ciebie patrzą, ale
oczywiście uległa i razem wniosły ten, jak się okazało, wyjątkowo
ciężki stolik schodami na górę, do tego właśnie pokoju, który był
wówczas pokojem córki, postawiły go na samym środku, gdzie swoim
chełpliwym blaskiem podkreślał tylko nędzę pozostałych mebli.
A teraz i on miał już swoje lata, czas odcisnął na nim swe piętno
i stolik wyblakł, zresztą opakowania lekarstw i tak całkowicie przykryły
jego ciężki, bukowy blat. Leki, które zlikwidowały stan zapalny, ale
spowodowały alergię, tabletki na alergię, proszki na serce, środki
przeciwbólowe, pigułki na obniżenie ciśnienia krwi, które osłabiły ją tak
bardzo, że aż upadła i potłukła się, od tego czasu ma problem
z chodzeniem. Czasem ma ochotę ułożyć je w kolorowe kupki, usypać
na swoim łóżku kolorowe grządki z tabletek, posegregować je według
barw i ułożyć z nich mały domek z czerwonym dachem i białymi
ścianami, zieloną trawę, tatę i mamę oraz dwójkę dzieci.
Zadaje sobie pytanie: czym to wszystko było, nie dlaczego było
takie a nie inne i jaki miało sens, ale właśnie: czym w istocie było? Jak
upłynęły dni, zanim znalazła się w tym pokoju, w tym łóżku, czym
wypełnione były te dziesiątki tysięcy dni, które oblazły jej ciało jak
mrówki pień drzewa, przecież powinna pamiętać, choć nie pamięta.
Nawet jeśli wytęży pamięć i pozbiera wszystkie swoje wspomnienia jak
stare notatki, ułoży je ciasno obok siebie, będzie tego ledwie kilka
tygodni, a gdzie cała reszta, gdzie te wszystkie lata, przecież to, czego
sobie nie przypomni, przestanie istnieć, a być może nigdy nie istniało.
Jak po wielkiej tragedii musi teraz, kiedy jest u kresu życia,
walczyć z zapomnieniem, jakby była stróżem zmarłych i zaginionych.
Kiedy po raz kolejny patrzy w stronę okna, ma wrażenie, że ono tam na
nią czeka, to jezioro, które wysychało na jej oczach, spowite mgłą
jezioro otoczone miękkimi, parującymi mokradłami, porośniętymi
trzciną wyższą od człowieka, z płochliwymi ptakami, które wzbijają się
w górę z trzepotem skrzydeł. Tam właśnie znajduje się jej jezioro,
w sercu doliny, która rozciąga się od zbocza góry Hermon aż po góry
Galilei, w dolinie wypełnionej grudkami zastygłej lawy. Gdyby tylko
udało się jej wstać z łóżka i podejść do okna, mogłaby zobaczyć je raz
jeszcze, próbuje więc usiąść prosto, wzrokiem szacuje odległość,
spojrzenie wędruje pomiędzy oknem a jej obolałymi nogami. Odkąd
upadła, czuje strach przed chodzeniem, ale ono tam jest, czeka na jej
spojrzenie, martwi się o nią, wstawaj, Chemdale, słyszy głos ojca
dodającego jej odwagi, jeszcze tylko krok, jeden mały krok.
Była pierwszym dzieckiem urodzonym w kibucu i wszyscy zebrali
się w stołówce, aby zobaczyć, jak stawia pierwsze kroki. Zdaje się, że
wszyscy ci ludzie, którzy tęsknili za swoim młodszym rodzeństwem
pozostawionym na obczyźnie, za dzieciństwem, od którego zostali
odcięci przez surową ideologię, za miłością rodziców, których nie
widzieli, odkąd stamtąd wyjechali, niektórzy w gniewie, inni ze
złamanym sercem, wszyscy zebrali się w tej dopiero co wybudowanej
stołówce. Z błyskiem w oczach wpatrują się w nią, zachęcają ją do
postawienia kroku, aby zrobiła to dla nich samych, dla ich starych
rodziców, dla ich młodszych sióstr i dorosłych już wówczas braci,
którzy za kilka lat mieli zginąć, a ona jest wystraszona, ale gotowa
spełnić ich życzenie, staje na chwiejnych nogach, trzyma ojca za rękę,
czy jego palce miały już wtedy zapach ryby, czy dopiero później, kiedy
przenieśli się do nowego kibucu nad jeziorem i mokradłami, do kibucu,
który założono, by osuszyć to jezioro i te mokradła, tak więc stawia
pierwszy niepewny krok i właśnie wtedy ojciec puszcza jej rękę, ludzie
zgromadzeni wokół klaszczą na jej cześć, jest straszny hałas, a ona
upada na plecy i zalewa się łzami. Ojciec patrzy na nią swymi upartymi,
jasnoniebieskimi oczami i chce, żeby wstała i spróbowała jeszcze raz,
pokazała wszystkim, że potrafi, choć jeden mały krok, ale ona leży na
plecach i wie, że nie da rady go zrobić, nawet dla niego, i że on nigdy jej
tego nie wybaczy.
Przez następne dwa lata w ogóle nie chciała chodzić, do trzeciego
roku życia noszono ją na rękach, jakby była kaleką, mimo że badania
niczego nie wykazały, rozważano już wizytę u specjalisty w dalekim
Wiedniu, małe dzieci, które urodziły się po niej, już biegają, tylko ona
leży na plecach w dziecięcym kojcu i wpatruje się w czubek drzewa
pieprzowego. Jego gałęzie przystrojone są podobnymi do pigułek
czerwonymi kuleczkami, które szeleszczą nad nią, a ona się do nich
uśmiecha. Tylko one jej nie poganiają, tylko one akceptują jej
nieruchome istnienie. Co innego ojciec, czując się winny, nosi ją
w swych ramionach od lekarza do lekarza, zastanawia się, czy może
w czasie tamtego upadku nie doszło do uszkodzenia mózgu, aż w końcu
pewien specjalista w Tel Awiwie orzekł, że nie ma żadnych problemów
z głową, że ona po prostu boi się chodzić, trzeba tylko wymyślić coś, co
wystraszy ją jeszcze bardziej.
Dlaczego mam wystraszyć ją jeszcze bardziej, zapytał ojciec,
a lekarz odpowiedział, że nie ma wyjścia, jeśli chcesz, żeby zaczęła
chodzić, musisz sprawić, żeby większy strach czuła przed tobą niż przed
chodzeniem. Odtąd jej przystojny, postawny ojciec obwiązywał jej
tułów ręcznikiem, trzymał ją za tę uprząż i próbował prowadzić przed
sobą, wymierzał jej gwałtowne klapsy za każdym razem, kiedy stawiała
opór. Robię to dla ciebie, Chemdale, mówił ze ściśniętym gardłem,
patrząc w jej opuchniętą od łez twarz. To po to, żebyś była jak wszystkie
inne dzieci, żebyś przestała się bać, i wyglądało na to, że rada doktora
poskutkowała, bo po paru tygodniach była już w stanie stąpać, kołysząc
się, z ciałem palącym od jego uderzeń, jej świadomość skamieniała, jak
świadomość zwierzątka poddanego brutalnej tresurze, była gdzieś
bardzo daleko, daleko od radości, rozumiała podświadomie, że nawet
jeśli uda jej się iść, uda jej się biec, i tak nie będzie miała dokąd.
Daleko od radości, gdzieś poza zasięgiem, ale tego poranka
wydawało jej się, że jednak ma dokąd iść. Do okna, Chemdo, zobacz
swoje jezioro, ono szepcze do ciebie. Skoro przyszedłem do ciebie,
szepcze jezioro, skoro zebrałem wszystkie swoje zielonkawe wody,
wszystkie ryby, rośliny i ptaki wędrowne, skoro z ogromnym trudem
udało mi się uformować na nowo, w tym górzystym mieście, pod twoim
oknem, czy nie wstaniesz z łóżka i nie podejdziesz do okna, aby na mnie
popatrzeć? A ona odpowiada mu, wzdychając, jeszcze tylko kilka
tygodni i powolutku pokonam cały dystans, dlaczego wtedy nie
przyjdziesz? Dlaczego przychodzisz właśnie teraz, po tym kiedy
upadłam, i nie tylko ty, dlaczego wszystko przychodzi zbyt późno albo
za wcześnie. Ale jezioro śle jej wilgotny powiew, już od kilkudziesięciu
lat zbieram kroplę do kropli, gałąź do gałęzi, skrzydło do skrzydła,
a wszystko po to, żeby znów objawić się przed tobą, żeby cię zobaczyć,
podejdź do mnie, Chemdale, podejdź do okna, a ona kiwa głową
z niedowierzaniem, czym były te wszystkie lata, czym były, skoro nie
pozostawiły po sobie nawet śladu, skoro na samym końcu i tak pozostała
małą dziewczynką, która marzy o tym, aby wykąpać się nago w swoim
jeziorze.
Wykręconymi palcami próbuje zsunąć nocną koszulę, którą swego
czasu niechętnie przyjęła w prezencie od córki, zawsze grymasiła, kiedy
dostawała od niej prezenty, chociaż były piękne i hojne, zawsze raniła
swoją córkę właśnie wtedy, kiedy ta chciała jej zrobić przyjemność.
Rozpakuj, mamo, ponaglała ją córka, godzinami biegałam po sklepach,
nim znalazłam coś, co ci się spodoba, no rozpakuj wreszcie i przymierz,
podoba ci się? A ona rozrywała eleganckie opakowanie, podejrzliwie
dotykała materiału, bo jego miękki dotyk, jego obcy zapach, obraz, jaki
krył się za nim, obraz córki, która chodzi gdzieś bez niej, wszystko to
budziło w niej nagły gniew, mamrotała podziękowania, doprawdy, Dino,
niepotrzebnie, zgniatała puste opakowanie, sama zaskoczona swoim
niezadowoleniem. Czy każdy drobny podarunek wywołuje wielki żal,
żądanie daru ostatecznego, bezgranicznego? Chciała jej powiedzieć: weź
mnie ze sobą, zamiast przynosić mi jakieś upominki ze swojego
osobnego życia, a Dina wpatrywała się w nią urażona, nie podoba ci się,
mamo?
Podoba się, podoba aż nazbyt, tak mogła brzmieć właściwa
odpowiedź, nigdy niewypowiedziana, podoba za bardzo albo nie dość,
za późno albo za wcześnie. Wówczas z powrotem pakowała materiał
i chowała go w szafie, dopiero po długim czasie, kiedy zniewaga zapada
głęboko i jest już za późno, by ją naprawić, poirytowana wkłada na
siebie ten niezapomniany prezent, sweter, szal, nocną koszulę w szare
kwiaty, kto kiedykolwiek widział szary kwiat, próbuje wyswobodzić
ramię z rękawa, jej wzrok niespodziewanie pada na nagie piersi, szare
kwiaty sutków chylące się na skraju jej spłaszczonego biustu, szare
kwiaty, pomarszczone, zwiędłe. Jej palce podejrzliwie dotykają fałd
skóry, przypomina sobie swojego wnuczka, jak posadzono go na jej
kolanach w czasie świątecznej kolacji kilka miesięcy temu, a on
natychmiast wylał na siebie szklankę wody. Kiedy zdejmowała z niego
koszulę, wyciągnął szybko swoje nagie ramię i przyglądał się mu
w zadziwieniu, jakby zauważył je po raz pierwszy, poruszał nim w górę
i w dół, dotykał i lizał, następnie zaczął gwałtownie ściskać miękką
skórę swojego brzucha, ciesząc się jej dotykiem. Był to taniec czystej
miłości, hymn samouwielbienia, gdyby tak mogła zyskać tę niemowlęcą
świadomość, gdyby mogła odzyskać władzę nad swoim wyniszczonym
ciałem. Nie, wciąż wydawało jej się, że to nie starość, lecz brud, który
przylgnął do niej przez te wszystkie lata, że to tylko przejściowa
choroba, jakiś rodzaj trądu, i kiedy tylko zanurzy się w wodzie jeziora,
uleczy swoje ciało, tak jak wódz wojsk aramejskich, który siedem razy
obmył się w rzece Jordan i uwolnił się od trądu.
Chodź, Chemdo, postaw stopę na podłodze i oprzyj się o ścianę,
obok łóżka czeka twoja laska, ale ty jej nie potrzebujesz, ty potrzebujesz
tylko mnie, tak jak wtedy, gdy byłaś wędrowną czaplą i szukałaś
schronienia w falujących trzcinach. Pamiętasz, jak zimą pływałaś nago,
nurkowałaś w lodowatej wodzie, aż zachorowałaś i twój ojciec zabronił
ci tu wracać, lecz ty od czasu do czasu wciąż zakradałaś się i zrzucałaś
ubrania na plaży, aż pewnego razu przyszedł on, zastał cię w wodzie
i rozkazał wyjść, a kiedy naga stanęłaś na brzegu, ojciec uciekł i już
nigdy więcej cię tu nie szukał, zostaliśmy tylko we dwoje, ale odtąd
zawsze czegoś nam brakowało.
A gdzie była matka? To ojciec zawsze zaplatał jej warkocze
swoimi szorstkimi dłońmi przesiąkniętymi zapachem ryby, to on
zmuszał ją do chodzenia i do biegania, do wspinania się na dachy
kibucu, tak jak robiły to pozostałe dzieci, za którymi nigdy nie mogła
nadążyć, jak małpy skaczące z jednego dachu na drugi, podczas gdy ona
mdlała z przerażenia i nie chciała nawet spróbować, a wtedy zjawiał się
on, groźnie spoglądał na nią swoimi błękitnymi oczami i pytał: czego
bardziej się boisz, skoku czy mnie, życia czy śmierci? Z trudem
wspinała się na górę, przeklinając ojca, osioł jeden, prawdziwy osioł,
wszystko powiem mamie.
Ale gdzie była twoja mama? Jej córka zadawała to pytanie za
każdym razem, gdy słuchała tych historii, opowiadanych do znudzenia,
a jednak wciąż zaskakujących i niepokojących. „Dorastałaś bez mamy!”,
oświadczała z zadowoleniem i choć Chemda protestowała, nie, mylisz
się, bardzo kochałam moją mamę, a ona mnie, nigdy nie wątpiłam w jej
miłość, Dina nie odpuszczała, z radością wyciągając z tego stwierdzenia
cały szereg wniosków, dorastałaś bez matki, nic więc dziwnego, że nie
umiałaś nią być, a skoro i ja nie miałam matki, ucierpiała na tym moja
córka, czy widzisz zatem, w jaki sposób nieobecność twojej matki, na
którą nawet się nie złościsz, wpływa na nas wszystkie?
To zupełnie nie tak, kiwała przecząco głową, nie złościłam się na
mamę, bo wiedziałam, że ciężko pracuje. Pracowała w mieście
i przyjeżdżała tylko na weekend, a po jej powrocie z całorocznego
wyjazdu nawet jej nie poznałam, myślałam, że to jakaś obca kobieta,
która zamordowała moją mamę, ale nawet wówczas nie byłam na nią
zła, wiedziałam, że musi pracować, że nie ma wyjścia. Wy i ta wasza
złość, ty, Awner i całe to wasze uciśnione pokolenie, dlaczego tak się
skarżycie? Ale czasami zdawało jej się, że i ona czuje złość, straszną,
morderczą złość, nie tylko na rodziców, nie tylko na ojca, który na swój
surowy sposób był jej oddany, albo na wiecznie zajętą matkę, ale
również na nie, na swoje dzieci, a szczególnie na córkę, której włosy
były już siwe.
Dopiero co zaplatała w warkocze czarne kręcone włosy córki, jej
palce zanurzały się w nich głęboko, tak jak kiedyś palce ojca w jej
własnych włosach, a teraz te same włosy są matowe, mają kolor stali,
a ona ich nie farbuje, jak robi to większość kobiet w jej wieku, ale
buńczucznie nosi siwą grzywę wokół wciąż młodzieńczej twarzy.
Zdawało się jej, że nawet to było przemyślanym gestem córki wobec
matki, że córka znęca się nad sobą, żeby pokazać jej, Chemdzie, że
tamte dni, dni dzieciństwa, były bezpowrotnie stracone, dlatego nie dba
o siebie, głodzi się, z roku na rok jest coraz bardziej koścista, córka jest
nawet chudsza i mniejsza od niej. Kobiety w tej rodzinie stopniowo
zanikają, jeszcze dwa lub trzy pokolenia i może nie będzie ich wcale,
podczas gdy jej syn pęcznieje, czasami trudno jej rozpoznać w tym
krągłym, łysym i sapiącym mężczyźnie jej pięknego syna, który
odziedziczył po swym dziadku nadzwyczaj błękitne oczy, czasami
patrzy na niego z przerażeniem, bo zdaje się jej, że ten mężczyzna zabił
jej syna i teraz żyje jego życiem, śpi w jego łóżku i wychowuje jego
dzieci, dokładnie to samo podejrzenie miała wobec tamtej obcej kobiety,
która wiele lat temu wróciła z Ameryki i chciała przytulić ją
i pocałować, podając się za jej matkę.
Cały kibuc czekał na trawniku, by uczcić jej powrót z długiego
zagranicznego zlecenia, tylko Chemda ukryła się na drzewie, mała
zbuntowana małpka, obserwowała pełne napięcia oczekiwanie,
w którym nie było nic prawdziwie osobistego, bo które z dzieci
pamiętało jej matkę, skoro nawet ona zupełnie ją zapomniała, i kto
z dorosłych naprawdę jej wyczekiwał, z wyjątkiem męża i garstki
krewnych? Przecież większość jej zazdrościła, zwłaszcza kobiety, które
całe życie spędzały, pracując w kuchni, przedszkolu, ogródku
warzywnym, szwalni, magazynie, ubrane w niebieskie kombinezony,
z nogami niebieskimi od żylaków, i tylko ona, matka Chemdy, nosi
eleganckie ubrania i siedzi w jakimś miejskim biurze, a czasami i to jej
nie wystarcza i jeszcze wyjeżdża na jakieś zagraniczne zlecenia, diabli
wiedzą, kto ją tam wysyła. Tak, wszystkie te słowa słyszy na własne
uszy, gdy ukrywa się pośród gałęzi, nawet jeśli ich nie słyszy, może je
wyczuć, a jeśli nie wyczuwa, może je sobie dopowiedzieć, w istocie
bowiem to nie jej matki wyczekiwano, ale powiewu wielkiego świata,
nadziei, słodkich wspomnień, wszystko to miała przynieść ze sobą
kobieta, która właśnie z trudem wysiada z ciemnej służbowej limuzyny.
Kim ona jest? Nawet z wysokiej gałęzi widać, że to nie jej matka,
zniknął długi warkocz, twarz jest okrągła i blada, ciało niezdarne.
Rozżalona i wstrząśnięta zeskakuje z drzewa, nikt nie zauważa, jak
ucieka stamtąd ile sił w nogach, byle dalej, nad jezioro.
Nie jesteś moją mamą, wykrzyczy w końcu, kiedy wróci do pokoju
rodziców i stanie przed nią, a ta obca kobieta spojrzy na nią ze
smutkiem, jej wzrok zatrzyma się z jakiegoś powodu na spiczastych
piersiach dwunastolatki ukrytych pod brudną koszulą. Moje biedactwo,
taka jesteś zaniedbana, powie, tak jakby nie ona była tą, która ją
zaniedbała, i natychmiast zacznie ją uspokajać, długi czas chorowałam,
Chemdale, leżałam w szpitalu, dlatego obcięłam warkocz, miałam
zapalenie nerek i spuchła mi twarz. Chemda próbowała odszukać
w twarzy naprzeciwko dwie charakterystyczne blizny po ospie
wietrznej, dwa malutkie wgłębienia między podbródkiem a ustami. Nie
jesteś moja mamą, powtórzyła rozczarowana, nie masz blizn, a obca
kobieta dotknęła swojego podbródka, mam blizny, powiedziała, tylko
ich nie widać, o tutaj, spójrz, i wtedy Chemda wybuchła płaczem, gdzie
jest moja mama, co zrobiłaś mojej mamie? Momentalnie rzuciła się
w stronę ojca i objęła go za udo, nie dotykaj go, nie rób mu tego, co
zrobiłaś mojej mamie, tylko on mi teraz został. Przez kilka pierwszych
nocy przewracała się z boku na bok w swoim łóżku w domu dziecięcym,
oczami wyobraźni widziała, jak ta kobieta, która połknęła mamę,
przeżuwa teraz uda ojca, tak jak się je pieczonego kurczaka, wysysa jego
kości, a wkrótce zabierze się też ze smakiem za jej wątłe ciało, jej małe,
spiczaste piersi.
Dwie piersi, dwa uda, dwoje rodziców, dwoje dzieci, a gdzieś
pomiędzy tym wszystkim ona, bardziej zajęta swoimi zmarłymi
rodzicami niż żywymi dziećmi. Urodziła syna i córkę, parę dzieci,
lustrzane odbicie pary, która stworzyła ją samą, podczas gdy trzecia para
w rodzinie, ona i jej mąż, zawsze jawiła się jej wyłącznie jako
tymczasowy przystanek pomiędzy dwiema stolicami, i teraz, kiedy
stawia stopy na podłodze, która mimo coraz większego upału na
zewnątrz wciąż jest zimna, staje jej przed oczyma pierwsza z par, ojciec
w niebieskim ubraniu roboczym i matka w białej jedwabnej bluzce
i plisowanej spódnicy, z warkoczem zdobiącym jej głowę jak miękki
królewski diadem, oboje stoją nad brzegiem jeziora i uśmiechają się do
niej, wskazują rękoma na gładką taflę wody, która ma kolor kawy
z mlekiem.
Już późno, Chemda, pora się myć i iść spać, mówią, pokazują na
jezioro, tak jakby było wanną przeznaczoną specjalnie dla niej, spójrz
tylko, jaka jesteś brudna, a ona pędzi w ich stronę, choć brakuje jej tchu,
jeśli się nie pospieszy, jezioro znowu zniknie, znikną jej młodzi rodzice,
ale jej nogi są ciężkie, jej kroki grzęzną w gęstym mule, mamo, tato,
podajcie mi rękę, tonę, ośmiornica lepkiego mułu oplata pół jej ciała
i ciągnie ją w głąb, mamo, tato, duszę się.
Pełzajcie na brzuchu, przypomina sobie wskazówki nauczyciela
przyrody, kiedy pewnego razu wyszli podglądać gniazda jaskółek
i ugrzęźli w bagnie. Usta otwarte do krzyku wypełniają się masą zwartej
ziemi, dusząc się, błaga o pomoc, ale rodzice stoją nad nią bez ruchu
i uśmiechają się, tak jakby prezentowała przed nimi jakąś zabawną
scenkę, czy nie widzą, że tonie, czy może pragną jej śmierci? Jej ciało
z impetem uderza o podłogę tuż pod oknem, zdaje się, że to koniec,
jelito mułu zaczęło już trawić jej nogi. Wnętrze ziemi jeszcze nigdy aż
tak bardzo nie chciało jej pochłonąć, ale ona wciąż walczy, próbuje
uchwycić nogę od stołu, jeszcze nie czas, jest za wcześnie albo za
późno, godzina jeszcze nie wybiła, w przebłysku gasnącej świadomości
czołga się w stronę telefonu, pełzajcie jak krokodyle, krzyczał
nauczyciel, albo utoniecie, ze zdartego gardła wydobywa się jęk, Dina,
chodź szybko, duszę się.
Ale Dina, jej córka, stoi bez ruchu przy kuchennym oknie
i przygląda się z zadziwieniem wiązce splątanych sosnowych igieł,
wyciągniętej w jej stronę jak pusta dłoń po jałmużnę. Zabrała jaja, szara
gołębica. Jeszcze wczoraj wieczorem, zanim poszła spać, spojrzała na
donicę pod oknem i widziała jaja, które lśniły w ciemnościach jak para
przyjaznych oczu, natychmiast pojawiła się gołębica i przykryła je
swoim ciałem. Owionęło ją ciepło gołębiego ciała, miękki spokój,
słodkie wspomnienie. Nic prostszego, siedzieć tak godzinami bez ruchu,
z czujnym wzrokiem, ale uśpionym ciałem, koncentrując się na tym
jednym zadaniu. Zabrała stąd jaja, nocą chwyciła dziobem białe jajko
i poleciała z nim do uprzednio zbudowanego gniazda, potem wróciła po
kolejne. Czy to jej częste spojrzenia wypłoszyły stąd gołębicę?
Cóż za dziwny ból, mamrocze do siebie, gdy telefon wciąż
dzwoni, co za głupi ból, jakie to daremne, stać tutaj z wyrazem ponurego
szacunku jak przed zbezczeszczonym grobem, wiązka sosnowych igieł,
która wczoraj była cudownym domem, dziś jest tylko bezsensowną
stertą, sięga więc po tę małą kolebkę i rwie ją na strzępy. Wiosenny
wiatr momentalnie rozwieje gałązki na wszystkie strony i nic nie
pozostanie po życiu, które pulsowało tu przez tydzień i przepełniało ją
dziwną ekscytacją, dwa jaja w gnieździe, niewyklute.
Dlaczego je zabrała, pyta Dina na głos. Ostatnio słyszy swój głos
coraz częściej, głośny i zaskakujący, zwłaszcza gdy nikogo nie ma
w pobliżu, myśli bez opamiętania wylewają się z jej gardła, a głos
ujawnia ich nagość, ich zawstydzającą prostotę. Trzeba kupić mleko,
słyszy uroczystą deklarację, jakby to była sprawa wagi państwowej, albo
jestem spóźniona, albo gdzie jest Nican? Zdaje się jej, że to pytanie
wciąż na nowo słychać w przestrzeni wokół niej, i nie chodzi wcale o to,
gdzie w tej chwili znajduje się jej jedyna córka, bo tu odpowiedź jest
zawsze prosta, jest w szkole, u przyjaciółki, w drodze do domu, ale
gdzie jest to serce, które biło tuż przy niej przez wszystkie te lata, a teraz
stało się obce, teraz bije mocno, napastliwie przeciw niej. W jaki sposób
nawet wrodzona miłość przekształca się w miłość zawiedzioną,
zastanawia się, wodzi za córką tęsknym spojrzeniem, próbuje skusić ją
tymi samymi propozycjami, które dawniej wywoływały okrzyk radości,
Nicani, upieczmy razem ciasto, pójdźmy do kina, widziałaś tę nową
pizzerię nieopodal, może zjemy pizzę? Ale teraz napotyka tylko pełne
rezerwy spojrzenie i chłodną odpowiedź, innym razem, mamo, nie mam
czasu, chociaż zawsze ma mnóstwo czasu dla swoich przyjaciółek,
natychmiast umawia się z Tamar albo z Sziri i znika, jakby chciała od
niej uciec, a Dina odprowadza ją z zastygłym uśmiechem, próbując
ukryć, że jest jej przykro, co za dziwny ból.
Daj spokój, pozwól jej dorosnąć, poucza ją Gideon, myślisz, że
sama chciałaś spędzać czas ze swoją matką, kiedy byłaś w wieku
dojrzewania, ale ona nie odpowiada, a raczej jej odpowiedzi pozostają
nieme, krążą w przestrzeni jej brzucha i nie wydostają się na zewnątrz,
to zupełnie co innego, moja mama i tak wolała mojego brata,
przebywanie z nią nigdy nie było przyjemne, ciągle opowiadała te swoje
przygnębiające historie o jeziorze, była zapatrzona w siebie, nie umiała
być matką, za późno się nauczyła.
Para oczu, znów słyszy swój zakłócający ciszę głos, nieokrzesany
jak głos ludzi głuchych, dwa diamenty, który lśniły na dnie donicy jak
na dnie mrocznej kopalni, dlaczego je zabrała, co ją wystraszyło?
Gardłowy jęk kota współbrzmi z jej pytaniem, zagłuszając dzwoniący
telefon, a gorący, puszysty płomień zwija się pomiędzy jej łydkami.
Gdzie byłeś, Króliku, wita go uroczyście, napełniając jego miskę suchą
karmą, gdzie się podziewałeś i co robiłeś? Ale kot nie spieszy się do
jedzenia, pozostaje przy jej bosych stopach i wciąż namiętnie ociera się
o nią. Zawsze tak krąży pomiędzy całą trójką, jakby chciał związać ich
wszystkich swoim ogonem, zapisać na jej skórze pragnienia córki
i męża, a na ich skórze pragnienia Diny. Niedawno przyszło jej do
głowy, że ten kot, a właściwie dorosły kocur, ze względu na białe futro
i długie uszy zwany Królikiem, pozostaje ostatnim łączącym ich
ogniwem, jak późno urodzony syn strzegący słabego echa rodziny, którą
stanowili, nie licząc rzecz jasna wspólnych rzeczy, mebli, ścian,
samochodu, wspomnień.
Ostatnio zauważyła, że niemal każdą rozmowę z córką zaczyna od
jakiegoś wspomnienia. Pamiętasz, jak bawiłyśmy się w tym ogrodzie?
Uwielbiałyśmy tu zostawać, kiedy robiło się ciemno i wszyscy już
poszli. W tym domu mieszkała Bar, pamiętasz, jak zostałaś u niej na
noc, a potem zadzwoniłaś w środku nocy, żebyśmy cię stąd zabrali, i ona
nigdy więcej cię nie zaprosiła? Pamiętasz, jak zawoziłam cię na zajęcia,
a potem szłyśmy na lody? Dlaczego tak bardzo potrzebuje potwierdzenia
z ust córki, jakie to ma znaczenie, czy ta pamięta wszystkie szczegóły,
przecież nie o nie chodzi, ale o miłość, to ją Dina usiłuje przypomnieć
córce, pamiętasz, jak kiedyś mnie kochałaś, Nican?
Kiedy nadszedł ten moment, w którym zachwiała się równowaga
między wspomnieniami i pragnieniami? Nikt jej na to nie przygotował,
nikt i nic, żadne książki i gazety, ani rodzice, ani przyjaciele. Czy jest
jedyną osobą na świecie, która doświadcza tego w tak wczesnym okresie
życia, bez żadnej widocznej katastrofy, czy jest pierwszą, która czuje, że
szala wspomnień jest przeciążona, podczas gdy szalka nadziei lekka jak
piórko, czy jest jedyną, która usiłuje przywrócić im dawny stan
równowagi?
Dość, mówi, już wystarczy, słyszysz, Króliku? Ale kot nie
odpuszcza, przywiera do niej z oddaniem, pręży umięśniony ogon, jakby
przekazywał jej całą esencję nadchodzących letnich upałów. To nie do
wytrzymania, mówi, nagle zrobiło się zbyt gorąco, dopiero co była zima,
a teraz z dnia na dzień mamy lato, żadnego okresu przejściowego, nic
pomiędzy, co za beznadziejny kraj, zawsze od skrajności do skrajności.
Bo zapach nocnych ognisk wciąż unosi się w rozgrzanym
powietrzu, tak ciężko jej oddychać, a może już nawet nie musi, ostatnio
nawet najprostsze czynności wydają się jej zbyt skomplikowane, może
nie ma wystarczająco silnej motywacji. Kiedyś, gdy Nican jej
potrzebowała, oddychała jak dzika, kradła tlen z ust przechodniów, ale
teraz, kiedy jej córka oddaliła się od niej i umyślnie sprawia jej ból, nie
potrzebuje już tlenu, niech inni oddychają. Co za niewdzięczny wiek,
wzdycha, czterdzieści pięć lat, kiedyś kobiety umierały w tym wieku,
odchowały dzieci i umierały, uwalniały świat od swojej obecności, tej
drażniącej obecności kobiet, które nie są już płodne.
Nie odbieramy, informuje kota, który wskoczył właśnie na blat
kuchenny, mogą dzwonić choćby do jutra, nie ma siły z nikim
rozmawiać, w tym czasie ogromny biały kot, który ma czarny ogon,
jedną łapę czarną, a drugą białą, co wygląda śmiesznie, jak niedobrana
para skarpet, wychodzi powolnym, majestatycznym krokiem na parapet
i z satysfakcją obwąchuje puste miejsce, w którym znajdowało się
gniazdo. Wtedy dociera do niej, że ktoś mimo ostrzeżeń zostawił na noc
otwarte okno i że to on, Królik, zniszczył gniazdo, i teraz, kiedy
spogląda z okna na dół, z przerażeniem widzi rozbite skorupki jajek,
ciemną miazgę, resztki życia.
Gideon, krzyczy, od tygodnia mówię ci, żebyś nie otwierał okna
w kuchni, ale jego od dawna już nie ma, wyszedł ze starą leicą
zawieszoną na szyi, tak jak dzieci noszą torby z drugim śniadaniem,
i jeszcze jednym aparatem na ramieniu, lustruje wszystko wzrokiem,
bezustannie poszukuje tych wyjątkowych kombinacji, które stworzyła
dla niego rzeczywistość. Czy rzeczywiście mu powiedziała? Waha się
przez chwilę, może tylko miała zamiar mu powiedzieć, i znów czuje ten
dziwny ból między żebrami, narastający gniew. Dwa malutkie
embriony, dwa brylanty, z których na świat przyszedł tylko jeden, jej
Nican, maleńkie, doskonałe niemowlę, podczas gdy drugi nie przetrwał,
zmienił się w ciemną miazgę. Nikogo nie można było za to winić, ale
i tak winiła, zwłaszcza samą siebie. Czy to dlatego, że w głębi duszy
wolała dziewczynkę? Czy to jej panika w pierwszych tygodniach ciąży
wyssała z maleńkiego stworzenia wolę życia? Jak sobie poradzimy,
powiedz mi, pytała Gideona, zmuszonego oderwać się od gazety. Na
całe godziny zamykał się w małym pokoiku przerobionym na ciemnię
i wychodził z niego ponury, jakby spadła na nich tragedia, dwójka
rodziców, dwa embriony, dwa naraz, kto się nimi zajmie, kto zajmie się
nami? Godzinami leżeli na kanapie i wpatrywali się w ściany ciasnego
pokoju, co zrobimy, trzeba szukać mieszkania, znaleźć pracę, trzeba
wziąć kredyt, lista zadań była coraz dłuższa, a ich bezsilność coraz
większa. Gideona ogarnęła w tamtym czasie jakaś przerażająca
katatonia, aż pewnego dnia spakował swój plecak i wyruszył z domu,
muszę dojść do siebie, prychnął w jej stronę, jakby zadała mu ciężki
cios, myślała, że wróci wieczorem albo nazajutrz, ale parę dni później
zadzwonił do niej z Afryki, a kiedy w końcu wrócił z plecakiem pełnym
unikalnych klisz, które nocami zamieniał w pożądane fotografie, w jej
ukrytym gnieździe było już tylko jedno jajko.
Czy myśli mogą zabić, czy życzenie utraty może sprowadzić
tragedię? Wtedy chciała, żeby zostawiły ją w spokoju, dwa małe
stworzenia, które przylgnęły do ściany jej macicy jak ślimaki do pnia
drzewa, a ta złość skierowana była przede wszystkim do niego, ślimaka
rodzaju męskiego. Czy mogła zachować się inaczej? Pewnie nie, ale on
też nie mógł. Przez pierwsze lata była tak zajęta jednym dzieckiem, że
nie mogła nawet wyobrazić sobie istnienia drugiego, ale wraz
z dorastaniem Nican coraz częściej ją nawiedzał, chłopiec, który nigdy
się nie narodził, chłopiec, który się poddał, i czasami w nocy, kiedy szła
przykryć Nican, wydawało jej się, że słyszy w pokoju jeszcze jeden
oddech, gdzieś pomiędzy półkami z zabawkami, a w dzień mignął jej
czasem przed oczami, tuż obok córki, kiedy ta się bawiła, włosy miał
bujne, koloru miodu, oczy brązowozielone, i kiedy rysowała, kiedy
czytała, kiedy płakała, ale teraz, gdy Nican oddala się od niej, on wciąż
jest blisko, przecież zawsze był dzieckiem wrażliwym, refleksyjnym,
cicho spełniał jej ukryte życzenia.
Na co czekasz, postaraj się o następne dziecko, pouczała ją matka,
Nican potrzebuje brata albo siostry, musisz też dać jej więcej swobody,
a ona odpowiadała prześmiewczo, naprawdę, mamo? Tak jak ty mnie?
To się nazywa zaniedbywanie, a nie dawanie swobody. W głębi serca
wiedziała, że matka ma rację, ale mimo to wahała się, tak wielką
przyjemność sprawiało jej poświęcanie się córce, dawanie jej tego
wszystkiego, o czym kiedyś sama nie mogła nawet marzyć, nie mówiąc
już o tym, że Gideon był zdecydowanie przeciwny powiększaniu
rodziny. Zawsze myślała, że jeszcze nie jest za późno, że jest jeszcze
mnóstwo czasu, żeby go przekonać. Często próbowała, wciąż mamy
szansę na szczęście, Gideon, zróbmy to, zanim będzie za późno, ale on
wzdrygał się na samą myśl, skąd wiesz, że to będzie szczęście, może coś
całkiem przeciwnego? Tak jest nam dobrze, po co ryzykować? Po co
ryzykować to, co mamy, dla czegoś nieznanego?
Czy chcesz, żeby przyszło na taki świat, gani ją, tak jakby jej
propozycja była czymś nienormalnym i oburzającym, nie masz pojęcia,
gdzie żyjemy, pojedź kiedyś ze mną i przekonaj się, co to za kraj, nie
wszyscy siedzą w wygodnych mieszkaniach i rozmawiają o szczęściu,
dla wielu dziecko to tylko jeszcze jedna gęba do wykarmienia, a ona jest
zdumiona, jaki to w ogóle ma związek, dlaczego ich dziecko miałoby
odebrać jedzenie innemu dziecku, i znów się poddaje, boi się zmuszać
go do czegokolwiek, sama też boi się zmiany. Czy rzeczywiście jest im
dobrze? Tak, jest dobrze, dość dobrze, Nican wychowuje się bez rywala,
nie to co ona, jako dziecko zazdrosna i wroga wobec młodszego brata,
jej córka rozkwita otoczona miłością, po co ryzykować to dla czegoś
nieznanego? Tak, to brzmi przekonująco, sama prawie w to uwierzyła,
ale na swoich uniwersyteckich seminariach widziała studentki, które
z podekscytowaniem dotykały swoich wypukłych brzuchów, podczas
gdy ona stała przed nimi i opowiadała o wygnaniu Żydów z Hiszpanii,
i zdawało jej się, że te ciężarne dziewczyny nie ryzykują swojego
szczęścia, ale przeciwnie, powiększają je. Ostatnio narasta w niej
podejrzenie, że to one miały rację, a ona nie, ale jest już za późno, by
naprawić błąd. W istocie to ona, ta, która miała je uczyć, źle odczytała
księgę życia, ponieważ dzisiejsza Nican nie jest już tą słodką i kochającą
dziewczynką, którą była kiedyś, ale niecierpliwą dziewczyną, która
zatrzaskuje przed nią drzwi do swojego pokoju i swojego serca, i jej
istnienie nie będzie już dla niej rekompensatą za dzieci, których nie
urodziła.
Nie denerwuj się na nią, mówią jej, powinnaś się cieszyć, że cię
odtrąca, to znak, że dorasta tak, jak powinna, musi cię opuścić, ale
później wróci. Teraz ciesz się wolnym czasem, może w końcu napiszesz
swój doktorat. Wszyscy mają jej coś do przekazania, Gideon, matka,
przyjaciele, a słowa, które wypowiadają, mają być dla niej lekarstwem
na wstydliwą chorobę, ale co ma zrobić z tymi słowami? Czy może je
ukołysać w ramionach, czy może wziąć je na spacer, kiedy zrobi się
nieco chłodniej, czy może pokazać im księżyc i gwiazdy? Nienawidzi
tych słów, krzywdzą ją, dziwny ból wyziera przez jej żebra jak przez
kraty, to ona go kultywuje, ona go karmi, jej ból jest dobrze odżywiony,
w krótkim czasie z małego ślimaczka stał się wymagającym
i uciążliwym stworzeniem, utrudnia jej oddychanie, wywołuje fale
nudności, sprawia, że nie może skupić się na pracy, uniemożliwia
wykonywanie najprostszych czynności, nawet takich jak odebranie
telefonu, który dzwoni już chyba od godziny. Całkiem przywykła do
tego dźwięku, wydaje jej się, że wydobywa się on z wnętrza jej głowy,
przez jej uszy wydostaje się na świat, dzwonek alarmowy zastępujący
bezużyteczne słowa, nastała jego era, która trwać będzie przez resztę jej
życia, to nie telefon dzwoni, to ona sama, bo kiedy w końcu podejdzie
do telefonu, nic nie będzie słychać.
Nie wiedzieć czemu aparat jest chłodny, przykłada go sobie do
piersi, fala gorąca wzbiera wewnątrz jej ciała, a ona zaciska usta, bo jeśli
wydostanie się przez jej gardło, nie będzie już odwrotu, pola spalą się,
lasy poczernieją, domy obrócą się w węgiel, żar, który spłynie na
ziemię, w jednej chwili pożre też wszystkich, których kocha, Nican,
nocującą u przyjaciółki, jej delikatne i rozluźnione ciało, Gideona,
podróżującego, by sfotografować resztki ognisk palonych z okazji Lag
ba-Omer, które dogasają o poranku. Nie może wypuścić z siebie tej
wściekłej fali, musi zamknąć ją w swoich płucach, niech spali tylko ją.
Przez lata tak wiele im dała, a teraz wydaje się jej, że to ostatnia ofiara,
której od niej oczekują, i nawet jeśli wymaga to całkowitego
wstrzymania oddechu, ona wytrwa, udowodni im swoje oddanie, przed
kuchennym oknem będzie płonąć, przed kuchennym oknem zgaśnie,
i kiedy wrócą, znajdą na podłodze rozbitą skorupę, mętną miazgę,
resztki życia.
Rano, kiedy miał wychodzić, próbowała zatrzymać go w drzwiach,
boli mnie, Gideon, a on zerknął na nią i chłodno spytał, co cię boli?
Serce, powiedziała zawstydzona, zdając sobie sprawę z niższości tego
bólu wobec bólu fizycznego, który wymaga natychmiastowej uwagi,
a on, tak jak się spodziewała, prychnął z niecierpliwością, co się z tobą
ostatnio dzieje? Weź się w garść, ciesz się, że jesteś zdrowa, że wszyscy
mamy się dobrze, rozejrzyj się dookoła i powiedz „dziękuję”.
Dziękuję, mówi teraz na głos, naprawdę dziękuję za wsparcie, ale
czego się spodziewała, już od lat jest gdzieś daleko, zajęty samym sobą,
czy miała podstawy wierzyć, że akurat teraz, kiedy go potrzebuje,
cokolwiek się zmieni? Czy istotnie potrzebowała właśnie jego? Znów
ten ból, w samym jej najgłębszym rdzeniu, kruszącym się jak chory ząb.
Jestem chora, mówi do milczącej słuchawki, potrzebuję pomocy,
zgubiłam coś i nie wiem, czy kiedykolwiek to odnajdę.
Jak nazwać tę rzecz, która łączy ją ze zgiełkiem życia płodowego,
z karmiącym łożyskiem, tę mięsistą pępowinę, która wciąż pulsuje,
i nawet jeśli przez te wszystkie lata zdarzały się niepowodzenia, stracone
szanse, wstrząsy i zawirowania, nigdy nie wątpiła w siłę tego
połączenia, ale wygląda na to, że ostatnio jakaś bezlitosna położna
ostrymi nożycami przecięła je, jakby mówiła „gratulacje, urodziłaś się”,
ona jednak wie, że to nie narodziny, lecz unicestwienie, nagła amputacja
sensu życia. Jej palce bieleją od ściskania telefonu, który znów się
odzywa, ale ona nie odbiera, przykłada telefon do piersi, zaciska usta
i przestaje oddychać, tylko ona wie, jak niebezpieczny jest jej oddech.
Jej brat Awner liczy dziesięć sygnałów i rozłącza się, następnie zostawia
wiadomość głosową na jej komórce, która wciąż jest wyłączona, mama
upadła i straciła przytomność, oświadcza gniewnym głosem, jakby to
była jej wina, jest na oddziale ratunkowym, przyjedź jak najszybciej.
Nigdy nie lubił zostawać sam z matką i nawet teraz, kiedy jej usta
zatkane są respiratorem, ręce leżą bezwładnie po bokach, oczy są
zamknięte, a świadomość gaśnie, boi się, że ona wyciągnie swoje
pomarszczone ramiona, aby go objąć, pocałować go spierzchłymi
ustami, zacznie przy nim płakać, Awni, moje dziecko, tęsknię za tobą.
Prawie za każdym razem czyni mu wyrzuty, gdzie byłeś, tęsknię za tobą,
a gdy próbuje ją uspokoić, jestem tutaj, mamo, ona pyta z obawą, ale
kiedy przyjdziesz znowu?
Jestem tutaj, powinnaś się cieszyć, że teraz jestem tutaj, powtarza,
ale ona nie daje za wygraną, widuję cię tak rzadko, tęsknię za tobą.
Nawet kiedy siedzi tuż przy niej, brakuje jej go, nawet kiedy patrzy na
niego, dostrzega tylko drobny ubytek w jego ciągłej nieobecności.
Rozpieszczony maminsynek, dokuczały mu dzieci z kibucu, kiedy ona
wciąż siedziała przy jego łóżku, niezdolna do rozłąki, albo szukała go na
rozległych łąkach, wołała go tym swoim wysokim, skrzeczącym głosem,
Awni, gdzie jesteś? Jego twarz czerwieniła się ze wstydu, kiedy słyszał
to wołanie, które rozlegało się nagle jak syrena alarmowa, trzeba się
ukryć, znaleźć schronienie, nawet inne dzieci zaczęły ją naśladować, co
za wstyd być tak kochanym.
Co za świat postawiony na głowie, wzdycha, jakim koślawym
wynalazkiem był ten kibuc, który wyhodował te okrutne zwierzęta,
w szczególności mężczyzn, którzy wypierają się najbardziej naturalnych
uczuć. Co za chory wynalazek, taka męskość, wydaje mu się, że przez
lata żył w konspiracji, nie tylko on i nie tylko jego kibuc, ale wszyscy
mężczyźni, jak kryminaliści, którzy boją się, że zostaną ujawnieni, jak
świadkowie koronni, wszyscy zaprzepaścili najlepsze lata swojego
życia, nie po to, by osiągnąć jakiś wyższy cel, ale by przetrwać.
W ostatnich latach ta czujność zdaje się nieco słabnąć, teraz, kiedy pół
życia jest już za nim, dyscyplina się rozluźnia, jak tuż przed
zakończeniem obowiązkowej służby wojskowej, gdy mężczyźni stają się
bardziej kobiecy, a kobiety – męskie. Ale teraz dawna czujność znów się
budzi, kiedy tak siedzi przed nią, tą ludzką ruiną, która wydała go na
świat, przed tym ostatnim świadkiem jego słabości, małości, samotności,
słabego serca, piekła ukrytych uczuć, wielkiego upokorzenia.
Kwiecista pościel przykrywa jej drobne ciało, a przecież była rosłą
kobietą, wyglądającą niezdarnie w niegustownych kolorowych
ubraniach, które uparcie nosiła po opuszczeniu kibucu, ich uszycie
wymagało mnóstwa materiału, a teraz wystarczy jej tylko skrawek
wytartego prześcieradła. Jak pomarszczona tkanina, luźna skóra wisi na
jej kościach, cienka i cała w plamach, tymczasem on spogląda
ukradkiem na swoje dłonie i bada je wzrokiem. Jak niewiele blasku
zostaje w nas, jak okrutna jest ta przemiana, której doświadczają
wyłącznie ludzie, bowiem u zwierząt starość nie prowadzi do takich
zmian, stają się nieco powolne, ich futro traci połysk, a jednak pozostają
sobą, podczas gdy ta staruszka, która włosy ma rzadkie, podbródek
spiczasty i owłosiony, a usta zapadnięte, zwłaszcza kiedy uśmiecha się
do niego swoimi sztucznymi zębami, jest całkiem niepodobna do tamtej
potężnej kobiety, która biegała za nim po kibucu i wołała jego imię, jak
gdyby tylko on mógł uchronić ją od zbliżającej się katastrofy, Awni,
Awni! Gdzie jesteś?
Co się stało z jej ciałem, będzie się zastanawiać, przyglądając się
luźnej skórze jej ramion, kiedy wyciągnie je do niego, a skóra będzie
wisieć na nich jak na skrzydłach nietoperza. Najwyraźniej ludzie maleją,
kurczą się, przestrzeń, którą zajmują na ziemi, robi się coraz mniejsza,
podobnie jak przestrzeń, którą zewnętrzny świat zajmuje w ich
wyobraźni. Odruchowo drapie się po brzuchu, który w ostatnim czasie
urósł, po czym gwałtownie cofa rękę jak oparzony, bo nagle wydało mu
się, że tam właśnie znajduje się teraz jej ciało, cały ten ciężar, który
kiedyś był jej ciężarem, przeniósł się w ciągu kilku ostatnich lat do jego
ciała. Jak za sprawą jakiegoś złego zaklęcia, jego matka zdołała w końcu
przylgnąć do niego na dobre, i jak ona nosiła go w swoim brzuchu, tak
on teraz będzie nosił całą tę masę, którą straciła, a świat nie odczuje
zmiany, bo ich wspólny ciężar będzie taki sam.
Co za przerażający pomysł, chichocze, podczas gdy po jej twarzy
przechodzi mimowolny spazm, podobny do grymasu twarzy niemowląt,
który błędnie bywa brany za uśmiech. Bzdura, to wszystko przez tłuste
jedzenie, którym karmi go w tych swoich namiotach, miedziane
półmiski pełne żółtego ryżu, gorące pity z humusem i owczym serem,
czasami nawet kawałki baraniny, tym jedzeniem chcą wyrazić swoją
wdzięczność, a on połyka coraz więcej tej wdzięczności, połyka
łapczywie, nie przeżuwa, całe stada owiec beczą w jego brzuchu.
Co za nieporządek, spogląda na zegarek i wzdycha, jest tu już od
godziny, a jeszcze nie pojawił się żaden lekarz, wciąż nie ma też jego
siostry, nie to, żeby tak bardzo chciał ją ujrzeć, jej arogancką twarz,
która ostatnio zmizerniała, jej chłodne spojrzenie, ale chciałby już się
stąd wynieść, a to jest jedyny sposób. Przepraszam, próbuje zaczepić
jedną z pielęgniarek, co z lekarzem? Ile to jeszcze zajmie? Ale ona karci
go, nie zatrzymując się, zajmie tyle, ile musi, proszę mi uwierzyć,
doktor nie gra teraz w karty ani nie popija kawy, więc on milknie
speszony, spuszcza wzrok i znów spogląda na swój brzuch. Jeszcze
kilka lat temu, kiedy od czasu do czasu bywał zapraszany do telewizji,
traktowano go zupełnie inaczej, nawet jeśli nie rozpoznawano go
z nazwiska, twarz i tak wywoływała zainteresowanie. Ludzie uśmiechali
się do niego niepewnie, chyba pana znam, a potem doznawali nagłego
przebłysku, ach tak, był pan wczoraj w telewizji, prawnik Beduinów,
prawda?
Nie tylko Beduinów, precyzował, ale wszystkich, których prawa są
łamane, a wówczas spoglądano na niego z uznaniem, i tylko jego żona
nie traciła okazji, by z niego zakpić, rycerz praw człowieka, chichotała,
Robin Hood się znalazł, a co z moimi prawami? W jej oczach, tak jak
i w oczach matki, był zawsze winny. Co za nieporządek, dopiero co
wczoraj wrócił z sądu upokorzony. Wniosek, w którym domagał się
przywrócenia stanu pierwotnego, został odrzucony przez sędzię, która
nawet go nie przeczytała. Sprawa jest zakończona, orzekła, faktów nie
da się odwrócić, i kiedy wyszedł z sądu, miał rozpalone czoło, ledwo
dowlekł się do baru, w którym chciał trochę ochłonąć, zanim spotka się
ze Szlomit i chłopcami. Tyle wysiłku na marne, co za głupota
wnioskować o przywrócenie stanu pierwotnego, czy jest w ogóle na tym
świecie taka możliwość jak przywrócenie stanu pierwotnego?
A przecież ten stan pierwotny też był nie do wytrzymania,
rozpadające się namioty na skraju drogi wijącej się nad brzegiem Morza
Martwego, kilka blaszanych ruder. To nie są już dumni nomadyczni
pasterze, wolni ludzie wędrujący po dziczy ze swymi stadami, którzy
lato spędzają w okolicach Nablusu, a zimę na Pustyni Judzkiej. To już
nie jest wolność, to nędza, ich pastwiska kurczą się, oni żyją jak
Cyganie, na obrzeżach miast, pracują jako sprzątacze i śmieciarze, stają
się złodziejami, duchami, a on siedzi wśród nich i je, zanurza ręce w ich
potrawach.
Chemda Horowitz, otrząsa się gwałtownie, gdy słyszy męski głos
wypowiadający imię jego matki, jakby wzywał ją na podium. Tak,
odpowiada szybko, jakby to jego wywołano, tak, to moja matka,
wyjaśnia, a lekarz spogląda obojętnie w jego stronę, jest wysoki
i przystojny, młodszy od niego, swoim spojrzeniem demonstruje
nieprzekraczalny dystans. Co się stało, pyta, a Awner z prawniczą
skrupulatnością zaczyna wyliczać wszystkie dolegliwości matki
w ostatnich latach, ale lekarz przerywa mu, co się stało dziś rano?
Zadzwoniła do mnie, na pewno najpierw próbowała dzwonić do
mojej siostry, dodaje niepotrzebnie, w słuchawce usłyszałem tylko
oddech, nic nie mówiła, kiedy dotarłem na miejsce, znalazłem ją na
podłodze pod oknem, przez chwilę bałem się, że nie żyje, natychmiast
zadzwoniłem po pogotowie, była już nieprzytomna, ale wcześniej
zdołała wykręcić mój numer, zaczyna przemawiać w jej obronie, bo
wydaje mu się, że słucha go teraz tamta sędzia, patrzy na niego zza
pleców lekarza i liczy na jego potknięcie. Czy rzeczywiście tak się
spieszyłeś, pyta drwiącym głosem, i nie zatrzymałeś się po drodze,
nawet na chwilkę, żeby wypić swoje espresso? A kiedy znalazłeś ją
leżącą na podłodze, czy choćby trochę ci nie ulżyło, czy nie przeszedł
cię dreszcz gorąca, z jakim wstyd rozchodzi się po ciele? A już po
wezwaniu pogotowia, czy nie położyłeś się w jej łóżku, nie przykryłeś
się jej kocem i nie przycisnąłeś twarzy do poduszki, która nasiąkła jej
zapachem, i czy wówczas, po raz pierwszy od długiego czasu, nie
uroniłeś łzy, ale wcale nie nad nią?
Zawstydzony wyciera pot z czoła, podczas gdy lekarz wychodzi,
rzucając pospiesznie okiem na kartę choroby. O co chodzi, co się ze mną
dzieje? Rozgląda się ukradkiem w obawie, że jego wyraz twarzy, ton
głosu i sposób siedzenia zdradzą go, że cała ta publiczność, pielęgniarki
i lekarze, którzy nie piją kawy i nie obijają się, pacjenci i ich rodziny,
technicy i ludzie z administracji, wszyscy oni mogą w każdej chwili go
przejrzeć i zobaczyć w nim syna, który nie kocha własnej matki.
Przez szparę w na wpół zasuniętej zasłonie widzi mężczyznę
w swoim wieku, który przed chwilą został przywieziony i leży teraz na
wąskim łóżku, oczy ma zamknięte, a oddech ciężki. Przy nim,
odwrócona plecami do Awnera, czuwa kobieta w lśniącej, czerwonej
bluzce z satyny, siedzi i trzyma go za rękę. Ukryty za zasłoną, obserwuje
tych nowych sąsiadów swojej matki z fascynacją i przerażeniem, bo
nagle zdaje mu się, że w ten sposób rzeczywistość wysyła mu groźby,
wymachuje przed nim ostrzem swojego miecza, pokazuje kres ludzkiego
ciała! Zdawał sobie sprawę, że ludzie w jego wieku, a nawet młodsi,
mogą zachorować i umrzeć, ale jeszcze nigdy nie widział tego na własne
oczy. Zawsze czuł, że to właśnie obecność matki chroni go przed
śmiercią, lecz teraz ogarnia go strach, że w ciągu kilku następnych
godzin matka może zejść z tego świata i zostawić go bez tej
wyimaginowanej, cienkiej warstwy ochronnej, którą mu zapewniała.
Człowiek bez rodziców jest bardziej narażony na śmierć, myśli, i przez
chwilę ma ochotę podejść do nowego sąsiada i dowiedzieć się, czy jego
rodzice żyją, wpatruje się w jego przyjemną twarz, która ma żółtawy
odcień, w jego zamknięte powieki, które nagle otwierają się i odsłaniają
młodzieńcze spojrzenie, niemal swawolne, tak jakby wszystko to było
żartem i lada chwila miał wstać z łóżka i opuścić szpital, ramię w ramię
ze swoją żoną.
Czy to istotnie jego żona? Ich gesty są wciąż żywe, pozbawione tej
niechęci, która gromadzi się przez lata związku jak kurz na
niesprzątanych meblach, z drugiej strony są w tym samym wieku, co
sprawia, że trudniej ich rozszyfrować, ponieważ wydaje się mu, że nowa
miłość w średnim wieku zwykle oznacza dużą różnicę wieku, jak ta
pomiędzy nim a młodą stażystką, która teraz czeka na niego w biurze.
Na myśl o niej wzdycha cicho i znów wyciera pot z twarzy. Przedstawiła
mu się od razu zdrobniałym imieniem, Anati, a on kazał do siebie
mówić Awni, chociaż nikt poza matką i siostrą tak się do niego nie
zwracał, i od tego czasu jej piękne usta swobodnie wypowiadają jego
dziecięce imię, Awni, klient przyszedł, Awni, prokuratura ma do ciebie
sprawę, i wcale nie próbuje go tym uwieść, wszystko jest całkiem
niewinne, ale budzi w nim ciężkie, smutne pożądanie, które nosi na
swym karku jak zmęczony tragarz, a ona nawet tego nie zauważa.
Dziwne, kiedyś pożądanie dodawało mu lekkości, teraz wypełnia
jego żyły ołowiem, zakrzepy, które krążą w jego krwi, zagrażają życiu.
Rzeczywiście pragnie jej, Anati, jej pełnego ciała, które musi wprawiać
ją w zakłopotanie, jej mocno związanych włosów, jej pięknych oczu. To
takie przewidywalne, prawnik i jego stażystka, a jednak coś takiego
nigdy wcześniej mu się nie przydarzyło.
Zeruya Shalev CO NAM ZOSTAŁO Przełożyli Anna Halbersztat i Bartosz Kocejko
Spis treści Rozdział pierwszy Rozdział drugi Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy Rozdział ósmy Rozdział dziewiąty Rozdział dziesiąty Rozdział jedenasty Rozdział dwunasty Rozdział trzynasty Podziękowania Przypisy
Rozdział pierwszy Czy to pokój zrobił się większy, czy ona się skurczyła? A przecież jest to najmniejszy pokój w mieszkaniu, malutkim jak chusteczka do nosa, i teraz, kiedy od rana do wieczora leży w łóżku, wymiary pokoju zdają się rosnąć, a dojście do okna wymaga kilkuset kroków, kilkudziesięciu godzin, kto wie, czy życia jej na to starczy. Reszta życia, czy raczej ostatnia prosta, w czasie, jaki był jej dany, jawiła się jako coś absurdalnie wiecznego, bo takie istnienie pozbawione jakiegokolwiek ruchu mogło trwać bez końca. To prawda, że jest wychudzona i mizerna, lekka jak zjawa, to prawda, że byle podmuch mógłby ją strącić z łóżka, najwidoczniej jedynie ciężar kołdry sprawia, że nie unosi się w powietrzu, nie dryfuje po całym pokoju, to prawda, że byle podmuch może zerwać ostatnią nić, która łączy ją z życiem, ale kto w ogóle zada sobie trud, by dmuchnąć w jej stronę. Tak, jeszcze przez lata będzie leżeć tu, pod ciężką kołdrą, patrzeć, jak jej dzieci starzeją się, a wnuki dorastają i wychodzą na ludzi. Tak, z gorzką obojętnością skażą ją na życie wieczne, bo, jak przyszło jej nagle do głowy, umieranie także wymaga wiele wysiłku, niemałej żywotności od przyszłego zmarłego i jego otoczenia, wymaga osobistego zaangażowania i mnóstwa zachodu, jak przy urządzaniu przyjęcia urodzinowego. Aby umrzeć, potrzeba też pewnej dozy miłości. A być może ona nie była wystarczająco kochana, być może sama nie kochała dość mocno. Nawet by się to stało. Nie, żeby nie przychodzili, niemal codziennie ktoś z nich do niej wpada, siada w fotelu naprzeciwko, niby interesuje się jej samopoczuciem, ale ona wyczuwa starą urazę, dostrzega zerkanie na zegarek, słyszy westchnienie ulgi, kiedy zaczyna dzwonić ich komórka. Od razu zmienia się ich głos, staje się energiczny, pełen życia, a z gardeł dobywa się śmiech, jestem u mamy, informują w końcu rozmówcę, obłudnie przewracając oczami, zadzwonię, jak wyjdę, z powrotem poświęcają jej swoją udawaną uwagę, łaskawie o coś pytają, nie słuchając odpowiedzi, więc ona odwdzięcza się im nużącymi odpowiedziami, relacjonuje ze szczegółami to, co powiedział doktor, wymienia nazwy wszystkich lekarstw. Kto kogo bardziej odrzuca, ja ich
czy oni mnie, zastanawia się, łącząc w jeden byt dwójkę swych dzieci tak od siebie różnych, widać dopiero teraz udało im się zjednoczyć, dopiero tu, przy łóżku matki-staruszki, która leży od rana do wieczora w swym pokoiku, odcięta od świata przez siłę ciążenia. Kwadratowy, ciasny pokój, jedyne okno wychodzi na arabską wioskę, po północnej stronie stoi stare biurko, a po południowej szafa, w której schowane są jej ubrania, te kolorowe ubrania, których już nigdy nie włoży. Zawsze pociągały ją żywe kolory, krój nie miał dla niej znaczenia, mogła to być długa i szeroka tunika, wąska w pasie sukienka albo plisowana spódnica, do dziś zresztą nie wie, w czym wygląda najlepiej. I już się nie dowie. Jej wzrok pada na okrągły stolik do kawy, do kupna którego przed wieloma laty zmusiła ją córka, rozpłakała się w sklepie, choć była już dużą dziewczynką. Zmusiliście mnie, żebym się przeprowadziła do tego okropnego mieszkania, i na dodatek daliście mi najmniejszy pokój, więc kupcie mi przynajmniej meble, które mi się podobają. Przestań płakać, zbeształa ją, wszyscy na ciebie patrzą, ale oczywiście uległa i razem wniosły ten, jak się okazało, wyjątkowo ciężki stolik schodami na górę, do tego właśnie pokoju, który był wówczas pokojem córki, postawiły go na samym środku, gdzie swoim chełpliwym blaskiem podkreślał tylko nędzę pozostałych mebli. A teraz i on miał już swoje lata, czas odcisnął na nim swe piętno i stolik wyblakł, zresztą opakowania lekarstw i tak całkowicie przykryły jego ciężki, bukowy blat. Leki, które zlikwidowały stan zapalny, ale spowodowały alergię, tabletki na alergię, proszki na serce, środki przeciwbólowe, pigułki na obniżenie ciśnienia krwi, które osłabiły ją tak bardzo, że aż upadła i potłukła się, od tego czasu ma problem z chodzeniem. Czasem ma ochotę ułożyć je w kolorowe kupki, usypać na swoim łóżku kolorowe grządki z tabletek, posegregować je według barw i ułożyć z nich mały domek z czerwonym dachem i białymi ścianami, zieloną trawę, tatę i mamę oraz dwójkę dzieci. Zadaje sobie pytanie: czym to wszystko było, nie dlaczego było takie a nie inne i jaki miało sens, ale właśnie: czym w istocie było? Jak upłynęły dni, zanim znalazła się w tym pokoju, w tym łóżku, czym wypełnione były te dziesiątki tysięcy dni, które oblazły jej ciało jak mrówki pień drzewa, przecież powinna pamiętać, choć nie pamięta.
Nawet jeśli wytęży pamięć i pozbiera wszystkie swoje wspomnienia jak stare notatki, ułoży je ciasno obok siebie, będzie tego ledwie kilka tygodni, a gdzie cała reszta, gdzie te wszystkie lata, przecież to, czego sobie nie przypomni, przestanie istnieć, a być może nigdy nie istniało. Jak po wielkiej tragedii musi teraz, kiedy jest u kresu życia, walczyć z zapomnieniem, jakby była stróżem zmarłych i zaginionych. Kiedy po raz kolejny patrzy w stronę okna, ma wrażenie, że ono tam na nią czeka, to jezioro, które wysychało na jej oczach, spowite mgłą jezioro otoczone miękkimi, parującymi mokradłami, porośniętymi trzciną wyższą od człowieka, z płochliwymi ptakami, które wzbijają się w górę z trzepotem skrzydeł. Tam właśnie znajduje się jej jezioro, w sercu doliny, która rozciąga się od zbocza góry Hermon aż po góry Galilei, w dolinie wypełnionej grudkami zastygłej lawy. Gdyby tylko udało się jej wstać z łóżka i podejść do okna, mogłaby zobaczyć je raz jeszcze, próbuje więc usiąść prosto, wzrokiem szacuje odległość, spojrzenie wędruje pomiędzy oknem a jej obolałymi nogami. Odkąd upadła, czuje strach przed chodzeniem, ale ono tam jest, czeka na jej spojrzenie, martwi się o nią, wstawaj, Chemdale, słyszy głos ojca dodającego jej odwagi, jeszcze tylko krok, jeden mały krok. Była pierwszym dzieckiem urodzonym w kibucu i wszyscy zebrali się w stołówce, aby zobaczyć, jak stawia pierwsze kroki. Zdaje się, że wszyscy ci ludzie, którzy tęsknili za swoim młodszym rodzeństwem pozostawionym na obczyźnie, za dzieciństwem, od którego zostali odcięci przez surową ideologię, za miłością rodziców, których nie widzieli, odkąd stamtąd wyjechali, niektórzy w gniewie, inni ze złamanym sercem, wszyscy zebrali się w tej dopiero co wybudowanej stołówce. Z błyskiem w oczach wpatrują się w nią, zachęcają ją do postawienia kroku, aby zrobiła to dla nich samych, dla ich starych rodziców, dla ich młodszych sióstr i dorosłych już wówczas braci, którzy za kilka lat mieli zginąć, a ona jest wystraszona, ale gotowa spełnić ich życzenie, staje na chwiejnych nogach, trzyma ojca za rękę, czy jego palce miały już wtedy zapach ryby, czy dopiero później, kiedy przenieśli się do nowego kibucu nad jeziorem i mokradłami, do kibucu, który założono, by osuszyć to jezioro i te mokradła, tak więc stawia pierwszy niepewny krok i właśnie wtedy ojciec puszcza jej rękę, ludzie
zgromadzeni wokół klaszczą na jej cześć, jest straszny hałas, a ona upada na plecy i zalewa się łzami. Ojciec patrzy na nią swymi upartymi, jasnoniebieskimi oczami i chce, żeby wstała i spróbowała jeszcze raz, pokazała wszystkim, że potrafi, choć jeden mały krok, ale ona leży na plecach i wie, że nie da rady go zrobić, nawet dla niego, i że on nigdy jej tego nie wybaczy. Przez następne dwa lata w ogóle nie chciała chodzić, do trzeciego roku życia noszono ją na rękach, jakby była kaleką, mimo że badania niczego nie wykazały, rozważano już wizytę u specjalisty w dalekim Wiedniu, małe dzieci, które urodziły się po niej, już biegają, tylko ona leży na plecach w dziecięcym kojcu i wpatruje się w czubek drzewa pieprzowego. Jego gałęzie przystrojone są podobnymi do pigułek czerwonymi kuleczkami, które szeleszczą nad nią, a ona się do nich uśmiecha. Tylko one jej nie poganiają, tylko one akceptują jej nieruchome istnienie. Co innego ojciec, czując się winny, nosi ją w swych ramionach od lekarza do lekarza, zastanawia się, czy może w czasie tamtego upadku nie doszło do uszkodzenia mózgu, aż w końcu pewien specjalista w Tel Awiwie orzekł, że nie ma żadnych problemów z głową, że ona po prostu boi się chodzić, trzeba tylko wymyślić coś, co wystraszy ją jeszcze bardziej. Dlaczego mam wystraszyć ją jeszcze bardziej, zapytał ojciec, a lekarz odpowiedział, że nie ma wyjścia, jeśli chcesz, żeby zaczęła chodzić, musisz sprawić, żeby większy strach czuła przed tobą niż przed chodzeniem. Odtąd jej przystojny, postawny ojciec obwiązywał jej tułów ręcznikiem, trzymał ją za tę uprząż i próbował prowadzić przed sobą, wymierzał jej gwałtowne klapsy za każdym razem, kiedy stawiała opór. Robię to dla ciebie, Chemdale, mówił ze ściśniętym gardłem, patrząc w jej opuchniętą od łez twarz. To po to, żebyś była jak wszystkie inne dzieci, żebyś przestała się bać, i wyglądało na to, że rada doktora poskutkowała, bo po paru tygodniach była już w stanie stąpać, kołysząc się, z ciałem palącym od jego uderzeń, jej świadomość skamieniała, jak świadomość zwierzątka poddanego brutalnej tresurze, była gdzieś bardzo daleko, daleko od radości, rozumiała podświadomie, że nawet jeśli uda jej się iść, uda jej się biec, i tak nie będzie miała dokąd. Daleko od radości, gdzieś poza zasięgiem, ale tego poranka
wydawało jej się, że jednak ma dokąd iść. Do okna, Chemdo, zobacz swoje jezioro, ono szepcze do ciebie. Skoro przyszedłem do ciebie, szepcze jezioro, skoro zebrałem wszystkie swoje zielonkawe wody, wszystkie ryby, rośliny i ptaki wędrowne, skoro z ogromnym trudem udało mi się uformować na nowo, w tym górzystym mieście, pod twoim oknem, czy nie wstaniesz z łóżka i nie podejdziesz do okna, aby na mnie popatrzeć? A ona odpowiada mu, wzdychając, jeszcze tylko kilka tygodni i powolutku pokonam cały dystans, dlaczego wtedy nie przyjdziesz? Dlaczego przychodzisz właśnie teraz, po tym kiedy upadłam, i nie tylko ty, dlaczego wszystko przychodzi zbyt późno albo za wcześnie. Ale jezioro śle jej wilgotny powiew, już od kilkudziesięciu lat zbieram kroplę do kropli, gałąź do gałęzi, skrzydło do skrzydła, a wszystko po to, żeby znów objawić się przed tobą, żeby cię zobaczyć, podejdź do mnie, Chemdale, podejdź do okna, a ona kiwa głową z niedowierzaniem, czym były te wszystkie lata, czym były, skoro nie pozostawiły po sobie nawet śladu, skoro na samym końcu i tak pozostała małą dziewczynką, która marzy o tym, aby wykąpać się nago w swoim jeziorze. Wykręconymi palcami próbuje zsunąć nocną koszulę, którą swego czasu niechętnie przyjęła w prezencie od córki, zawsze grymasiła, kiedy dostawała od niej prezenty, chociaż były piękne i hojne, zawsze raniła swoją córkę właśnie wtedy, kiedy ta chciała jej zrobić przyjemność. Rozpakuj, mamo, ponaglała ją córka, godzinami biegałam po sklepach, nim znalazłam coś, co ci się spodoba, no rozpakuj wreszcie i przymierz, podoba ci się? A ona rozrywała eleganckie opakowanie, podejrzliwie dotykała materiału, bo jego miękki dotyk, jego obcy zapach, obraz, jaki krył się za nim, obraz córki, która chodzi gdzieś bez niej, wszystko to budziło w niej nagły gniew, mamrotała podziękowania, doprawdy, Dino, niepotrzebnie, zgniatała puste opakowanie, sama zaskoczona swoim niezadowoleniem. Czy każdy drobny podarunek wywołuje wielki żal, żądanie daru ostatecznego, bezgranicznego? Chciała jej powiedzieć: weź mnie ze sobą, zamiast przynosić mi jakieś upominki ze swojego osobnego życia, a Dina wpatrywała się w nią urażona, nie podoba ci się, mamo? Podoba się, podoba aż nazbyt, tak mogła brzmieć właściwa
odpowiedź, nigdy niewypowiedziana, podoba za bardzo albo nie dość, za późno albo za wcześnie. Wówczas z powrotem pakowała materiał i chowała go w szafie, dopiero po długim czasie, kiedy zniewaga zapada głęboko i jest już za późno, by ją naprawić, poirytowana wkłada na siebie ten niezapomniany prezent, sweter, szal, nocną koszulę w szare kwiaty, kto kiedykolwiek widział szary kwiat, próbuje wyswobodzić ramię z rękawa, jej wzrok niespodziewanie pada na nagie piersi, szare kwiaty sutków chylące się na skraju jej spłaszczonego biustu, szare kwiaty, pomarszczone, zwiędłe. Jej palce podejrzliwie dotykają fałd skóry, przypomina sobie swojego wnuczka, jak posadzono go na jej kolanach w czasie świątecznej kolacji kilka miesięcy temu, a on natychmiast wylał na siebie szklankę wody. Kiedy zdejmowała z niego koszulę, wyciągnął szybko swoje nagie ramię i przyglądał się mu w zadziwieniu, jakby zauważył je po raz pierwszy, poruszał nim w górę i w dół, dotykał i lizał, następnie zaczął gwałtownie ściskać miękką skórę swojego brzucha, ciesząc się jej dotykiem. Był to taniec czystej miłości, hymn samouwielbienia, gdyby tak mogła zyskać tę niemowlęcą świadomość, gdyby mogła odzyskać władzę nad swoim wyniszczonym ciałem. Nie, wciąż wydawało jej się, że to nie starość, lecz brud, który przylgnął do niej przez te wszystkie lata, że to tylko przejściowa choroba, jakiś rodzaj trądu, i kiedy tylko zanurzy się w wodzie jeziora, uleczy swoje ciało, tak jak wódz wojsk aramejskich, który siedem razy obmył się w rzece Jordan i uwolnił się od trądu. Chodź, Chemdo, postaw stopę na podłodze i oprzyj się o ścianę, obok łóżka czeka twoja laska, ale ty jej nie potrzebujesz, ty potrzebujesz tylko mnie, tak jak wtedy, gdy byłaś wędrowną czaplą i szukałaś schronienia w falujących trzcinach. Pamiętasz, jak zimą pływałaś nago, nurkowałaś w lodowatej wodzie, aż zachorowałaś i twój ojciec zabronił ci tu wracać, lecz ty od czasu do czasu wciąż zakradałaś się i zrzucałaś ubrania na plaży, aż pewnego razu przyszedł on, zastał cię w wodzie i rozkazał wyjść, a kiedy naga stanęłaś na brzegu, ojciec uciekł i już nigdy więcej cię tu nie szukał, zostaliśmy tylko we dwoje, ale odtąd zawsze czegoś nam brakowało. A gdzie była matka? To ojciec zawsze zaplatał jej warkocze swoimi szorstkimi dłońmi przesiąkniętymi zapachem ryby, to on
zmuszał ją do chodzenia i do biegania, do wspinania się na dachy kibucu, tak jak robiły to pozostałe dzieci, za którymi nigdy nie mogła nadążyć, jak małpy skaczące z jednego dachu na drugi, podczas gdy ona mdlała z przerażenia i nie chciała nawet spróbować, a wtedy zjawiał się on, groźnie spoglądał na nią swoimi błękitnymi oczami i pytał: czego bardziej się boisz, skoku czy mnie, życia czy śmierci? Z trudem wspinała się na górę, przeklinając ojca, osioł jeden, prawdziwy osioł, wszystko powiem mamie. Ale gdzie była twoja mama? Jej córka zadawała to pytanie za każdym razem, gdy słuchała tych historii, opowiadanych do znudzenia, a jednak wciąż zaskakujących i niepokojących. „Dorastałaś bez mamy!”, oświadczała z zadowoleniem i choć Chemda protestowała, nie, mylisz się, bardzo kochałam moją mamę, a ona mnie, nigdy nie wątpiłam w jej miłość, Dina nie odpuszczała, z radością wyciągając z tego stwierdzenia cały szereg wniosków, dorastałaś bez matki, nic więc dziwnego, że nie umiałaś nią być, a skoro i ja nie miałam matki, ucierpiała na tym moja córka, czy widzisz zatem, w jaki sposób nieobecność twojej matki, na którą nawet się nie złościsz, wpływa na nas wszystkie? To zupełnie nie tak, kiwała przecząco głową, nie złościłam się na mamę, bo wiedziałam, że ciężko pracuje. Pracowała w mieście i przyjeżdżała tylko na weekend, a po jej powrocie z całorocznego wyjazdu nawet jej nie poznałam, myślałam, że to jakaś obca kobieta, która zamordowała moją mamę, ale nawet wówczas nie byłam na nią zła, wiedziałam, że musi pracować, że nie ma wyjścia. Wy i ta wasza złość, ty, Awner i całe to wasze uciśnione pokolenie, dlaczego tak się skarżycie? Ale czasami zdawało jej się, że i ona czuje złość, straszną, morderczą złość, nie tylko na rodziców, nie tylko na ojca, który na swój surowy sposób był jej oddany, albo na wiecznie zajętą matkę, ale również na nie, na swoje dzieci, a szczególnie na córkę, której włosy były już siwe. Dopiero co zaplatała w warkocze czarne kręcone włosy córki, jej palce zanurzały się w nich głęboko, tak jak kiedyś palce ojca w jej własnych włosach, a teraz te same włosy są matowe, mają kolor stali, a ona ich nie farbuje, jak robi to większość kobiet w jej wieku, ale buńczucznie nosi siwą grzywę wokół wciąż młodzieńczej twarzy.
Zdawało się jej, że nawet to było przemyślanym gestem córki wobec matki, że córka znęca się nad sobą, żeby pokazać jej, Chemdzie, że tamte dni, dni dzieciństwa, były bezpowrotnie stracone, dlatego nie dba o siebie, głodzi się, z roku na rok jest coraz bardziej koścista, córka jest nawet chudsza i mniejsza od niej. Kobiety w tej rodzinie stopniowo zanikają, jeszcze dwa lub trzy pokolenia i może nie będzie ich wcale, podczas gdy jej syn pęcznieje, czasami trudno jej rozpoznać w tym krągłym, łysym i sapiącym mężczyźnie jej pięknego syna, który odziedziczył po swym dziadku nadzwyczaj błękitne oczy, czasami patrzy na niego z przerażeniem, bo zdaje się jej, że ten mężczyzna zabił jej syna i teraz żyje jego życiem, śpi w jego łóżku i wychowuje jego dzieci, dokładnie to samo podejrzenie miała wobec tamtej obcej kobiety, która wiele lat temu wróciła z Ameryki i chciała przytulić ją i pocałować, podając się za jej matkę. Cały kibuc czekał na trawniku, by uczcić jej powrót z długiego zagranicznego zlecenia, tylko Chemda ukryła się na drzewie, mała zbuntowana małpka, obserwowała pełne napięcia oczekiwanie, w którym nie było nic prawdziwie osobistego, bo które z dzieci pamiętało jej matkę, skoro nawet ona zupełnie ją zapomniała, i kto z dorosłych naprawdę jej wyczekiwał, z wyjątkiem męża i garstki krewnych? Przecież większość jej zazdrościła, zwłaszcza kobiety, które całe życie spędzały, pracując w kuchni, przedszkolu, ogródku warzywnym, szwalni, magazynie, ubrane w niebieskie kombinezony, z nogami niebieskimi od żylaków, i tylko ona, matka Chemdy, nosi eleganckie ubrania i siedzi w jakimś miejskim biurze, a czasami i to jej nie wystarcza i jeszcze wyjeżdża na jakieś zagraniczne zlecenia, diabli wiedzą, kto ją tam wysyła. Tak, wszystkie te słowa słyszy na własne uszy, gdy ukrywa się pośród gałęzi, nawet jeśli ich nie słyszy, może je wyczuć, a jeśli nie wyczuwa, może je sobie dopowiedzieć, w istocie bowiem to nie jej matki wyczekiwano, ale powiewu wielkiego świata, nadziei, słodkich wspomnień, wszystko to miała przynieść ze sobą kobieta, która właśnie z trudem wysiada z ciemnej służbowej limuzyny. Kim ona jest? Nawet z wysokiej gałęzi widać, że to nie jej matka, zniknął długi warkocz, twarz jest okrągła i blada, ciało niezdarne. Rozżalona i wstrząśnięta zeskakuje z drzewa, nikt nie zauważa, jak
ucieka stamtąd ile sił w nogach, byle dalej, nad jezioro. Nie jesteś moją mamą, wykrzyczy w końcu, kiedy wróci do pokoju rodziców i stanie przed nią, a ta obca kobieta spojrzy na nią ze smutkiem, jej wzrok zatrzyma się z jakiegoś powodu na spiczastych piersiach dwunastolatki ukrytych pod brudną koszulą. Moje biedactwo, taka jesteś zaniedbana, powie, tak jakby nie ona była tą, która ją zaniedbała, i natychmiast zacznie ją uspokajać, długi czas chorowałam, Chemdale, leżałam w szpitalu, dlatego obcięłam warkocz, miałam zapalenie nerek i spuchła mi twarz. Chemda próbowała odszukać w twarzy naprzeciwko dwie charakterystyczne blizny po ospie wietrznej, dwa malutkie wgłębienia między podbródkiem a ustami. Nie jesteś moja mamą, powtórzyła rozczarowana, nie masz blizn, a obca kobieta dotknęła swojego podbródka, mam blizny, powiedziała, tylko ich nie widać, o tutaj, spójrz, i wtedy Chemda wybuchła płaczem, gdzie jest moja mama, co zrobiłaś mojej mamie? Momentalnie rzuciła się w stronę ojca i objęła go za udo, nie dotykaj go, nie rób mu tego, co zrobiłaś mojej mamie, tylko on mi teraz został. Przez kilka pierwszych nocy przewracała się z boku na bok w swoim łóżku w domu dziecięcym, oczami wyobraźni widziała, jak ta kobieta, która połknęła mamę, przeżuwa teraz uda ojca, tak jak się je pieczonego kurczaka, wysysa jego kości, a wkrótce zabierze się też ze smakiem za jej wątłe ciało, jej małe, spiczaste piersi. Dwie piersi, dwa uda, dwoje rodziców, dwoje dzieci, a gdzieś pomiędzy tym wszystkim ona, bardziej zajęta swoimi zmarłymi rodzicami niż żywymi dziećmi. Urodziła syna i córkę, parę dzieci, lustrzane odbicie pary, która stworzyła ją samą, podczas gdy trzecia para w rodzinie, ona i jej mąż, zawsze jawiła się jej wyłącznie jako tymczasowy przystanek pomiędzy dwiema stolicami, i teraz, kiedy stawia stopy na podłodze, która mimo coraz większego upału na zewnątrz wciąż jest zimna, staje jej przed oczyma pierwsza z par, ojciec w niebieskim ubraniu roboczym i matka w białej jedwabnej bluzce i plisowanej spódnicy, z warkoczem zdobiącym jej głowę jak miękki królewski diadem, oboje stoją nad brzegiem jeziora i uśmiechają się do niej, wskazują rękoma na gładką taflę wody, która ma kolor kawy z mlekiem.
Już późno, Chemda, pora się myć i iść spać, mówią, pokazują na jezioro, tak jakby było wanną przeznaczoną specjalnie dla niej, spójrz tylko, jaka jesteś brudna, a ona pędzi w ich stronę, choć brakuje jej tchu, jeśli się nie pospieszy, jezioro znowu zniknie, znikną jej młodzi rodzice, ale jej nogi są ciężkie, jej kroki grzęzną w gęstym mule, mamo, tato, podajcie mi rękę, tonę, ośmiornica lepkiego mułu oplata pół jej ciała i ciągnie ją w głąb, mamo, tato, duszę się. Pełzajcie na brzuchu, przypomina sobie wskazówki nauczyciela przyrody, kiedy pewnego razu wyszli podglądać gniazda jaskółek i ugrzęźli w bagnie. Usta otwarte do krzyku wypełniają się masą zwartej ziemi, dusząc się, błaga o pomoc, ale rodzice stoją nad nią bez ruchu i uśmiechają się, tak jakby prezentowała przed nimi jakąś zabawną scenkę, czy nie widzą, że tonie, czy może pragną jej śmierci? Jej ciało z impetem uderza o podłogę tuż pod oknem, zdaje się, że to koniec, jelito mułu zaczęło już trawić jej nogi. Wnętrze ziemi jeszcze nigdy aż tak bardzo nie chciało jej pochłonąć, ale ona wciąż walczy, próbuje uchwycić nogę od stołu, jeszcze nie czas, jest za wcześnie albo za późno, godzina jeszcze nie wybiła, w przebłysku gasnącej świadomości czołga się w stronę telefonu, pełzajcie jak krokodyle, krzyczał nauczyciel, albo utoniecie, ze zdartego gardła wydobywa się jęk, Dina, chodź szybko, duszę się. Ale Dina, jej córka, stoi bez ruchu przy kuchennym oknie i przygląda się z zadziwieniem wiązce splątanych sosnowych igieł, wyciągniętej w jej stronę jak pusta dłoń po jałmużnę. Zabrała jaja, szara gołębica. Jeszcze wczoraj wieczorem, zanim poszła spać, spojrzała na donicę pod oknem i widziała jaja, które lśniły w ciemnościach jak para przyjaznych oczu, natychmiast pojawiła się gołębica i przykryła je swoim ciałem. Owionęło ją ciepło gołębiego ciała, miękki spokój, słodkie wspomnienie. Nic prostszego, siedzieć tak godzinami bez ruchu, z czujnym wzrokiem, ale uśpionym ciałem, koncentrując się na tym jednym zadaniu. Zabrała stąd jaja, nocą chwyciła dziobem białe jajko i poleciała z nim do uprzednio zbudowanego gniazda, potem wróciła po kolejne. Czy to jej częste spojrzenia wypłoszyły stąd gołębicę? Cóż za dziwny ból, mamrocze do siebie, gdy telefon wciąż dzwoni, co za głupi ból, jakie to daremne, stać tutaj z wyrazem ponurego
szacunku jak przed zbezczeszczonym grobem, wiązka sosnowych igieł, która wczoraj była cudownym domem, dziś jest tylko bezsensowną stertą, sięga więc po tę małą kolebkę i rwie ją na strzępy. Wiosenny wiatr momentalnie rozwieje gałązki na wszystkie strony i nic nie pozostanie po życiu, które pulsowało tu przez tydzień i przepełniało ją dziwną ekscytacją, dwa jaja w gnieździe, niewyklute. Dlaczego je zabrała, pyta Dina na głos. Ostatnio słyszy swój głos coraz częściej, głośny i zaskakujący, zwłaszcza gdy nikogo nie ma w pobliżu, myśli bez opamiętania wylewają się z jej gardła, a głos ujawnia ich nagość, ich zawstydzającą prostotę. Trzeba kupić mleko, słyszy uroczystą deklarację, jakby to była sprawa wagi państwowej, albo jestem spóźniona, albo gdzie jest Nican? Zdaje się jej, że to pytanie wciąż na nowo słychać w przestrzeni wokół niej, i nie chodzi wcale o to, gdzie w tej chwili znajduje się jej jedyna córka, bo tu odpowiedź jest zawsze prosta, jest w szkole, u przyjaciółki, w drodze do domu, ale gdzie jest to serce, które biło tuż przy niej przez wszystkie te lata, a teraz stało się obce, teraz bije mocno, napastliwie przeciw niej. W jaki sposób nawet wrodzona miłość przekształca się w miłość zawiedzioną, zastanawia się, wodzi za córką tęsknym spojrzeniem, próbuje skusić ją tymi samymi propozycjami, które dawniej wywoływały okrzyk radości, Nicani, upieczmy razem ciasto, pójdźmy do kina, widziałaś tę nową pizzerię nieopodal, może zjemy pizzę? Ale teraz napotyka tylko pełne rezerwy spojrzenie i chłodną odpowiedź, innym razem, mamo, nie mam czasu, chociaż zawsze ma mnóstwo czasu dla swoich przyjaciółek, natychmiast umawia się z Tamar albo z Sziri i znika, jakby chciała od niej uciec, a Dina odprowadza ją z zastygłym uśmiechem, próbując ukryć, że jest jej przykro, co za dziwny ból. Daj spokój, pozwól jej dorosnąć, poucza ją Gideon, myślisz, że sama chciałaś spędzać czas ze swoją matką, kiedy byłaś w wieku dojrzewania, ale ona nie odpowiada, a raczej jej odpowiedzi pozostają nieme, krążą w przestrzeni jej brzucha i nie wydostają się na zewnątrz, to zupełnie co innego, moja mama i tak wolała mojego brata, przebywanie z nią nigdy nie było przyjemne, ciągle opowiadała te swoje przygnębiające historie o jeziorze, była zapatrzona w siebie, nie umiała być matką, za późno się nauczyła.
Para oczu, znów słyszy swój zakłócający ciszę głos, nieokrzesany jak głos ludzi głuchych, dwa diamenty, który lśniły na dnie donicy jak na dnie mrocznej kopalni, dlaczego je zabrała, co ją wystraszyło? Gardłowy jęk kota współbrzmi z jej pytaniem, zagłuszając dzwoniący telefon, a gorący, puszysty płomień zwija się pomiędzy jej łydkami. Gdzie byłeś, Króliku, wita go uroczyście, napełniając jego miskę suchą karmą, gdzie się podziewałeś i co robiłeś? Ale kot nie spieszy się do jedzenia, pozostaje przy jej bosych stopach i wciąż namiętnie ociera się o nią. Zawsze tak krąży pomiędzy całą trójką, jakby chciał związać ich wszystkich swoim ogonem, zapisać na jej skórze pragnienia córki i męża, a na ich skórze pragnienia Diny. Niedawno przyszło jej do głowy, że ten kot, a właściwie dorosły kocur, ze względu na białe futro i długie uszy zwany Królikiem, pozostaje ostatnim łączącym ich ogniwem, jak późno urodzony syn strzegący słabego echa rodziny, którą stanowili, nie licząc rzecz jasna wspólnych rzeczy, mebli, ścian, samochodu, wspomnień. Ostatnio zauważyła, że niemal każdą rozmowę z córką zaczyna od jakiegoś wspomnienia. Pamiętasz, jak bawiłyśmy się w tym ogrodzie? Uwielbiałyśmy tu zostawać, kiedy robiło się ciemno i wszyscy już poszli. W tym domu mieszkała Bar, pamiętasz, jak zostałaś u niej na noc, a potem zadzwoniłaś w środku nocy, żebyśmy cię stąd zabrali, i ona nigdy więcej cię nie zaprosiła? Pamiętasz, jak zawoziłam cię na zajęcia, a potem szłyśmy na lody? Dlaczego tak bardzo potrzebuje potwierdzenia z ust córki, jakie to ma znaczenie, czy ta pamięta wszystkie szczegóły, przecież nie o nie chodzi, ale o miłość, to ją Dina usiłuje przypomnieć córce, pamiętasz, jak kiedyś mnie kochałaś, Nican? Kiedy nadszedł ten moment, w którym zachwiała się równowaga między wspomnieniami i pragnieniami? Nikt jej na to nie przygotował, nikt i nic, żadne książki i gazety, ani rodzice, ani przyjaciele. Czy jest jedyną osobą na świecie, która doświadcza tego w tak wczesnym okresie życia, bez żadnej widocznej katastrofy, czy jest pierwszą, która czuje, że szala wspomnień jest przeciążona, podczas gdy szalka nadziei lekka jak piórko, czy jest jedyną, która usiłuje przywrócić im dawny stan równowagi? Dość, mówi, już wystarczy, słyszysz, Króliku? Ale kot nie
odpuszcza, przywiera do niej z oddaniem, pręży umięśniony ogon, jakby przekazywał jej całą esencję nadchodzących letnich upałów. To nie do wytrzymania, mówi, nagle zrobiło się zbyt gorąco, dopiero co była zima, a teraz z dnia na dzień mamy lato, żadnego okresu przejściowego, nic pomiędzy, co za beznadziejny kraj, zawsze od skrajności do skrajności. Bo zapach nocnych ognisk wciąż unosi się w rozgrzanym powietrzu, tak ciężko jej oddychać, a może już nawet nie musi, ostatnio nawet najprostsze czynności wydają się jej zbyt skomplikowane, może nie ma wystarczająco silnej motywacji. Kiedyś, gdy Nican jej potrzebowała, oddychała jak dzika, kradła tlen z ust przechodniów, ale teraz, kiedy jej córka oddaliła się od niej i umyślnie sprawia jej ból, nie potrzebuje już tlenu, niech inni oddychają. Co za niewdzięczny wiek, wzdycha, czterdzieści pięć lat, kiedyś kobiety umierały w tym wieku, odchowały dzieci i umierały, uwalniały świat od swojej obecności, tej drażniącej obecności kobiet, które nie są już płodne. Nie odbieramy, informuje kota, który wskoczył właśnie na blat kuchenny, mogą dzwonić choćby do jutra, nie ma siły z nikim rozmawiać, w tym czasie ogromny biały kot, który ma czarny ogon, jedną łapę czarną, a drugą białą, co wygląda śmiesznie, jak niedobrana para skarpet, wychodzi powolnym, majestatycznym krokiem na parapet i z satysfakcją obwąchuje puste miejsce, w którym znajdowało się gniazdo. Wtedy dociera do niej, że ktoś mimo ostrzeżeń zostawił na noc otwarte okno i że to on, Królik, zniszczył gniazdo, i teraz, kiedy spogląda z okna na dół, z przerażeniem widzi rozbite skorupki jajek, ciemną miazgę, resztki życia. Gideon, krzyczy, od tygodnia mówię ci, żebyś nie otwierał okna w kuchni, ale jego od dawna już nie ma, wyszedł ze starą leicą zawieszoną na szyi, tak jak dzieci noszą torby z drugim śniadaniem, i jeszcze jednym aparatem na ramieniu, lustruje wszystko wzrokiem, bezustannie poszukuje tych wyjątkowych kombinacji, które stworzyła dla niego rzeczywistość. Czy rzeczywiście mu powiedziała? Waha się przez chwilę, może tylko miała zamiar mu powiedzieć, i znów czuje ten dziwny ból między żebrami, narastający gniew. Dwa malutkie embriony, dwa brylanty, z których na świat przyszedł tylko jeden, jej Nican, maleńkie, doskonałe niemowlę, podczas gdy drugi nie przetrwał,
zmienił się w ciemną miazgę. Nikogo nie można było za to winić, ale i tak winiła, zwłaszcza samą siebie. Czy to dlatego, że w głębi duszy wolała dziewczynkę? Czy to jej panika w pierwszych tygodniach ciąży wyssała z maleńkiego stworzenia wolę życia? Jak sobie poradzimy, powiedz mi, pytała Gideona, zmuszonego oderwać się od gazety. Na całe godziny zamykał się w małym pokoiku przerobionym na ciemnię i wychodził z niego ponury, jakby spadła na nich tragedia, dwójka rodziców, dwa embriony, dwa naraz, kto się nimi zajmie, kto zajmie się nami? Godzinami leżeli na kanapie i wpatrywali się w ściany ciasnego pokoju, co zrobimy, trzeba szukać mieszkania, znaleźć pracę, trzeba wziąć kredyt, lista zadań była coraz dłuższa, a ich bezsilność coraz większa. Gideona ogarnęła w tamtym czasie jakaś przerażająca katatonia, aż pewnego dnia spakował swój plecak i wyruszył z domu, muszę dojść do siebie, prychnął w jej stronę, jakby zadała mu ciężki cios, myślała, że wróci wieczorem albo nazajutrz, ale parę dni później zadzwonił do niej z Afryki, a kiedy w końcu wrócił z plecakiem pełnym unikalnych klisz, które nocami zamieniał w pożądane fotografie, w jej ukrytym gnieździe było już tylko jedno jajko. Czy myśli mogą zabić, czy życzenie utraty może sprowadzić tragedię? Wtedy chciała, żeby zostawiły ją w spokoju, dwa małe stworzenia, które przylgnęły do ściany jej macicy jak ślimaki do pnia drzewa, a ta złość skierowana była przede wszystkim do niego, ślimaka rodzaju męskiego. Czy mogła zachować się inaczej? Pewnie nie, ale on też nie mógł. Przez pierwsze lata była tak zajęta jednym dzieckiem, że nie mogła nawet wyobrazić sobie istnienia drugiego, ale wraz z dorastaniem Nican coraz częściej ją nawiedzał, chłopiec, który nigdy się nie narodził, chłopiec, który się poddał, i czasami w nocy, kiedy szła przykryć Nican, wydawało jej się, że słyszy w pokoju jeszcze jeden oddech, gdzieś pomiędzy półkami z zabawkami, a w dzień mignął jej czasem przed oczami, tuż obok córki, kiedy ta się bawiła, włosy miał bujne, koloru miodu, oczy brązowozielone, i kiedy rysowała, kiedy czytała, kiedy płakała, ale teraz, gdy Nican oddala się od niej, on wciąż jest blisko, przecież zawsze był dzieckiem wrażliwym, refleksyjnym, cicho spełniał jej ukryte życzenia. Na co czekasz, postaraj się o następne dziecko, pouczała ją matka,
Nican potrzebuje brata albo siostry, musisz też dać jej więcej swobody, a ona odpowiadała prześmiewczo, naprawdę, mamo? Tak jak ty mnie? To się nazywa zaniedbywanie, a nie dawanie swobody. W głębi serca wiedziała, że matka ma rację, ale mimo to wahała się, tak wielką przyjemność sprawiało jej poświęcanie się córce, dawanie jej tego wszystkiego, o czym kiedyś sama nie mogła nawet marzyć, nie mówiąc już o tym, że Gideon był zdecydowanie przeciwny powiększaniu rodziny. Zawsze myślała, że jeszcze nie jest za późno, że jest jeszcze mnóstwo czasu, żeby go przekonać. Często próbowała, wciąż mamy szansę na szczęście, Gideon, zróbmy to, zanim będzie za późno, ale on wzdrygał się na samą myśl, skąd wiesz, że to będzie szczęście, może coś całkiem przeciwnego? Tak jest nam dobrze, po co ryzykować? Po co ryzykować to, co mamy, dla czegoś nieznanego? Czy chcesz, żeby przyszło na taki świat, gani ją, tak jakby jej propozycja była czymś nienormalnym i oburzającym, nie masz pojęcia, gdzie żyjemy, pojedź kiedyś ze mną i przekonaj się, co to za kraj, nie wszyscy siedzą w wygodnych mieszkaniach i rozmawiają o szczęściu, dla wielu dziecko to tylko jeszcze jedna gęba do wykarmienia, a ona jest zdumiona, jaki to w ogóle ma związek, dlaczego ich dziecko miałoby odebrać jedzenie innemu dziecku, i znów się poddaje, boi się zmuszać go do czegokolwiek, sama też boi się zmiany. Czy rzeczywiście jest im dobrze? Tak, jest dobrze, dość dobrze, Nican wychowuje się bez rywala, nie to co ona, jako dziecko zazdrosna i wroga wobec młodszego brata, jej córka rozkwita otoczona miłością, po co ryzykować to dla czegoś nieznanego? Tak, to brzmi przekonująco, sama prawie w to uwierzyła, ale na swoich uniwersyteckich seminariach widziała studentki, które z podekscytowaniem dotykały swoich wypukłych brzuchów, podczas gdy ona stała przed nimi i opowiadała o wygnaniu Żydów z Hiszpanii, i zdawało jej się, że te ciężarne dziewczyny nie ryzykują swojego szczęścia, ale przeciwnie, powiększają je. Ostatnio narasta w niej podejrzenie, że to one miały rację, a ona nie, ale jest już za późno, by naprawić błąd. W istocie to ona, ta, która miała je uczyć, źle odczytała księgę życia, ponieważ dzisiejsza Nican nie jest już tą słodką i kochającą dziewczynką, którą była kiedyś, ale niecierpliwą dziewczyną, która zatrzaskuje przed nią drzwi do swojego pokoju i swojego serca, i jej
istnienie nie będzie już dla niej rekompensatą za dzieci, których nie urodziła. Nie denerwuj się na nią, mówią jej, powinnaś się cieszyć, że cię odtrąca, to znak, że dorasta tak, jak powinna, musi cię opuścić, ale później wróci. Teraz ciesz się wolnym czasem, może w końcu napiszesz swój doktorat. Wszyscy mają jej coś do przekazania, Gideon, matka, przyjaciele, a słowa, które wypowiadają, mają być dla niej lekarstwem na wstydliwą chorobę, ale co ma zrobić z tymi słowami? Czy może je ukołysać w ramionach, czy może wziąć je na spacer, kiedy zrobi się nieco chłodniej, czy może pokazać im księżyc i gwiazdy? Nienawidzi tych słów, krzywdzą ją, dziwny ból wyziera przez jej żebra jak przez kraty, to ona go kultywuje, ona go karmi, jej ból jest dobrze odżywiony, w krótkim czasie z małego ślimaczka stał się wymagającym i uciążliwym stworzeniem, utrudnia jej oddychanie, wywołuje fale nudności, sprawia, że nie może skupić się na pracy, uniemożliwia wykonywanie najprostszych czynności, nawet takich jak odebranie telefonu, który dzwoni już chyba od godziny. Całkiem przywykła do tego dźwięku, wydaje jej się, że wydobywa się on z wnętrza jej głowy, przez jej uszy wydostaje się na świat, dzwonek alarmowy zastępujący bezużyteczne słowa, nastała jego era, która trwać będzie przez resztę jej życia, to nie telefon dzwoni, to ona sama, bo kiedy w końcu podejdzie do telefonu, nic nie będzie słychać. Nie wiedzieć czemu aparat jest chłodny, przykłada go sobie do piersi, fala gorąca wzbiera wewnątrz jej ciała, a ona zaciska usta, bo jeśli wydostanie się przez jej gardło, nie będzie już odwrotu, pola spalą się, lasy poczernieją, domy obrócą się w węgiel, żar, który spłynie na ziemię, w jednej chwili pożre też wszystkich, których kocha, Nican, nocującą u przyjaciółki, jej delikatne i rozluźnione ciało, Gideona, podróżującego, by sfotografować resztki ognisk palonych z okazji Lag ba-Omer, które dogasają o poranku. Nie może wypuścić z siebie tej wściekłej fali, musi zamknąć ją w swoich płucach, niech spali tylko ją. Przez lata tak wiele im dała, a teraz wydaje się jej, że to ostatnia ofiara, której od niej oczekują, i nawet jeśli wymaga to całkowitego wstrzymania oddechu, ona wytrwa, udowodni im swoje oddanie, przed kuchennym oknem będzie płonąć, przed kuchennym oknem zgaśnie,
i kiedy wrócą, znajdą na podłodze rozbitą skorupę, mętną miazgę, resztki życia. Rano, kiedy miał wychodzić, próbowała zatrzymać go w drzwiach, boli mnie, Gideon, a on zerknął na nią i chłodno spytał, co cię boli? Serce, powiedziała zawstydzona, zdając sobie sprawę z niższości tego bólu wobec bólu fizycznego, który wymaga natychmiastowej uwagi, a on, tak jak się spodziewała, prychnął z niecierpliwością, co się z tobą ostatnio dzieje? Weź się w garść, ciesz się, że jesteś zdrowa, że wszyscy mamy się dobrze, rozejrzyj się dookoła i powiedz „dziękuję”. Dziękuję, mówi teraz na głos, naprawdę dziękuję za wsparcie, ale czego się spodziewała, już od lat jest gdzieś daleko, zajęty samym sobą, czy miała podstawy wierzyć, że akurat teraz, kiedy go potrzebuje, cokolwiek się zmieni? Czy istotnie potrzebowała właśnie jego? Znów ten ból, w samym jej najgłębszym rdzeniu, kruszącym się jak chory ząb. Jestem chora, mówi do milczącej słuchawki, potrzebuję pomocy, zgubiłam coś i nie wiem, czy kiedykolwiek to odnajdę. Jak nazwać tę rzecz, która łączy ją ze zgiełkiem życia płodowego, z karmiącym łożyskiem, tę mięsistą pępowinę, która wciąż pulsuje, i nawet jeśli przez te wszystkie lata zdarzały się niepowodzenia, stracone szanse, wstrząsy i zawirowania, nigdy nie wątpiła w siłę tego połączenia, ale wygląda na to, że ostatnio jakaś bezlitosna położna ostrymi nożycami przecięła je, jakby mówiła „gratulacje, urodziłaś się”, ona jednak wie, że to nie narodziny, lecz unicestwienie, nagła amputacja sensu życia. Jej palce bieleją od ściskania telefonu, który znów się odzywa, ale ona nie odbiera, przykłada telefon do piersi, zaciska usta i przestaje oddychać, tylko ona wie, jak niebezpieczny jest jej oddech. Jej brat Awner liczy dziesięć sygnałów i rozłącza się, następnie zostawia wiadomość głosową na jej komórce, która wciąż jest wyłączona, mama upadła i straciła przytomność, oświadcza gniewnym głosem, jakby to była jej wina, jest na oddziale ratunkowym, przyjedź jak najszybciej. Nigdy nie lubił zostawać sam z matką i nawet teraz, kiedy jej usta zatkane są respiratorem, ręce leżą bezwładnie po bokach, oczy są zamknięte, a świadomość gaśnie, boi się, że ona wyciągnie swoje pomarszczone ramiona, aby go objąć, pocałować go spierzchłymi ustami, zacznie przy nim płakać, Awni, moje dziecko, tęsknię za tobą.
Prawie za każdym razem czyni mu wyrzuty, gdzie byłeś, tęsknię za tobą, a gdy próbuje ją uspokoić, jestem tutaj, mamo, ona pyta z obawą, ale kiedy przyjdziesz znowu? Jestem tutaj, powinnaś się cieszyć, że teraz jestem tutaj, powtarza, ale ona nie daje za wygraną, widuję cię tak rzadko, tęsknię za tobą. Nawet kiedy siedzi tuż przy niej, brakuje jej go, nawet kiedy patrzy na niego, dostrzega tylko drobny ubytek w jego ciągłej nieobecności. Rozpieszczony maminsynek, dokuczały mu dzieci z kibucu, kiedy ona wciąż siedziała przy jego łóżku, niezdolna do rozłąki, albo szukała go na rozległych łąkach, wołała go tym swoim wysokim, skrzeczącym głosem, Awni, gdzie jesteś? Jego twarz czerwieniła się ze wstydu, kiedy słyszał to wołanie, które rozlegało się nagle jak syrena alarmowa, trzeba się ukryć, znaleźć schronienie, nawet inne dzieci zaczęły ją naśladować, co za wstyd być tak kochanym. Co za świat postawiony na głowie, wzdycha, jakim koślawym wynalazkiem był ten kibuc, który wyhodował te okrutne zwierzęta, w szczególności mężczyzn, którzy wypierają się najbardziej naturalnych uczuć. Co za chory wynalazek, taka męskość, wydaje mu się, że przez lata żył w konspiracji, nie tylko on i nie tylko jego kibuc, ale wszyscy mężczyźni, jak kryminaliści, którzy boją się, że zostaną ujawnieni, jak świadkowie koronni, wszyscy zaprzepaścili najlepsze lata swojego życia, nie po to, by osiągnąć jakiś wyższy cel, ale by przetrwać. W ostatnich latach ta czujność zdaje się nieco słabnąć, teraz, kiedy pół życia jest już za nim, dyscyplina się rozluźnia, jak tuż przed zakończeniem obowiązkowej służby wojskowej, gdy mężczyźni stają się bardziej kobiecy, a kobiety – męskie. Ale teraz dawna czujność znów się budzi, kiedy tak siedzi przed nią, tą ludzką ruiną, która wydała go na świat, przed tym ostatnim świadkiem jego słabości, małości, samotności, słabego serca, piekła ukrytych uczuć, wielkiego upokorzenia. Kwiecista pościel przykrywa jej drobne ciało, a przecież była rosłą kobietą, wyglądającą niezdarnie w niegustownych kolorowych ubraniach, które uparcie nosiła po opuszczeniu kibucu, ich uszycie wymagało mnóstwa materiału, a teraz wystarczy jej tylko skrawek wytartego prześcieradła. Jak pomarszczona tkanina, luźna skóra wisi na jej kościach, cienka i cała w plamach, tymczasem on spogląda
ukradkiem na swoje dłonie i bada je wzrokiem. Jak niewiele blasku zostaje w nas, jak okrutna jest ta przemiana, której doświadczają wyłącznie ludzie, bowiem u zwierząt starość nie prowadzi do takich zmian, stają się nieco powolne, ich futro traci połysk, a jednak pozostają sobą, podczas gdy ta staruszka, która włosy ma rzadkie, podbródek spiczasty i owłosiony, a usta zapadnięte, zwłaszcza kiedy uśmiecha się do niego swoimi sztucznymi zębami, jest całkiem niepodobna do tamtej potężnej kobiety, która biegała za nim po kibucu i wołała jego imię, jak gdyby tylko on mógł uchronić ją od zbliżającej się katastrofy, Awni, Awni! Gdzie jesteś? Co się stało z jej ciałem, będzie się zastanawiać, przyglądając się luźnej skórze jej ramion, kiedy wyciągnie je do niego, a skóra będzie wisieć na nich jak na skrzydłach nietoperza. Najwyraźniej ludzie maleją, kurczą się, przestrzeń, którą zajmują na ziemi, robi się coraz mniejsza, podobnie jak przestrzeń, którą zewnętrzny świat zajmuje w ich wyobraźni. Odruchowo drapie się po brzuchu, który w ostatnim czasie urósł, po czym gwałtownie cofa rękę jak oparzony, bo nagle wydało mu się, że tam właśnie znajduje się teraz jej ciało, cały ten ciężar, który kiedyś był jej ciężarem, przeniósł się w ciągu kilku ostatnich lat do jego ciała. Jak za sprawą jakiegoś złego zaklęcia, jego matka zdołała w końcu przylgnąć do niego na dobre, i jak ona nosiła go w swoim brzuchu, tak on teraz będzie nosił całą tę masę, którą straciła, a świat nie odczuje zmiany, bo ich wspólny ciężar będzie taki sam. Co za przerażający pomysł, chichocze, podczas gdy po jej twarzy przechodzi mimowolny spazm, podobny do grymasu twarzy niemowląt, który błędnie bywa brany za uśmiech. Bzdura, to wszystko przez tłuste jedzenie, którym karmi go w tych swoich namiotach, miedziane półmiski pełne żółtego ryżu, gorące pity z humusem i owczym serem, czasami nawet kawałki baraniny, tym jedzeniem chcą wyrazić swoją wdzięczność, a on połyka coraz więcej tej wdzięczności, połyka łapczywie, nie przeżuwa, całe stada owiec beczą w jego brzuchu. Co za nieporządek, spogląda na zegarek i wzdycha, jest tu już od godziny, a jeszcze nie pojawił się żaden lekarz, wciąż nie ma też jego siostry, nie to, żeby tak bardzo chciał ją ujrzeć, jej arogancką twarz, która ostatnio zmizerniała, jej chłodne spojrzenie, ale chciałby już się
stąd wynieść, a to jest jedyny sposób. Przepraszam, próbuje zaczepić jedną z pielęgniarek, co z lekarzem? Ile to jeszcze zajmie? Ale ona karci go, nie zatrzymując się, zajmie tyle, ile musi, proszę mi uwierzyć, doktor nie gra teraz w karty ani nie popija kawy, więc on milknie speszony, spuszcza wzrok i znów spogląda na swój brzuch. Jeszcze kilka lat temu, kiedy od czasu do czasu bywał zapraszany do telewizji, traktowano go zupełnie inaczej, nawet jeśli nie rozpoznawano go z nazwiska, twarz i tak wywoływała zainteresowanie. Ludzie uśmiechali się do niego niepewnie, chyba pana znam, a potem doznawali nagłego przebłysku, ach tak, był pan wczoraj w telewizji, prawnik Beduinów, prawda? Nie tylko Beduinów, precyzował, ale wszystkich, których prawa są łamane, a wówczas spoglądano na niego z uznaniem, i tylko jego żona nie traciła okazji, by z niego zakpić, rycerz praw człowieka, chichotała, Robin Hood się znalazł, a co z moimi prawami? W jej oczach, tak jak i w oczach matki, był zawsze winny. Co za nieporządek, dopiero co wczoraj wrócił z sądu upokorzony. Wniosek, w którym domagał się przywrócenia stanu pierwotnego, został odrzucony przez sędzię, która nawet go nie przeczytała. Sprawa jest zakończona, orzekła, faktów nie da się odwrócić, i kiedy wyszedł z sądu, miał rozpalone czoło, ledwo dowlekł się do baru, w którym chciał trochę ochłonąć, zanim spotka się ze Szlomit i chłopcami. Tyle wysiłku na marne, co za głupota wnioskować o przywrócenie stanu pierwotnego, czy jest w ogóle na tym świecie taka możliwość jak przywrócenie stanu pierwotnego? A przecież ten stan pierwotny też był nie do wytrzymania, rozpadające się namioty na skraju drogi wijącej się nad brzegiem Morza Martwego, kilka blaszanych ruder. To nie są już dumni nomadyczni pasterze, wolni ludzie wędrujący po dziczy ze swymi stadami, którzy lato spędzają w okolicach Nablusu, a zimę na Pustyni Judzkiej. To już nie jest wolność, to nędza, ich pastwiska kurczą się, oni żyją jak Cyganie, na obrzeżach miast, pracują jako sprzątacze i śmieciarze, stają się złodziejami, duchami, a on siedzi wśród nich i je, zanurza ręce w ich potrawach. Chemda Horowitz, otrząsa się gwałtownie, gdy słyszy męski głos wypowiadający imię jego matki, jakby wzywał ją na podium. Tak,
odpowiada szybko, jakby to jego wywołano, tak, to moja matka, wyjaśnia, a lekarz spogląda obojętnie w jego stronę, jest wysoki i przystojny, młodszy od niego, swoim spojrzeniem demonstruje nieprzekraczalny dystans. Co się stało, pyta, a Awner z prawniczą skrupulatnością zaczyna wyliczać wszystkie dolegliwości matki w ostatnich latach, ale lekarz przerywa mu, co się stało dziś rano? Zadzwoniła do mnie, na pewno najpierw próbowała dzwonić do mojej siostry, dodaje niepotrzebnie, w słuchawce usłyszałem tylko oddech, nic nie mówiła, kiedy dotarłem na miejsce, znalazłem ją na podłodze pod oknem, przez chwilę bałem się, że nie żyje, natychmiast zadzwoniłem po pogotowie, była już nieprzytomna, ale wcześniej zdołała wykręcić mój numer, zaczyna przemawiać w jej obronie, bo wydaje mu się, że słucha go teraz tamta sędzia, patrzy na niego zza pleców lekarza i liczy na jego potknięcie. Czy rzeczywiście tak się spieszyłeś, pyta drwiącym głosem, i nie zatrzymałeś się po drodze, nawet na chwilkę, żeby wypić swoje espresso? A kiedy znalazłeś ją leżącą na podłodze, czy choćby trochę ci nie ulżyło, czy nie przeszedł cię dreszcz gorąca, z jakim wstyd rozchodzi się po ciele? A już po wezwaniu pogotowia, czy nie położyłeś się w jej łóżku, nie przykryłeś się jej kocem i nie przycisnąłeś twarzy do poduszki, która nasiąkła jej zapachem, i czy wówczas, po raz pierwszy od długiego czasu, nie uroniłeś łzy, ale wcale nie nad nią? Zawstydzony wyciera pot z czoła, podczas gdy lekarz wychodzi, rzucając pospiesznie okiem na kartę choroby. O co chodzi, co się ze mną dzieje? Rozgląda się ukradkiem w obawie, że jego wyraz twarzy, ton głosu i sposób siedzenia zdradzą go, że cała ta publiczność, pielęgniarki i lekarze, którzy nie piją kawy i nie obijają się, pacjenci i ich rodziny, technicy i ludzie z administracji, wszyscy oni mogą w każdej chwili go przejrzeć i zobaczyć w nim syna, który nie kocha własnej matki. Przez szparę w na wpół zasuniętej zasłonie widzi mężczyznę w swoim wieku, który przed chwilą został przywieziony i leży teraz na wąskim łóżku, oczy ma zamknięte, a oddech ciężki. Przy nim, odwrócona plecami do Awnera, czuwa kobieta w lśniącej, czerwonej bluzce z satyny, siedzi i trzyma go za rękę. Ukryty za zasłoną, obserwuje tych nowych sąsiadów swojej matki z fascynacją i przerażeniem, bo
nagle zdaje mu się, że w ten sposób rzeczywistość wysyła mu groźby, wymachuje przed nim ostrzem swojego miecza, pokazuje kres ludzkiego ciała! Zdawał sobie sprawę, że ludzie w jego wieku, a nawet młodsi, mogą zachorować i umrzeć, ale jeszcze nigdy nie widział tego na własne oczy. Zawsze czuł, że to właśnie obecność matki chroni go przed śmiercią, lecz teraz ogarnia go strach, że w ciągu kilku następnych godzin matka może zejść z tego świata i zostawić go bez tej wyimaginowanej, cienkiej warstwy ochronnej, którą mu zapewniała. Człowiek bez rodziców jest bardziej narażony na śmierć, myśli, i przez chwilę ma ochotę podejść do nowego sąsiada i dowiedzieć się, czy jego rodzice żyją, wpatruje się w jego przyjemną twarz, która ma żółtawy odcień, w jego zamknięte powieki, które nagle otwierają się i odsłaniają młodzieńcze spojrzenie, niemal swawolne, tak jakby wszystko to było żartem i lada chwila miał wstać z łóżka i opuścić szpital, ramię w ramię ze swoją żoną. Czy to istotnie jego żona? Ich gesty są wciąż żywe, pozbawione tej niechęci, która gromadzi się przez lata związku jak kurz na niesprzątanych meblach, z drugiej strony są w tym samym wieku, co sprawia, że trudniej ich rozszyfrować, ponieważ wydaje się mu, że nowa miłość w średnim wieku zwykle oznacza dużą różnicę wieku, jak ta pomiędzy nim a młodą stażystką, która teraz czeka na niego w biurze. Na myśl o niej wzdycha cicho i znów wyciera pot z twarzy. Przedstawiła mu się od razu zdrobniałym imieniem, Anati, a on kazał do siebie mówić Awni, chociaż nikt poza matką i siostrą tak się do niego nie zwracał, i od tego czasu jej piękne usta swobodnie wypowiadają jego dziecięce imię, Awni, klient przyszedł, Awni, prokuratura ma do ciebie sprawę, i wcale nie próbuje go tym uwieść, wszystko jest całkiem niewinne, ale budzi w nim ciężkie, smutne pożądanie, które nosi na swym karku jak zmęczony tragarz, a ona nawet tego nie zauważa. Dziwne, kiedyś pożądanie dodawało mu lekkości, teraz wypełnia jego żyły ołowiem, zakrzepy, które krążą w jego krwi, zagrażają życiu. Rzeczywiście pragnie jej, Anati, jej pełnego ciała, które musi wprawiać ją w zakłopotanie, jej mocno związanych włosów, jej pięknych oczu. To takie przewidywalne, prawnik i jego stażystka, a jednak coś takiego nigdy wcześniej mu się nie przydarzyło.