kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 857 473
  • Obserwuję1 378
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 671 037

Zeydler-Zborowski Zygmunt - Dziewczyna w męskiej koszulce -(51. Ewa wzywa 07)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
Z

Zeydler-Zborowski Zygmunt - Dziewczyna w męskiej koszulce -(51. Ewa wzywa 07) .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu Z ZEYDLER-ZBOROWSKI ZYGMUNT Cykl: Ewa wzywa 07
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 99 stron)

ROZDZIAŁ I Upal. Powietrze, stłoczone między nagrzanymi murami, jest gęste, cuchnące benzyną i ludzkim potem. W wąskim tunelu ulicy Wilczej nie ma czym oddychać. Ciężarówki, prywatne Wartburgi, Syrenki, Fiaty, radiowozy milicyjne przepychają się w kierunku Marszałkowskiej. Porcja spalin jest stanowczo za duża. Nadchodzący wieczór nie przyniósł upragnionego schłodzenia. Porucznik Cieślak zdjął mundur, rozpiął pod szyją koszulę i, z westchnieniem pełnym rezygnacji, rozpoczął swój dyżur. Żywił w sercu nadzieję, że ten lipcowy upał nastroi mieszkańców Warszawy apatycznie i że noc przejdzie względnie spokojnie. Nie mógł wyobrazić siebie w roli niezwykle aktywnego stróża bezpieczeństwa publicznego. Jakiekolwiek działanie przerastało tej chwili jego siły. Wszedł Miecio Baczyński. Mimo okazałej tuszy, poruszał się żwawo i bynajmniej nie robił wrażenia człowieka zmęczonego upałem. Pocił się tylko obficie, wycierając co chwilę czoło i kark ogromną chustką jakby wyprodukowaną na specjalne zamówienie. Kolorem swym przypominała świeżo rozkwitłe fiołki. — Cześć, Stachu! — zawołał od progu swym potężnym, tubalnym basem. — Cześć — odparował Cieślak ze znacznie mniejszą energią. Baczyński przysunął sobie krzesło, usiadł, odsapnął i

uważnie przyjrzał się przyjacielowi. — Nie tęgo wyglądasz — powiedział. Cieślak skrzywił się. — Kto może dobrze wyglądać na taki upal? — A ja czuję się wyśmienicie — roześmiał się Baczyński. — Lubię ciepełko. Przynajmniej człowiek stopi trochę tego sadła. Nie potrzebna łaźnia parowa. Trzeba się przystosować, Stachu, koniecznie trzeba się przystosować do każdej sytuacji. Wyobraź sobie, że jesteś w Brazylii, w dżungli tropikalnej. Tam jeszcze gorzej. — Nie wybieram się do Brazylii — mruknął Cieślak, którego ta gadanina zaczynała denerwować. Grubas postawił na stole termos. — A może napiłbyś się kawy? — spytał — To ci dobrze zrobi. Kawa podnosi ciśnienie i podnosi na duchu. Pili więc kawę, a Miecio nie przestawał mówić, nie przejmując się tym, że pogawędka z przyjacielem przekształciła się w jego monolog. Wreszcie znużony Cieślak spytał: — Nie idziesz do domu? — A po co? — wzruszył ramionami Baczyński. — Żona z dziećmi na wsi, a u mnie w mieszkaniu jak w piekarniku. Wszystkie okna na południo-zachód Nie można zrobić przeciągu. Żadnego przewiewu. Gorzej jak tu w komendzie. Nowy temat rozwijał się nader żwawo. Budownictwo mieszkaniowe to był jeden z licznych koników „grubego Miecia”. Cieślak czuł, że słabnie. Doznał prawdziwej ulgi, kiedy posłyszał pukanie do drzwi. — Wejść. Sierżant Krawczyk stanął przed biurkiem w postawie służbowej. — Towarzyszu poruczniku, przyszła jakaś obywatelka, chce koniecznie mówić z oficerem dyżurnym. — O co jej chodzi? — Nie wiem. Mówi, że sprawa bardzo ważna.

— Stara, młoda? — Młoda. — A ładna? — zainteresował się Baczyński, jak przystało na słomianego wdowca. Sierżant uśmiechnął się. — Niczego sobie. Taka więcej... tego... — Wprowadźcie interesantkę — powiedział urzędowym tonera Cieślak. Dziewczyna była rzeczywiście „niczego sobie”. Wysoka, smukła, świetnie zbudowana, miała duże, ciemne oczy, efektowny biust i kasztanowate włosy luźno spadające na ramiona. Jasnobeżowe spodnie i biała bluzeczka, oblamowana żółtą tasiemką podkreślały złotawą opaleniznę. Baczyński w ostatniej chwili powstrzymał się, żeby nie gwizdnąć przeciągle. Cieślak podniósł się ze swego miejsca i wskazał krzesło stojące przed biurkiem. — Proszę, niech pani siada. I wtedy stała się rzecz zupełnie niespodziewana. Ta piękna dziewczyna o subtelnie zarysowanym owalu twarzy i ruchach dobrze wychowanej panienki oparła się o poręcz krzesła i, pochylona w kierunku Cieślaka, bluznęła najstraszniejszymi wymysłami: — Ty łajdaku! Ty złodzieju! Ty oszuście! Ty łotrze! Ty podły uwodzicielu! Ty kanalio! I takiego szubrawca trzymają w milicji! To hańba! Gruby Miecio osłupiał. Oczy zrobiły mu się jeszcze bardziej okrągłe. Z przerażeniem patrzył to na wykrzykującą dziewczynę, to na przyjaciela. — Ależ, proszę pani... — próbował reagować Cieślak. Nic nie pomogło. Litania przekleństw i coraz ordynarniejszych wyzwisk płynęła niepowstrzymanym potokiem z kształtnych ust „dobrze wychowanej panienki”. Wreszcie pierwsze zaskoczenie minęło i Cieślak odzyskał zimną krew. — Proszę się natychmiast uspokoić! ~ wrzasnął rozkazująco.

Do pokoju wbiegł sierżant Krawczyk. — Co się stało, towarzyszu poruczniku? Odprowadźcie tę obywatelkę do aresztu. Dziewczyna umilkła. Stała teraz spokojnie, czekając na dalszy bieg wypadków. Baczyński trącił przyjaciela w łokieć i wskazującym palcem nakreślił na czole małe kółko. Cieślak skinął głową. — Zaczekajcie — powiedział, widząc, że sierżant bierze dziewczynę za ręką. — Weźcie radiowóz i zawieźcie ją na Hożą, do pogotowia. Zaraz tam zadzwonię. Na te słowa dziewczyna znowu się ożywiła i poczęstowała Cieślaka nową porcją wyzwisk. Sierżant Krawczyk siłą wyprowadził ją z pokoju. Przez chwilę panowała pełna napięcia cisza. — Mam nadzieję, że to nie twoja dobra znajoma — powiedział frasobliwie gruby Miecio, ocierając pot, który obficie zrosił mu czoło i opalony kark. — Zwariowałeś? — żachnął się Cieślak. — Ja miałbym...?! Baczyński poklepał go uspokajająco po ramieniu. — Wcale bym się nie zdziwił. Zawsze byłem zdania, że masz dobry gust, jeśli chodzi o te sprawy. — Przestań! — Cieślak wcale nie był w żartobliwym nastroju. Podniósł słuchawkę i połączył się z pogotowiem. Przez dłuższą chwilę rozmawiał z lekarzem dyżurnym. Następnie odsunął od siebie telefon i wyjął z kieszeni papierosy. Uspokajaj się. — A to ci heca. — mruknął. — Rzeczywiście nie znasz tej dziewczyny? — nastawał Baczyński. — Dajże spokój — Cieślak już zupełnie opanował zdenerwowanie. — Pierwszy raz ją widzę. — Nielicho cię obtańcowała. — Nie mogę narzekać. Jeszcze nigdy w życiu nikt mi takiego manta nie spuścił. Zastanawiam się dlaczego ona to zrobiła, co się za tym kryje?

Baczyński wzruszył ramionami. — Nic się nie kryje. Po prostu cizia ma szmergla. — A może założyła się z kolegami, że zeklnie od ostatnich oficera milicji? Ci młodzi miewają teraz pomysły nie z tej ziemi. — To prawda — zgodził się Miecio. — W dzisiejszych ciężkich czasach wszystko jest możliwe. W pierwszej chwili zupełnie zbaraniałem. Przyznam ci się szczerze, że nie byłem pewien, czyś ty czasem nie zostawił tej ślicznotki z bliźniętami na ręku. — Niezłą się u ciebie cieszę opinią. Nie ma co mówić. Baczyński machnął ręką i znowu wytarł chustką spocone czoło. — Daj spokój. Każdemu się może zdarzyć. Nie jesteś z drzewa. — Ale świnią także nie jestem — odparował Cieślak. Zgasił papierosa i w zamyśleniu potarł wierzchem dłoni policzek, na którym zaczynał się już zarysowywać ciemny zarost. — Wiesz co mnie zastanawia? — powiedział po chwili. — Co takiego? — To całe przemówienie, te wszystkie obraźliwe słowa zrobiły na mnie wrażenie wyuczonej kwestii. Było coś w tym z teatralnej roli. Ciekawe, czy ta dziewczyna nie jest z zawodu aktorką. — Nawet żeśmy jej nie wylegitymowali. — To prawda, ale tak nas zaskoczyła tym wystąpieniem. Zresztą to nie takie ważne. W pogotowiu ustalą jej personalia. Zadzwonił telefon. Cieślak przez chwilę trzymał słuchawkę przy uchu. Zbladł. Ręka mu drżała. — Co się stało? — spytał niespokojnie Baczyński. — Zamordowano ją. Rany boskie! — Gdzie? — W pogotowiu. Dzwonił Krawczyk.

*** Major Downar, zgodnie ze swym zwyczajem, rozpoczął działalność od krótkiej rozmowy z lekarzem. — Śmierć nastąpiła na skutek rany kłutej. Cios zadano nożem z tyłu w plecy. Najprawdopodobniej została przebita prawa komora serca. Sekcja wykaże — powiedział doktor Ziemba. — Czy sądzi pan, że to mógł być nóż sprężynowy? — spytał Downar. — To bardzo prawdopodobne. Morderca nie miał warunków po temu, żeby z dużym zamachem wbić ostrze. Mógł natomiast przyłożyć dziewczynie nóż do pleców i nacisnąć sprężynę. Sprężyna musiała być mocna. — Tak — pokiwał głową Downar. — Ta koncepcja wydaje mi się bardzo prawdopodobna. Podziękował doktorowi, przelotnym spojrzeniem obrzucił skonsternowane twarze Cieślaka, Baczyńskiego i sierżanta Krawczyka i poszedł do lekarza dyżurnego. — Niewiele mogę panu pomóc, panie majorze Za- dzwonili do nas z komendy, że przysyłają jakąś wariatkę. Byłem w kłopocie, bo psychiatra już wyszedł. Właśnie zastanawiałem się, do którego szpitala ją posłać, kiedy się to wszystko stało. — Widział pan tę dziewczynę? — Tak. Sierżant ją tutaj przyprowadził. Kazałem im zaczekać w hallu. Miałem zamiar telefonicznie ustalić, do którego szpitala ich posłać. Nie chciałem tego załatwiać tak na ślepo. — Jakie wrażenie zrobiła na panu denatka? — To była bardzo ładna dziewczyna. — Nie o to mi chodzi — zniecierpliwił się Downar. — Chciałbym wiedzieć czy wydała się panu nienormalna? — W żaden sposób nie mogę tego stwierdzić — zastrzegł się pośpiesznie lekarz — Widziałem ją przez chwilę i specjalnie

nie interesowałem się jej osobą. Wie pan, jaki tu u nas ruch. Dziś sobota. Downar pomyślał, że pan doktor, pomimo „ruchu”, zdążył zauważyć, że dziewczyna była bardzo ładna. Nic jednak nie powiedział, ukłonił się i wyszedł. Nie było świadków zbrodni. Nikt z obecnych w tym czasie w pogotowiu nic nie widział, a jeżeli nawet ktoś coś zauważył, to nie chciał się do tego przyznać. Downar raz jeszcze dokładnie obejrzał zwłoki, następnie kazał je zabrać do ambulansu i skinął na kolegów. Pojechali do komendy. Oszołomiony i przygnębiony tym co się sta ki sierżant Krawczyk raz jeszcze musiał opowiedzieć całe zdarzenie. — To nie moja wina, panie majorze, słowo honoru. Załatwiałem wszystko jak trzeba. Skąd mogłem wiedzieć, że.. — Nie denerwujcie się — uspokoił go Downar. — Nikt was o nic nie obwinia. Opowiadajcie od początku, jak to się wszystko stało. No więc... — sierżant odchrząknął i przełknął ślinę — no więc to było tak: wsadziłem dziewczynę do radiowozu na siłę, bo się opierała i klęła jak przedwojenny dorożkarz. Pojechaliśmy na Hożą, do pogotowia, zaprowadziłem ją do lekarza. Kazał nam zaczekać w hallu. No to czekaliśmy. Powiedziała, że chce do toalety. Nie mogłem jej nie pozwolić. Poszła. Potem zrobiło się zamieszanie, bo przywieźli jakiegoś pijanego poranionego jak cholera. Krew się z niego lała, ale się awanturował, że dwóch sanitariuszy nie mogło mu dać rady. Chciałem pomóc, aż tu nagle krzyk się robi. Odwracam się, patrzę, a ta dziewczyna leży na podłodze. Jakby we mnie jasny piorun strzelił panie majorze W pierwszej chwili zupełnie zbaraniałem. Wszystkiego mogłem się spodziewać, ale nie tego, żeby ją ktoś nożem pchnął. — Nie zauważyliście, żeby ktoś uciekał? — Ale skąd. Jakbym zauważył, to bym go dogonił.

Spokojna głowa. Biegać to ja potrafię. Startowałem nawet kiedyś na pięć kilometrów. Downar nie miał zamiaru podejmować rozmowy na tematy sportowe. Odprawił sierżanta i poprosił kolegów o dokładne zreferowanie sprawy. Cieślak mówił krótko i rzeczowo. Baczyński od czasu do czasu wtrącał jakieś uzupełniające zdanie. — To bardzo dziwna historia — powiedział Downar. wysłuchawszy uważnie opowiadania. — Robi to takie wrażenie, jakby dziewczyna zrobiła tę całą awanturę w tym celu. żeby się dostać do aresztu. — Właśnie — podchwycił Cieślak. — Mnie od razu te wszystkie wymysły wydały się sztuczne, jakby wyuczone. Teraz to jest jasne. Bała się. Nie wiedziała, gdzie uciec. Czuła się bardzo zagrożona. Doszła do wniosku, że aresztancka cela będzie najpewniejszym schronieniem. — Nie mogła przecież liczyć na to, że ją tu będziemy trzymać do końca — zauważył Baczyński. — bo jeżeli... — Człowiek ogarnięty paniką nie rozumuje — przerwał mu Cieślak. — Za wszelką cenę chciała zapewnić sobie bezpieczeństwo, nie zastanawiając się nad tym, jak długo. Schować się, uciec, ratować życie to było w danym momencie jej jedynym pragnieniem. Nie myślała o tym, co będzie dalej. — Musiała znać swego prześladowcę. — Należy przypuszczać, że tak. Chociaż to nie jest pewne. Jeżeli należała do jakiegoś gangu, mogła otrzymać wyrok śmierci, nie wiedząc, kto ten wyrok wykona. — Zapewne dowiedziała się czegoś co mogło kogoś skompro-mitować. Albo miała zamiar wycofać się i sypnąć kumpli. Baczyński skrzywił się sceptycznie: — To mało prawdopodobne. Gdyby zdecydowała się sypać, to zamiast ciebie wyzwać od ostatnich, powiedziałaby po prostu o co chodzi. — A może w ostatniej chwili zabrakło jej odwagi? Może był

w to wszystko zamieszany jej najdroższy? Downar, który w milczeniu przysłuchiwał się rozmowie, postanowił przerwać te teoretyczne rozważania. Odchrząknął i powiedział: — Słuchajcie, koledzy, to tworzenie coraz nowych, na niczym nie opartych hipotez, nie ma najmniejszego sensu. Najprzód musimy ustalić konkretne fakty i dopiero w następnym etapie próbować sobie jakoś te fakty kojarzyć. Nie wiemy rzeczy zasadniczej: kim była zamordowana dziewczyna? Nie znaleziono przy niej żadnych dokumentów ani torebki. O ile się orientuję, nie wylegitymowaliście jej tutaj. — Niestety, nie — przyznał ze skruchą w głosie Cieślak. — Tak nas zaskoczyła, że... — Rozumiem — przerwał mu Downar. — Wcale nie jestem pewien, czy i ja nie straciłbym głowy, gdyby na mnie ktoś zaczął tak ni z tego ni z owego kląć. Trudno, stało się. Powiedzcie mi chociaż, czy miała torebkę, jak tu przyszła? Cieślak wzruszył ramionami. — Nie wiem. — Miała torebkę — stwierdził kategorycznie Baczyński — czerwoną torebkę. — Jesteście tego pewni? — Mogę przysiąc. Pomyślałem sobie nawet, Jak fajnie pasuje ta czerwona torba do jej ubrania. — Miała na sobie jasne spodnie i białą bluzeczkę — sprecyzował Downar. — Więc nie macie wątpliwości, że torebka była czerwonego koloru? —Ani śladu wątpliwości. Kolory rozróżniam pierwszorzędnie. Nawet kiedyś malowałem pejzaże. Downar nie zdradzi! zainteresowania dla malarskiego talentu Mięcia Baczyńskiego. Rozejrzał się po pokoju i spytał: — Czy żaden z was nie spotkał kiedyś, może zupełnie przypadkowo, tej dziewczyny? Oficerowie spojrzeli po sobie. Zaległa chwila kłopotliwego milczenia. Downar cierpliwie czekał na odpowiedź.

— Ja jej nigdy w życiu nie widziałem — powiedział stanowczo Cieślak. — Ani tym bardziej ja — pośpiesznie stwierdził Baczyński. — Dlaczego powiedzieliście „tym bardziej”? — spytał Downar. — Bo przecież cała ta wiązanka została puszczona pod adresem Staszka Cieślaka. Na mnie nawet nie spojrzała. — Nie sądzicie chyba, że mnie coś łączyło z tą dziewczyną! — krzyknął Cieślak. Baczyński uśmiechnął się. — To by tylko dobrze o tobie świadczyło. — Przestań się wygłupiać. Mam już tego dosyć. — Spokojnie, koledzy, spokojnie — zaczął łagodzić Downar. — Chciałbym jeszcze od was dowiedzieć się, kto ją wprowadził do tego pokoju? — Sierżant Krawczyk. — Który ją następnie zawiózł do pogotowia? — Tak. — Chciałbym z nim jeszcze zamienić dwa słowa. Cieślak wyszedł i po chwili wrócił z sierżantem. — Czy ta dziewczyna przyszła do komendy sama? — spytał Downar. — Sama, towarzyszu majorze. — I nikt za nią nie szedł? — Nikt. — Ale mogło się zdarzyć, że ktoś za nią wszedł, a wyście tego nie zauważyli. — Tak mogło być — przyznał Krawczyk. — Ruch był wtedy dość duży. Mogłem nie zauważyć. — Czy dziewczyna miała z sobą torebkę? — Miała. — Jesteście tego pewni? — Jestem zupełnie pewien. Miała czerwoną torebkę, taką błyszczącą, jak to teraz modne.

— Mnie major coś nie wierzy — mruknął Baczyński. — Wierzę, wierzę — uśmiechnął się Downar — ale mało to spotykamy na ulicach dziewczyn z czerwonymi torebkami? Mogło się wam pomylić. Zawsze lepiej się upewnić. Powiedźcie mi jeszcze, kolego Krawczyk — zwrócił się do sierżanta — czy nigdy przedtem nie widzieliście tej dziewczyny? Może gdzieś przypadkowo? — Nigdy jej nie widziałem, towarzyszu majorze. Byłbym ją zapamiętał. Ładna była. Szkoda, że ją ten bandzior wykończył. — Dlaczego przypuszczacie, że zbrodni dokonał mężczyzna? — Bo nóż to męska rzecz. Nie znam przypadku, żeby kobieta majchrem się posłużyła. Brzytwa to się jeszcze zdarza, ostatecznie żyletka, ale nóż... — Babka najchętniej coś do zupki dosypie — wtrącił Baczyński. — To prawda — przyznał Downar. — Kobiety rzadko posługują się nożem w celach zbrodniczych, ale nie ma reguły bez wyjątku. W danym przypadku najprawdopodobniej mamy do czynienia z nożem sprężynowym. Nacisnąć sprężynę mogła równie dobrze kobieta, jak i mężczyzna. Ciekawe, z jakiego środowiska pochodziła ta dziewczyna? — Sądząc z wyglądu, chyba z rodziny inteligenckiej — powiedział Baczyński — ale wiązanka, którą poczęstowała Staszka, wskazywałaby raczej na środowisko mieszane. Chociaż dzisiaj nigdy nic nie wiadomo: hrabia wysławia się jak bandzior, a bandzior, jak hrabia. Czasem trudno się połapać. Cieślak dotknął ramienia przyjaciela. — Mówiłeś, że od razu zwróciła się do mnie z tą przemową. To chyba proste, ja jestem w mundurze i siedziałem za biurkiem, a ty po cywilnemu siedziałeś z boku.

— Nie tłumacz się, nie tłumacz — roześmiał się Miecio. — W sądzie się będziesz tłumaczył. Downar przesłuchał jeszcze milicjantów, którzy podczas tego incydentu znajdowali się w komendzie, w hallu, nikt jednak nie potrafił nic dodać takiego, co mogłoby dopomóc w zidentyfikowaniu denatki. Owszem widzieli ładną, elegancką dziewczynę, słyszeli krzyki w pokoju oficera dyżurnego, ale nic poza tym. Nie było sensu tracić czasu na dalsze jałowe rozmowy i Downar pojechał do Zakładu Medycyny Sądowej. Opinia wydana przez doktora Ziembę okazała się słuszna. Dziewczynę zamordowano nożem, wbitym z dużą siłą pod lewą łopatkę. Okoliczności, w jakich została popełniona zbrodnia wskazywały na to, że najprawdopodobniej był to nóż sprężynowy. Ta hipoteza, którą na samym początku podtrzymał doktor Ziemba, skojarzyła się Downarowi z morzem. Najczęściej marynarze przywożą sprężynowe noże z dalekich krajów. Dobrze byłoby spędzić kilka upalnych dni na Wybrzeżu. Mgliste przypuszczenie nie było jednali dostateczna podstawą do odbycia służbowej podróży do Sopotu, Gdyni czy Gdańska. W jaki sposób ustalić tożsamość zamordowanej dziewczyny? Na to pytanie należało jak najszybciej odpowiedzieć. Bez tego nie można było ruszyć dochodzenia z martwego punktu. Skrupulatne oględziny garderoby denatki dały pierwszy punkt zaczepienia. Jasne spodnie z elanobawełny, białe, stylonowe majteczki, sandały, biały staniczek i... męska podkoszulka oblamowana żółtą wstążką. Na dole tej podkoszulki ktoś napisał czerwonym tuszem: P 4759/11/ab To już było coś, to był konkretny ślad. Należało teraz nawiązać kontakt z warszawskimi pralniami i stwierdzić, która pralnia tak znaczy bieliznę. ***

Żmudna to była praca. Downar otrzymał do pomocy porucznika Olszewskiego i sierżanta Pakułę. Stracili dużo czasu, ale wreszcie znaleźli. Na Hożej, zaraz za księgarnią znajduje się sklepiona brama, przez którą wchodzi się na obszerne podwórze, otoczone klatkami schodowymi. Na końcu tego podwórza ma swoja siedzibę spółdzielnia „Praca Kobiet” Tu pierze się bieliznę pościelową, osobistą, koszule męskie. Sympatyczna, pogodnego usposobienia pani przyjrzała się uważnie czerwonemu napisowi. — Tak, to nasze znakowanie — stwierdziła bez wahania. Downar poczuł, że nowe życie w niego wstępuje. — Czy mogłaby pani sprawdzić czyja to podkoszulka? — spytał z wesołym uśmiechem. Sprawdzanie trwało dosyć długo. Downar jednak uzbroił się w cierpliwość i od czasu do czasu zachęcał uprzejmą panią jakimś miłym słówkiem. — Jest! — wykrzyknęła wreszcie triumfalnie. — Zbigniew Pawelski. — Dziękuję pani serdecznie — powiedział Downar, wycierając spocone czoło. — Czy ma pani zapisany także adres tego klienta? — Oczywiście. *** Właściciel podkoszulki mieszkał na Muranowie. Downar w towarzystwie porucznika Olszewskiego wdrapał się na czwarte piętro i nieco zdyszany zatrzymał się przed drzwiami oznaczonymi numerem piętnastym. Zadzwonili. Otworzył im młody, opalony mężczyzna, przyodziany jedynie w niebieskie slipy. — Czy pan Zbigniew Pawelski? — Tak, to ja. A o co chodzi? — Jesteśmy z milicji. Chcieliśmy z panem porozmawiać. — Jeszcze w sprawie tej kraksy? Myślałem, że już wszystko

załatwione. — Nie chodzi o kraksę. Mamy do pana inny interes. Na twarzy Pawelskiego odmalowało się wahanie. — Ale o co chodzi? — spytał, nie mając najwyraźniej ochoty wpuścić niespodziewanych gości do mieszkania. Downar wyjął legitymację służbową. — Proszę, niech pan sobie obejrzy i niech się pan nas nie boi. — Ależ ja się nie boję. Skądże znowu. — To świetnie — uśmiechnął się przyjacielsko Downar. — Nie zabierzemy panu dużo czasu. Gdzie możemy porozmawiać? Bo chyba nie na klatce schodowej. Szerzej otworzył drzwi i cofnął się w głąb przedpokoju. — Proszę, niech panowie wejdą. Dwa pokoje, jeden duży, drugi mniejszy koło kuchni. Pawelski zaprowadził oficerów do tego większego, który zapewne spełniał rolę recepcyjnej sali, skażonej nieco szerokim tapczanem, zarzuconym kolorowymi poduszkami. — Przepraszam, że przyjmuję panów w takim stroju — powiedział usprawiedliwiająco Pawelski — ale nie spodziewałem się odwiedzin, a taki upał, że... Właśnie podlewałem kwiatki na balkonie. Żona wyjechała a ja sam na gospodarstwie. Przyznaję, że rola słomianego wdowca nie bardzo mi odpowiada. Przepraszam panów na chwileczką, włożą coś na siebie. Kiedy zostali sami Downar mrugnął porozumiewawczo do Olszewskiego. Zbytnia elokwencja „słomianego wdowca” wydała mu się trochę podejrzana. Miał wrażenie, że Pawelski czyni ogromny wysiłek, żeby odgadnąć czego chcą od niego milicjanci. Po paru minutach wrócił. Miał na sobie wypłowiałe dżinsy i granatowy sweterek z krótkimi rękawami. — Jestem do panów dyspozycji — powiedział z nieco sztuczną swobodą. Usiadł na wyściełanym krześle, założył nogę na nogę i zapalił

papierosa. Downar wyjął z teczki paczkę, cierpliwie rozplątał sznurek, złożył papier i podał podkoszulkę Pawelskiemu. —Czy to pańska własność? Słomiany wdowiec wzruszył nieznacznie ramionami. — Bo ja wiem. Podkoszulka jak podkoszulka, ale czy akurat moja...? — Na dole jest naznaczona czerwonym tuszem. Sprawdzaliśmy w pralni, gdzie podano nam pańskie nazwisko i adres. Pan oddaje bieliznę do prania spółdzielni „Praca Kobiet", na Hożej. — Te sprawy załatwia raczej moja żona. — Daleko pańska żona wozi bieliznę do prania, z Muranowa aż na Hożą. Czyżby tu gdzieś bliżej nie było pralni? — Moja żona pracuje na Wspólnej, w Ministerstwie Rolnictwa. Ma blisko na Hożą, a twierdzi, że w tej spółdzielni dobrze piorą. — Więc to pana podkoszulka? Pawelski uśmiechnął się. — Skoro panowie to już stwierdzili w pralni. Przyznam się szczerze, że specjalnie się tym cyferkom nigdy nie przyglądałem. — Rozumiem — Downar pokiwał głową. — A czy pana to nie dziwi, że jesteśmy w posiadaniu pańskiej podkoszulki? — Właśnie miałem zamiar się zdziwić, panie majorze, ale jeszcze nie zdążyłem. — Widzę, że pan jest człowiekiem wesołym. — W miarę możności usiłuję nie tracić dobrego humoru. — To bardzo cenna zasada — powiedział z przekonaniem Downar. - Grunt to dobry humor. Podobno ludzie weseli dłużej żyją. Czy wie pan gdzie znaleźliśmy pańską podkoszulkę? — Nie mam najmniejszego pojęcia. — Wczoraj wieczorem zamordowano dziewczynę, która

miała na sobie tę właśnie pańską podkoszulkę — powiedział Downar równym, beznamiętnym głosem, jakby chodziło o rzecz zwykłą, niezbyt ważną. Opalenizna na twarzy Pawelskiego pokryła się szarością. W błyskawicznym tempie opuścił go dobry humor. — Nie rozumiem, nic nie rozumiem. — Wyczuwało się wysiłek z jakim zostały wypowiedziane te słowa. Downar, ciągle bardzo spokojny, a nawet flegmatyczny, powolnym ruchem wyjął z kieszeni powiększone fotografie tragicznie zmarłej dziewczyny. — To ona miała na sobie pańską podkoszulkę. Kto to był? Proszę nam podać jej nazwisko. Pawelski energicznie potrząsnął głową. — Nie wiem. Nigdy nie widziałem tej dziewczyny. Nie znałem jej. — Przyzna pan, że to dosyć dziwne — uśmiechnął się Downar. — Jakaś nieznajoma młoda osoba nosi pańską bieliznę. I pan oczywiście ma nadzieję, że my w to uwierzymy. — Ależ, panowie! — wykrzyknął dyszkantem słomiany wdowiec. — Daję wam najświętsze słowo honoru, że nigdy w życiu nie widziałem tej dziewczyny. Jej twarz jest mi najzupełniej obca. Nawet nie jest podobna do żadnej z moich znajomych. — Hm — Downar z zakłopotaniem podrapał się za uchem — to wszystko trochę się komplikuje. Jak pan wobec tego wytłumaczy sprawę tej podkoszulki, bo przecież nie ulega wątpliwości, że to pańska własność. — Tak, ale... — Sam pan przyznaje, że to pańska podkoszulka. Miała ją na sobie zamordowana. Któż mógł jej dać tę podkoszulkę, jeżeli nie pan? — Ja Jej nie dałem. W ogóle nikomu nie dawałem moich podkoszulek. Nie męczcie mnie! — Rozumiem pańskie zdenerwowanie — powiedział

spokojnie Downar. Musimy jednak tę sprawę gruntownie wyjaśnić. Mniej stracilibyśmy czasu gdyby pan zechciał nam pomóc. — Nie wiem w jaki sposób? — Po prostu niech się pan zastanowi, jak to się stało, że pańską podkoszulkę miała na sobie nieznana panu dziewczyna? Przyjmujemy oczywiście, że pan rzeczywiście nie znał denatki. — Przysięgam... — Zgoda. Wierzymy. Proszę więc chwilę pomyśleć. Przecież pralnia na pewno nie wydała komuś jednej pańskiej podkoszulki. To nonsens. Pawelski wstał i, trzymając się oburącz za głowę, począł biegać po pokoju. — Nie wiem, nie wiem! Nie męczcie mnie, dajcie mi spokój! — powtarzał histerycznie. Downar cierpliwie przeczekał ten atak. Milczał, rzucając od czasu do czasu porozumiewawcze spojrzenie porucznikowi Olszewskiemu. Dopiero po dłuższej chwili znowu się odezwał: — Gdzie pan pracuje? Pawelski był najwyraźniej zaskoczony nagłą zmianą tematu. Przestał chodzić, usiadł i zamrugał oczami, jakby nie zrozumiał pytania. — Gdzie ja pracuję? — Właśnie. Chcielibyśmy się dowiedzieć gdzie pan pracuje, co pan robi? — Ja nigdzie nie pracuję. Jestem poetą. — Poetą. Żyje pan z poezji? — Piszę teksty piosenek. — Ciekawe zajęcie i zdaje się, że intratne. Ma pan niewątpliwie dużo znajomości wśród piosenkarek. Więc jak to było z tą podkoszulką? — Rany boskie! Niechże mi pan da wreszcie spokój! Nie wiem! — A może podarował pan swoją podkoszulkę jakiejś

wschodzącej gwieździe na pamiątkę? — Pan żartuje. Kto robi tego rodzaju prezenty? — Różne ludzie miewają dziwactwa, szczególnie w świecie artystycznym. Podobno wielbicielki i wielbiciele wokalnych talentów rozrywają na kawałki przyodziewek swych bożyszcz, żeby zdobyć jakąś pamiątki. Dlaczego nie miała by to być podkoszulka, cała, nie poszarpana... Pawelski wzruszył ramionami. — Po pierwsze nie jestem żadnym gwiazdorem, a po drugie nikomu nie dawałem na pamiątkę podkoszulki. Mam już tego dosyć. Proszę mnie aresztować, jeżeli uważają to panowie za konieczne, ale dajcie mi już wreszcie spokój bo naprawdę doprowadzicie mnie do szalu. — A może pożyczył pan tę nieszczęsną podkoszulkę jakiemuś swojemu koledze? - wtrącił się po raz pierwszy do rozmowy Olszewski. Pawelski uważnie spojrzał na porucznika. — Koledze? Zaraz, zaraz... Coś sobie przypominam... Chwileczkę Ależ tak! - wykrzyknął radośnie. - Oczywiście! Pożyczyłem podkoszulkę Romkowi! Że też mi to zupełnie wyleciało z głowy! — Romkowi? — spytał Downar. — Jakiemu Romkowi? — Romkowi Godlewskiemu. Roman Godlewski. Wie pan? Downar potrząsnął głową. — Przykro mi, ale nic mi nie mówi to nazwisko. — No, ten aktor... Występuje czasem w filmie, w telewizji, w radiu. Nie jest może taki bardzo znany, ale podobno dobrze się zapowiada. Jeszcze młody. — I w jakich to okolicznościach pożyczył pan Swoją podkoszulkę panu Romanowi Godlewskiemu? — Byliśmy nad Wisłą. Mieliśmy ochotę popływać trochę kajakiem, ale Romek za bardzo się opalił, piekły go plecy i chciał coś na siebie włożyć, żeby ochronić się przed słońcem. Miałem pod ręką podkoszulkę. Pożyczyłem mu. Chciałem ją

później zabrać, ale się uparł, że da do prania. Zabrał. Może to ta podkoszulka. — Możliwe. Czy pan Roman Godlewski, to pański serdeczny przyjaciel? — Trudno mi go nazwać serdecznym przyjacielem. Ot, znajomy, kolega. — Czy mógłby pan nam dać jego adres? — Oczywiście. Mogę dać adres i telefon. *** Dużo drzew. Biała willa wśród zieleni chroni przed upalnym dniem. Na Saskiej Kępie łatwiej znaleźć trochę ochłody i cienia. Promienie słońca nie atakują tu z taką zawziętością. Żelazne sztachety zostały niedawno pociągnięte zieloną farbą. Skrzypnęła furtka. Stara kobieta, pracująca w miniaturowym ogródku, podniosła głowę znad pełnego kwiatów klombu i zwróciła pytające spojrzenie ku przybyłym. — Panowie do kogo? — Szukamy pana Godlewskiego. Zdaje się, że tutaj mieszka. — Mieszka, ale dawno go nie widziałam. Chyba nie ma go w domu. Może wyjechał. On często wyjeżdża. Zresztą nie wiem. Bo jak wyjeżdża, to zawsze prosi, żebym zabierała jego mleko. A teraz nic nie mówił. — Mleko? — Tak. Bardzo lubi mleko. Bierze dwa litry. Jak wyjeżdża, to ja zabieram. Chciałam mu płacić, ale nie chce brać pieniędzy. To czasem jakoś inaczej odwdzięczę mu się, przepiorę coś, albo zaszyję, oczywiście tak, żeby zięć nie wiedział, bo byłby zły. — A dzisiaj pan Godlewski zabrał mleko? — Nie, właśnie dzisiaj nie zabrał mleka. Przez wszystkie te dni zabierał, ale w ogóle go nie widziałam, a dzisiaj nie

zabrał. Może śpi? Downar spojrzał na zegarek. — Do szóstej wieczorem raczej ludzie nie sypiają. — Czasem późno wraca. Wie pan, jak to artysta. — Telefonowaliśmy do pana Godlewskiego. Nikt nie odbierał. — Może telefon zepsuty. — Dużo ludzi mieszka w tej willi? — Ja mieszkam. — Sama? — Z córką i zięciem. — Są w domu? — Nie. Wyjechali do Kazimierza. — Kiedy? — Parę dni temu. Wrócą dzisiaj wieczorem, albo jutro. — Kto jeszcze tu mieszka? — Tylko my i pan Godlewski. — Ile zajmuje pokoi? — Chyba trzy, a może cztery. Nigdy u niego nie byłam. — Sam mieszka w trzech, czy w czterech pokojach? — Mieszkał z żoną, ale się rozeszli. — Czy pan Godlewski mieszka na piętrze czy na parterze ? — Na parterze. To te okna, pod którymi rosną róże. Downar podszedł do domu i przyłożył twarz do szyby — Trzeba wyłamać drzwi — powiedział, zwracając się do Olszewskiego. ROZDZIAŁ II Leżała twarzą do podłogi. Jasne, rozrzucone włosy, Szerokie, granatowe spodnie i niebieska koszula, na której ciemniała plama zakrzepłej kiwi. Dziewczyna była szczupła, wysoka, zgrabna. Długie nogi i ładnie zarysowane ramiona.

— Jezus Maria! To pani Godlewska! Downar wziął starą kobietę pod rękę, Jakby się bał. że zemdleje. — Proszę się uspokoić — powiedział łagodnie. Olszewski ostrożnie podniósł głowę denatki. — Jest pani pewna, że to pani Godlewska? — spytał. — To ona... To ona... Matko Najświętsza! — Żona tego, który tu mieszka! — Tak. Ale oni już dawno się rozeszli. Będzie chyba z rok, a może i więcej. Nie pamiętam. — I pani Godlewska nie mieszkała tutaj? — Nie. Nigdy tu nie przychodziła. — Znowu nóż — powiedział Olszewski, pochylając się nad zwłokami. Downar skinął głową. — Chyba tak. Zadzwońcie do komendy i zaczekajcie tu na nich, a ja tymczasem porozmawiam z panią. — Nie chcę tu być. Ja się boję. Ja chcę do swojego mieszkania. — Dobrze — zgodził się Downar i poszli na pierwsze piętro. — Co za nieszczęście, co za straszne nieszczęście. Mój Boże, że też człowiek nie jest pewien dnia ani godziny. Taka miła, porządna, dobra kobieta i ładna, młoda. Całe życie było przed nią. O Chryste! Downar wygłosił parę banalnych zdań, które miały działać uspokajająco. W podobnych sytuacjach wszystkie słowa wydawały mu się sztuczne, niepotrzebne. Kiedy usiedli naprzeciwko siebie przy stole, zdał sobie sprawę z tego, że domniemana staruszka nie była wcale taka stara. Mogła mieć najwyżej sześćdziesiąt lat. W ogródku, w chustce na głowie, z powalaną ziemią twarzą wydała mu się o wiele starszą. W rzeczywistości miał przed sobą krzepką jeszcze kobietę, o ciemnych błyszczących energią oczach i okrągłej, ogorzałej twarzy. — Proszę mi podać swoje nazwisko.

— Jankowska Paulina. — A jak się nazywa pani zięć? — Zenon Baranowski. — Imię córki. — Teresa. — Czym się zajmuje pani zięć? — Jest lekarzem dentystą. — Czy ma samochód? — Tak. Pojechali właśnie samochodem do Kazimierza. — Jaki to wóz? — Fiat, ten polski. Zięć miał skodę, ale sprzedał i kupił Fiata. Dobrze zarabia, to może sobie pozwolić. — Wspomniała pani, że wyjechali przed paroma dniami. Kiedy? — Chyba w środę, albo może w czwartek. Dokładnie nie pamiętam. Ale co też mnie się pan tak wypytuje. — Proszę mi wybaczyć, ale zostało popełnione morderstwo. Muszę zapoznać się z najbliższym otoczeniem. Czy pani dobrze zna pana Godlewskiego? — Tak sobie, po sąsiedzku. Specjalnie to nie. Czasem zamienimy ze sobą parę słów. — A zięć i córka przyjaźnią się może z nim? Pani Paulina zmieszała się. — Jakby tu panu powiedzieć...? — Proszę mówić zupełnie śmiało. Zapewniam panią, że naszą rozmowę uważam za poufną i że nic poza ten pokój nie wyjdzie. A każdy szczegół dotyczący osoby pana Godlewskiego może mieś dla nas ogromne znaczenie. —Bo widzi pan... To było tak, że początkowo, to się nie bardzo przyjaźnili, ale... —Ale co? Co się stało? —Właściwie nic się takiego nie stało. Pan Godlewski to młody człowiek, aktor... Pan rozumie? Z tymi aktorami to nigdy nic nie wiadomo. —Zaczął się zalecać do pani córki — podsunął Downar

— No właśnie. Lubi kobiety, a że moja Tereska jest niebrzydka i niegłupia więc... Za dużo zaczął sobie pozwalać. Wreszcie mojego zięcia to zdenerwowało, doszło do awantury między nimi i skończyła się przyjaźń. — Kiedy pani po raz ostatni widziała pana Godlewskiego? — Nie pamiętam. Dosyć dawno, będzie chyba z tydzień. — A wczoraj? —Wczoraj go nie widziałam. Na pewno. — Czy pan Godlewski ma samochód? — Ma. — Jakiej marki? — Dokładnie panu nie powiem. Ja się samochodami nie interesuję. Chyba Trabant. — Gdzie trzyma ten wóz? — W garażu, razem z naszym. Garaż jest duży, dwa samochody mogą się śmiało pomieścić. — Czy pani ma klucze od garażu? — Zięć zabrał, ale gdzieś jest zapasowy. — Chciałbym, żeby pani znalazła ten zapasowy klucz. Wolałbym nie wyłamywać zamka, a muszę koniecznie zajrzeć do garażu. Klucz się znalazł. Pani Jankowska była coraz bardziej ruchliwa i podekscytowana. Oboje zeszli na dół i Downar otworzył solidny zamek. Trabant stał w garażu. Bak napełniony benzyną. Zapas paliwa znajdował się także w dwóch kanistrach umieszczonych w bagażniku. — Z tego wynika, że pan Godlewski nigdzie nie wyjechał, w każdym razie nie samochodem. — Czy pan przypuszcza, że to on zabił swoją żonę? Downar pominął milczeniem to pytanie. Po chwili powiedział — Mam do pani prośbę. Chciałbym, żeby się pani pofatygowała jeszcze do mieszkania Godlewskiego Musimy przeprowadzić chociaż pobieżną rewizję, a przepisy wymagają, żeby to się odbyło w obecności jakiegoś świadka.