kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Zeydler-Zborowski Zygmunt - Polowanie na Jastrzębia

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :567.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
Z

Zeydler-Zborowski Zygmunt - Polowanie na Jastrzębia .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu Z ZEYDLER-ZBOROWSKI ZYGMUNT
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 134 stron)

Zeydler Zborowski Zygmunt POLOWANIE NA JASTRZĘBIA

ROZDZIAŁ I Droga wiodła pod górę. Koła wrzynały się głęboko w piaszczystą koleinę. Grzbiety końskie pociemniały od potu, a spod uprzęży spadały białe płaty piany. Maciek zeskoczył z bryczki. Sprężystym krokiem szedł ścieżką wzdłuż leśnej ściany. Lubił upał. Głęboko wciągał w płuca powietrze przesycone zapachem rozgrzanej żywicy. Czuł się silny, zdrowy, pełen życia. Z miną zdobywcy uśmiechał się do drzew, do krzaków, do słońca. - Niech pan siada, panie Maćku, jedziemy. Nie zdążymy na obrok. Kuczewski strącił biczyskiem bąka z zadu rosłego kasztana i szarpnął lejcami. Konie ruszyły niechętnym kłusem. Dopiero w tej chwili uświadomił sobie, jak bardzo drażnił go ten chłopak. Ta roześmiana gęba, ten nonszalancki sposób poruszania się, ta wyzywająca, bezczelna młodość. Wiedział, że to nie ma sensu. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że jest to zwykła, ordynarna zawiść starzejącego się mężczyzny, czującego swą bezsiłę wobec młodości. Nie umiał z tym walczyć. Upokarzało go to uczucie, ale było silniejsze od wszystkich wyrozumowanych teorii. Rosło nieustannie i mogło się przerodzić w jawną wrogość, a nawet nienawiść. Nie mógł dopuścić do tego, żeby tamten domyślił się czegokolwiek. Bał się jednak, że w jakimś momencie straci panowanie nad sobą. Początkowo jego stosunek do młodego zootechnika był obojętnie poprawny i może ta chłodna obojętność trwała by nadal bez większych zmian, gdyby nie Nina... Nie, on jej nie uwodził, przynajmniej nic na to nie wskazywało. Zawsze w jej obecności był niesłychanie korekt, a nawet przesadnie powściągliwy, tak jakby się bał, że ktoś go może posądzić o to, że mu się podoba piękna pani dyrektorowa. Nie szukał jej towarzystwa, nigdy się nie narzucał, nie starał się pozyskać jej względów. Nic, ale to absolutnie nic nie można mu było zarzucić. Ale ona... Co ona? Czego on właściwie od niej chce? Ożenił się z dziewczyną, która mogła być jego córką, a teraz się dziwi, że ją interesuje młody, bardzo przystojny i bardzo zgrabny chłopak, że zaprasza go na brydża i że jeździ z nim konno. Czyż to nie naturalne? Młodzi ciągną do młodych. Po prostu nie powinien był się wiązać z taką smarkulą. W jego wieku rozsądny mężczyzna żeni się albo z dobrze gotującą gosposią, albo z pielęgniarką. On nie tylko, że się ożenił z młodziutką, rwącą się do życia dziewczyną, ale jeszcze do tego zakochał się w niej jak sztubak. Co za idiotyzm! Przecież bez trudu mógł się domyślić, że nie wyszła za niego z miłości. Zaimponowało jej to, że zainteresował się nią dojrzały mężczyzna na stanowisku, chciała być „panią dyrektorową”, chciała jeździć konno. Przed ślubem mówiła mu dużo o swojej miłości. Udawał przed samym sobą, że w to wierzy, chciał wierzyć. Bardzo pragnął, żeby to była prawda. I co dalej? Wyjechać? Rzucić dobrą posadę? Zmienić pracę? Poszukać

sobie czegoś innego? To nie takie proste. Co powie w ministerstwie? Czym uzasadni swoją decyzję? A zresztą choćby nawet zdecydował się stąd wyjechać, to któż mu zaręczy, że gdzie indziej nie pojawi się inny Maciek, może jeszcze bardziej atrakcyjny? Bo przecież takich Maćków są tysiące, młodych, silnych, zdrowych, pewnych siebie, idących przebojem przez życie. - Pan dyrektor się zmęczył. Gorąco. - Wcale się nie zmęczyłem - wybuchnął gwałtownie Kuczewski i energicznie zaciął konie. Sławiński ze zdziwieniem spojrzał na zwierzchnika. „Co starego ugryzło?” - pomyślał, wzruszając nieznacznie ramionami. Nie spodziewał się takiej reakcji. Wjechali w aleję ocienioną starymi topolami. Konie, poczuwszy stajnię, szły żwawo, parskając z zadowoleniem. Kopyta wesoło klaskały po kamieniach. Zatrzymali się przed dużym, świeżo otynkowanym domem. Ganek zielenił się dzikim winem. Kuczewski oddał lejce młodemu człowiekowi i z pewnym trudem wygramolił się z bryczki. - Do widzenia - mruknął, nie oglądając się. W sieni panował przyjemny, chłodny półmrok. Opadł ciężko na pokryty wytartą skórą fotel i odpoczywał. Dopiero po dłuższej chwili weszła Nina. Miała na sobie niebieską sukienkę z białym kołnierzykiem i z dużymi białymi guzikami. Wyglądała w niej jak siedemnastolatka. - Jesteś już? Tak się zaczytałam, że nie słyszałam bryczki. Maciek pożyczył mi strasznie fajny kryminał. O, zmęczył się mój kochany staruszek - dodała, spojrzawszy uważniej na siedzącego bezwładnie męża i pogładziła go po spoconej łysinie. - Wcale się nie zmęczyłem - parsknął gniewnie Kuczewski. - Spociłem się tylko. Spocić się już nie wolno w taki piekielny upał? - Ależ wolno ci się pocić, kochanie - powiedziała z uśmiechem. - Możesz się pocić, ile tylko chcesz. Nie rozumiem, czego się denerwujesz? Wytarł pot z czoła, z twarzy i wstał. Nie miał wątpliwości, co do tego, że zachował się bardzo głupio. Męczył go ten upał i pewnie, dlatego... - Co słychać? - Nic specjalnego. - Jak się czujesz? - Wyśmienicie, jak zawsze. - Był ktoś do mnie? - Był Bednarczyk. - Czego chciał?

- Nie wiem. Nie zwierzał mi się. Pytał o ciebie. Pewnie chodzi mu o Sułtana. - Wtrącasz się do nie swoich spraw, a ja potem muszę przeprowadzać nieprzyjemne rozmowy. Szeroko otworzyła zdumione, bardziej niebieskie niż kiedykolwiek oczy. - Czesiu, cóż ty mówisz? Ja się wtrącam do nie swoich spraw? Odwrócił się do niej plecami, udając, że poprawia na ścianie stary, popstrzony przez muchy sztych angielski. Wiedział, że nie będzie mógł utrzymać surowego tonu, patrząc na jej niewinnie zdziwioną, dziecinną minkę. O tak, Nina umiała z nim sobie radzić. - No przecież to ty załatwiłaś Maćkowi w Związku Jeździeckim. - No tak, pomogłam mu, bo znam Wolnickiego. Czy nie lubisz Maćka? - A dlaczegóż miałbym go nie lubić? Zdolny, inteligentny, dobrze wychowany chłopak. Bardzo go lubię. Wprost przepadam za nim. - Żartujesz? - Nie, mówię zupełnie poważnie. - No, więc dlaczego nie chcesz, żeby Maciek jeździł na Sułtanie? Niecierpliwie poruszył ramionami. - To nie chodzi o to, że ja nie chcę, ale widzisz, to wszystko nie jest takie proste. Bednarczyk zrobił Sułtana. To był wybrakowany koń. Mieli go dać na mięso. Bednarczyk zajął się nim, ujeździł, naskakał, zrobił z niego olimpijczyka. W tych warunkach odbierać mu teraz konia, no to jakoś nie bardzo. Nie wydaje ci się? - Ależ, to przecież prosty masztalerz. - No to, co z tego, że prosty masztalerz? Jeździ znakomicie i zbiera dla nas medale. Zresztą albo jest demokracja albo nie do wszystkich diabłów. - Zrozum Czesiu, że na zagranicznych zawodach nie może nas reprezentować takie proste chłopisko. U nas w kraju jeszcze ujdzie, ale we Włoszech, we Francji, czy w Holandii... Po prostu nie wypada. Tam, na Zachodzie, zarówno koń musi się dobrze prezentować, jak i jeździec. Nie pojmuję, że trzeba ci takie rzeczy tłumaczyć. Przecież, gdybym tego nie załatwiła Maćkowi, to i tak daliby kogoś innego. Ręczę ci, że tym razem już nie pojechałby Bednarczyk. - A jeżeli Sułtan nie będzie chciał skakać pod Maćkiem? - Dlaczego nie miałby skakać? Maciek świetnie jeździ. - Ale koń, moja kochana, przyzwyczaja się do jeźdźca. Nie raz już tak się zdarzało, że najlepszy skoczek odmawiał skoku pod nowym jeźdźcem. Poza tym wydaje mi się to krzywdzące dla Bednarczyka. On jest bardzo związany uczuciowo z Sułtanem.

- Nie przesadzaj. I wiesz, co ci zaproponuję? Chodź na obiad. Gosposia na pewno już się niecierpliwi. Przy stole nastrój nie był zbyt ożywiony. Kuczewski wraz z twardawą pieczenią przeżuwał swe niewesołe myśli, a pani Nina zastanawiała się nad tym, dlaczego Maciek zachowuje się ciągle z taką rezerwą. To ją drażniło, niecierpliwiło. Intrygowało. Wiedziała, że jest ładna i że mężczyźni zwracają na nią uwagę. Więc dlaczego ten chłopak zachowywał się tak dziwnie, był bez przerwy taki oficjalny, taki poprawny? Denerwowało ją to ustawiczne: „Moje uszanowanie, pani dyrektorowej”, „Słucham panią dyrektorową”, „Jak pani dyrektorowa sobie życzy”. Początkowo sądziła, że to nieśmiałość. Ale tyle miesięcy upłynęło już od ich pierwszego spotkania, że mógłby wreszcie zrezygnować z tego etykietalnego tonu, tym bardziej, że ona starała się go ośmielić. Chłodna uprzejmość tego chłopaka raniła jej kobiecą ambicję. Zupełnie inaczej wyobrażała sobie na początku ich wzajemny stosunek. Była pewna, że on się w niej zakocha bez pamięci i że będzie musiała powstrzymywać i studzić jego romantyczne zapały, a tymczasem... Tymczasem Maciek ani myślał wyznawać jej swą miłość, a ona nie była zupełnie pewna, czy się w nim nie zakochała. Głupia i niespodziewana sytuacja. - Zaprosiłam Maćka dzisiaj na kolację. Nie masz chyba nic przeciwko temu? Wzruszył ramionami. - Cóż mógłbym mieć przeciwko temu? Uważam, że bardzo dobrze zrobiłaś. „A może on się po prostu boi Czesława?” - pomyślała i zaraz uśmiechnęła się. „Któż mógłby się bać tego poczciwego Czesia? Zupełny nonsens”. - Czemu się śmiejesz, kochanie? - spytał Kuczewski. - Uśmiecham się do ciebie, do swojego najdroższego mężulka. - Mam w to wierzyć? - To już zostawiam do twojego uznania. Spojrzał na nią uważnie. - Bo widzisz, Nineczko, mnie się coraz częściej zdaje, że ty się śmiejesz nie do mnie, a ze mnie. - Na miłość boską, Czesiu, dlaczegóż miałabym się z ciebie śmiać? - Nie wiem. Istnieje dużo powodów, dla których młoda żona śmieje się ze starego męża. - Znowu zaczynasz? - Nic nie zaczynam. Stwierdzam po prostu smutny fakt. Dotknęła jego dłoni. - Przestań, kochanie. Wiesz przecież, że ja lubię tylko dojrzałych mężczyzn. Takie niedowarzone młokosy wcale mnie nie interesują.

- Nawet tacy jak Maciek? - Jesteś zazdrosny o Maćka? Energicznie potrząsnął głową. - Ależ skądże. Powiedziałem tak tylko, przykładowo. - Chyba nie daję ci powodu do zazdrości? - Oczywiście, że nie. - No, więc dlaczego ostatnio jesteś taki nie w sosie? - Nie wiem. Może jestem przepracowany, a może ten upał. Po obiedzie Nina poszła do swoich gołębi, a Kuczewski położył się. Był zmęczony, ale nerwy nie pozwoliły mu zasnąć. Zapalił papierosa i patrzył w okno. Szpary w okiennicach przepuszczały wąskie pasma światła. Dzisiejsza rozmowa utwierdziła go jeszcze bardziej w przekonaniu, że Nina żywo interesuje się Maćkiem. A może...? Może już ich coś łączy? Może ta cała jego powściągliwa, chłodna uprzejmość, to tylko świetnie wyreżyserowana gra? Oszukują go, wykorzystują jego łatwowierność, jego dobroduszność. Na myśl, że Nina i Maciek mogliby... zerwał się z łóżka i począł chodzić po pokoju. Któż mu zaręczy, że nawet i w tej chwili, korzystając z jego poobiedniej drzemki... Czy rzeczywiście Nina poszła do gołębi? A może umówiła się z nim? O tej porze stajnie są puste. Bez trudu można znaleźć jakieś zaciszne miejsce. Gwałtownym ruchem zrzucił z siebie pidżamę i zaczął się ubierać. W drzwiach stanęła Nina. - Już wstajesz, kochanie? Tak prędko? - Tak, tak, wstaję. A ty, co? - A ja nic. Zajrzałam do gołąbków i wróciłam. Usłyszałam, że chodzisz, więc... Otworzę okiennicę. Z tej strony nie ma już słońca. - Podeszła do okna i odczepiła haczyki. Do pokoju wdarł się blask upalnego dnia. - O, idzie Bednarczyk - skrzywiła się. - Jeżeli chcesz, to mu powiem, że śpisz. Niech przyjdzie, kiedy indziej. Kuczewski pośpiesznie wciągnął buty. - Nie, nie, pomówię z nim. Ostatecznie prędzej, czy później muszę odbyć tę rozmowę. Nie ma sensu odwlekać. - Jak sobie życzysz. Ja tam nie mam zamiaru z nim rozmawiać. - To jest zupełnie niepotrzebne. Skończył się ubierać i poszedł do swojego gabinetu. W tej chwili na ganku rozległy się niepewne kroki. Bednarczyk był niewysokiego wzrostu, szczupły, ale dobrze zbudowany, muskularny. Twarz miał pociągłą, spaloną przez słońce na ciemny brąz. Mówił powoli, jakby z namysłem, co spowodowane było zapewne wrodzoną nieśmiałością i skłonnością do jąkania się. Zacinał się jednak tylko wtedy, kiedy był bardzo zdenerwowany. W normalnych warunkach nie

można było dostrzec tej wady wymowy. Gdy czuł, że zbliża się moment, w którym jakieś słowo sprawi mu kłopot, cedził je bardzo wolno, co dla niewtajemniczonego mogło się wydawać trochę dziwnym, a nawet prowokacyjnym sposobem mówienia. Nade wszystko kochał konie i stajnia była dla niego nie tylko miejscem codziennej pracy, ale właściwie mogła mu zastąpić dom rodzinny, żonę, dzieci, bliższych i dalszych krewnych, przyjaciół. Najlepiej czuł się wśród koni i żył dla koni. Przez ostatnich pięć lat poświęcił się nieomal wyłącznie Sułtanowi. Ileż pracy, ileż poświęceń, ile samozaparcia. Nieraz przeżywał ciężkie kryzysy. Pojawiało się zwątpienie, tracił wiarę w siebie i w niego. Nie był pewien czy, wszystkie te wysiłki, czy cały ten przeogromny trud nie idzie na marne. Przed świtem już był w stajni. Czyścił, poił, pielęgnował, wszystko robił sam osobiście. Nie miał zaufania do nikogo, nawet do najstarszych, do najbardziej zasłużonych masztalerzy. A potem siodłanie i jazda na ujeżdżalni. Każdą przeszkodę opracowywał z najdrobniejszymi szczegółami. Pracował bez wytchnienia, nie żałując sił, zdrowia i czasu. W tym okresie jego życie osobiste nie istniało. Żył dla Sułtana. Aż wreszcie, po przeszło trzech latach mordęgi, zrobił konia na miarę europejską. Sułtan wyrósł na pięknego, ciemnoczekoladowego kasztana, o muskularnych nogach i silnym, wysokim zadzie. Skakał znakomicie i bardzo chętnie. Nie zdarzyło się, żeby odmówił skoku. Niebawem też zwrócił na niego uwagę Związek Jeździecki. Zaczęły się sukcesy. Bednarczyk wyjeżdżał za granicę i na międzynarodowych konkursach zdobywał nagrody. Podziwiano zarówno konia, jak i świetnego jeźdźca. Za Sułtana ofiarowywano bardzo wysokie sumy. I nagle, u szczytu powodzenia, postanowiono odebrać Bednarczykowi jego wychowanka. Kuczewski siedział za biurkiem i temperował ołówki. Usiłował pokryć jakoś zakłopotanie. - Siadajcie, Bednarczyk. No i co tam nowego? Żona zdrowa? - Ja nie o zdrowiu żony przyszedłem porozmawiać z panem dyrektorem - powiedział twardo masztalerz. Kuczewski ściągnął brwi. Nie spodziewał się takiego tonu. - Cóż wy tak hardo? - A pan dyrektor byłby lepszy, jakby panu dyrektorowi ktoś takie świństwo zrobił? - Zastanówcie się, Bednarczyk. Co wy wygadujecie? Jakie świństwo? Kto wam zrobił świństwo? - A to, że ja już nie mam jeździć na Sułtanie, tylko pan inżynier Sławiński, to nie jest ostatnie świństwo? No, niechże pan dyrektor sam powie, ale tak po sprawiedliwości.

- Do mnie macie o to pretensję? - Pan dyrektor też ma coś do powiedzenia w tej sprawie. Sułtan, to koń z naszej stadniny. - O konkursach zagranicznych decyduje Związek Jeździecki - powiedział Kuczewski i zapalił papierosa, jakby dymem chciał się trochę odgrodzić od swego rozmówcy. Właściwie przyznawał w duchu rację Bednarczykowi i z pewnym zdenerwowaniem szukał kontrargumentów. Masztalerz z gorzkim uśmiechem pokiwał głową. - Tak, panie dyrektorze. Cham zawsze pozostanie chamem. Demokracja, nie demokracja, zawsze nas kopią. - Zabraniam wam tak mówić! - krzyknął wyprowadzony z równowagi Kuczewski. Bednarczyk wzruszył ramionami. - Pan dyrektor przecież doskonale wie, że to prawda. Dopóki trzeba było pracować jak wół, mordować się z koniem, to chłop był dobry. A teraz, jak zapachniały zagraniczne konkursy, to paszoł won, bo pan inżynier pojedzie. Nie pasuje, żeby zwykły masztalerz jeździł za granicę. Pan musi jechać, szlachcic. Przypałętał się tu taki gówniarz, za przeproszeniem pana dyrektora, wielkiego fachowca odgrywa, a o niczym pojęcia nie ma. Ja panu dyrektorowi mogę przysiąc tutaj na wszystkie świętości, że Sułtan pod nim nie pójdzie. Już próbował na placu i musiał zjechać do stajni. Powiedział, że go głowa boli. Zmarnuje konia i tyle będzie z tej pańskiej jazdy. Panie dyrektorze, niechże pan mnie wyrozumie. Toż ja tymi rękami Sułtana wypracowałem, konia z niego zrobiłem takiego, że tysiące dolarów chcą teraz za niego płacić. Nikt na nim nie jeździł, oprócz mnie. Pan inżynier, nie powiem, potrafi jechać, ale doświadczenia tego nie ma i nerwus. Z koniem trzeba delikatnie, a z takim jak Sułtan, jeszcze delikatniej. Konia popsuć łatwo, panie dyrektorze, ale naprawić potem trudno. Kuczewski westchnął. Chciało mu się spać. Zaczynała go nużyć już ta rozmowa, która właściwie do niczego nie prowadziła. - Słuchajcie, Bednarczyk, gdyby to ode mnie zależało, to mogę was zapewnić, że nie zabierałbym wam Sułtana. Niestety, ja wam nic w tej sprawie nie mogę dopomóc. Zapadła decyzja Związku Jeździeckiego i tym razem pan Sławiński dosiądzie Sułtana na zagranicznych konkursach. W tej chwili naprawdę nic już nie mogę zrobić. - A gdyby pan Sławiński nie mógł pojechać na te zawody? - spytał Bednarczyk. - Jak to, gdyby nie mógł? Nie rozumiem. - No zwyczajnie, panie dyrektorze. Przecież różne nieszczęścia chodzą po ludziach. Czasem się łamie rękę, albo nogę, czasem można gdzie głowę rozbić o drzewo, jak się w galopie nie uważa. Rozmaicie bywa.

- E, co wy mi tu za brednie opowiadacie - zdenerwował się Kuczewski. Jeździliście wy parę razy na konkursy zagraniczne. Teraz pojedzie, kto inny i nie ma, o czym mówić. Bednarczyk zwiesił głowę. Wiedział, że nic nie wywalczy. - Mnie nie o zagranicę chodzi, panie dyrektorze. Mnie chodzi o Sułtana. Boję się o niego. To bardzo wrażliwy koń. - Nic się nie bójcie. Wszystko będzie dobrze. A już ja się postaram, żebyście za pracę nad Sułtanem otrzymali dodatkową premię. - Gdzieś mam premię - mruknął rozżalony masztalerz. - Do widzenia panu dyrektorowi. - Nasunął mocno czapkę na uszy i wyszedł powłócząc nogami. Kuczewski czas jakiś nie ruszał się ze swego fotela. Było mu przykro. Wiedział, co przeżywa ten człowiek, rozumiał jego tragedię. Najchętniej wziąłby za kark tego pyszałkowatego smarkacza i wyrzucił do wszystkich diabłów. Póki jego tu nie było, miał spokój. Nina zajmowała się gospodarstwem i nie myślała o żadnych głupstwach. Bednarczyk jeździł na Sułtanie. Wszyscy byli zadowoleni. Weszła Nina. - No i jak? Poszedł? - A co miał robić? - Jak rozmowa? - Normalnie. - Zły jesteś na mnie? - Niepotrzebnie się wtrącasz do tych spraw. Wzruszyła ramionami. - Przecież ci tłumacze, że i tak Bednarczyk nie jeździłby na tym koniu. Kuczewski machnął ręką. - Dajmy temu spokój. Dosyć już mam gadania na ten temat. Sprawa jest definitywnie załatwiona. Nie ma sensu wałkować tego dookoła. - Jedno mnie tylko trochę niepokoi - powiedziała Nina. - Co mianowicie? - To, że Bednarczyk znienawidzi Maćka. Wczoraj bardzo ostro postawił mu się w stajni. Uspokoił się dopiero na mój widok. - Nie możesz wymagać, żeby po tym wszystkim - Bednarczyk kochał Maćka. A jeśli chodzi o awantury to bądź spokojna. Ja nie pozwolę tu na żadne wybryki, pomimo, iż uważam, że temu chłopu dzieje się krzywda. Nina położyła rękę na ramieniu męża. - Chciałabym cię prosić, abyś dzisiaj przy kolacji nie poruszał tego tematu. - Nie mam zamiaru.

Pochyliła się i pocałowała go w policzek. - Czesiu, nie gniewaj się, proszę. Tak nie lubię, kiedy jesteś na mnie zły. - Głos miała miękki, pieszczotliwy. - Wcale się nie gniewam - odburknął niby opryskliwie, ale wyczuła bez trudu, że Czesio taje pod dotknięciem jej warg. - Już nie będziemy mówić o tej nieprzyjemnej sprawie. Dobrze? - Nie będziemy. Maciek na proszoną kolację stawił się punktualnie. Wyświeżony, ogolony, pachniał dobrą wodą kolońską. Miał na sobie nowy garnitur z szaroniebieskiego tropiku. Było mu w nim bardzo do twarzy. Ta elegancja młodego człowieka jeszcze bardziej rozdrażniła Kuczewskiego. Mimo woli dotknął dłonią podbródka pokrytego siwą szczeciną. Tak się jakoś złożyło, że nie golił się dwa dni. Po prostu nie chciało mu się. - No i co słychać? - spytał dość opryskliwie. - Widzę, że przyszedł pan z psem. Maciek uśmiechnął się. - Tak wył i skowyczał, że musiałem go zabrać. Leżeć Reks! - zwrócił się energicznie do brązowego wyżła. - Leżeć! Nina przebrała się do kolacji. Ciemna, pozornie bardzo skromna sukienka podkreślała jej urodę. Była zaróżowiona, podniecona. „Ładna z nich para” - pomyślał Kuczewski, który przez niezbyt zrozumiałą przekorę pozostał w najstarszym, bardzo zniszczonym i poplamionym garniturze. „Wyglądam przy nich jak stary, nikomu niepotrzebny rezydent”. - Zabójczo pan wytworny, panie Maćku - powiedziała Nina. - Wystroił się pan, jak na jakąś uroczystość. - Kolacja u państwa dyrektorstwa jest dla mnie chwilą uroczystą - skłonił się uprzejmie Sławiński. Był jak zwykle, chłodny, powściągliwy, nie pozwalał sobie na swobodniejszy, czy bardziej żartobliwy ton. - Może byśmy siedli do stołu - odezwał się Kuczewski. - Zdaje się, że już wszystko gotowe. Podczas kolacji rozmawiali o pogodzie o urodzajach, no i oczywiście o koniach. Kuczewski miał zamiar kupić dwa nowe ogiery, Maciek postanowił ujeżdżać klacz, która niedawno wróciła ze Służewca. Była to jednak tylko uprzejmościowa wymiana zdań. Każde z nich naprawdę zajęte było swoimi myślami. „Po jaką cholerę ten dureń tutaj przyłazi” - myślał Kuczewski. - „Chyba powinien się zorientować, że wcale mnie nie zachwycają te jego wizyty. Co prawda Nina go zaprasza, ale on mógłby przecież wykręcić się pod jakimkolwiek pretekstem. Tak mi zaczyna działać na

nerwy ten chłopak, że najchętniej dałbym mu po pysku i wyrzucił za drzwi. Nie mogli go posłać do innej stadniny, tylko akurat do mnie? Przecież to szlag może trafić. Nina wpatruje się w niego jak w obraz. Na pewno się w nim zakochała. A może już została jego kochanką? Może on się tak świetnie maskuje, tak umiejętnie udaje obojętność? Jak bym go nakrył na jakichś amorach z Niną, to bym chyba drania zabił. I po jakiego diabła bez przerwy włóczy się z tym psem? Czy to wypada, żeby z psem przychodzić na proszoną kolację?” A Nina myślała: „Szalenie mi się podoba ten chłopak. Zdaje mi się, że jestem w nim zakochana. Jeszcze nigdy żaden mężczyzna nie robił na mnie takiego wrażania. Dlaczego on jest ciągle taki zimny? Co mam zrobić, żeby go trochę ośmielić? Przecież to niemożliwe, żebym mu się zupełnie nie podobała. W całej okolicy nie ma atrakcyjniejszej kobiety ode mnie. Co na niego wpływa tak hamująco? Jeździmy razem konno, do lasu. Mógłby się przecież ze mną trochę spoufalić, albo, chociaż próbować. A on nic. Bez przerwy taki drętwy, że można oszaleć. Czesio w końcu miesiąca wyjeżdża służbowo do NRD i na Węgry. Może wtedy Maciek się rozrusza? Ale chyba to niemożliwe, żeby się bał Czesia. Czesio to przecież taki poczciwina. Muchy by nie skrzywdził. Jakżeż go się można bać? Koniecznie muszę to wszystko zaaranżować. Nie zniosę dłużej takiego oficjalnego stosunku z tym chłopakiem. Jest cudny. Szalenie lubię jak mu tak zmysłowo nozdrza drgają, zupełnie jak rasowemu ogierowi”. Myśli Maćka były najspokojniejsze, najbardziej racjonalne: „Czort wie, co ja mam robić w tej sytuacji? Babka leci na mnie jak jasna cholera. To chyba nie ulega wątpliwości. Stary jest na pewno wściekły. Niemożliwe, żeby nie zauważył, że się żonka do mnie podpala. Jak straci cierpliwość, to może mi bardzo zaszkodzić. Nie tylko, że mnie stąd szurnie, ale jeszcze popsuje mi opinię. W Związku Jeździeckim także na pewno ma chody. Jak zadziała, to mogą mi odebrać Sułtana. Podejrzewa mnie, a ja jestem Bogu ducha winien. Chyba przestanę przychodzić na te kolacyjki, na te brydżyki, przestanę jeździć z panią dyrektorową do lasu. Ale, jak ją tak zdecydowanie odstawię, to znowu ona może mi jakichś świństw narobić. Nie ma gorszej rzeczy jak babie odmówić. Wtedy tak znienawidzi, że potrafi zabić. Wystarczy, że się poskarży mężowi, że ją podmacuję w lesie i już jestem ugotowany. Na razie udaję, że nie zauważam, że na mnie leci. Ale jak długo można udawać? A jeżeli jeszcze wyraźniej zacznie dawać do zrozumienia...? Psiakrew, diabli nadali romansową babkę. Ten stary też mógłby się trochę lepiej koło młodej żony zakręcić. A to się nawet, idiota nie ogoli i w takie łachy wskoczył, że wygląda jak nocny stróż. No pewnie, że przy nim odgrywam rolę amanta filmowego i babeczka gały we mnie wlepia, jak sroka w kość. Jak się facet ożeni, to już mu się zdaje, że nie musi się golić i porządnie ubrać, że przy żonie wszystko mu wolno.

Nie dosyć, że łysy i walizkę przed sobą nosi, to jeszcze o siebie nie zadba. A pies z nim tańcował. Co ja mam robić? Chyba przestanę przychodzić. Może sobie pani dyrektorowa jakiegoś innego frajera przygrucha”. A rozmawiano w dalszym ciągu o pogodzie, o urodzajach i o koniach. Oczywiście nikt nie poruszał drażliwego tematu. Miał być brydż, ale buchaltera ząb bolał i brakowało czwartego. Zarówno Kuczewski jak i Maciek byli z tego zadowoleni. Nina spochmurniała i było jej wszystko jedno. Maciek ani razu nie odpowiedział na jej płomienne spojrzenia. Wyraźnie unikał jej wzroku i zrobił się jeszcze sztywniej szy. Po kolacji Maciek, dla przyzwoitości, odsiedział pół godziny, a następnie, tłumacząc się, że musi załatwić zaległą korespondencję pożegnał się i poszedł. Nikt go nie zatrzymywał. Nazajutrz była niedziela. Spał długo. Wstał w podłym humorze, bo właściwie nie znajdował jakiegoś rozsądnego wyjścia z tego wszystkiego. Przy goleniu przypomniała mu się Hanka. Bardzo dawno już jej nie widział. Zaabsorbowany swoimi sprawami, prawie o niej zapomniał. Nabrał ochoty, żeby się z nią trochę popieścić. Po śniadaniu wyprowadził motor z garażu i zaczął sprawdzać, czy wszystko w porządku. W tym momencie nadszedł koniuszy. - Dzień dobry, panie inżynierze. - Dzień dobry, panie Michalak. - Ładną mamy dzisiaj pogodę. - A niezłą. - Bo to wczoraj była sobota. - A no była. - Zaszedłem z Kowalikiem do gospody. - No i na pewno zdrowo popiliście. - Skąd, panie inżynierze. Za co? Ale czy pan inżynier da wiarę, kogośmy spotkali? - Kogo? - spytał bez zainteresowania Maciek i kopnął pedał. - Matasa. Teraz Maciek się zainteresował. - Matasa? - We własnej osobie. Widziałem go tak, jak pana inżyniera teraz widzę. - To on już wyszedł? - Widać wyszedł, kiedy pił w gospodzie. Czas leci, panie inżynierze. Te kilka miesięcy przeleciało jak z bicza strzelił. Maciek zamyślił się. - No i cóż ten Matas? - spytał po chwili.

- Ano, trochę przymizerniał, jak to w kryminale, ale krzepko się trzyma. Ja tak sobie myślę, panie inżynierze, że pan to teraz musi uważać. - A dlaczegóż to? - Bo widzi pan... ten Matas to raptus. On tak łatwo swego nie daruje. Słyszałem jak się o panu inżynierze w gospodzie wyrażał. - Co mówił? - E, tego to się nie da powtórzyć. Paskudnie się wyrażał. Żeby panu inżynierowi, jakiej krzywdy nie zrobił, bo to strasznie mściwy chłop. Maciek wzruszył ramionami. - Spokojna głowa. Ja sobie z dziesięcioma takimi Matasami poradzę. - Ja wiem - przytaknął Michalak, że pan inżynier krzepki mężczyzna, ale ostrożności nie zawadzi. Co to pan inżynier dzisiaj bez strzelby się wybiera na przejażdżkę? - No... niedziela. - A jak się jastrząb trafi? - To jego szczęście. - Pan inżynier już sporo tego draństwa natłukł. - Lubię polować na jastrzębie. Czujny. Trudno go podejść. Cholerny szkodnik. - Oj, że szkodnik, to święta prawda. Czasem więcej szkody narobi jak, na ten przykład, jaki kłusownik. Maciek ostro spojrzał na koniuszego. - Uważa pan, panie Michalak, że nie miałem racji z tym Matasem? - E, rację to pan inżynier oczywiście miał, tylko... - Tylko, co? Niech pan mówi śmiało. Michalak wyjął papierosa i z pewnym zakłopotaniem począł go ugniatać w palcach. - Bo widzi pan, panie inżynierze... czasem to tak jakoś może i lepiej nie tak ostro. No cóż... Pewnie, że kłusować nie powinien. Ale boja wiem... Strasznego pan sobie wroga zrobił, panie inżynierze. Niedobrze mieć takich wrogów jak Matas. Maćka zaczęło ogarniać coraz większe zdenerwowanie. Irytowały go słowa tego człowieka. - Jakbyśmy, panie Michalak, zaczęli tak na wszystko patrzeć przez palce - powiedział energicznie - to, do czego by doszło. I tak dookoła kradzieże, chuligaństwo. Musi być jakiś porządek. Bardzo się dziwię, że pan bierze w obronę tego opryszka. - Ja go nie bronię. Uchowaj Boże - zaczął się wycofywać koniuszy. Ja tak tylko przez życzliwość dla pana inżyniera.

- No dobra - zakończył rozmowę Maciek i zapalił motor. - Ale, ale... mam do pana prośbę. - Słucham? - Niech pan powie Grzelakowej, żeby dała psu jeść. Ona już będzie wiedziała. Klucz jest pod tym kamieniem, jak zwykle. - To pan Reksa nie zabiera? - Nie. Za bardzo by się zmachał za motorem. Gorąco. - Późno pan inżynier wróci? - Nie wiem. Może późno. Już na dziesiątym kilometrze Maciek skręcił w las. Postanowił skrócić sobie drogę. Kiedy wjechał na wąską ścieżkę, wijącą się wśród krzaków jałowca, przypomniały mu się ostrzeżenia Michalaka. „A jeżeli Matas rzeczywiście będzie chciał się mścić. Może łazi po lesie i rozmyśla nad tym, jakby go wykończyć. Właściwie nic łatwiejszego. Wystarczy przeciągnąć drut pomiędzy drzewami, żeby skrócić motocyklistę o głowę. Kto tam potem dojdzie, kto to zrobił”. Mimo woli zwolnił i wytężył wzrok, czy nie zobaczy gdzieś śmiertelnej pułapki. - Jestem skończony idiota - mruknął - dałem się nastraszyć temu staremu bałwanowi. - Przede wszystkim Matas mieszkał zupełnie w innej stronie, a poza tym skąd mógł wiedzieć, że on właśnie tą ścieżką będzie przejeżdżał. Nonsens. Roześmiał się głośno i dodał gazu. Matas, Matas. Było to przed dziewięcioma miesiącami. Maciek, pod pretekstem przejechania nowo kupionego ogiera, zapuścił się w kolorowy, jesienny las. Miał ochotę odwiedzić córkę gajowego, która mu od dawna już wpadła w oko. Zaraz za dużą porębą nakrył Matasa, w momencie, gdy ten zakładał wnyki. Doszło do bójki. Maciek okazał się zwinniejszy i szybszy od przysadzistego chłopa. Ogłuszył kłusownika uderzeniem w szczękę, związał mu ręce jego własnym sznurem i odstawił na posterunek MO. Matas, ze względu na dotychczasową niekaralność, dostał stosunkowo niewielki wyrok, osiem miesięcy więzienia bez zawieszenia. Las potężniał. Wysoki zagajnik ustąpił teraz miejsca ogromnym sosnom. Powiało chłodem i żywicznym aromatem. Wąska ścieżka przeobraziła się w zieloną drogę, wzdłuż której rosły kolczaste krzaki jeżyn i dzikich malin. W wykrotach przysiadły miękkie, wilgotne muchy. Z rzadka odezwał się jakiś ptak i spłoszony warkotem motoru odlatywał w głąb gęstwiny. Czerwony motocykl, ciągnący za sobą chmurę benzynowego dymu, był nieprzyjemnym dysonansem na tle leśnego krajobrazu. Maciek przestał myśleć o Matasie. Im dalej zapuszczał się w las, tym bardziej rosła w nim tęsknota za Hanką. Nie kochał tej dziewczyny, ale podobała mu się. Nie był pewien, czy

w ogóle jest zdolny do tak zwanej wielkiej miłości. Miał zbyt trzeźwy pogląd na sprawy tego świata. Kierował się w życiu zawsze zimnym wyrachowaniem, nigdy uczuciem. Dbał przede wszystkim o siebie i o swoją karierę. Gotów był zrezygnować z wielu rzeczy, albo iść po trupach, byle tylko osiągnąć zamierzony cel. Drwił z romantycznych uczuć i z sentymentalizmu. Tylko rzeczy konkretne, tylko osiągnięcia materialne, przedstawiały dla niego wartość. Nie myślał oczywiście o tym, żeby się z Hanką wiązać. To nie interes ożenić się z córką gajowego. Zupełnie inne miał plany. Małżeństwo było dla niego awansem, musiało go podbudowywać, stwarzać nowe możliwości, poszerzać krąg stosunków rodzinnych, towarzyskich, politycznych. Przyszła żona, w jego pojęciu, powinna mu dopomóc w pięciu się w górę po szczeblach drabiny społecznej. Teraz będzie jeździł na konkursy zagraniczne, zdobędzie sławę i popularność. Zaczną o nim pisać, pojawią się w prasie jego zdjęcia z koniem i bez konia. Stanie się kimś. A potem... Potem zostanie dyrektorem stadniny, a może dyrektorem centrali eksportowej. Całymi miesiącami będzie siedział za granicą. Może kiedyś pójdzie jeszcze wyżej. Może zostanie ministrem. Zapisał się do partii. Wszystkie stanowiska stoją przed nim otworem. Jest sprytny, inteligentny, umie zręcznie lawirować, umie wyczuć koniunkturę. Niepotrzebne tylko te komplikacje z tą cholerną dyrektorową. Nie może przecież zaangażować się z nią. Kuczewski chłopina poczciwy, ale jeśli chodzi o żonę... Nie, tego by mu nie darował. Już by znalazł sposób, żeby go zrobić na szaro. A może by babce jakiegoś innego faceta podstawić? Ale kogo? Na byle ofermę nie poleci. A tu w pobliżu nie ma nikogo odpowiedniego. Psiakrew. Gajówka, jak to gajówka, stała pod lasem, a raczej na skraju lasu, osłonięta drzewami. Przed drewnianym, zbrązowiałym od deszczów i śniegów, domkiem rosły kolorowe malwy i drobniejsze kwiaty. Pachniało koprem i miętą. Po niewielkim podwórku uwijał się między kurami mały czarny piesek z krzywymi łapami i zakręconym w korkociąg ogonem. Posłyszawszy warkot motoru, Hanka wyjrzała przez okno, a potem pośpiesznie wybiegła do furtki. Była zgrabna, dość mocno zbudowana. Oczy miała ciemne, włosy kasztanowe, krótko ostrzyżone. Nosek nieduży, leciutko zadarty nadawał twarzy wyraz wesołego zaciekawienia. Na opalonych policzkach pojawił się mocny rumieniec, wywołany wzruszeniem. - Maciek! Nareszcie! Nie mogłam się już ciebie doczekać. Dlaczego się nie pokazywałeś tyle czasu? - Zarzuciła mu ręce na szyję. Uwolnił się łagodnie z jej uścisku. - Uważaj, ktoś zobaczy. - Niech patrzą. Nie wstydzę się tego, że cię kocham. - Starzy w domu?

- Ojciec śpi. Popił wczoraj trochę na chrzcinach u Wójcików. Mama poszła do ciotki. - A Heniek? - Pojechał na mecz. - No to siadaj na motor, pojedziemy do lasu. - Poczekaj. Wezmę tylko coś do okrycia. Nie jesteś głodny? - Nie, na razie nie. Jadłem śniadanie. Pośpiesz się. Weszła do domu. Z zadowoleniem obserwował jej mocne, opalone łydki. Po chwili wróciła, niosąc malinowy sweter, który barwną plamą ożywiał popielatą sukienkę. - Maciusiu, tylko, bardzo cię proszę, nie za szybko. - Bądź spokojna. Nie mam zamiaru rozbić sobie głowy o drzewo. W zagajniku wybrał maleńką, zaciszną polankę, oparł motor o krzak jałowca i rzucił się na bujną, miękką trawę. - A teraz możesz mnie pocałować. Przytuliła się do niego ruchem tak pełnym oddania i miłości, że aż się trochę speszył. - Bardzo cię kocham, bardzo - szepnęła. Podniósł się i wziął ją w ramiona. - Jesteś ładna - uśmiechnął się. - Podobasz mi się. - Dotknął wargami jej ust. Niespodziewanie odsunęła go od siebie i spojrzała mu badawczo w oczy. - Coś ty taki dziwny? - spytała. - Dlaczego dziwny? - Czuję w tobie jakąś obcość. Nie jesteś taki jak zawsze. - Nie bądź śmieszna. - Znowu przyciągnął ją do siebie, ale ona w dalszym ciągu była nieufna, sztywna. - Hanka, co ci jest? Patrzyła na niego uważnie. - Czy ty mnie naprawdę kochasz? - Oczywiście. Po co pytasz o takie rzeczy? - Bo chcę wiedzieć. Bo muszę wiedzieć. Bo czasem mi się zdaje, że ty się mną tylko bawisz. - Przestań. Dlaczego psujesz nastrój takimi rozmowami? - Mamy się przecież niedługo pobrać... Poruszył się niecierpliwie. - To są dalsze plany. - Nie możemy odkładać ślubu. - Jak to nie możemy odkładać?

Spuściła oczy i powiedziała cicho, ale bardzo wyraźnie: - Będę miała dziecko. Zerwał się na równe nogi. - Co takiego? - Będę miała dziecko - powtórzyła. - Będziemy mieli dziecko. - Nonsens! - krzyknął zdenerwowany. - Czy jesteś pewna, że...? - Nie mam wątpliwości. - Nie wolno do tego dopuścić. Dam ci na lekarza - Za późno. To już czwarty miesiąc. Zresztą ja nie chcę tracić tego dziecka. Ja je kocham, tak jak ciebie, Maćku, czy ty się nie cieszysz, że będziemy mieli dziecko, nasze dziecko? Był tak wzburzony, że nie znajdował słów. W jednej chwili przestał jej pożądać. Przyglądała mu się zmieszana, niespokojna. Nie spodziewała się takiej reakcji. W jego zimnym spojrzeniu wyczytała tyle złości, że się przestraszyła. Chciała powiedzieć, że to była niespodzianka, że myślała, że będzie szczęśliwy, ale nie powiedziała. Odwróciła głowę, żeby nie zobaczył napływających do oczu łez. - Dlaczegoś mi wcześniej nie powiedziała? Dlaczegoś mi nie powiedziała - powtarzał w bezsilnej wściekłości. - Przecież byłbym ci dał na lekarza. - Nigdy bym nie zabiła naszego dziecka. - Jesteś skończoną idiotką! - wybuchnął. - I co teraz będzie? Co teraz? Pytam się! - Widzę, że nie masz ochoty na taką żonę jak ja. Zaczął uderzać pięścią o pień drzewa. - Zrozum, do jasnej cholery, że ja w ogóle nie miałem i nie mam zamiaru teraz się żenić. Jestem na to za młody. Najpierw muszę sobie zdobyć w życiu jakąś pozycję, jakieś stanowisko. Nie mogę się wiązać, zakładać rodziny. To byłoby poderżnięcie sobie gardła. Spojrzała na niego z chłodną uwagą. Nie miała już łez w oczach. - Nie poderżniesz sobie gardła. Nie musisz się ze mną żenić. Dam sobie radę sama. Wychowam nasze dziecko. Nie wezmę od ciebie ani grosza alimentów. Możesz spokojnie wracać do domu i położyć się spać. Nic ci z mojej strony nie grozi. - No dobrze, a twoja rodzina wie? - Nie. Jeszcze nikt nie wie, oprócz ciebie. - A co będzie, jak się dowiedzą? Przecież wreszcie się zorientują. - Tego się właśnie boję - powiedziała. - Ojciec jest strasznie honorowy. Heniek tak samo. Boję się jakiegoś nieszczęścia. - E... chyba żartujesz - uśmiechnął się niewyraźnie Maciek.

Potrząsnęła głową. - Nie żartuję. Ojciec, to człowiek starej daty, okropnie twardy. Myślę, że lepiej będzie dla wszystkich, jeżeli wyjedziesz z tej okolicy. Możesz chyba przenieść się gdzieś. - Nie mam zamiaru zmieniać posady - burknął Maciek. - Rób jak chcesz. Ja cię ostrzegałam. Tarł czoło, patrząc niepewnie na dziewczynę. - No dobrze, a czy... jesteś pewna, że to moje dziecko...? Uderzyła go w twarz z takim rozmachem, że aż się zatoczył. - Bydlę! Wskoczył na motor i odjechał. Był tak wzburzony, że o mało nie trzasnął o drzewo. Skręcił w prawo. Niebawem wydostał się na szosę. Było to dalej o kilka kilometrów, ale wolał nie obijać się po lesie. Miał ochotę rozwinąć większą szybkość. Musiał się trochę uspokoić. Był wściekły na siebie, że tak idiotycznie poprowadził tę rozmowę. Dał się ponieść pierwszemu impulsowi i nagadał głupstw. Trzeba było tę sprawę przeprowadzić bardziej dyplomatycznie. Po jakiego diabła postawił wszystko na ostrzu noża? Powinien był jakoś załagodzić, odwlec, obiecać małżeństwo. Potem coś by przecież obmyślił. Tak był jednak zaskoczony tą wiadomością, że zupełnie stracił głowę. Dlaczego ta kretynka nie powiedziała mu wcześniej? Byłby ją zmusił do tego, żeby zrobiła skrobankę. Ostatecznie nie ona pierwsza i nie ostatnia. Teraz sprawa diabelnie się skomplikowała. Zrobił sobie z Hanki śmiertelnego wroga, a lada moment zwalą mu się na kark stary Dobranowski i jego synalek, który sto pięćdziesiąt kilogramów zarzuca sobie bez wysiłku na plecy. Ojciec Hanki miał ciągoty staroszlacheckie i jak zacznie rozrabiać na temat hańby, jaka spotkała rodzinę... Niech to wszyscy diabli! Nie mógł to trafić na jakąś inną, rozsądną babkę, tylko akurat musiał się wdać z taką wariatką. „Moje dziecko”, „Twoje dziecko”, „Nasze dziecko”. „Radosne macierzyństwo”. „Miłość do grobowej deski”. Oszaleć można. Nie zauważył nawet, kiedy zajechał do stadniny. Odstawił motor do garażu i poszedł do siebie. Nie reagował na radosne podskakiwanie Reksa. Zapalił papierosa i usiadł w bujanym fotelu, który stał pod oknem. Zamyślił się. Nie bardzo mu się wszystko układało na tutejszym terenie. Za dużo ludzi sobie ponarażał. Może jednak rada Hanki była słuszna? Może należało wyjechać stąd? ROZDZIAŁ II Grzelakowa nalała na talerz zupy i postawiła na stole, żeby trochę wystygła. Lada chwila miał przyjść Wacek, a on nie lubił gorącego jedzenia. Spojrzała na wiszący na ścianie blaszany zegar, przyozdobiony girlandą metalowych liści i kwiatów. Było już dwadzieścia po

dwunastej. - Gdzie ten chłop się podziewa? - mruknęła niezadowolona i wyszła przed dom, żeby kurom dać jeść. „Stało się coś w stajni, czy co?” - myślała zafrasowana. „Może nie daj Boże, jaki wypadek. Nie mówił, że przyjdzie później”. Kury zjadły swoją porcję, a Wacek nie przychodził. Wreszcie przyszedł koło pierwszej. Cisnął czapkę na okno i zaraz siadł do stołu. Oczywiście zaczął grymasić, że zupa zimna. - Jak masz później przyjść, to gadaj - zdenerwowała się Grzelakowa. - Ja ci na czas zupę nalałam, żeby była jak lubisz. A teraz mi nie wydziwiaj, tylko jedz. Gorąc taki, nie szkodzi, że barszcz trochę chłodniejszy. Cóżeś się tak zasiedział? - spytała łagodniejszym tonem, bo była ciekawa, co męża zatrzymało. - Spotkałem Piętruchę. Pogadaliśmy se trocha. - Tego z poczty? - A którego by? - No i o czym żeście tak gadali? - Nie pytaj, bo mnie mało szlag nie trafi - warknął Grzelak i kończył jeść barszcz. - Wacusiu, czegoś taki zły? - Jak mam być dobry, kiedy Matas znowu paczkę otrzymał. - Nie gadaj. - Jak Boga kocham. Mówił mi Pietrucha. Duża paczka. Wartościowa. Baba z początku się zaczerwieniła, ale zaraz zapanowała nad wzruszeniem. - No przecież powinieneś już przywyknąć do tego, że Ignac dostaje paczki, a my nie. - Przywyknąć, przywyknąć - rozsierdził się Grzelak. - Łatwo ci gadać, bo ty tylko trochę barszczu ugotujesz i o nic cię głowa nie boli. Mamy czworo dzieci, a Matas ani jednego. To, komu ciotka powinna pomagać? No gadaj! Komu? Grzelakowa podniosła fartuch do oczu. - Co ja nieszczęśliwa mogę na to poradzić, że mnie ciotka nie lubi. No nie lubi i już. Nigdy mnie nie lubiła. Ignac zawsze u niej był oczkiem w głowie. Dla Ignaca wszystko. - No dawaj, co tam jeszcze masz do jedzenia! Nałożyła pełen talerz kopytek i polała sosem. - Jedz, Wacuś, jedz. Nie denerwuj się, bo ci zaszkodzi. Lekarka w ośrodku mówiła, że cię od tego wątroba boli, bo się przy jedzeniu irytujesz. Chłop jadł w milczeniu, a kiedy skończył, znowu wrócił do przerwanego tematu. - To twoja wina! - wrzasnął niespodziewanie. - Jak moja wina? Czego ty ode mnie chcesz?

- Bo ci wtedy tłumaczyłem, jak komu dobremu, że koło ciotki, co z Ameryki przyjeżdża, trzeba trochę lepiej poskakać. A ty, co? Nawet koguta nie zarżnęłaś na rosół. No to ma cię ciotka lubić? Za co? - Dałbyś raz spokój z tym kogutem - zdenerwowała się z kolei, Grzelakowa. - Po pierwsze nie mogłam go zarżnąć, bo miałam po nim śliczne kurczęta, a oprócz tego taki stary kogut do jedzenia nie jest zdatny, pierońsko twardy. - Ale rosół byłby - upierał się Grzelak. - Czy z rosołem, czy bez rosołu i tak nic z tego. Ciotka mnie nie lubi i koniec. - Na krwawicy twojej matki w Ameryce się dorobiła, a teraz taka cholera. - Pewnie, że mama wszystko jej zostawiła - i dolary i fabrykę. - No właśnie. Powinna jakoś sprawiedliwie, a nie tylko ciągle Matasom i Matasom. Paczki przysyła, dolary na Pekao przysyła. Mało mnie szlag nie trafi. - Mógłbyś się już pogodzić z tym losem - mitygowała męża Grzelakowa. Chłop w rozdrażnieniu stukał widelcem o talerz. - Stara baba. A jak zemrze, to, co? - Pewnie wszystko Ignacowi zapisze. - I fabrykę, i dolary, i samochód? I ni ma na to rady? - Nijakiej rady ni ma. Jaki testament sporządzi, tak i będzie. - Nie ma sprawiedliwości, psiamać - zaklął Grzelak i sięgnął po czapkę. - Idziesz już? Nie ligniesz chwilę? - Nie mam głowy do ligania. Idę do stajni. - Zawrócił z sieni. - Słuchaj no, Magda, a jakby tak do ciotki napisać, że kryminalista, że w więzieniu siedział, że nie godzien tego wszystkiego, bo wstyd rodzinie przynosi. - A idź żeś, ty cholerniku! - obruszyła się baba. - Ja tam takich rzeczy robiła nie będę i tobie nie pozwolę. Chce ciotka im przysyłać, to niech przysyła. Pies z nią tańcował. Nacisnął czapkę na głowę i wyszedł, zamykając z rozmachem drzwi za sobą. Narastająca przez lata cała zawiść nie dawała mu spokoju. Myśl, że ciotka Magdy cały majątek, który w jego wyobraźni urastał do gigantycznych rozmiarów, zapisze Matasowi, doprowadzała go do takiej wściekłości, że gotów był szwagrowi poderżnąć gardło kozikiem, chociaż Ignac nic temu nie był winien, że ciotka go faworyzowała od wczesnego dzieciństwa, a Magdy nie znosiła. W stajni spotkał się z Bednarczykiem. - Godołeś z dyrektorem? - spytał, wchodząc do boksu, gdzie stał rosły, siwy wałach o nerwowym, trochę dzikim spojrzeniu. Bednarczyk wzruszył ramionami. - I co z tego, że gadałem? - Zabiorą ci Sułtana?

- A cóżeś ty myślał? Taki nieuczony cham jak ja nie pasuje za granicą. Pan inżynier to, co innego. Po francusku rozmawia i w ogóle. My to tylko do wyrzucania gnoju dobrzy. - To nie o to się rozchodzi - powiedział Grzelak, oglądając uważnie tylną pęcinę wałacha. - Widział go weterynarz? - Nie wiem. A o co według ciebie się rozchodzi? Grzelak uśmiechnął się. - Stary chłop z ciebie, Józek, a nic nie widzisz, co się koło ciebie dzieje. - Godoj po ludzku, bo nie rozumiem. - To nie widzisz, że nasza dyrektorowa oczy za inżynierem wypatruje. - Opowiadasz Bóg wie, co. - Nic nie opowiadam, Józek. Święta prawda. Dyrektorowej wpadł w oko młodzik. Chciała mu się przypodobać. Pojechała do Warszawy i załatwiła mu Sułtana. Rozumiesz teraz? - Wierzyć mi się nie chce. - No to nie wierz, jakeś taki głupi. Wszyscy przecie o tym gadają. Nie widziałeś to jak się do niego babka gzi, jak gałami przewraca. A te jazdy do lasu? A te spacery? To myślisz, że co? I dzisiaj kazała mi konie osiodłać. Dla siebie Mariolę, a dla inżyniera Sułtana. - Sułtana kazała osiodłać? - A kazała. Pojadą se do lasu na ksiuty. Chociaż inżynier to ta na nią za bardzo nie leci. Do córki gajowego jeździ. - Do, którego gajowego? - No, do starego Dobranowskiego. Bo to ni wisz. - Nie wiem. Nie interesuje mnie, co ludzie plotą. Grzelak pokiwał głową. - Oj, Józek, co z ciebie za człowiek? Na jakim ty świecie żyjesz? Nic nie wisz, co się dzieje kole ciebie. Bednarczyk splunął z rozmachem. - Odczep się ode mnie. Gdzieś mam babskie plotki. - Odwrócił się na pięcie i podszedł do Sułtana. Mimo, że nie miał już na nim jeździć, nie mógł jednak wytrzymać, żeby nie wejść do boksu i nie popieścić się ze swym wychowankiem. Koń wyciągnął szyję i chrapnął z wyraźną ulgą, zupełnie tak, jakby zaniepokoiła go długa nieobecność przyjaciela. Podszedł i ruchem pełnym wzruszającego oddania wsunął pysk pod pachę masztalerza. Bednarczyk poklepał go po szyi i pieszczotliwie przesunął dłonią po kłębie. Żegnał się z Sułtanem. Parę minut po trzeciej przyszła Nina z Maćkiem. Udała, że nie zauważa niechętnego ukłonu Bednarczyka. - Osiodłajcie nam konie - powiedziała. - Grzelak osiodła - mruknął masztalerz i poszedł w głąb stajni.

Maciek poczerwieniał z wściekłości. - Nauczę tego starego durnia. Nina energicznie przytrzymała go za rękę. - Niech pan da spokój, panie Maćku. Bardzo proszę. Nie psujmy sobie przyjemności. Spojrzał na nią chmurnie, ale nie ruszył się z miejsca. - Jak pani dyrektorowa sobie życzy. - Właśnie tak sobie życzę - powiedziała z uśmiechem - Grzelak osiodła. Po upływie kilku minut wyjechali ze stajni. Sułtan zdradzał wyraźne oznaki zdenerwowania, ale szedł posłusznie. Rzucał tylko gniewnie łbem, jakby nie był zadowolony z nowego jeźdźca. - Da pan sobie z nim radę na tych zawodach? - spytała Nina. - No, chyba. Nie na takich koniach jeździłem. - Żeby panu w ostatniej chwili jakiegoś figla nie spłatał. - Może pani być zupełnie spokojna. Znam się na tej robocie. Sama pani chyba widziała. - No tak, oczywiście, ale co innego na ujeżdżalni, a co innego na takim zagranicznym torze. Do tego wszystkiego dochodzi trema. - Ja nie miewam tremy. - W żadnej sytuacji? - Absolutnie w żadnej. - To pan jest szczęśliwym człowiekiem, bo ja miewam. Mam tremę nawet w tej chwili. - W tej chwili? - zdumiał się szczerze Maciek. - A to, dlaczego? - Nie wiem. Może, dlatego, że pan dzisiaj tak na mnie dziwnie patrzy. Mam tremę przed tym spacerem we dwoje. - Może pani dyrektorowa woli wrócić? - zaproponował. - Ach nie, nie, jedźmy już. Mam nadzieję, że pan umie panować nad sobą. Maciek nie odpowiedział. Był wściekły, że się dał wrobić w tę przejażdżkę, ale Nina tak go zręcznie podeszła, że nie mógł odmówić. Nawet Kuczewski poparł projekt konnego spaceru. Nie było sposobu się wykręcić. „Babka najwyraźniej ma zamiar zabrać się do mnie na cały regulator” myślał niespokojnie. Ani mu w głowie było „dziwnie” na nią patrzeć. Wiedział, że go zaczyna motać i że jest na coś zdecydowana. Bezwiednie nacisnął ostrogami konia, który kwiknął i stanął dęba. - Co pan wyprawia, panie Maćku? - Wystany, to chce mu się pobrykać. - Poklepał Sułtana uspokajająco po szyi i wrócił do swych niespokojnych myśli. Czuł, że czeka go ciężka próba. Nie mógł dopuścić do tego,

żeby między nimi coś zaszło, a jednocześnie bał się, że może się wytworzyć sytuacja, w której wszystkie racjonalne postanowienia wezmą w łeb. Nina podobała mu się i to było najgorsze. Jeżeli nawet dzisiaj wyjdzie z tego spaceru obronną ręką, to nie może liczyć na to, żeby ona zrezygnowała ze swych planów. Psiakrew, chyba będzie musiał rzeczywiście spłynąć z terenu. Zaczynało się to wszystko nazbyt gmatwać. - Może zakłusujemy - zaproponowała Nina. Konie ruszyły ostro. - Niech ją pani trzyma - upomniał Maciek. Ale Nina nie miała zamiaru go słuchać. Kilkaset metrów przejechała wyciągniętym kłusem, a następnie skręciła w leśną drogę i ruszyła galopem. W pewnej chwili pochyliła się nad końskim karkiem i, udając przestrach, krzyknęła: - Ponosi mnie! Panie Maćku, ponosi mnie! Maciek wiedział doskonale, że to nieprawda. Mariola była klaczą spokojną, dobrze ujeżdżoną, miękką w pysku. - Niech jej pani nie ściska piętami - odkrzyknął. - Proszę mnie ratować! - wołała Nina. - Nie mogę sobie z nią dać rady! - Zachwiała się w siodle, jakby miała spaść. Przestraszył się. „Komedia, komedia” pomyślał, „ale babka gotowa mi tu gdzie wyrżnąć głową o drzewo i dopiero wtedy będę miał klops”. Pocisnął Sułtana i zrównał się z „panią dyrektorową”. Wyciągnął rękę i bez trudu zatrzymał klacz. - Co pani wyprawia? - powiedział gniewnie. Nie zwróciła uwagi ani na jego słowa, ani na ton, którym zostały wypowiedziane. - Ależ się przestraszyłam. Dziękuję panu, panie Maćku. Pan jest bardzo rycerski. Scena zupełnie jak z tego filmu. Nie pamiętam tytułu. Grał chyba Jean Marais. Przypomina pan sobie? - Zsunęła się z siodła i stanęła, opierając się o pień młodej sosny. - Muszę trochę odpocząć - szepnęła. - Niech pan przywiąże konie do drzewa. Na chwilę. Bardzo proszę. Nie mogę złapać tchu. Maciek nie miał najmniejszej wątpliwości, do czego zmierza cała ta zainscenizowana naprędce scena. Był wściekły, że się daje tak ordynarnie nabierać. Niechętnie uwiązał konie i popuścił popręgi. Wrócił do Niny. Leżała pod tą samą sosną, pod którą stała przed chwilą i przyglądała mu się z lekka zmrużonymi oczami. - Niech pan tu usiądzie, obok mnie. Usiadł. Zerwał źdźbło trawy i zaczął je obgryzać. Nie patrzył na nią. - O czym pan myśli? - O niczym. - A na co miałby pan teraz ochotę? - Na szklankę zsiadłego mleka. - Tylko?

- Pić mi się chce. Zjadłem dzisiaj w gospodzie cholernie pieprzny gulasz i może, dlatego. Dotknęła jego dłoni. - Panie Maćku - powiedziała, nadając swemu głosowi nastrojowe brzmienie. - Panie Maćku, czy... czy pan udaje, czy też pan naprawdę nic nie rozumie? Spojrzał na nią obojętnie. - Co ma rozumieć? - No to, że jestem w panu zakochana. - Przyciągnęła go ku sobie. - Obejmij mnie. Obejmij! Pocałuj! - Jak pani dyrektorowa sobie życzy. - Słowa te zabrzmiały tak drwiąco, że odskoczyła od niego jak smagnięta batem. Była bardzo blada. Oddychała z wysiłkiem. - Bydle - powiedziała zdyszana. Maciek parsknął śmiechem. Przyszło mu na myśl, że pewna nomenklatura związana z jego osobą powtarza się w ustach kobiet. Nie mógł opanować wesołości. Zerwała się i pobiegła do koni. Sułtan stał bliżej. Skoczyła na siodło i ruszyła galopem w kierunku stadniny. - Popręg - krzyknął za nią. - Popręg! Nie słyszała, czy nie zwracała uwagi na jego wołanie. Nie zatrzymała się, żeby podciągnąć popręgi. W tej chwili siodło przekręciło się na bok i Nina z rozmachem runęła z konia, uderzając o drzewo. Maciek błyskawicznie przepoprężył Mariolę i pognał za Sułtanem. Bał się o konia, którego miał dosiąść na międzynarodowych konkursach. W tym momencie „pani dyrektorowa” była mniej ważna. Sułtan nie uciekał. Przegalopował paręset metrów, a następnie zatrzymał się i spokojnie zaczął skubać soczystą trawę. Na widok nadbiegającej klaczy, podniósł łeb i zarżał cicho. Bez oporu pozwolił się schwytać i osiodłać. Wtedy Maciek zawrócił do Niny. Leżała nieruchoma z zamkniętymi oczami. Nie wyglądała jednak na zemdloną. Świadczyły o tym nazbyt żywe rumieńce. Nie pochylił się nad nią. Bał się podstępu. - Jak się pani dyrektorowa czuje? - spytał rzeczowo. Natychmiast zerwała się i bez słowa pobiegła do Marioli. Z pewnym trudem wywindowała się na siodło. Zauważył, że trochę utyka na lewą nogę. Ruszyła natychmiast pełnym galopem i na spienionej klaczy wpadła do stajni. Zdziwiony Grzelak odebrał od niej konia. - Co się stało, pani dyrektorowo? Gdzie pan inżynier? - Nie odpowiedziała. Nie miała siły wdawać się w rozmowy z masztalerzami. Poszła do domu. Po jakimś czasie nadjechał wolno Maciek. Był chmurny i zamyślony. I on także z nikim nie rozmawiał. Zresztą ani Grzelak, ani Bednarczyk o nic go nie pytali. Kiedy wyszedł ze stajni, Grzelak zwrócił się do kolegi. - Widziałeś?

Bednarczyk wzruszył ramionami. - No to, co? - Musiało coś się w lesie stać. Dyrektorowa kuleje. Inżynier ma taką minę, jakby ojca i matkę zamordował. Coś tam narozrabiali. Dyrektorowa taka wesolutka przyszła na tę jazdę, a teraz... Chyba się inżynier nie popisał. Aż mi się nie chce wierzyć, bo to przecie kawał chłopa. - Ty, Wacek, to byś tylko plotkował, jak stara baba - skrzywił się Bednarczyk. - Nie gadaj tyle, ino kobyłę oprowadź po podwórzu, bo cała w pianie. Kto to widział, żeby do samej stajni galopować. Państwo się kłócą, a konie na tym cierpią. Grzelak najwidoczniej uznał argumentację za przekonywującą, bo okrył Mariolę derką i wyprowadził przed stajnię. Kiedy tak oprowadzał klacz, spotkał Maryśkę, córkę kowala. Dziewczyna była przystojna, bystra i lubiła się stroić. - Dobry wieczór, Wacuś - powiedziała, strzelając zalotnie oczami. Miała takie usposobienie, że bałamuciła każdego napotkanego chłopa. - Dobry wieczór, Marysiu. Co u ciebie słychać? - A nic takiego. To, co zawsze. Widziałam wczoraj na mszy szwagierkę waszej kobity. - Matasową? - A niby. Żebyście wiedzieli, jaką suknię miała na sobie. Nylonową. Wszyscy ludzie się za nią oglądali. Mówią, że dostała z Ameryki od ciotki. Takiej to dobrze, co? Taka elegancka kobita z niej się zrobiła, że Heńkowi mało oczy z głowy nie wylizą. - Temu z gajówki? - Chyba wiesz. Póki Matas siedział w kryminale, to im było dobrze, ale teraz... - Zaśmiała się i pobiegła. - Suknie z Ameryki, dolary - mruczał ze złością Grzelak, oprowadzając klacz. - To cholery... to cholery... Kiedy wieczorem wrócił do domu, znów podjął rozmowę na temat koguta, którego Magda pożałowała dla ciotki, że nie był wcale taki twardy, że jednak rosół i tak w koło. Wreszcie baba się wściekła. - A dajże mi ty święty spokój z tym kogutem! - wrzasnęła. - Bo jak nie, to ci, czym łeb rozwalę. Słuchać już tego nie mogę. - Chciała trzymanym w ręku garnkiem trzasnąć o podłogę, ale garnek był gliniany, więc sięgnęła po blaszany, stojący na kuchni z resztką zupy i tym wyrżnęła z całej siły, aż barszcz obryzgał jej fartuch. ROZDZIAŁ III