ROZDZIAŁ I
Moja pierwsza żona, Joanna, mieszka w Rzymie.
Zrezygnowała z poszukiwania towarzysza życia wśród rodaków
i postanowiła poślubić Włocha.
Alfredo, uroczy starszy pan, emerytowany admirał, nie jest
typowym przedstawicielem swego narodu. Cichy, spokojny,
raczej flegmatyczny, nigdy nie podnosi głosu, nie krzyczy, nie
gestykuluje i nie jest skłonny do sprzeczki. Łagodność,
ogromna cierpliwość i wyrozumiałość - to podstawowe cechy
jego charakteru, pozwalające mu na harmonijne współżycie z
Joanną. Nie chcę przez to powiedzieć, że Joanna ma przykre
usposobienie. Uchowaj Boże. To kobieta pełna wdzięku,
sympatyczna, inteligentna, ale... No cóż... Będę zupełnie
szczery. Jest nieco despotyczna i zawsze lubi postawić na
swoim. Dlatego mężczyzna, który się z nią zwiąże, musi być
obdarzony przez naturę ową ogromną cierpliwością i
wyrozumiałością. To jest warunek sine qua non szczęśliwego
małżeństwa.
Z Joanną rozstałem się w najlepszej zgodzie. Żadnych
pretensji, żalów. Po prostu pewnego dnia oboje doszliśmy do
wniosku, że wystarczająco długo byliśmy razem, i wzięliśmy
rozwód, pozostając nadal dobrymi przyjaciółmi.
Kiedyś, dawno, bardzo dawno temu spędziliśmy całe trzy
lata pod słonecznym niebem Italii. Potem często moje myśli
krążyły wokół tego pełnego uroku kraju. Bardzo chciałem tam
jeszcze wrócić, choćby na krótko, odwiedzić Marka Aureliusza,
Forum Romanum, Colosseum, przejść się po via del Corso,
zajrzeć na Płac Hiszpański, wrzucić parę lirów do Fontanny di
Trevi.
Joanna wiedziała o tych moich tęsknotach i postanowiła
ściągnąć mnie na parę tygodni do Rzymu. Posługując się
łagodną, a jednocześnie niezwykle sugestywną perswazją,
doprowadziła do tego, że poczciwy Alfredo doszedł do
przekonania, iż po prostu marzy o tymi abym ich odwiedził i
zainstalował się w ich skromnym mieszkanku na Parioli.
Napisał do mnie bardzo serdeczny list, do którego Joanna
dołączyła zaproszenie, poświadczone przez polską ambasadę.
W ten sposób moja podróż do Italii zaczęła nabierać
konkretnych kształtów. Należało wystarać się o paszport,
zdobyć wizę, kupić bilet i... przekonać Bożenę. Ta ostatnia
sprawa była chyba najbardziej skomplikowana.
Musiałem stracić sporo energii, zanim udało mi się wmówić
w żonę, że moja wyprawa do Rzymu jest nieodzowna.
Próbowałem używać różnych argumentów, które jednak nie
bardzo do niej trafiały. Ustąpiła dopiero wtedy, gdy
roztoczyłem przed nią wspaniałą wizję moich książek
przetłumaczonych na język włoski i, oczywiście, milion lirów na
koncie. „Jedź - powiedziała. - Nawiąż kontakty z wydawcami.
Może któryś z nich kupi od ciebie prawo wyłączności na całe
Włochy?”
- Może - mruknąłem bez przekonania. Przesadny optymizm
Bożeny zawsze mnie trochę peszy.
Bez żadnych trudności otrzymałem paszport, nie miałem
również kłopotu z wizą włoską. Dali mi wielokrotną. Nie
protestowałem. Niech będzie wielokrotna. Wszystko mi jedno.
Teraz należało powziąć męską decyzję. Samolot czy pociąg?
Z Warszawy do Rzymu nie można dostać miejsca sypialnego za
złotówki. Trzeba płacić dolarami. W obie strony około
pięćdziesięciu dolarów. Szkoda dewiz na spanie. A jeszcze do
tego wszystkiego przesiadka w Wiedniu. Nie czułem się na
siłach, aby dwie noce spędzić w pociągu na siedząco.
Zdecydowałem się na samolot. Można zapłacić złotówkami, leci
się parę godzin, kosztuje mniej niż pociąg, ale...
Nie lubię podróżować samolotem. Zapewne z powodu
nadmiernie rozwiniętej wyobraźni. Bo co to właściwie jest
samolot? Samolot, czyli aeroplan, jest to olbrzymi zbiornik
benzyny umieszczony w pobliżu iskrzącego silnika, a nawet
paru silników, i poruszający się na wysokości dziesięciu tysięcy
metrów z szybkością dziewięciuset kilometrów na godzinę.
Jeżeli więc człowiek to wszystko sobie wyobrazi...
Co tu ukrywać, byłem w strachu. Jest to uczucie niezwykle
przykre i upokarzające. Lepiej się od razu do tego szczerze
przyznać. To niewątpliwie sprawia pewną ulgę. Niewielką, ale
jednak...
Bożena jest osobą spostrzegawczą i podczas śniadania na
pewno nie omieszkałaby drwić okrutnie z mej rozterki
duchowej, gdyby nie była zajęta swoimi sprawami. Tego ranka
wybierała się do klubu na konną jazdę i jej myśli uparcie
krążyły wokół problemu, czy zdoła utrzymać się w siodle, czy
też nie. Dlatego spożywała w milczeniu płatki owsiane na
mleku, nie zwracając uwagi na mój niepokój.
Wreszcie nadeszła decydująca chwila. Obrzuciłem
melancholijnym spojrzeniem nasze przytulne mieszkanko i
westchnąwszy niezbyt lekko, zacząłem wynosić do windy mój
bagaż: potężną walizę, maszynę do pisania oraz imponujących
rozmiarów kosz. W koszu tym wiozłem dla Joanny i Alfreda
artykuły spożywcze - chleb razowy, suchą kiełbasę, czekoladki,
śledzie w oliwie, śledzie w occie, makowce i babki od
Gajewskiego oraz jeszcze kilka drobiazgów. Zbliżały się
urodziny Alfreda i nie wypadało, mi pojawić się u nich z
pustymi rękami.
Taksówkarz krytycznym spojrzeniem obrzucił mój bagaż i
skrzywił się z widoczną dezaprobatą. „Jadę na Grochów” -
mruknął niechętnie, dowiedziawszy się, że pragnę dostać się na
lotnisko. Dopiero obietnica premii za bagaż skłoniła go do
załadowania walizy i kosza z wiktuałami.
Ruszyliśmy. Drogę na Okęcie odbyliśmy w nieomal
zupełnym milczeniu. Bożena, która tą samą taksówką miała
pojechać do klubu jeździeckiego, pogrążona była w głębokiej
zadumie, nie mogąc się pozbyć obsesyjnej myśli o siwym
wałachu, ja również nie zdradzałem ochoty do rozmowy, mając
ciągle przed oczami ów nieszczęsny zbiornik z benzyną, czyli
samolot odrzutowy.
Na lotnisku nie było czasu, żeby się rozczulać. Ja zabrałem
się do załatwiania formalności podróżnych - odprawa celna,
kontrola paszportowa - Bożena zaś obdarzyła mnie przelotnym
pocałunkiem i wróciła do taksówki. Nie odniosłem wrażenia,
aby żegnała się ze mną na zawsze. Powiedziała: „Ja na koniu, a
ty w samolocie. Pa”.
Trzeba przyznać, że Polskie Linie Lotnicze karmią swych
pasażerów bardzo dobrze, a nawet luksusowo. Nie zdążyłem się
solidnie przestraszyć, kiedy schludna, zgrabna dziewczyna w
eleganckim uniformie podała mi z czarującym uśmiechem tacę
zastawioną obfitym śniadaniem. Artykuły spożywcze nigdy nie
były mi obojętne, toteż zapominając o owym gigantycznym
zbiorniku z benzyną, zająłem się z dużym zapałem soczystą
szynką, znakomitą polędwicą oraz wybornym schabem
pieczonym. Potem były owoce, sery, ciasto, herbata.
Zajęty spożywaniem tych doskonałości, puściłem mimo
uszu złowieszczy komunikat podany przez megafon, że lecimy
na wysokości dziesięciu tysięcy metrów z szybkością
dziewięciuset kilometrów na godzinę. Nie chciałem się już nad
tym zastanawiać, nie chciałem psuć sobie śniadaniowego
nastroju. Zresztą w tym momencie wszelkie refleksje były
właściwie cokolwiek spóźnione. Nie pozostawało mi nic innego,
jak wierzyć w mą szczęśliwą gwiazdę i oddać się pod opiekę
Mikołaja Kopernika. Samolot, którym leciałem, został nazwany
właśnie imieniem wielkiego astronoma.
Spożyte śniadanie wprawiło mnie w dobry nastrój. Uczucie
lęku i zdenerwowanie ustąpiły nieomal całkowicie, zacząłem
natomiast z żywym zainteresowaniem przyglądać się
stewardesom. Wszystkie były młode, zgrabne i przystojne.
Tylko ich zawodowe uśmiechy, chłodne i bezosobowe, działały
jak sprawnie funkcjonująca lodówka „Polar”. Nie mogę
wymagać, żeby te młodziutkie dziewczęta zakochały się od
pierwszego wejrzenia w starszym panu o siwej, mocno już
przerzedzonej czuprynie i zaczerwienionych oczach -
pomyślałem melancholijnie.
Po pewnym czasie poczułem się tak dziarsko, że
zdecydowałem się nawet wyjrzeć przez okienko i popatrzeć na
chmury. Była to iście bohaterska decyzja.
Powoli, ostrożnie zacząłem odwracać głowę w prawą stronę
(siedziałem przy przejściu). Zanim jednak ujrzałem wypełniony
białymi obłokami krajobraz, uwagę moją przykuło coś zupełnie
innego, a mianowicie kolano. Nieczuły na subtelne niuanse
piękna czytelnik może pomyśleć: „No cóż... kolano jak kolano.
Każdy normalnie zbudowany człowiek ma dwa kolana. Nic
nadzwyczajnego”. O nie! To nie było takie sobie zwyczajne
kolano, jakich setki widujemy na ulicy, w parku, w kinie, w
teatrze. To był poemat nie kolano, krągłe, niebanalnie
zarysowane, perwersyjne, powodujące jeszcze większy zawrót
głowy aniżeli „Mikołaj Kopernik” (oczywiście mam na myśli
samolot).
Przez dłuższą chwilę nie mogłem oderwać oczu od tego
wspaniałego kolana, godnego każdej z bogiń Olimpu. Bałem się
spojrzeć wyżej, żeby czar nie prysł. Albowiem często się zdarza,
że do kolan wszystko w porządku, a im wyżej, tym gorzej. Tym
razem jednak nie doznałem rozczarowania. I wyższe
kondygnacje były w pierwszorzędnym gatunku, kategoria „S”.
„Co za kretyn ze mnie, że od razu nie spostrzegłem, koło
kogo siadam” - pomyślałem, dokonując błyskawicznej
samokrytyki - „Taka śliczna dziewczyna siedzi tuż obok mnie,
leci razem ze mną, wśród chmur, a ja zajmuję się wyłącznie
schabem i polędwicą. Zgroza I” Trzeba było natychmiast
odrobić stracony czas. Mogłem przecież nawiązać uroczą
znajomość Ale w jaki sposób? Od czego zacząć?
Musiałem działać błyskawicznie, bo samolot posuwał się z
szybkością dziewięciuset kilometrów na godzinę i czasu było
niewiele.
- Czy pani leci do Rzymu? - spytałem głupio. Wiedziałem
przecież, że nasz odrzutowiec nie ląduje ani w Koluszkach, ani
w Lubartowie.
Mogła ze mnie zadrwić okrutnie, ale nie uczyniła tego.
Skinęła tylko głową w milczeniu. Rozczuliła mnie jej szlachetna
wspaniałomyślność.
- Wyśmienity był ten schab - powiedziałem po chwili.
- Mnie bardziej smakowała polędwica - skonstatowała
obojętnie.
- Polędwica także była doskonała - wykrzyknąłem z
zapałem, nie chcąc jej zrazić do siebie.
Konwersacja na temat wędlin zaczęła się pomyślnie
rozwijać. Trudno było jednak w nieskończoność podtrzymywać
masarskie tematy. Należało czym prędzej zwekslować naszą
rozmowę na inne tory. Zdobyłem się na wewnętrzną
nonszalancję i z pozorną beztroską spojrzałem przez okienko
samolotu. Poszarpane kształty białych chmur rysowały się
wyraziście na tle błękitnego nieba.
- Baśniowo - głos mój zabrzmiał bardziej nastrojowo, niż
sobie tego życzyłem.
- Co baśniowo? - spytała.
- Tam... pod nami... te chmury... - sapnąłem. Uśmiechnęła
się.
- Jest pan w poetyckim nastroju.
- A pani?
- Ja staram się nie poddawać żadnym nastrojom.
- Czy to nie smutne?
- Może smutne, ale znacznie bezpieczniejsze. Wyczułem, że
za tym stwierdzeniem kryje się jakieś gorzkie doświadczenie
życiowe. Nie chciałem naszej rozmowy zabarwiać
melancholijnymi akcentami, zmieniłem więc temat.
- Czy pani jedzie na prywatne zaproszenie czy służbowo? -
spytałem.
- Na prywatne zaproszenie. A pan? Wyjaśniłem, że po
zakończeniu wojny spędziłem w słonecznej Italii trzy lata, a
obecnie otrzymałem zaproszenie od mojej byłej żony.
- O, to pan zapewne dobrze mówi po włosku?
- Kiedyś mówiłem bardzo dobrze - pochwaliłem się. - Teraz
zapewne wyszedłem z wprawy, ale chyba dam sobie radę.
- Zazdroszczę panu. Próbowałam uczyć się włoskiego. Jakoś
mi to nie idzie. Te tryby, te czasy, te czasowniki nieregularne.
Nie mam pewnie zdolności do języków.
- Założę się, że nauczyłbym panią włoskiego w przeciągu
trzech miesięcy - powiedziałem odważnie.
Spojrzała na mnie niedowierzająco. Jej oczy były niezwykle
piękne. Ogromne, brązowe, z fascynującym, aksamitnym
połyskiem.
- W przeciągu trzech miesięcy? Niemożliwe.
- Ależ zupełnie możliwe - zapalałem się coraz bardziej do
tego projektu. - Możemy zacząć choćby od jutra.
Roześmiała się.
- Jest pan w gorącej wodzie kąpany. Czy wobec wszystkich
napotkanych przypadkowo ludzi zdradza pan taki zapał
pedagogiczny?
- Nie, nie wobec wszystkich - przyznałem szczerze i w tej
chwili, nie wiadomo dlaczego, przypomniała mi się Bożena...
„Ona tam, biedaczka, galopuje na siwym wałachu, a ja
podrywam w chmurach jakąś dziewczynę” - pomyślałem
zawstydzony. - „Ale przecież nie ma w tym nic złego” -
próbowałem się tłumaczyć przed samym sobą. - „Zwykła,
banalna rozmowa z przygodną towarzyszką podróży”.
- Nad czym się pan tak zadumał? - spytała. - Czyżby nad
włoską gramatyką?
- Nie, nie, nie nad gramatyką. Ot, tak sobie. Pomyślałem, że
dam pani mój rzymski telefon. Może pani do mnie któregoś
dnia zadzwoni...
Potrząsnęła głową.
- Wątpię. Będę bardzo zajęta. Ale niech mi pan da telefon.
Kto wie...?
- Gdzie mógłbym zapisać?
Wyjęła z torebki duży kwadratowy notes. Pomyślałem, że to
zapewne nie krajowa produkcja. Wyglądał na towar
importowany, a w najlepszym wypadku na jakiś odrzut z
eksportu.
Zapisałem numer telefonu i kwadratowy noies wrócił do
czarnej torebki. Wtedy pomyślałem, że czas najwyższy, aby się
przedstawić.
Dokonałem oficjalnej prezentacji, na siedząco jednak,
ponieważ właśnie w tym momencie samolot zaczął się jakoś
dziwnie kolebać. Przy okazji dowiedziałem się, że moja urocza
towarzyszka podróży nazywa się Sarnowska i nosi wdzięczne
imię Alicja. Alicja Sarnowska...
Uczucie lęku zniknęło zupełnie, najwidoczniej za sprawą
czarodziejskiej Alicji. Imponując sam sobie, siniało patrzyłem
na kłębiące się pod nami chmury. Ogromny zbiornik z
benzyną, zawieszony w przestrzeni, w kosmosie, szybkość
dziewięćset kilometrów na godzinę... Ogarnęła mnie jakaś
przedziwna ekstaza. Pomyślałem, że zapewne takich doznań
doświadczają ludzie znajdujący się w stanie nieważkości.
Nirwana, niebyt, kosmos i Alicja z krainy czarów.
- Pasażerowie proszeni są o zapięcie pasów i zgaszenie
papierosów. Za chwilę lądujemy w Rzymie na lotnisku
Fiumicino. - Suchy, urzędowy głos wyrwał mnie z tego
niezwykłego błogostanu, w którym byłem pogrążony.
Odrzutowiec sprowadzał nas z obłoków na ziemię.
Zapiąłem posłusznie pas, ale papierosa nie zgasiłem, ponieważ
jestem od urodzenia człowiekiem niepalącym.
Samolot raźno schodził do lądowania. Za chwilę poczułem
leciutki wstrząs. To „Mikołaj Kopernik” dotknął ziemi.
Tak się dzieje, że u kresu podróży nasi towarzysze z
pociągu, ze statku czy samolotu przestają być dla nas ważni.
Natychmiast zamieniają się w szary, bezimienny tłum, który
nas nic nie obchodzi. I tym razem stało się podobnie. Nie
potrafię powiedzieć dlaczego, ale nagle moje niedawne
zainteresowanie Alicją przygasło i zaczęło gwałtownie zanikać.
Skinęła mi głową na pożegnanie. Ukłoniłem się uprzejmie, ale
jakby z pewną rezerwą. Myślami byłem już gdzie indziej.
Formalności paszportowe trwały jeden moment. Następnie
ustawiłem się przy szerokim czarnym pasie, na którym
wyjeżdżały bagaże. Czekałem dość długo, zanim pojawiła się
moja olbrzymia waliza oraz kosz z wiktuałami. Celnik miał
ochotę pogrzebać w nim, co napełniło mnie przerażeniem. Nie
wyobrażałem sobie bowiem, abym potem mógł to wszystko
własnoręcznie zapakować. Opowiedziałem więc obrazowo, co
zawiera mój bagaż i że artykuły żywnościowe przywiozłem na
uroczystość rodzinną, ponieważ mąż mojej byłej żony obchodzi
urodziny. Przedstawiciel dogany przyjrzał mi się uważnie,
pokiwał głową i zrezygnował z kontroli.
Joanna i Alfredo oczekiwali mnie z niecierpliwością.
Powitanie było bardzo serdeczne. Nawet się trochę
wzruszyłem. Oboje świetnie wyglądali, zdrowo i dziarsko.
Zaczęli mnie wypytywać, jak zniosłem lot i jak się czuję po
podróży. Byłem nieco oszołomiony, odpowiadałem więc
krótkimi, chaotycznymi zdaniami.
Tymczasem tragarz cierpliwie popychał przed sobą mały
wózeczek, na którym były umieszczone mój kosz i waliza, i
rozglądał się za efektownym samochodem, którym
niewątpliwie powinna przyjechać po mnie ta elegancka para.
Samochód był, ale nie taki znów efektowny. Stary,
rozklekotany, pamiętający dawne czasy fiacik 500 Z
największym wysiłkiem udało mi się wepchnąć mój bagaż na
jego tylne siedzenie, a następnie samemu wcisnąć się i
usadowić obok walizy. Maszynę musiałem postawić na
kolanach. Joanna zajęła, jak zwykle, miejsce dla kierowcy.
Alfredo usiadł obok niej.
Nigdy nie miałem zbytniego zaufania do kobiet za
kierownicą. Muszę jednak przyznać, że Joanna prowadzi po
mistrzowsku. Pewnie, ostrożnie, bez cienia zbędnej brawury.
Inna sprawa, że ten zabytkowy pojazd nie nadaje się do żadnej
brawury i zmusza do bardzo uważnej i rozsądnej jazdy. W
każdym razie Joanna zaimponowała mi. Nie podejrzewałem jej
o takie motoryzacyjne talenty. A prowadzenie wozu w Rzymie
nie jest rzeczą prostą, o nie.
Początkowo próbowałem zabawiać ich rozmową, wkrótce
jednak zrezygnowałem z tego, spostrzegłszy skupioną i pełną
napięcia twarz Joanny. Tak wiec w pogodnym milczeniu
zajechaliśmy na miejsce.
- Oto nasza wspaniała rezydencja - powiedziała z
uśmiechem Joanna.
Pochwaliłem dom i przytulny ogródek, a następnie zająłem
się wydobywaniem z fiata kosza i walizy, by na koniec żwawo,
choć z dyskretnym sapaniem wnieść cały bagaż do mieszkania.
Mieszkanko mają niewielkie, ale przytulne i wygodnie
urządzone. Trzy pokoje, reprezentacyjna kuchnia, w której się
jada, dwa przedpokoje, łazienka. Nie jest to żaden luksus, ale
na dwie osoby zupełnie wystarcza. Ja byłem trzecią osobą.
W swoich listach Joanna donosiła mi, iż wynajmie dla mnie
pokój u sąsiadki, która mieszka piętro niżej. W ostatniej jednak
chwili plan ten musiał ulec zmianie. Okazało się bowiem, że
sąsiadka po dłuższym namyśle nie zdecydowała się wpuścić
obcego mężczyzny do swego mieszkania. Miało to jakoby
zagrażać jej dobrej reputacji, o którą Włosi bardzo dbają.
Warto tu dodać na marginesie, że sąsiadka ma sześćdziesiąt
cztery lata i waży sto dziesięć kilogramów netto. Szczerze
mówiąc, nie powinna lękać się, iż ktokolwiek będzie nastawał
na jej cześć. Zażywna jejmość postawiła jednak sprawę na
ostrzu noża i zdecydowanie odmówiła przyjęcia mnie na
kwaterę. Wobec takiego stanu rzeczy szlachetna Joanna
odstąpiła mi swój pokój, natomiast sama postanowiła nocować
u cnotliwej sąsiadki. Było to dla mnie dosyć krępujące, ale nic
nie mogłem poradzić.
Mój pobyt w Rzymie rozpocząłem oczywiście od spaghetti i
doskonałego, niefałszowanego wina, które Alfredo otrzymuje
regularnie ze wsi od jednego ze swych licznych zięciów.
W czasie obiadu gawędziliśmy wesoło i swobodnie,
przeskakując z tematu na temat, śmiejąc się, żartując. Alfredo
jest raczej małomówny i chętnie cały ciężar konwersacji
przerzuca na swych bliźnich. Tym razem jednak, najwidoczniej
podekscytowany moim przybyciem, był nadspodziewanie
rozmowny i ożywiony. Opowiedział nawet kilka dowcipów
politycznych, krążących aktualnie po Rzymie. Przyjąłem je z
radosnym porykiwaniem. Powiadają, że mój śmiech brzmi
zazwyczaj zbyt donośnie.
Rozmawialiśmy po włosku. Przy tej okazji skonstatowałem
z prawdziwym zadowoleniem, że nie zapomniałem pięknego
języka Dantego i Boccacia i że z każdą niemal minutą mówię
coraz płynniej. Sprawiło mi to dużą satysfakcję.
Po skończonej biesiadzie Joanna zaproponowała maleńką
drzemkę. Obaj przyjęliśmy tę propozycję z entuzjazmem.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, iż maleńka drzemka oznacza tu
solidne, przynajmniej dwugodzinne spanie.
Leżąc na wygodnym tapczanie, patrzyłem w okno i
myślałem, że oto otwiera się przede mną nowy rozdział życia.
Czułem się szczęśliwy, że znowu jestem w tym mieście, pełnym
jakiegoś nieuchwytnego nastroju, który Włosi określają krótko:
aria di Roma.
* * *
To był dla mnie straszliwy szok. Miałem ochotę
natychmiast jechać na lotnisko i wracać do Warszawy.
Nazajutrz po śniadaniu wyszedłem z domu, żeby tak jak
kiedyś, przed laty, połazić po Rzymie. I wtedy stało się coś, co
mną wstrząsnęło do głębi, przeraziło, a następnie napełniło
rozpaczą. Rzym, przepiękne miasto, wspaniały pomnik kultury
antycznej, ginie pod naporem inwazji zmotoryzowanej hołoty.
Morze samochodów. To nie żadna przesada ani licentia
poetica, naprawdę morze samochodów. Już nie można
pochodzić sobie po Rzymie. Za kierownicami siedzą młodzi
ludzie, brutalni, bezwzględni, często z rasy długowłosych, dla
których pieszy przechodzień jest nędznym stworem, robakiem
nie zasługującym na żadne względy. Nie przestrzegają
przepisów ruchu, nie liczą się z nikim i z niczym. Przejście na
drugą stronę ulicy jest prawdziwym problemem. Ludzie
siedzący za kierownicami nie zawsze respektują nawet
sygnalizację świetlną. Trzeba szalenie uważać. W razie
nieszczęśliwego wypadku nie można liczyć na żadną pomoc.
Pogotowie nie przyjedzie szybciej jak za dwie, trzy godziny. Po
prostu wcześniej nie zdoła się przecisnąć przez zatłoczone
samochodami ulice.
Byłem w Rzymie dwadzieścia parę lat temu. Jakżeż to
wszystko wówczas inaczej wyglądało. Pieszy miał wtedy
zdecydowane pierwszeństwo. Jeżeli nawet ktoś przechodził
ulicę nieprawidłowo, samochód zatrzymywał się, a kierowca
uprzejmym gestem zapraszał do przejścia. Pamiętam, śmiano
się ze mnie, że przywykły do warszawskich kierowców,
przebiegam nerwowo ulicę niczym spłoszona kuropatwa.
Dzisiaj sytuacja na ulicach Rzymu jest stokroć gorsza aniżeli w
Warszawie. Nasi kierowcy nabrali kultury, włoscy zupełnie ją
stracili.
Ale nie tylko przejście na drugą stronę ulicy jest w Rzymie
problemem. Nie ma również czym oddychać. Gęsta chmura
spalin niczym dymna zasłona wdziera się do płuc, dławi,
przyprawia o zawrót głowy. Przebywając przez pewien czas w
centrum miasta, człowiek zaczyna czuć, że ginie, że za chwilę
straci przytomność, że stanie się coś strasznego. Pojawia się
uczucie paniki, chęć ucieczki z tego zatrutego terenu. Czułem
ostry ból gardła, brak tchu, łzy napłynęły mi do oczu.
Pospiesznie wróciłem na Parioli.
Alfredo spokojnie wysłuchał relacji z mojego spaceru po
Rzymie.
- Tak - powiedział kiwając głową - kiedyś samochodami
jeździli u nas ludzie dobrze wychowani. Niestety, to już należy
do przeszłości.
Na szczęście Joanna wpadła na zbawienny pomysł, aby
robić częste wypady poza Rzym. Jeździliśmy więc do Ostii,
zrobiliśmy piękną wycieczkę do Anzio, odwiedziliśmy Lago di
Bracciano, Frascati, Trevignano. Piękna jest Italia, w ogóle
piękny jest świat. Szkoda, że człowiek tak bezrozumnie go
niweczy.
Przez cały czas pogoda była wspaniała. Zupełnie nie czuło
się, że to jesień i że nadciąga zima. Wygrzewaliśmy się w słońcu
nad morzem, piliśmy wino w skromnych trattoriach,
wieczorem chodziliśmy do kina i było nam dobrze.
Joanna zna boczne, nie uczęszczane już teraz szosy,
którymi przemykaliśmy się zręcznie, unikając zatłoczonych
autostrad. Rozklekotany fiacik pojękiwał, stękał, ale służył nam
wiernie i jak na emeryta, sprawował się bardzo dziarsko.
Mijały dni. O „Koperniku” i o przygodnej znajomości w
chmurach zapomniałem zupełnie. Aż pewnego dnia...
Było to po drzemce poobiedniej. Joanna zapukała do
mojego pokoju, oznajmiając, że ktoś do mnie dzwoni.
Zdumiony, wciągnąłem pospiesznie spodnie i pobiegłem do
telefonu. W słuchawce posłyszałem miły, kobiecy głos. Mówiła
po polsku.
- Czy mnie pan jeszcze pamięta? - zapytała.
W pierwszej chwili nie miałem pojęcia, o kogo chodzi.
Zwichrzone, bezładne myśli poczęły nerwowo krążyć wokół
moich znajomych, którzy mogli w danej chwili przebywać w
Rzymie. Wiedziałem, że na pewno nie wchodzą w grę: mój
dozorca, praczka, mleczarka ani kierowniczka sklepu
spożywczego przy Hożej.
- Halo! Czy mnie pan jeszcze pamięta? - padło ponownie
pytanie.
I wtedy nagłe olśnienie. Ależ tak, naturalnie, to dziewczyna
z chmur.
- Oczywiście, że panią pamiętam - odparłem radośnie. -
Dzień dobry, pani Alicjo. Jak się pani czuje w Rzymie?
Powiedziała, że czuje się zupełnie nieźle i że chętnie
spotkałaby się ze mną. Wyraziłem radość z powodu planowanej
wspólnej przechadzki po Rzymie i podziękowałem za telefon.
Pozostało tylko ustalić czas i miejsce spotkania.
- Czy, powiedzmy, o piątej po południu odpowiada panu?
- Znakomicie. Jutro o piątej. Gdzie?
- Może pan coś zaproponuje?
- Co pani sądzi o ogrodzie zoologicznym? - strzeliłem na
chybił trafił. Wyczułem, że skrzywiła się z niesmakiem.
- Nie, nie. Nie lubię patrzeć na małpy w klatkach. To działa
na mnie deprymująco. Spotkajmy się w Villa Borghese przed
wejściem do muzeum.
- Doskonale - zgodziłem się skwapliwie. Ostatecznie nie
zależało mi specjalnie na ogrodzie zoologicznym, chociaż nie
musieliśmy się zatrzymywać przed małpami. Jest tyle innych
zwierząt. - A więc jutro w Villa Borghese przed muzeum.
- Jutro o piątej - powtórzyła. - Do widzenia. Czułem, że pali
mnie twarz. Cholerne usposobienie. Byle co i zaraz dostaję
wypieków.
Poszedłem do kuchni. Joanna siedziała przy stole i kroiła
cebulę do sałatki. Miała oczy pełne łez.
- Widzę, że podniecił cię ten telefon - powiedziała z
uśmiechem.
- Dzwoniła pewna babka, którą poznałem w samolocie. -
Usiłowałem nadać memu głosowi nonszalanckie brzmienie.
Kiedy byliśmy sami, rozmawialiśmy oczywiście po polsku.
- Czego chciała?
- Chce się ze mną zobaczyć. Umówiliśmy się na jutro, na
piątą.
- Żeby nie było niedomówień, lepiej od razu daj jej do
zrozumienia, że nie masz pieniędzy. Niech nie liczy na
pożyczkę.
Zaniepokoiłem się.:
- Sądzisz, że...?
- Jeżeli chodzi o kontakty z rodakami, to ja mam duże
doświadczenie - stwierdziła Joanna i westchnąwszy, wróciła do
cebuli. Po chwili spytała: - Czy ta twoja znajoma z samolotu to
jakaś starsza pani?
- Nie - odparłem chmurnie. - To nie jest starsza pani.
- Młoda, ładna dziewczyna? - przypierała mnie do muru
Joanna.
Uśmiechnąłem się kwaśno.
- Jesteś bardzo domyślna. Młoda, bardzo ładna dziewczyna.
- I zapewne zaproponowałeś tej młodej, bardzo ładnej
dziewczynie, że będziesz ją uczył włoskiego?
Podskoczyłem na krześle.
- A ty skąd wiesz?
Joanna spojrzała na mnie wymownie.
- Mój drogi, ostatecznie byłam kiedyś twoją żoną. Na
pamięć znam te wszystkie chwyty.
Roześmiałem się. Może nie tak zupełnie szczerze, ale dosyć
głośno. Mój śmiech zwabił do kuchni Alfreda.
- Co wam tak wesoło?
Joanna wskazała na mnie trzymanym w ręce nożem.
- Wyobraź sobie, że ten typ zaczyna podrywać młode i
bardzo ładne dziewczęta.
- Włoszki?
- Nie. Umówił się z Polką poznaną w samolocie. Alfredo
spojrzał na mnie zgorszony.
- Sigismondo - powiedział z wyrzutem - przyjeżdżasz do
Italii i zamiast pocieszać którąś z moich rodaczek, umawiasz
się z Polką. Czyż nie podobają ci się Włoszki?
- Ależ wprost przeciwnie! - zawołałem z entuzjazmem. -
Bardzo mi się podobają. Zawsze bardzo mi się podobały.
Rzuciłem szybkie spojrzenie w kierunku Joanny.
Uświadomiłem sobie bowiem, że przecież przed dwudziestu
laty była ze mną we Włoszech w charakterze mojej żony.
Pomyślałem, że ten mój entuzjazm wypadł trochę niezręcznie i
że, być może sprawiłem jej przykrość. Ale Joanna z
niewzruszonym spokojem krajała cebulę, jakby poza tym nic w
tej chwili dla niej nie istniało.
- No więc właśnie - Alfredo w dalszym ciągu podtrzymywał
temat. - Zachwycasz się Włoszkami, a nawiązujesz flirt z Polką.
- Flirt z Włoszką jest rzeczą dosyć kosztowną - stwierdziła
rzeczowo Joanna.
- To prawda - przytaknął melancholijnie Alfredo. - Po tej
wojnie nasze kobiety stały się strasznymi materialistkami.
- Na całym świecie kobiety stały się materialistkami -
pocieszyłem go. - I nie tylko kobiety.
Alfredo pokiwał głową.
- Wydaje mi się, że masz rację. To przygnębiające. Ludziom
potrzeba jest trochę romantyzmu. Bez romantyzmu życie staje
się płaskie i szare. Gdzież te czasy, kiedy ginęli z miłości
kochankowie z Verony?
- Idźcie do ogródka i urwijcie mi kilka pomidorów -
powiedziała Joanna.
Posłusznie wyszliśmy.
* * *
Nazajutrz po śniadaniu Joanna zawiozła nas do Ostii.
Siedzieliśmy w kawiarni nad brzegiem morza, wygrzewając się
w promieniach październikowego słońca, które przypiekało
niczym w lipcu. Alfredo ulokował się trochę dalej, w cieniu.
Przed laty, w Abisynii, dostał porażenia słonecznego i od tego
czasu nie lubi się opalać.
Rozmowa płynęła dosyć leniwie. Ani ja, ani Joanna nie
wykazywaliśmy zbytniej elokwencji. Patrzyliśmy na morze
srebrzące się szerokim pasem na horyzoncie, obserwowaliśmy
mewy dotykające skrzydłami wody, popijaliśmy bez pośpiechu
lemoniadę i nie chciało nam się mówić. Żeby jednak nie utonąć
w kompletnym milczeniu, od czasu do czasu któreś rzucało
jakieś słowo czy nic nie znaczące zdanie.
W pewnym momencie Joanna nawiązała do mojego
popołudniowego spotkania.
- Nie gniewaj się, że o tym mówię, ale radzę ci, bądź
ostrożny z tą dziewczyną.
- Z jaką dziewczyną? - spytałem, udając, że nie rozumiem, o
co chodzi.
- No z tą z samolotu. Bo jeżeli nie chodzi o pożyczkę, to w
jakim celu właściwie chce się z tobą spotkać?
- Właśnie. W jakim celu? - powtórzyłem pytanie.
- Nie chcę ci robić przykrości - ciągnęła dalej Joanna - ale
nie wyobrażam sobie, żebyś mógł zrobić na niej oszałamiające
wrażenie jako mężczyzna. Wybacz moją szczerość.
- Ależ najzupełniej przyznaję ci rację - zapewniłem ją ze
smętnym uśmiechem. - Ja także nie wyobrażam sobie, żeby to
była miłość od pierwszego wejrzenia.
- Najprawdopodobniej chodzi o pieniądze. Trzy maj się.
- Nie pożyczę jej ani stu lirów - powiedziałem z
przekonaniem.
- Nie zarzekaj się. Już ja cię znam - uśmiechnęła się. -
Najlepiej nie bierz ze sobą pieniędzy. Tylko tyle co na autobus i
ewentualnie na jakąś kawę. Dobrze ci radzę.
Obiecałem, że nie wezmę ze sobą pieniędzy. Zresztą moje
rzymskie fundusze były tak skromne, że nawet gdybym chciał,
niemógłbym poratować Alicji w jakiś wydatny sposób.
Słowa Joanny dały mi jednak do myślenia. Zadumałem się.
Bo rzeczywiście, czego mogła chcieć ode mnie ta śliczna
dziewczyna? Dałem jej numer telefonu, ot tak sobie, w
przystępie chwilowego nastroju. Znajomość w chmurach,
szybkość dziewięciuset kilometrów na godzinę, wysokość
dziesięciu tysięcy metrów, Alicja w krainie czarów. To wszystko
było trochę nierealne. Nie sądziłem, że zadzwoni. A jednak...
Dlaczego? Co się za tym kryło? Nie mogłem nie przyznać racji
Joannie, że mój osobisty wdzięk nie wchodzi w rachubę. Już
nie te lata.
Może przy bliższym poznaniu... Ale żeby tak od pierwszej
chwili... Nieprawdopodobne. Przypuszczenia Joanny, że Alicja
chce mnie prosić o pożyczkę, także wydały mi się mało
przekonywające. Po pierwsze, nie wyglądam na nababa, a po
wtóre, Alicja mimo całej swej urody zrobiła na mnie wrażenie
rozsądnej dziewczyny, a każdy mniej więcej rozsądny człowiek
wie, że Polak udający się za granicę na prywatne zaproszenie
nie posiada portfela wypchanego studolarówkami.
Po nieudanych wysiłkach odgadnięcia przyczyny telefonu
Alicji zrezygnowałem z rozwiązania zagadki i postanowiłem
cierpliwie przeczekać te kilka godzin dzielących mnie od
spotkania.
Joanna już nie wracała do tego tematu. Opowiadała mi o
Italii, o stosunkach tu panujących, o ich życiu na Parioli, o
znajomych i przyjaciołach. Przyznaję, że słuchałem z pewnym
roztargnieniem. Chciałem, żeby już była piąta. Mimo wszystko
drążyła mnie ciekawość, a może pociągało spotkanie ze śliczną
dziewczyną? Któż to wie? Na ten temat wolę się szerzej nie
wypowiadać, wiedząc, że Bożena niewątpliwie przeczyta ten
maszynopis.
Wreszcie Joanna dała znak do odjazdu. Wróciliśmy do
Rzymu. Tego dnia skróciłem drzemkę poobiednią, a prawdę
mówiąc, wcale nie spałem. Zbyt byłem podekscytowany. Cała
ta historia zaczynała mnie drażnić i byłem mocno
niezadowolony z siebie. Zachowywałem się jak sztubak idący
na pierwszą randkę. Mało brakowało, a poszedłbym na to
spotkanie z kwiatami.
Za dziesięć piąta czekałem już w Villa Borghese przed
wejściem do muzeum... bez kwiatka.
Przyszła punktualnie. W brązowej tweedowej sukience
wydawała mi się jeszcze ładniejsza, jeszcze bardziej atrakcyjna.
Była bardzo zgrabna, czego w samolocie nie mogłem należycie
ocenić. Ruchy miała miękkie i harmonijne jak baletnica. Torba
z krokodyla, buty chyba z autentycznej jaszczurki. Nie, nie,
stanowczo nie wyglądała na ubogą rodaczkę poszukującą
skromnej pożyczki. Na wszelki wypadek jednak postanowiłem
się asekurować. Po wymianie wzajemnych uprzejmości i kilku
ogólnikowych zdań na temat pogody i szaleńczego wzrostu
motoryzacji we Włoszech zacząłem narzekać na brak
funduszów, które pozwoliłyby mi w pełni korzystać z pobytu w
tym pięknym kraju.
- Nie mam zamiaru prosić pana o finansowe wsparcie -
powiedziała z uśmiechem Alicja. - Niech się pan nie obawia.
Zaczerwieniłem się. Wściekły na siebie i na Joannę,
bąknąłem:
- Ależ... Co też pani...? Wcale o tym nie myślałem.
Spojrzała na mnie. Dostrzegłem drwiące iskierki w jej
ciemnych oczach.
- Wydało mi się, że właśnie o tym pan myślał. Jeżeli się
pomyliłam, przepraszam.
Szybko zmieniłem temat rozmowy. Zacząłem ją wypytywać,
jak jej się podoba Rzym, jak spędza czas i czy długo jeszcze
zostaje w Italii.
- Nie wiem. Może dwa, może trzy tygodnie. To będzie
zależało...
Dyskretnie nie wypytywałem się, od czego to będzie
zależało. Spostrzegłem, że mimo całej swobody, z jaką
prowadziła ze mną rozmowę, była wewnętrznie jakaś dziwnie
napięta. Właściwie zupełnie nie znałem tej dziewczyny i nie
mogłem analizować jej stanów psychicznych. Posługiwałem się
wyłącznie intuicją, która mówiła mi, że moja piękna
towarzyszka podróży jest czymś ogromnie zaabsorbowana i
żenię chodzi tutaj ani o muzea, ani o żadne inne zabytki
Wiecznego Miasta. W czym więc sedno? Na to pytanie nie
umiałem znaleźć odpowiedzi. Postanowiłem cierpliwie
poczekać na dalszy rozwój wypadków.
Pogodny dzień poczynał szarzeć. Z oddali dochodził szum
samochodów, a i tutaj, w parku, co chwila przemykał jakiś
miłośnik motoryzacji.
Alicja wzięła ranie pod rękę.
- Czy pan wie, dlaczego chciałam się z panem zobaczyć? -
spytała.
- To miło, że pani do mnie zadzwoniła - powiedziałem
wymijająco. - Zrobiła mi tym pani naprawdę dużą
przyjemność.
Nie zwróciła uwagi na moje konwencjonalne słowa.
- Chciałam się z panem spotkać, ponieważ jest pan
człowiekiem budzącym zaufanie - wyjaśniła.
Uśmiechnąłem się kwaskowato.
- Bardzo pani uprzejma, ale przyznaję, że niezupełnie
rozumiem.
- Ja także nie potrafię sobie wytłumaczyć, dlaczego mam do
pana takie ogromne zaufanie. - Mocniej oparła się na moim
ramieniu. - Jeszcze nigdy mi się to nie zdarzyło. Od chwili,
kiedy pan usiadł obok mnie, wiedziałam, że jest pan
człowiekiem, któremu można zaufać.
Pomyślałem, z pewną dozą melancholii, że podrywa mnie
na zaufanie. W dalszym ciągu nie rozumiałem jednak, do czego
to wszystko zmierza.
- Jest pan zapewne zaskoczony tym, co mówię.
- No cóż... Bo ja wiem... Bywają oczywiście takie intuicyjne
odczucia. W każdym razie raiło mi słyszeć, że zrobiłem na pani
raczej pozytywne wrażenie.
- O tak! Bardzo! - stwierdziła z zapałem. - A poza tym...
- Co poza tym? - podchwyciłem z zaciekawieniem.
- Poza tym czytałam pańskie książki.
- Ach, tak...
- Chyba prawie wszystkie. Musi pan mieć dużo wiadomości
z zakresu kryminalistyki, kryminologii, psychologii.
- To mój zawód.
- I właśnie... doszłam do wniosku, że jest pan jedynym
człowiekiem, który może mi pomóc, poradzić...
Pomyślałem niespokojnie, że chce mnie wrobić w jakąś
aferę.
- W jaki sposób mógłbym pani dopomóc?
Nie odpowiedziała na moje pytanie. Czekałem, czując, że
nie wie, jak sformułować to, w co chce mnie wtajemniczyć.
Odezwała się dopiero po dłuższej chwili.
- To wszystko na nic. - W głosie jej zabrzmiał szczery
smutek. - Niepotrzebnie zawracam panu głowę. Przepraszam,
ale...
- Niechże pani powie, o co chodzi. Potrząsnęła głową.
- Właśnie na tym polega całe nieszczęście, że nie mogę panu
powiedzieć, o co chodzi. Dopiero przed chwilą to sobie
uświadomiłam, że przecież... Jestem straszna idiotka, prawda?
Nie zaprzeczyłem. Umysł mój intensywnie pracował nad
tym, żeby odgadnąć grę tej dziewczyny. Po co to wszystko? W
jakim celu umówiła się ze mną, o co jej chodzi?.
- No, rzeczywiście - powiedziałem wolno - trudno mi pani
pomóc, jeżeli się nie dowiem, o co chodzi. Musi pani przyznać,
że to trochę skomplikowane.
- Przepraszam, że zabrałam panu tyle czasu. Odwiozę pana
do domu. Mam tu niedaleko wóz. Gdzie pan mieszka?
- Chwileczkę. - Głos mój zabrzmiał ostro, zdecydowanie. -
Ile pani ma lat?
Spojrzała na mnie zaskoczona.
- Dwadzieścia osiem.
- Dwadzieścia osiem - powtórzyłem, żeby wykluczyć
ewentualne nieporozumienie. - Nie jest pani już małym
dzieckiem i odpowiada pani całkowicie za swoje czyny.
- Nie rozumiem. O co panu chodzi? - Puściła moje ramię i
odsunęła się ode mnie.
- Chodzi o to, że tak się nie postępuje. Zadzwoniła pani do
mnie, spotkaliśmy się, a teraz urywa pani w pół zdania, bawi
się pani w niedomówienia. Co to wszystko znaczy? Chce mnie
pani zaintrygować? Ma pani zamiar napisać razem ze mną
sensacyjną powieść?
Rozpłakała się.
Przyznaję, że zaskoczyła mnie jej reakcja. Nie wiedziałem,
jak się mam zachować, co powiedzieć. Objąłem ją opiekuńczo
ramieniem.
- To coś aż tak poważnego? - spytałem. Wyjęła z
krokodylowej torby chusteczkę i wytarła nos.
- Boję się - powiedziała cicho. - Bardzo się boję i dlatego...
dlatego do pana zatelefonowałam.
- Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby pani dopomóc -
zapewniłem ją. - Musi mi pani jednak powiedzieć, czego się
pani obawia, jakie grozi pani niebezpieczeństwo. A może to
jakieś przywidzenia?
Potrząsnęła zdecydowanie głową.
- To nie są przywidzenia. Trzeźwo i realnie oceniam
sytuację. Być może, że nawet nie doceniam grożącego mi
niebezpieczeństwa.
Rozejrzała się wokoło. Mimo woli uczyniłem tai samo. Po
chwili pomyślałem jednak, że dziewczyna ma chyba szmergla.
Być może, jakaś mania prześladowcza lub coś w tym rodzaju. A
jeżeli nie? Jeżeli rzeczywiście coś jej grozi...? Trudno mi było
zdecydować się na to, żeby ją tak zostawić. Do końca życia nie
darowałbym sobie, gdyby się jej stało coś złego. Postanowiłem
dowiedzieć się jednak, czego lub kogo się boi.
- Może pójdziemy do jakiejś kawiarni? - zaproponowałem. -
Spokojnie sobie porozmawiamy.
- Dobrze - zgodziła się. - Wolałabym pójść tam, gdzie nie
ma dużo ludzi. Znam taką mało odwiedzaną kawiarenkę na
Piazza del Popolo. Zbierają się tam przeważnie emeryci.
- Możemy iść na Piazza del Popolo.
Zeszliśmy w dół po schodach. Dopiero teraz zorientowałem
się, że znajdujemy się akurat naprzeciwko Galerii Sztuki
Współczesnej.
- Teraz możemy przejść na drugą stronę - powiedziała
Alicja i pociągnęła mnie za sobą.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności natrafiliśmy na przerwę
w rzece samochodów.
Był to bardzo ładny wóz. Najnowszy model mercedesa w
kolorze kawy z mlekiem. Uśmiechnąłem się na myśl, że
podejrzewałem Alicję o chęć pożyczenia ode mnie paru lirów.
Usiadła przy kierownicy. Ja ulokowałem się koło niej.
Nie ulega wątpliwości, że w pewnych godzinach piechur
porusza się w Rzymie szybciej aniżeli człowiek jadący nawet
najnowszym modelem mercedesa. Wykaraskawszy się z
licznych korków, dotarliśmy wreszcie na Piazza del Popolo.
Alicja dobrze zrobiła, wybierając tę właśnie kawiarnię.
Rzeczywiście siedziało tam tylko parę osób, i to przeważnie w
podeszłym wieku. Mogliśmy się nie obawiać „podsłuchu”.
Zamówiłem jakieś soczki i uważnie spojrzałem na
dziewczynę. Próbowała się uśmiechnąć.
- Niech się pan na mnie nie gniewa. Bardzo proszę - rzekła
cicho.
- Ależ nie mam najmniejszego zamiaru gniewać się na
panią - zapewniłem. - Przyznaję, że moje słowa były może zbyt
ostre, za co przepraszam.
Znowu prowadziłem lekką, nieobowiązującą rozmowę, nie
nawiązywałem do tamtych tajemniczych niedomówień. Nie
chciałem wywierać żadnej presji. Czekałem, aż Alicja z własnej
i nieprzymuszonej woli sama podejmie tamten temat.
I doczekałem się. W pewnym momencie przerwała mi w pół
zdania:
- Nie ma chyba sensu, żeby pan zmuszał się dc mówienia o
niczym.
Uśmiechnąłem się.
- Każda rozmowa z panią sprawia mi przyjemność -
powiedziałem z galanterią.
- Jest pan bardzo uprzejmy. Dziękuję. Wiem jednak, że
oczekuje pan ode mnie jakichś wyjaśnień. Teraz żałuję, że w
ogóle zaczęłam mówić o całej tej historii. Niepotrzebnie do
pana telefonowałam i niepotrzebnie zajmuję panu czas.
Zachowałam się zupełnie idiotycznie.
Spojrzałem na nią uważnie. W tej chwili wydała mi się
najzupełniej normalna. „Chyba jednak nie” ma szmergla” -
pomyślałem.
- Sądzę, że pani bardzo dobrze zrobiła telefonując do mnie.
- Usiłowałem nadać swemu głosowi najbardziej
przekonywające brzmienie. - Potrzebuje pani pomocy w jakiejś
skomplikowanej sprawie i nie ma się pani do kogo zwrócić
tutaj, na obcym terenie. Jest rzeczą zupełnie naturalną, że
pomyślała pani o rodaku. Nie widzę w tym ani nic dziwnego,
ani niewłaściwego.
- Jest pan naprawdę bardzo dobrym człowiekiem.
- No więc niech pani wyzna temu dobremu człowiekowi, co
panią dręczy.
Westchnęła.
- Widzi pan... Cała trudność szczerej rozmów, z panem
polega na tym, że to nie tylko mnie dotyczy. Nie mam prawa
wtajemniczać w pewne sprawy osób trzecich.
Pokiwałem głową.
- Rozumiem. No, cóż... Zapewniam panią, że zachowam
całkowitą dyskrecję. To wszystko, co mogę zrobić.
- Nie mam prawa - powtórzyła. - Nie mam prawa...
- A dlaczego pani sądzi, że grozi pani jakieś
niebezpieczeństwo? Może to są tylko urojenia?
- To nie są urojenia. Dowiedziałam się... - machnęła
gwałtownie ręką. - Nie, nie, nie mówmy już o tym. To nie ma
sensu. Nie mogę tego panu powiedzieć, w żadnym wypadku nie
mogę.
- Jak sobie pani wobec tego wyobrażała moją pomoc?
- Wcale sobie nie wyobrażałam. To był odruch, po prostu
nie przemyślany odruch. Chyba wpadłam w panikę i dlatego...
- A może zwróciłaby się pani do tutejszej policji?
- Nie, to niemożliwe. Nie mogę mieszać do tego policji.
- W takim razie radzę pani jak najszybciej wracać do Polski.
To chyba jedyne wyjście.
- Myśli pan, że w Polsce będę bezpieczna? Zresztą muszę,
niestety, zostać tu jeszcze jakiś czas.
Zadumałem się. Cała ta historia wyglądała mi na jakąś
poważną aferę i prawdę mówiąc, nie miałem najmniejszej
ochoty mieszać się w to. Żal mi było dziewczyny, ale nie miałem
pojęcia, jak jej pomóc. Poza tym ciągle się bałem, żeby mnie nie
wrobiła w coś paskudnego. Wiem przecież, że słoneczna Italia
jest ostatnio często odwiedzana przez różnych gangsterów
prowadzących nieczyste interesy między Wschodem a
Zachodem. Wolałem się nie narażać ani znakomicie
zorganizowanym gangom, ani Interpolowi. Dawno minęły te
czasy, kiedy pociągały mnie najeżone straszliwymi
niebezpieczeństwami fantastyczne przygody. Teraz zupełnie mi
wystarcza oglądanie takich historii w kinie.
- Widzę z tego, że pani nie przyjechała tutaj wyłącznie w
celach turystycznych - powiedziałem, chcąc złagodzić trochę
smętną atmosferę.
Zeydler Zborowski Zygmunt Alicja nr3
ROZDZIAŁ I Moja pierwsza żona, Joanna, mieszka w Rzymie. Zrezygnowała z poszukiwania towarzysza życia wśród rodaków i postanowiła poślubić Włocha. Alfredo, uroczy starszy pan, emerytowany admirał, nie jest typowym przedstawicielem swego narodu. Cichy, spokojny, raczej flegmatyczny, nigdy nie podnosi głosu, nie krzyczy, nie gestykuluje i nie jest skłonny do sprzeczki. Łagodność, ogromna cierpliwość i wyrozumiałość - to podstawowe cechy jego charakteru, pozwalające mu na harmonijne współżycie z Joanną. Nie chcę przez to powiedzieć, że Joanna ma przykre usposobienie. Uchowaj Boże. To kobieta pełna wdzięku, sympatyczna, inteligentna, ale... No cóż... Będę zupełnie szczery. Jest nieco despotyczna i zawsze lubi postawić na swoim. Dlatego mężczyzna, który się z nią zwiąże, musi być obdarzony przez naturę ową ogromną cierpliwością i wyrozumiałością. To jest warunek sine qua non szczęśliwego małżeństwa. Z Joanną rozstałem się w najlepszej zgodzie. Żadnych pretensji, żalów. Po prostu pewnego dnia oboje doszliśmy do wniosku, że wystarczająco długo byliśmy razem, i wzięliśmy rozwód, pozostając nadal dobrymi przyjaciółmi. Kiedyś, dawno, bardzo dawno temu spędziliśmy całe trzy lata pod słonecznym niebem Italii. Potem często moje myśli krążyły wokół tego pełnego uroku kraju. Bardzo chciałem tam jeszcze wrócić, choćby na krótko, odwiedzić Marka Aureliusza, Forum Romanum, Colosseum, przejść się po via del Corso, zajrzeć na Płac Hiszpański, wrzucić parę lirów do Fontanny di Trevi. Joanna wiedziała o tych moich tęsknotach i postanowiła ściągnąć mnie na parę tygodni do Rzymu. Posługując się łagodną, a jednocześnie niezwykle sugestywną perswazją, doprowadziła do tego, że poczciwy Alfredo doszedł do
przekonania, iż po prostu marzy o tymi abym ich odwiedził i zainstalował się w ich skromnym mieszkanku na Parioli. Napisał do mnie bardzo serdeczny list, do którego Joanna dołączyła zaproszenie, poświadczone przez polską ambasadę. W ten sposób moja podróż do Italii zaczęła nabierać konkretnych kształtów. Należało wystarać się o paszport, zdobyć wizę, kupić bilet i... przekonać Bożenę. Ta ostatnia sprawa była chyba najbardziej skomplikowana. Musiałem stracić sporo energii, zanim udało mi się wmówić w żonę, że moja wyprawa do Rzymu jest nieodzowna. Próbowałem używać różnych argumentów, które jednak nie bardzo do niej trafiały. Ustąpiła dopiero wtedy, gdy roztoczyłem przed nią wspaniałą wizję moich książek przetłumaczonych na język włoski i, oczywiście, milion lirów na koncie. „Jedź - powiedziała. - Nawiąż kontakty z wydawcami. Może któryś z nich kupi od ciebie prawo wyłączności na całe Włochy?” - Może - mruknąłem bez przekonania. Przesadny optymizm Bożeny zawsze mnie trochę peszy. Bez żadnych trudności otrzymałem paszport, nie miałem również kłopotu z wizą włoską. Dali mi wielokrotną. Nie protestowałem. Niech będzie wielokrotna. Wszystko mi jedno. Teraz należało powziąć męską decyzję. Samolot czy pociąg? Z Warszawy do Rzymu nie można dostać miejsca sypialnego za złotówki. Trzeba płacić dolarami. W obie strony około pięćdziesięciu dolarów. Szkoda dewiz na spanie. A jeszcze do tego wszystkiego przesiadka w Wiedniu. Nie czułem się na siłach, aby dwie noce spędzić w pociągu na siedząco. Zdecydowałem się na samolot. Można zapłacić złotówkami, leci się parę godzin, kosztuje mniej niż pociąg, ale... Nie lubię podróżować samolotem. Zapewne z powodu nadmiernie rozwiniętej wyobraźni. Bo co to właściwie jest samolot? Samolot, czyli aeroplan, jest to olbrzymi zbiornik benzyny umieszczony w pobliżu iskrzącego silnika, a nawet paru silników, i poruszający się na wysokości dziesięciu tysięcy metrów z szybkością dziewięciuset kilometrów na godzinę. Jeżeli więc człowiek to wszystko sobie wyobrazi...
Co tu ukrywać, byłem w strachu. Jest to uczucie niezwykle przykre i upokarzające. Lepiej się od razu do tego szczerze przyznać. To niewątpliwie sprawia pewną ulgę. Niewielką, ale jednak... Bożena jest osobą spostrzegawczą i podczas śniadania na pewno nie omieszkałaby drwić okrutnie z mej rozterki duchowej, gdyby nie była zajęta swoimi sprawami. Tego ranka wybierała się do klubu na konną jazdę i jej myśli uparcie krążyły wokół problemu, czy zdoła utrzymać się w siodle, czy też nie. Dlatego spożywała w milczeniu płatki owsiane na mleku, nie zwracając uwagi na mój niepokój. Wreszcie nadeszła decydująca chwila. Obrzuciłem melancholijnym spojrzeniem nasze przytulne mieszkanko i westchnąwszy niezbyt lekko, zacząłem wynosić do windy mój bagaż: potężną walizę, maszynę do pisania oraz imponujących rozmiarów kosz. W koszu tym wiozłem dla Joanny i Alfreda artykuły spożywcze - chleb razowy, suchą kiełbasę, czekoladki, śledzie w oliwie, śledzie w occie, makowce i babki od Gajewskiego oraz jeszcze kilka drobiazgów. Zbliżały się urodziny Alfreda i nie wypadało, mi pojawić się u nich z pustymi rękami. Taksówkarz krytycznym spojrzeniem obrzucił mój bagaż i skrzywił się z widoczną dezaprobatą. „Jadę na Grochów” - mruknął niechętnie, dowiedziawszy się, że pragnę dostać się na lotnisko. Dopiero obietnica premii za bagaż skłoniła go do załadowania walizy i kosza z wiktuałami. Ruszyliśmy. Drogę na Okęcie odbyliśmy w nieomal zupełnym milczeniu. Bożena, która tą samą taksówką miała pojechać do klubu jeździeckiego, pogrążona była w głębokiej zadumie, nie mogąc się pozbyć obsesyjnej myśli o siwym wałachu, ja również nie zdradzałem ochoty do rozmowy, mając ciągle przed oczami ów nieszczęsny zbiornik z benzyną, czyli samolot odrzutowy. Na lotnisku nie było czasu, żeby się rozczulać. Ja zabrałem się do załatwiania formalności podróżnych - odprawa celna, kontrola paszportowa - Bożena zaś obdarzyła mnie przelotnym pocałunkiem i wróciła do taksówki. Nie odniosłem wrażenia,
aby żegnała się ze mną na zawsze. Powiedziała: „Ja na koniu, a ty w samolocie. Pa”. Trzeba przyznać, że Polskie Linie Lotnicze karmią swych pasażerów bardzo dobrze, a nawet luksusowo. Nie zdążyłem się solidnie przestraszyć, kiedy schludna, zgrabna dziewczyna w eleganckim uniformie podała mi z czarującym uśmiechem tacę zastawioną obfitym śniadaniem. Artykuły spożywcze nigdy nie były mi obojętne, toteż zapominając o owym gigantycznym zbiorniku z benzyną, zająłem się z dużym zapałem soczystą szynką, znakomitą polędwicą oraz wybornym schabem pieczonym. Potem były owoce, sery, ciasto, herbata. Zajęty spożywaniem tych doskonałości, puściłem mimo uszu złowieszczy komunikat podany przez megafon, że lecimy na wysokości dziesięciu tysięcy metrów z szybkością dziewięciuset kilometrów na godzinę. Nie chciałem się już nad tym zastanawiać, nie chciałem psuć sobie śniadaniowego nastroju. Zresztą w tym momencie wszelkie refleksje były właściwie cokolwiek spóźnione. Nie pozostawało mi nic innego, jak wierzyć w mą szczęśliwą gwiazdę i oddać się pod opiekę Mikołaja Kopernika. Samolot, którym leciałem, został nazwany właśnie imieniem wielkiego astronoma. Spożyte śniadanie wprawiło mnie w dobry nastrój. Uczucie lęku i zdenerwowanie ustąpiły nieomal całkowicie, zacząłem natomiast z żywym zainteresowaniem przyglądać się stewardesom. Wszystkie były młode, zgrabne i przystojne. Tylko ich zawodowe uśmiechy, chłodne i bezosobowe, działały jak sprawnie funkcjonująca lodówka „Polar”. Nie mogę wymagać, żeby te młodziutkie dziewczęta zakochały się od pierwszego wejrzenia w starszym panu o siwej, mocno już przerzedzonej czuprynie i zaczerwienionych oczach - pomyślałem melancholijnie. Po pewnym czasie poczułem się tak dziarsko, że zdecydowałem się nawet wyjrzeć przez okienko i popatrzeć na chmury. Była to iście bohaterska decyzja. Powoli, ostrożnie zacząłem odwracać głowę w prawą stronę (siedziałem przy przejściu). Zanim jednak ujrzałem wypełniony białymi obłokami krajobraz, uwagę moją przykuło coś zupełnie
innego, a mianowicie kolano. Nieczuły na subtelne niuanse piękna czytelnik może pomyśleć: „No cóż... kolano jak kolano. Każdy normalnie zbudowany człowiek ma dwa kolana. Nic nadzwyczajnego”. O nie! To nie było takie sobie zwyczajne kolano, jakich setki widujemy na ulicy, w parku, w kinie, w teatrze. To był poemat nie kolano, krągłe, niebanalnie zarysowane, perwersyjne, powodujące jeszcze większy zawrót głowy aniżeli „Mikołaj Kopernik” (oczywiście mam na myśli samolot). Przez dłuższą chwilę nie mogłem oderwać oczu od tego wspaniałego kolana, godnego każdej z bogiń Olimpu. Bałem się spojrzeć wyżej, żeby czar nie prysł. Albowiem często się zdarza, że do kolan wszystko w porządku, a im wyżej, tym gorzej. Tym razem jednak nie doznałem rozczarowania. I wyższe kondygnacje były w pierwszorzędnym gatunku, kategoria „S”. „Co za kretyn ze mnie, że od razu nie spostrzegłem, koło kogo siadam” - pomyślałem, dokonując błyskawicznej samokrytyki - „Taka śliczna dziewczyna siedzi tuż obok mnie, leci razem ze mną, wśród chmur, a ja zajmuję się wyłącznie schabem i polędwicą. Zgroza I” Trzeba było natychmiast odrobić stracony czas. Mogłem przecież nawiązać uroczą znajomość Ale w jaki sposób? Od czego zacząć? Musiałem działać błyskawicznie, bo samolot posuwał się z szybkością dziewięciuset kilometrów na godzinę i czasu było niewiele. - Czy pani leci do Rzymu? - spytałem głupio. Wiedziałem przecież, że nasz odrzutowiec nie ląduje ani w Koluszkach, ani w Lubartowie. Mogła ze mnie zadrwić okrutnie, ale nie uczyniła tego. Skinęła tylko głową w milczeniu. Rozczuliła mnie jej szlachetna wspaniałomyślność. - Wyśmienity był ten schab - powiedziałem po chwili. - Mnie bardziej smakowała polędwica - skonstatowała obojętnie. - Polędwica także była doskonała - wykrzyknąłem z zapałem, nie chcąc jej zrazić do siebie.
Konwersacja na temat wędlin zaczęła się pomyślnie rozwijać. Trudno było jednak w nieskończoność podtrzymywać masarskie tematy. Należało czym prędzej zwekslować naszą rozmowę na inne tory. Zdobyłem się na wewnętrzną nonszalancję i z pozorną beztroską spojrzałem przez okienko samolotu. Poszarpane kształty białych chmur rysowały się wyraziście na tle błękitnego nieba. - Baśniowo - głos mój zabrzmiał bardziej nastrojowo, niż sobie tego życzyłem. - Co baśniowo? - spytała. - Tam... pod nami... te chmury... - sapnąłem. Uśmiechnęła się. - Jest pan w poetyckim nastroju. - A pani? - Ja staram się nie poddawać żadnym nastrojom. - Czy to nie smutne? - Może smutne, ale znacznie bezpieczniejsze. Wyczułem, że za tym stwierdzeniem kryje się jakieś gorzkie doświadczenie życiowe. Nie chciałem naszej rozmowy zabarwiać melancholijnymi akcentami, zmieniłem więc temat. - Czy pani jedzie na prywatne zaproszenie czy służbowo? - spytałem. - Na prywatne zaproszenie. A pan? Wyjaśniłem, że po zakończeniu wojny spędziłem w słonecznej Italii trzy lata, a obecnie otrzymałem zaproszenie od mojej byłej żony. - O, to pan zapewne dobrze mówi po włosku? - Kiedyś mówiłem bardzo dobrze - pochwaliłem się. - Teraz zapewne wyszedłem z wprawy, ale chyba dam sobie radę. - Zazdroszczę panu. Próbowałam uczyć się włoskiego. Jakoś mi to nie idzie. Te tryby, te czasy, te czasowniki nieregularne. Nie mam pewnie zdolności do języków. - Założę się, że nauczyłbym panią włoskiego w przeciągu trzech miesięcy - powiedziałem odważnie. Spojrzała na mnie niedowierzająco. Jej oczy były niezwykle piękne. Ogromne, brązowe, z fascynującym, aksamitnym połyskiem. - W przeciągu trzech miesięcy? Niemożliwe.
- Ależ zupełnie możliwe - zapalałem się coraz bardziej do tego projektu. - Możemy zacząć choćby od jutra. Roześmiała się. - Jest pan w gorącej wodzie kąpany. Czy wobec wszystkich napotkanych przypadkowo ludzi zdradza pan taki zapał pedagogiczny? - Nie, nie wobec wszystkich - przyznałem szczerze i w tej chwili, nie wiadomo dlaczego, przypomniała mi się Bożena... „Ona tam, biedaczka, galopuje na siwym wałachu, a ja podrywam w chmurach jakąś dziewczynę” - pomyślałem zawstydzony. - „Ale przecież nie ma w tym nic złego” - próbowałem się tłumaczyć przed samym sobą. - „Zwykła, banalna rozmowa z przygodną towarzyszką podróży”. - Nad czym się pan tak zadumał? - spytała. - Czyżby nad włoską gramatyką? - Nie, nie, nie nad gramatyką. Ot, tak sobie. Pomyślałem, że dam pani mój rzymski telefon. Może pani do mnie któregoś dnia zadzwoni... Potrząsnęła głową. - Wątpię. Będę bardzo zajęta. Ale niech mi pan da telefon. Kto wie...? - Gdzie mógłbym zapisać? Wyjęła z torebki duży kwadratowy notes. Pomyślałem, że to zapewne nie krajowa produkcja. Wyglądał na towar importowany, a w najlepszym wypadku na jakiś odrzut z eksportu. Zapisałem numer telefonu i kwadratowy noies wrócił do czarnej torebki. Wtedy pomyślałem, że czas najwyższy, aby się przedstawić. Dokonałem oficjalnej prezentacji, na siedząco jednak, ponieważ właśnie w tym momencie samolot zaczął się jakoś dziwnie kolebać. Przy okazji dowiedziałem się, że moja urocza towarzyszka podróży nazywa się Sarnowska i nosi wdzięczne imię Alicja. Alicja Sarnowska... Uczucie lęku zniknęło zupełnie, najwidoczniej za sprawą czarodziejskiej Alicji. Imponując sam sobie, siniało patrzyłem na kłębiące się pod nami chmury. Ogromny zbiornik z
benzyną, zawieszony w przestrzeni, w kosmosie, szybkość dziewięćset kilometrów na godzinę... Ogarnęła mnie jakaś przedziwna ekstaza. Pomyślałem, że zapewne takich doznań doświadczają ludzie znajdujący się w stanie nieważkości. Nirwana, niebyt, kosmos i Alicja z krainy czarów. - Pasażerowie proszeni są o zapięcie pasów i zgaszenie papierosów. Za chwilę lądujemy w Rzymie na lotnisku Fiumicino. - Suchy, urzędowy głos wyrwał mnie z tego niezwykłego błogostanu, w którym byłem pogrążony. Odrzutowiec sprowadzał nas z obłoków na ziemię. Zapiąłem posłusznie pas, ale papierosa nie zgasiłem, ponieważ jestem od urodzenia człowiekiem niepalącym. Samolot raźno schodził do lądowania. Za chwilę poczułem leciutki wstrząs. To „Mikołaj Kopernik” dotknął ziemi. Tak się dzieje, że u kresu podróży nasi towarzysze z pociągu, ze statku czy samolotu przestają być dla nas ważni. Natychmiast zamieniają się w szary, bezimienny tłum, który nas nic nie obchodzi. I tym razem stało się podobnie. Nie potrafię powiedzieć dlaczego, ale nagle moje niedawne zainteresowanie Alicją przygasło i zaczęło gwałtownie zanikać. Skinęła mi głową na pożegnanie. Ukłoniłem się uprzejmie, ale jakby z pewną rezerwą. Myślami byłem już gdzie indziej. Formalności paszportowe trwały jeden moment. Następnie ustawiłem się przy szerokim czarnym pasie, na którym wyjeżdżały bagaże. Czekałem dość długo, zanim pojawiła się moja olbrzymia waliza oraz kosz z wiktuałami. Celnik miał ochotę pogrzebać w nim, co napełniło mnie przerażeniem. Nie wyobrażałem sobie bowiem, abym potem mógł to wszystko własnoręcznie zapakować. Opowiedziałem więc obrazowo, co zawiera mój bagaż i że artykuły żywnościowe przywiozłem na uroczystość rodzinną, ponieważ mąż mojej byłej żony obchodzi urodziny. Przedstawiciel dogany przyjrzał mi się uważnie, pokiwał głową i zrezygnował z kontroli. Joanna i Alfredo oczekiwali mnie z niecierpliwością. Powitanie było bardzo serdeczne. Nawet się trochę wzruszyłem. Oboje świetnie wyglądali, zdrowo i dziarsko. Zaczęli mnie wypytywać, jak zniosłem lot i jak się czuję po
podróży. Byłem nieco oszołomiony, odpowiadałem więc krótkimi, chaotycznymi zdaniami. Tymczasem tragarz cierpliwie popychał przed sobą mały wózeczek, na którym były umieszczone mój kosz i waliza, i rozglądał się za efektownym samochodem, którym niewątpliwie powinna przyjechać po mnie ta elegancka para. Samochód był, ale nie taki znów efektowny. Stary, rozklekotany, pamiętający dawne czasy fiacik 500 Z największym wysiłkiem udało mi się wepchnąć mój bagaż na jego tylne siedzenie, a następnie samemu wcisnąć się i usadowić obok walizy. Maszynę musiałem postawić na kolanach. Joanna zajęła, jak zwykle, miejsce dla kierowcy. Alfredo usiadł obok niej. Nigdy nie miałem zbytniego zaufania do kobiet za kierownicą. Muszę jednak przyznać, że Joanna prowadzi po mistrzowsku. Pewnie, ostrożnie, bez cienia zbędnej brawury. Inna sprawa, że ten zabytkowy pojazd nie nadaje się do żadnej brawury i zmusza do bardzo uważnej i rozsądnej jazdy. W każdym razie Joanna zaimponowała mi. Nie podejrzewałem jej o takie motoryzacyjne talenty. A prowadzenie wozu w Rzymie nie jest rzeczą prostą, o nie. Początkowo próbowałem zabawiać ich rozmową, wkrótce jednak zrezygnowałem z tego, spostrzegłszy skupioną i pełną napięcia twarz Joanny. Tak wiec w pogodnym milczeniu zajechaliśmy na miejsce. - Oto nasza wspaniała rezydencja - powiedziała z uśmiechem Joanna. Pochwaliłem dom i przytulny ogródek, a następnie zająłem się wydobywaniem z fiata kosza i walizy, by na koniec żwawo, choć z dyskretnym sapaniem wnieść cały bagaż do mieszkania. Mieszkanko mają niewielkie, ale przytulne i wygodnie urządzone. Trzy pokoje, reprezentacyjna kuchnia, w której się jada, dwa przedpokoje, łazienka. Nie jest to żaden luksus, ale na dwie osoby zupełnie wystarcza. Ja byłem trzecią osobą. W swoich listach Joanna donosiła mi, iż wynajmie dla mnie pokój u sąsiadki, która mieszka piętro niżej. W ostatniej jednak chwili plan ten musiał ulec zmianie. Okazało się bowiem, że
sąsiadka po dłuższym namyśle nie zdecydowała się wpuścić obcego mężczyzny do swego mieszkania. Miało to jakoby zagrażać jej dobrej reputacji, o którą Włosi bardzo dbają. Warto tu dodać na marginesie, że sąsiadka ma sześćdziesiąt cztery lata i waży sto dziesięć kilogramów netto. Szczerze mówiąc, nie powinna lękać się, iż ktokolwiek będzie nastawał na jej cześć. Zażywna jejmość postawiła jednak sprawę na ostrzu noża i zdecydowanie odmówiła przyjęcia mnie na kwaterę. Wobec takiego stanu rzeczy szlachetna Joanna odstąpiła mi swój pokój, natomiast sama postanowiła nocować u cnotliwej sąsiadki. Było to dla mnie dosyć krępujące, ale nic nie mogłem poradzić. Mój pobyt w Rzymie rozpocząłem oczywiście od spaghetti i doskonałego, niefałszowanego wina, które Alfredo otrzymuje regularnie ze wsi od jednego ze swych licznych zięciów. W czasie obiadu gawędziliśmy wesoło i swobodnie, przeskakując z tematu na temat, śmiejąc się, żartując. Alfredo jest raczej małomówny i chętnie cały ciężar konwersacji przerzuca na swych bliźnich. Tym razem jednak, najwidoczniej podekscytowany moim przybyciem, był nadspodziewanie rozmowny i ożywiony. Opowiedział nawet kilka dowcipów politycznych, krążących aktualnie po Rzymie. Przyjąłem je z radosnym porykiwaniem. Powiadają, że mój śmiech brzmi zazwyczaj zbyt donośnie. Rozmawialiśmy po włosku. Przy tej okazji skonstatowałem z prawdziwym zadowoleniem, że nie zapomniałem pięknego języka Dantego i Boccacia i że z każdą niemal minutą mówię coraz płynniej. Sprawiło mi to dużą satysfakcję. Po skończonej biesiadzie Joanna zaproponowała maleńką drzemkę. Obaj przyjęliśmy tę propozycję z entuzjazmem. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, iż maleńka drzemka oznacza tu solidne, przynajmniej dwugodzinne spanie. Leżąc na wygodnym tapczanie, patrzyłem w okno i myślałem, że oto otwiera się przede mną nowy rozdział życia. Czułem się szczęśliwy, że znowu jestem w tym mieście, pełnym jakiegoś nieuchwytnego nastroju, który Włosi określają krótko: aria di Roma.
* * * To był dla mnie straszliwy szok. Miałem ochotę natychmiast jechać na lotnisko i wracać do Warszawy. Nazajutrz po śniadaniu wyszedłem z domu, żeby tak jak kiedyś, przed laty, połazić po Rzymie. I wtedy stało się coś, co mną wstrząsnęło do głębi, przeraziło, a następnie napełniło rozpaczą. Rzym, przepiękne miasto, wspaniały pomnik kultury antycznej, ginie pod naporem inwazji zmotoryzowanej hołoty. Morze samochodów. To nie żadna przesada ani licentia poetica, naprawdę morze samochodów. Już nie można pochodzić sobie po Rzymie. Za kierownicami siedzą młodzi ludzie, brutalni, bezwzględni, często z rasy długowłosych, dla których pieszy przechodzień jest nędznym stworem, robakiem nie zasługującym na żadne względy. Nie przestrzegają przepisów ruchu, nie liczą się z nikim i z niczym. Przejście na drugą stronę ulicy jest prawdziwym problemem. Ludzie siedzący za kierownicami nie zawsze respektują nawet sygnalizację świetlną. Trzeba szalenie uważać. W razie nieszczęśliwego wypadku nie można liczyć na żadną pomoc. Pogotowie nie przyjedzie szybciej jak za dwie, trzy godziny. Po prostu wcześniej nie zdoła się przecisnąć przez zatłoczone samochodami ulice. Byłem w Rzymie dwadzieścia parę lat temu. Jakżeż to wszystko wówczas inaczej wyglądało. Pieszy miał wtedy zdecydowane pierwszeństwo. Jeżeli nawet ktoś przechodził ulicę nieprawidłowo, samochód zatrzymywał się, a kierowca uprzejmym gestem zapraszał do przejścia. Pamiętam, śmiano się ze mnie, że przywykły do warszawskich kierowców, przebiegam nerwowo ulicę niczym spłoszona kuropatwa. Dzisiaj sytuacja na ulicach Rzymu jest stokroć gorsza aniżeli w Warszawie. Nasi kierowcy nabrali kultury, włoscy zupełnie ją stracili. Ale nie tylko przejście na drugą stronę ulicy jest w Rzymie problemem. Nie ma również czym oddychać. Gęsta chmura spalin niczym dymna zasłona wdziera się do płuc, dławi, przyprawia o zawrót głowy. Przebywając przez pewien czas w centrum miasta, człowiek zaczyna czuć, że ginie, że za chwilę
straci przytomność, że stanie się coś strasznego. Pojawia się uczucie paniki, chęć ucieczki z tego zatrutego terenu. Czułem ostry ból gardła, brak tchu, łzy napłynęły mi do oczu. Pospiesznie wróciłem na Parioli. Alfredo spokojnie wysłuchał relacji z mojego spaceru po Rzymie. - Tak - powiedział kiwając głową - kiedyś samochodami jeździli u nas ludzie dobrze wychowani. Niestety, to już należy do przeszłości. Na szczęście Joanna wpadła na zbawienny pomysł, aby robić częste wypady poza Rzym. Jeździliśmy więc do Ostii, zrobiliśmy piękną wycieczkę do Anzio, odwiedziliśmy Lago di Bracciano, Frascati, Trevignano. Piękna jest Italia, w ogóle piękny jest świat. Szkoda, że człowiek tak bezrozumnie go niweczy. Przez cały czas pogoda była wspaniała. Zupełnie nie czuło się, że to jesień i że nadciąga zima. Wygrzewaliśmy się w słońcu nad morzem, piliśmy wino w skromnych trattoriach, wieczorem chodziliśmy do kina i było nam dobrze. Joanna zna boczne, nie uczęszczane już teraz szosy, którymi przemykaliśmy się zręcznie, unikając zatłoczonych autostrad. Rozklekotany fiacik pojękiwał, stękał, ale służył nam wiernie i jak na emeryta, sprawował się bardzo dziarsko. Mijały dni. O „Koperniku” i o przygodnej znajomości w chmurach zapomniałem zupełnie. Aż pewnego dnia... Było to po drzemce poobiedniej. Joanna zapukała do mojego pokoju, oznajmiając, że ktoś do mnie dzwoni. Zdumiony, wciągnąłem pospiesznie spodnie i pobiegłem do telefonu. W słuchawce posłyszałem miły, kobiecy głos. Mówiła po polsku. - Czy mnie pan jeszcze pamięta? - zapytała. W pierwszej chwili nie miałem pojęcia, o kogo chodzi. Zwichrzone, bezładne myśli poczęły nerwowo krążyć wokół moich znajomych, którzy mogli w danej chwili przebywać w Rzymie. Wiedziałem, że na pewno nie wchodzą w grę: mój dozorca, praczka, mleczarka ani kierowniczka sklepu spożywczego przy Hożej.
- Halo! Czy mnie pan jeszcze pamięta? - padło ponownie pytanie. I wtedy nagłe olśnienie. Ależ tak, naturalnie, to dziewczyna z chmur. - Oczywiście, że panią pamiętam - odparłem radośnie. - Dzień dobry, pani Alicjo. Jak się pani czuje w Rzymie? Powiedziała, że czuje się zupełnie nieźle i że chętnie spotkałaby się ze mną. Wyraziłem radość z powodu planowanej wspólnej przechadzki po Rzymie i podziękowałem za telefon. Pozostało tylko ustalić czas i miejsce spotkania. - Czy, powiedzmy, o piątej po południu odpowiada panu? - Znakomicie. Jutro o piątej. Gdzie? - Może pan coś zaproponuje? - Co pani sądzi o ogrodzie zoologicznym? - strzeliłem na chybił trafił. Wyczułem, że skrzywiła się z niesmakiem. - Nie, nie. Nie lubię patrzeć na małpy w klatkach. To działa na mnie deprymująco. Spotkajmy się w Villa Borghese przed wejściem do muzeum. - Doskonale - zgodziłem się skwapliwie. Ostatecznie nie zależało mi specjalnie na ogrodzie zoologicznym, chociaż nie musieliśmy się zatrzymywać przed małpami. Jest tyle innych zwierząt. - A więc jutro w Villa Borghese przed muzeum. - Jutro o piątej - powtórzyła. - Do widzenia. Czułem, że pali mnie twarz. Cholerne usposobienie. Byle co i zaraz dostaję wypieków. Poszedłem do kuchni. Joanna siedziała przy stole i kroiła cebulę do sałatki. Miała oczy pełne łez. - Widzę, że podniecił cię ten telefon - powiedziała z uśmiechem. - Dzwoniła pewna babka, którą poznałem w samolocie. - Usiłowałem nadać memu głosowi nonszalanckie brzmienie. Kiedy byliśmy sami, rozmawialiśmy oczywiście po polsku. - Czego chciała? - Chce się ze mną zobaczyć. Umówiliśmy się na jutro, na piątą.
- Żeby nie było niedomówień, lepiej od razu daj jej do zrozumienia, że nie masz pieniędzy. Niech nie liczy na pożyczkę. Zaniepokoiłem się.: - Sądzisz, że...? - Jeżeli chodzi o kontakty z rodakami, to ja mam duże doświadczenie - stwierdziła Joanna i westchnąwszy, wróciła do cebuli. Po chwili spytała: - Czy ta twoja znajoma z samolotu to jakaś starsza pani? - Nie - odparłem chmurnie. - To nie jest starsza pani. - Młoda, ładna dziewczyna? - przypierała mnie do muru Joanna. Uśmiechnąłem się kwaśno. - Jesteś bardzo domyślna. Młoda, bardzo ładna dziewczyna. - I zapewne zaproponowałeś tej młodej, bardzo ładnej dziewczynie, że będziesz ją uczył włoskiego? Podskoczyłem na krześle. - A ty skąd wiesz? Joanna spojrzała na mnie wymownie. - Mój drogi, ostatecznie byłam kiedyś twoją żoną. Na pamięć znam te wszystkie chwyty. Roześmiałem się. Może nie tak zupełnie szczerze, ale dosyć głośno. Mój śmiech zwabił do kuchni Alfreda. - Co wam tak wesoło? Joanna wskazała na mnie trzymanym w ręce nożem. - Wyobraź sobie, że ten typ zaczyna podrywać młode i bardzo ładne dziewczęta. - Włoszki? - Nie. Umówił się z Polką poznaną w samolocie. Alfredo spojrzał na mnie zgorszony. - Sigismondo - powiedział z wyrzutem - przyjeżdżasz do Italii i zamiast pocieszać którąś z moich rodaczek, umawiasz się z Polką. Czyż nie podobają ci się Włoszki? - Ależ wprost przeciwnie! - zawołałem z entuzjazmem. - Bardzo mi się podobają. Zawsze bardzo mi się podobały. Rzuciłem szybkie spojrzenie w kierunku Joanny. Uświadomiłem sobie bowiem, że przecież przed dwudziestu
laty była ze mną we Włoszech w charakterze mojej żony. Pomyślałem, że ten mój entuzjazm wypadł trochę niezręcznie i że, być może sprawiłem jej przykrość. Ale Joanna z niewzruszonym spokojem krajała cebulę, jakby poza tym nic w tej chwili dla niej nie istniało. - No więc właśnie - Alfredo w dalszym ciągu podtrzymywał temat. - Zachwycasz się Włoszkami, a nawiązujesz flirt z Polką. - Flirt z Włoszką jest rzeczą dosyć kosztowną - stwierdziła rzeczowo Joanna. - To prawda - przytaknął melancholijnie Alfredo. - Po tej wojnie nasze kobiety stały się strasznymi materialistkami. - Na całym świecie kobiety stały się materialistkami - pocieszyłem go. - I nie tylko kobiety. Alfredo pokiwał głową. - Wydaje mi się, że masz rację. To przygnębiające. Ludziom potrzeba jest trochę romantyzmu. Bez romantyzmu życie staje się płaskie i szare. Gdzież te czasy, kiedy ginęli z miłości kochankowie z Verony? - Idźcie do ogródka i urwijcie mi kilka pomidorów - powiedziała Joanna. Posłusznie wyszliśmy. * * * Nazajutrz po śniadaniu Joanna zawiozła nas do Ostii. Siedzieliśmy w kawiarni nad brzegiem morza, wygrzewając się w promieniach październikowego słońca, które przypiekało niczym w lipcu. Alfredo ulokował się trochę dalej, w cieniu. Przed laty, w Abisynii, dostał porażenia słonecznego i od tego czasu nie lubi się opalać. Rozmowa płynęła dosyć leniwie. Ani ja, ani Joanna nie wykazywaliśmy zbytniej elokwencji. Patrzyliśmy na morze srebrzące się szerokim pasem na horyzoncie, obserwowaliśmy mewy dotykające skrzydłami wody, popijaliśmy bez pośpiechu lemoniadę i nie chciało nam się mówić. Żeby jednak nie utonąć w kompletnym milczeniu, od czasu do czasu któreś rzucało jakieś słowo czy nic nie znaczące zdanie. W pewnym momencie Joanna nawiązała do mojego popołudniowego spotkania.
- Nie gniewaj się, że o tym mówię, ale radzę ci, bądź ostrożny z tą dziewczyną. - Z jaką dziewczyną? - spytałem, udając, że nie rozumiem, o co chodzi. - No z tą z samolotu. Bo jeżeli nie chodzi o pożyczkę, to w jakim celu właściwie chce się z tobą spotkać? - Właśnie. W jakim celu? - powtórzyłem pytanie. - Nie chcę ci robić przykrości - ciągnęła dalej Joanna - ale nie wyobrażam sobie, żebyś mógł zrobić na niej oszałamiające wrażenie jako mężczyzna. Wybacz moją szczerość. - Ależ najzupełniej przyznaję ci rację - zapewniłem ją ze smętnym uśmiechem. - Ja także nie wyobrażam sobie, żeby to była miłość od pierwszego wejrzenia. - Najprawdopodobniej chodzi o pieniądze. Trzy maj się. - Nie pożyczę jej ani stu lirów - powiedziałem z przekonaniem. - Nie zarzekaj się. Już ja cię znam - uśmiechnęła się. - Najlepiej nie bierz ze sobą pieniędzy. Tylko tyle co na autobus i ewentualnie na jakąś kawę. Dobrze ci radzę. Obiecałem, że nie wezmę ze sobą pieniędzy. Zresztą moje rzymskie fundusze były tak skromne, że nawet gdybym chciał, niemógłbym poratować Alicji w jakiś wydatny sposób. Słowa Joanny dały mi jednak do myślenia. Zadumałem się. Bo rzeczywiście, czego mogła chcieć ode mnie ta śliczna dziewczyna? Dałem jej numer telefonu, ot tak sobie, w przystępie chwilowego nastroju. Znajomość w chmurach, szybkość dziewięciuset kilometrów na godzinę, wysokość dziesięciu tysięcy metrów, Alicja w krainie czarów. To wszystko było trochę nierealne. Nie sądziłem, że zadzwoni. A jednak... Dlaczego? Co się za tym kryło? Nie mogłem nie przyznać racji Joannie, że mój osobisty wdzięk nie wchodzi w rachubę. Już nie te lata. Może przy bliższym poznaniu... Ale żeby tak od pierwszej chwili... Nieprawdopodobne. Przypuszczenia Joanny, że Alicja chce mnie prosić o pożyczkę, także wydały mi się mało przekonywające. Po pierwsze, nie wyglądam na nababa, a po wtóre, Alicja mimo całej swej urody zrobiła na mnie wrażenie
rozsądnej dziewczyny, a każdy mniej więcej rozsądny człowiek wie, że Polak udający się za granicę na prywatne zaproszenie nie posiada portfela wypchanego studolarówkami. Po nieudanych wysiłkach odgadnięcia przyczyny telefonu Alicji zrezygnowałem z rozwiązania zagadki i postanowiłem cierpliwie przeczekać te kilka godzin dzielących mnie od spotkania. Joanna już nie wracała do tego tematu. Opowiadała mi o Italii, o stosunkach tu panujących, o ich życiu na Parioli, o znajomych i przyjaciołach. Przyznaję, że słuchałem z pewnym roztargnieniem. Chciałem, żeby już była piąta. Mimo wszystko drążyła mnie ciekawość, a może pociągało spotkanie ze śliczną dziewczyną? Któż to wie? Na ten temat wolę się szerzej nie wypowiadać, wiedząc, że Bożena niewątpliwie przeczyta ten maszynopis. Wreszcie Joanna dała znak do odjazdu. Wróciliśmy do Rzymu. Tego dnia skróciłem drzemkę poobiednią, a prawdę mówiąc, wcale nie spałem. Zbyt byłem podekscytowany. Cała ta historia zaczynała mnie drażnić i byłem mocno niezadowolony z siebie. Zachowywałem się jak sztubak idący na pierwszą randkę. Mało brakowało, a poszedłbym na to spotkanie z kwiatami. Za dziesięć piąta czekałem już w Villa Borghese przed wejściem do muzeum... bez kwiatka. Przyszła punktualnie. W brązowej tweedowej sukience wydawała mi się jeszcze ładniejsza, jeszcze bardziej atrakcyjna. Była bardzo zgrabna, czego w samolocie nie mogłem należycie ocenić. Ruchy miała miękkie i harmonijne jak baletnica. Torba z krokodyla, buty chyba z autentycznej jaszczurki. Nie, nie, stanowczo nie wyglądała na ubogą rodaczkę poszukującą skromnej pożyczki. Na wszelki wypadek jednak postanowiłem się asekurować. Po wymianie wzajemnych uprzejmości i kilku ogólnikowych zdań na temat pogody i szaleńczego wzrostu motoryzacji we Włoszech zacząłem narzekać na brak funduszów, które pozwoliłyby mi w pełni korzystać z pobytu w tym pięknym kraju.
- Nie mam zamiaru prosić pana o finansowe wsparcie - powiedziała z uśmiechem Alicja. - Niech się pan nie obawia. Zaczerwieniłem się. Wściekły na siebie i na Joannę, bąknąłem: - Ależ... Co też pani...? Wcale o tym nie myślałem. Spojrzała na mnie. Dostrzegłem drwiące iskierki w jej ciemnych oczach. - Wydało mi się, że właśnie o tym pan myślał. Jeżeli się pomyliłam, przepraszam. Szybko zmieniłem temat rozmowy. Zacząłem ją wypytywać, jak jej się podoba Rzym, jak spędza czas i czy długo jeszcze zostaje w Italii. - Nie wiem. Może dwa, może trzy tygodnie. To będzie zależało... Dyskretnie nie wypytywałem się, od czego to będzie zależało. Spostrzegłem, że mimo całej swobody, z jaką prowadziła ze mną rozmowę, była wewnętrznie jakaś dziwnie napięta. Właściwie zupełnie nie znałem tej dziewczyny i nie mogłem analizować jej stanów psychicznych. Posługiwałem się wyłącznie intuicją, która mówiła mi, że moja piękna towarzyszka podróży jest czymś ogromnie zaabsorbowana i żenię chodzi tutaj ani o muzea, ani o żadne inne zabytki Wiecznego Miasta. W czym więc sedno? Na to pytanie nie umiałem znaleźć odpowiedzi. Postanowiłem cierpliwie poczekać na dalszy rozwój wypadków. Pogodny dzień poczynał szarzeć. Z oddali dochodził szum samochodów, a i tutaj, w parku, co chwila przemykał jakiś miłośnik motoryzacji. Alicja wzięła ranie pod rękę. - Czy pan wie, dlaczego chciałam się z panem zobaczyć? - spytała. - To miło, że pani do mnie zadzwoniła - powiedziałem wymijająco. - Zrobiła mi tym pani naprawdę dużą przyjemność. Nie zwróciła uwagi na moje konwencjonalne słowa. - Chciałam się z panem spotkać, ponieważ jest pan człowiekiem budzącym zaufanie - wyjaśniła.
Uśmiechnąłem się kwaskowato. - Bardzo pani uprzejma, ale przyznaję, że niezupełnie rozumiem. - Ja także nie potrafię sobie wytłumaczyć, dlaczego mam do pana takie ogromne zaufanie. - Mocniej oparła się na moim ramieniu. - Jeszcze nigdy mi się to nie zdarzyło. Od chwili, kiedy pan usiadł obok mnie, wiedziałam, że jest pan człowiekiem, któremu można zaufać. Pomyślałem, z pewną dozą melancholii, że podrywa mnie na zaufanie. W dalszym ciągu nie rozumiałem jednak, do czego to wszystko zmierza. - Jest pan zapewne zaskoczony tym, co mówię. - No cóż... Bo ja wiem... Bywają oczywiście takie intuicyjne odczucia. W każdym razie raiło mi słyszeć, że zrobiłem na pani raczej pozytywne wrażenie. - O tak! Bardzo! - stwierdziła z zapałem. - A poza tym... - Co poza tym? - podchwyciłem z zaciekawieniem. - Poza tym czytałam pańskie książki. - Ach, tak... - Chyba prawie wszystkie. Musi pan mieć dużo wiadomości z zakresu kryminalistyki, kryminologii, psychologii. - To mój zawód. - I właśnie... doszłam do wniosku, że jest pan jedynym człowiekiem, który może mi pomóc, poradzić... Pomyślałem niespokojnie, że chce mnie wrobić w jakąś aferę. - W jaki sposób mógłbym pani dopomóc? Nie odpowiedziała na moje pytanie. Czekałem, czując, że nie wie, jak sformułować to, w co chce mnie wtajemniczyć. Odezwała się dopiero po dłuższej chwili. - To wszystko na nic. - W głosie jej zabrzmiał szczery smutek. - Niepotrzebnie zawracam panu głowę. Przepraszam, ale... - Niechże pani powie, o co chodzi. Potrząsnęła głową. - Właśnie na tym polega całe nieszczęście, że nie mogę panu powiedzieć, o co chodzi. Dopiero przed chwilą to sobie uświadomiłam, że przecież... Jestem straszna idiotka, prawda?
Nie zaprzeczyłem. Umysł mój intensywnie pracował nad tym, żeby odgadnąć grę tej dziewczyny. Po co to wszystko? W jakim celu umówiła się ze mną, o co jej chodzi?. - No, rzeczywiście - powiedziałem wolno - trudno mi pani pomóc, jeżeli się nie dowiem, o co chodzi. Musi pani przyznać, że to trochę skomplikowane. - Przepraszam, że zabrałam panu tyle czasu. Odwiozę pana do domu. Mam tu niedaleko wóz. Gdzie pan mieszka? - Chwileczkę. - Głos mój zabrzmiał ostro, zdecydowanie. - Ile pani ma lat? Spojrzała na mnie zaskoczona. - Dwadzieścia osiem. - Dwadzieścia osiem - powtórzyłem, żeby wykluczyć ewentualne nieporozumienie. - Nie jest pani już małym dzieckiem i odpowiada pani całkowicie za swoje czyny. - Nie rozumiem. O co panu chodzi? - Puściła moje ramię i odsunęła się ode mnie. - Chodzi o to, że tak się nie postępuje. Zadzwoniła pani do mnie, spotkaliśmy się, a teraz urywa pani w pół zdania, bawi się pani w niedomówienia. Co to wszystko znaczy? Chce mnie pani zaintrygować? Ma pani zamiar napisać razem ze mną sensacyjną powieść? Rozpłakała się. Przyznaję, że zaskoczyła mnie jej reakcja. Nie wiedziałem, jak się mam zachować, co powiedzieć. Objąłem ją opiekuńczo ramieniem. - To coś aż tak poważnego? - spytałem. Wyjęła z krokodylowej torby chusteczkę i wytarła nos. - Boję się - powiedziała cicho. - Bardzo się boję i dlatego... dlatego do pana zatelefonowałam. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby pani dopomóc - zapewniłem ją. - Musi mi pani jednak powiedzieć, czego się pani obawia, jakie grozi pani niebezpieczeństwo. A może to jakieś przywidzenia? Potrząsnęła zdecydowanie głową.
- To nie są przywidzenia. Trzeźwo i realnie oceniam sytuację. Być może, że nawet nie doceniam grożącego mi niebezpieczeństwa. Rozejrzała się wokoło. Mimo woli uczyniłem tai samo. Po chwili pomyślałem jednak, że dziewczyna ma chyba szmergla. Być może, jakaś mania prześladowcza lub coś w tym rodzaju. A jeżeli nie? Jeżeli rzeczywiście coś jej grozi...? Trudno mi było zdecydować się na to, żeby ją tak zostawić. Do końca życia nie darowałbym sobie, gdyby się jej stało coś złego. Postanowiłem dowiedzieć się jednak, czego lub kogo się boi. - Może pójdziemy do jakiejś kawiarni? - zaproponowałem. - Spokojnie sobie porozmawiamy. - Dobrze - zgodziła się. - Wolałabym pójść tam, gdzie nie ma dużo ludzi. Znam taką mało odwiedzaną kawiarenkę na Piazza del Popolo. Zbierają się tam przeważnie emeryci. - Możemy iść na Piazza del Popolo. Zeszliśmy w dół po schodach. Dopiero teraz zorientowałem się, że znajdujemy się akurat naprzeciwko Galerii Sztuki Współczesnej. - Teraz możemy przejść na drugą stronę - powiedziała Alicja i pociągnęła mnie za sobą. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności natrafiliśmy na przerwę w rzece samochodów. Był to bardzo ładny wóz. Najnowszy model mercedesa w kolorze kawy z mlekiem. Uśmiechnąłem się na myśl, że podejrzewałem Alicję o chęć pożyczenia ode mnie paru lirów. Usiadła przy kierownicy. Ja ulokowałem się koło niej. Nie ulega wątpliwości, że w pewnych godzinach piechur porusza się w Rzymie szybciej aniżeli człowiek jadący nawet najnowszym modelem mercedesa. Wykaraskawszy się z licznych korków, dotarliśmy wreszcie na Piazza del Popolo. Alicja dobrze zrobiła, wybierając tę właśnie kawiarnię. Rzeczywiście siedziało tam tylko parę osób, i to przeważnie w podeszłym wieku. Mogliśmy się nie obawiać „podsłuchu”. Zamówiłem jakieś soczki i uważnie spojrzałem na dziewczynę. Próbowała się uśmiechnąć.
- Niech się pan na mnie nie gniewa. Bardzo proszę - rzekła cicho. - Ależ nie mam najmniejszego zamiaru gniewać się na panią - zapewniłem. - Przyznaję, że moje słowa były może zbyt ostre, za co przepraszam. Znowu prowadziłem lekką, nieobowiązującą rozmowę, nie nawiązywałem do tamtych tajemniczych niedomówień. Nie chciałem wywierać żadnej presji. Czekałem, aż Alicja z własnej i nieprzymuszonej woli sama podejmie tamten temat. I doczekałem się. W pewnym momencie przerwała mi w pół zdania: - Nie ma chyba sensu, żeby pan zmuszał się dc mówienia o niczym. Uśmiechnąłem się. - Każda rozmowa z panią sprawia mi przyjemność - powiedziałem z galanterią. - Jest pan bardzo uprzejmy. Dziękuję. Wiem jednak, że oczekuje pan ode mnie jakichś wyjaśnień. Teraz żałuję, że w ogóle zaczęłam mówić o całej tej historii. Niepotrzebnie do pana telefonowałam i niepotrzebnie zajmuję panu czas. Zachowałam się zupełnie idiotycznie. Spojrzałem na nią uważnie. W tej chwili wydała mi się najzupełniej normalna. „Chyba jednak nie” ma szmergla” - pomyślałem. - Sądzę, że pani bardzo dobrze zrobiła telefonując do mnie. - Usiłowałem nadać swemu głosowi najbardziej przekonywające brzmienie. - Potrzebuje pani pomocy w jakiejś skomplikowanej sprawie i nie ma się pani do kogo zwrócić tutaj, na obcym terenie. Jest rzeczą zupełnie naturalną, że pomyślała pani o rodaku. Nie widzę w tym ani nic dziwnego, ani niewłaściwego. - Jest pan naprawdę bardzo dobrym człowiekiem. - No więc niech pani wyzna temu dobremu człowiekowi, co panią dręczy. Westchnęła.
- Widzi pan... Cała trudność szczerej rozmów, z panem polega na tym, że to nie tylko mnie dotyczy. Nie mam prawa wtajemniczać w pewne sprawy osób trzecich. Pokiwałem głową. - Rozumiem. No, cóż... Zapewniam panią, że zachowam całkowitą dyskrecję. To wszystko, co mogę zrobić. - Nie mam prawa - powtórzyła. - Nie mam prawa... - A dlaczego pani sądzi, że grozi pani jakieś niebezpieczeństwo? Może to są tylko urojenia? - To nie są urojenia. Dowiedziałam się... - machnęła gwałtownie ręką. - Nie, nie, nie mówmy już o tym. To nie ma sensu. Nie mogę tego panu powiedzieć, w żadnym wypadku nie mogę. - Jak sobie pani wobec tego wyobrażała moją pomoc? - Wcale sobie nie wyobrażałam. To był odruch, po prostu nie przemyślany odruch. Chyba wpadłam w panikę i dlatego... - A może zwróciłaby się pani do tutejszej policji? - Nie, to niemożliwe. Nie mogę mieszać do tego policji. - W takim razie radzę pani jak najszybciej wracać do Polski. To chyba jedyne wyjście. - Myśli pan, że w Polsce będę bezpieczna? Zresztą muszę, niestety, zostać tu jeszcze jakiś czas. Zadumałem się. Cała ta historia wyglądała mi na jakąś poważną aferę i prawdę mówiąc, nie miałem najmniejszej ochoty mieszać się w to. Żal mi było dziewczyny, ale nie miałem pojęcia, jak jej pomóc. Poza tym ciągle się bałem, żeby mnie nie wrobiła w coś paskudnego. Wiem przecież, że słoneczna Italia jest ostatnio często odwiedzana przez różnych gangsterów prowadzących nieczyste interesy między Wschodem a Zachodem. Wolałem się nie narażać ani znakomicie zorganizowanym gangom, ani Interpolowi. Dawno minęły te czasy, kiedy pociągały mnie najeżone straszliwymi niebezpieczeństwami fantastyczne przygody. Teraz zupełnie mi wystarcza oglądanie takich historii w kinie. - Widzę z tego, że pani nie przyjechała tutaj wyłącznie w celach turystycznych - powiedziałem, chcąc złagodzić trochę smętną atmosferę.