ROZDZIAŁ I
- Więc we wtorek...?
- Tak. Niech pan do mnie zadzwoni we wtorek.
- Czy pan mecenas nie mógłby się zdecydować zaraz...
teraz? Ja mam pieniądze. Ja mogę...ja mogę dobrze zapłacić.
Sięgnął do kieszeni. Natorski powstrzymał go ruchem ręki.
- Nie, nie. Tu nie chodzi o pieniądze. O honorarium
pomówimy później. Muszę się nad tym zastanowić. Nie
przyjmuję spraw, co do których nie mam pewności, że je
wygram, bo przecież... - urwał. Dałby bardzo wiele, żeby
cofnąć te chełpliwe słowa. - Jeżeli facet był dzisiaj w sądzie,
to... - poczuł, jak gorąca fala krwi uderza mu do głowy.
Wydało mu się, że w tych małych, świńskich oczkach dojrzał
drwinę.
- No dobrze. Zadzwonię do pana we wtorek. Do widzenia,
panie mecenasie.
Uścisnęli sobie dłonie. Natorski spojrzał w zamyśleniu na
drzwi, za którymi zniknął jego klient. Poczuł się nagle bardzo
zmęczony.
Rozprostował ramiona, ziewnął i otworzył okno. W pokoju
było szaro od dymu.
- Czy mogę już iść, panie mecenasie? Drgnął i odwrócił się.
- Nie, to znaczy... tak. Oczywiście. Może pani iść do domu.
Przepraszam, ale jestem trochę roztargniony.
Spojrzała na niego ze współczuciem.
- Niechże się pan tak nie przejmuje, panie mecenasie.
Przecież nie można zawsze wygrywać. Czasem trzeba
przegrać. Doprawdy niezmiernie mi przykro, ale... no cóż...
stało się...
Natorski zapalił papierosa. Całą siłą woli panował nad
sobą, aby nie wybuchnąć.
- Więc pani się wydaje, że tutaj w grę wchodzi tylko i
wyłącznie moja ambicja zawodowa? Czyż pani nie może tego
zrozumieć, że ten człowiek oddał w me ręce swój los, a
teraz... a teraz go powieszą. Dostał wyrok śmierci! Słyszy
pani?! Dostał wyrok śmierci.
Ostatnie słowa wyrzucił z siebie, prawie krzycząc.
Zmieszała się. Nie chciała zrobić mu przykrości. Nigdy nie
widziała go w stanie takiego podniecenia nerwowego.
- Przepraszam - szepnęła. - Nie powinnam była poruszać
tego tematu. Ale przecież... - zawahała się - ale przecież nie
możemy mieć pewności, że on jest niewinny.
- Ja jestem pewien - powiedział twardo Natorski. - Niestety
jestem całkowicie pewien jego niewinności. I to jest
najgorsze - dodał ciszej.
Stała niezdecydowana, onieśmielona. Nie wiedziała co
powiedzieć. Była zła na siebie, że w ogóle zaczęła całą tę
rozmowę.
- Bardzo mi przykro. Nie chciałam pana urazić. Zapalił
papierosa.
- Więc w poniedziałek przyjdzie pani jak zwykle -
powiedział już spokojnym, urzędowym głosem.
- Tak. O czwartej. Do widzenia, panie mecenasie.
- Do widzenia, panno Ewo.
Bardzo lubił te dziewczynę. Dobrze pracowała, miała duże
poczucie obowiązku. Czasami tylko nie mogła zrozumieć
pewnych rzeczy. Była także bardzo młoda, nieprzyzwoicie
młoda.
Wyszła. Pozostał po niej leciutki zapach lawendowej wody.
Znowu odwrócił się do okna. Odetchnął głęboko, patrząc na
mury Starego Miasta oświetlone łagodnym blaskiem
zachodzącego słońca. Dwa zakochane gołębie usiadły na
gzymsie sąsiedniej kamienicy. Od strony rynku dochodziły
pokrzykiwania bawiących się chłopców.
Zadzwonił telefon. Nietrudno było się domyśleć, że to
Elżbieta. Mówiła szybko, nerwowo:
- Co się z tobą właściwie dzieje? Co to znaczy? Umówiliśmy
się przecież na szóstą. Od trzech kwadransów czekamy na
ciebie w Bristolu. Wanda obraziła się i poszła. Dzidka
oświadczyła, że zachowujesz się jak skończony cham. Ja
także nie mam zamiaru dłużej czekać. Co ty wyprawiasz?
Przecież to sobota. Wszyscy wcześniej kończą pracę i...
- Dajże mi wreszcie dojść do słowa - zniecierpliwił się
Natorski. - Bardzo cię przepraszam, ale miałem klienta,
którego nie mogłem wyrzucić za drzwi. Już właśnie jestem
wolny i zaraz do was przyjeżdżam. Za parę minut będę.
Odłożył słuchawkę i wsunął akta do szuflady biurka. Był zły
na siebie. Prawdę mówiąc, zupełnie zapomniał o tym
dzisiejszym spotkaniu z Elżbietą.
Zamknął okno, poszedł do łazienki, umył się i przyczesał
siwiejącą już na skroniach czuprynę. Wtedy zadźwięczał
dzwonek u drzwi wejściowych.
Natorski spojrzał zdziwiony. O tej porze? Kto to mógł być?
Nie spodziewał się absolutnie nikogo. Chyba jakaś pomyłka.
Wybiegł do przedpokoju i przekręcił zatrzask.
W progu stał starszy elegancki mężczyzna. Świetnie
skrojony płaszcz z zagranicznej gabardyny, miękki, filcowy
kapelusz, kremowe rękawiczki i bambusowa laseczka z
ozdobną gałką. Brązowe półbuty błyszczały jak lustro. Duże
ciemne oczy patrzały badawczo zza okularów w złotej
oprawie. Podłużna, pokryta nienaturalną bladością twarz
zakończona była małą szpakowatą bródką. Człowiek ten robił
wrażenie jakiegoś naukowca czy też lekarza starej daty.
Natorski był zaskoczony tą niespodziewaną wizytą. Cofnął
się i wpuścił gościa do przedpokoju.
- Czym mogę panu służyć? - spytał.
Tamten dyszał ciężko. Najwidoczniej pędem wbiegł na
drugie piętro.
- Muszę z panem natychmiast pomówić w bardzo ważnej
sprawie. Czy sam pan jest w mieszkaniu?
- Przepraszam, ale to chyba jakaś pomyłka - powiedział
Natorski. - Nie przypominam sobie...
Właściciel szpakowatej bródki spojrzał na niego niepewnie.
W dużych, czarnych oczach malowało się przerażenie.
- Chyba mam przyjemność z panem Natorskim? - spytał, a
w głosie jego zabrzmiała błagalna prośba o potwierdzenie
tego pytania.
- Tak, ale...
- Gdzie możemy spokojnie porozmawiać?
Przeszli do gabinetu. Natorski wskazał krzesło stojące
przed biurkiem.
- Proszę, niech pan siada. Czym mogę panu służyć? Patrzył
wyczekująco na dziwnego klienta, który ciągle jeszcze z
trudem chwytał powietrze. Wyjął dużą, kolorową chustkę i
wytarł nią bladą, spoconą twarz.
- Za prędko biegłem po tych przeklętych schodach - położył
dłoń na piersi. - Serce, moje biedne serce odmawia mi coraz
częściej posłuszeństwa.
- W czym mogę być panu pomocnym? - spytał znowu
Natorski, spoglądając niecierpliwie na zegarek.
- Mój serdeczny przyjaciel znajduje się w
niebezpieczeństwie, w bardzo poważnym niebezpieczeństwie,
dlatego właśnie... dlatego właśnie pozwoliłem sobie pana
niepokoić, panie mecenasie. Bo... bo wszystkiemu są winne
te pańskie przeklęte okulary.
- Moje okulary? - zdumiał się Natorski.
- Tak, tak. Pańskie okulary, pańskie okulary są przyczyną
moich kłopotów.
- Ależ ja nie noszę okularów.
Twarz człowieka z brodą pobladła jeszcze bardziej, jeżeli to
w ogóle było możliwe. Głos miał zdyszany, błagalny:
- Niech pan nie kłamie. Przecież ja wiem, że pan nosi
okulary. Pan ma astygmatyzm.
Natorski poruszył się niecierpliwie.
- Ależ zaręczam panu... - urwał, widząc, że jego klient
chwyta się za serce i oddycha z trudnością. - Źle się pan
czuje? - spytał niespokojnie. - Może dać panu szklankę
wody?
- Och, bardzo proszę, jeśli pan taki łaskaw... Natorski wstał
i poszedł do kuchni. Popłukał szklankę, znalazł w szafie
rozkrojoną cytrynę, wcisnął kilka kropli i nalał wody.
Następnie wrócił do swego gabinetu. Stłumił okrzyk
przerażenia. Szklanka z brzękiem wypadła mu z ręki.
Oparte o biurko zwisało bezwładnie ciało człowieka z
bródką. W wątłych plecach tkwił wbity po rękojeść nóż.
Przez chwilę stał jak sparaliżowany. Nie trzeba było być
fachowcem, żeby zdać sobie sprawę z tego, iż wszelki ratunek
jest tu zbędny. Nóż przebił serce. Sądząc po rękojeści, musiał
być długi. Ale kto? Kto to zrobił?
Natorski bezradnie rozejrzał się dokoła. Przecież byli sami
w mieszkaniu. Wybiegł i sprawdził drzwi wejściowe.
Zamknięte. Zajrzał do drugiego pokoju, do kuchni i do
łazienki. Nie znalazł nikogo. Czuł zamęt w głowie. Poruszał
się jak automat. Grube krople potu wystąpiły mu na czoło.
Trzeba natychmiast zawiadomić policję. Podniósł
słuchawkę, nie posłyszał jednak sygnału. Niecierpliwie
uderzył o widełki. Aparat milczał. Dlaczego nie działa ten
przeklęty telefon? Co robić? Trzeba biec gdzieś do automatu.
Każda chwila jest droga. Co to się właściwie stało? Na miłość
boską, co to się stało? Kto zabił człowieka? W jaki sposób?
Nagle pojawiła się refleksja. Zawiadomi milicję i co? Co
będzie dalej? Przyjdą i zastaną jego z trupem. Któż mu
uwierzy, że to nie on zabił? Jak zdoła im to wytłumaczyć?
Przecież sam nie ma pojęcia, jak to się stało. Nie ulega
wątpliwości, że jego i tylko jego będą podejrzewać o tę
zbrodnię. Znany adwokat morduje swego klienta, Krwawa
zbrodnia w kancelarii adwokackiej. Piękne tytuły dla
„Expressu” czy „Kuriera”. A później sąd. Sprawa wprawdzie
poszlakowa, ale wszystkie, absolutnie wszystkie okoliczności
przemawiają przeciwko niemu. Właściwie nic nie potrafi
powiedzieć na swoją obronę poza gołosłownym
oświadczeniem, że to nie on zabił.
Przeciągnął dłonią po wilgotnym czole. Nie mógł oderwać
oczu od nieruchomego kształtu ludzkiego, który swym
bezwładem przypominał śmieszną gałganianą lalkę. Głowa
oparta o biurko, ręce jakimś bezradnym ruchem zwisały
wzdłuż tułowia. Miało się wrażenie, że są wypchane
trocinami. Krew prawie nie płynęła z zadanej rany. Zaledwie
parę kropel zakrzepło na gabardynowym płaszczu rdzawymi
plamami. Ostry nóż wszedł szczelnie w ciało.
A może wsadzić go do jakiegoś worka, znieść na dół do
samochodu i wywieźć gdzieś za miasto? Co za nonsens!
Wtedy już nieodwołalnie podpisałby wyrok na siebie. Mógłby
go przecież ktoś zobaczyć. Mógłby go zatrzymać patrol
milicyjny. Nie, nie, to nie miało żadnego sensu. Przecież jest
niewinny. Po cóż pogarszać jeszcze sytuację? Nawet gdyby
mu się udało wywieźć niepostrzeżenie trupa za miasto i
zostawić gdzieś w lesie, to przecież nie ulega wątpliwości, że
zniknięcie tego człowieka nie minie bez echa. Zaczną go
szukać. Znajdą zwłoki. Nigdy nie wiadomo, jakimi drogami
śledztwo może doprowadzić do jego osoby. Wtedy już nie
byłoby dla niego żadnego ratunku. Nie, nie, trzeba
natychmiast zawiadomić milicję. Znowu podniósł słuchawkę
i tym razem jednak nie było sygnału.
Przeskakując po trzy stopnie, zbiegł po schodach. Żeby już
prędzej przyjechali, żeby skończyła się ta makabryczna
sytuacja.
Na rynku w oszklonej budce siedział milicjant i patrzył na
spacerujące obok gołębie. Bez najmniejszego wzruszenia
spojrzał swymi jasnymi, niebieskimi oczami na
zdenerwowanego Natorskiego.
- Że co? Morderstwo? Spokojnie, obywatelu, spokojnie,
tylko bez nerwów. Kogo właściwie zamordowano? Gdzie?
- Tutaj niedaleko. W moim mieszkaniu.
- Dobra jest. Zaraz sprawdzimy.
Poprawił na sobie pas, obciągnął bluzę i wyszedł z budki.
Posiadał usposobienie flegmatyczne i niełatwo było go czymś
zadziwić czy wyprowadzić z równowagi.
Natorski zaprowadził przedstawiciela władzy do swego
mieszkania i nieco teatralnym ruchem wskazał trupa.
- Proszę, niech pan spojrzy.
Milicjant przyjrzał się uważnie, chwilę milczał, jakby
zastanawiał się nad tym, co mu wypada w takiej sytuacji
przedsięwziąć, wreszcie odchrząknął urzędowo i powiedział:
- No cóż... faktycznie nieboszczyk. To wyście, obywatelu,
tak zadziabali tego z bródką?
- Ale skądże znowu. Nie dotknąłem go nawet
- Hm. No to w takim razie któż go dźgnął?
- Nie mam pojęcia. Nikogo nie widziałem. W mieszkaniu
byliśmy tylko my dwaj. Nie potrafię sobie tego wytłumaczyć.
Milicjant podrapał się za uchem.
- Cudów nie ma, proszę obywatela. O ile facet leży nieżywy
z nożem w plecach, to znaczy, że ktoś go dźgnął. Innego
wytłumaczenia być nie może. No cóż... trzeba zawiadomić
komendę. Macie klucze od tego mieszkania?
- Mam.
- No to dobra. Dajcie mi kluczyki. Lokal się zabezpieczy, a
wy pozwolicie ze mną.
Zeszli na dół. Milicjant ze swej budki połączył się z
komendą.
- Tylko nie próbujcie uciekać, bo daleko nie uciekniecie -
znacząco uderzył się po kaburze, w której tkwił pistolet.
- Nie mam zamiaru uciekać - mruknął Natorski.
Nie czekali długo. Niebawem rozległ się ryk syreny
milicyjnej i dwie granatowe warszawy zajechały na Rynek
Starego Miasta. Z jednej z nich wyskoczył krępy blondyn w
szarym garniturze.
- Co się tu u was dzieje? Gdzie zwłoki?
- Na Krzywym Kole, obywatelu poruczniku - zameldował
służbiście milicjant. - A ten obywatel, którego zatrzymałem,
to prawdopodobnie morderca.
- Kłamstwo! - krzyknął Natorski. - Przede wszystkim nikt
mnie nie zatrzymywał, tylko ja sam zawiadomiłem milicję, a
po drugie nie mam z tą sprawą nic wspólnego. Jeżeli pan
sobie życzy, mogę natychmiast wyjaśnić całą sytuację.
Blondyn powstrzymał go ruchem ręki.
- Nie teraz. Później. Idziemy, sierżancie.
Wsiedli do wozu i podjechali przed dom, w którym
mieszkał Natorski.
I zaczęło się normalne urzędowanie. Fotograf raz po raz
błyskał lampą, zdejmowano odciski palców, przeszukiwano
mieszkanie. Wszyscy czekali na lekarza. Blondyn w szarym
garniturze zadawał krótkie, szybkie pytania.
- Pan jest właścicielem tego mieszkania? - Tak.
- Pański zawód?
- Adwokat.
Wskazał na trupa, którego dotychczas nikt nie ruszył.
- Kim był ten człowiek?
- Nie wiem. Nie znałem go.
- To dlaczego go pan zamordował?
- Ależ na miłość boską, ja go nie zamordowałem! - krzyknął
Natorski. - Tłumaczę wam przecież, że nie mam nic
wspólnego z tą sprawą.
- Więc kto go zamordował?
- Nie wiem. Wyszedłem do kuchni po wodę, a kiedy
wróciłem...
- Kto, oprócz was, był w mieszkaniu?
- Nie było nikogo. Blondyn gwizdnął przez zęby.
- Nie było nikogo. A więc usiłuje pan we mnie wmówić, że
ten człowiek sam sobie wbił nóż w plecy. Słyszał pan o takim
samobójstwie, boja nie?
- Ależ ja wcale nie twierdzę, że to było samobójstwo.
- No więc co? Cud? Zemsta z zaświatów? Nie bądźmy
dziećmi, panie mecenasie.
- Ależ zapewniam pana, że...
- No dobra, dobra. Zobaczymy.
Nareszcie przyjechał lekarz. Na jego widok Natorski
krzyknął radośnie.
- Andrzej!
Ziemba serdecznie uścisnął przyjaciela.
- Jak się masz, Eustachy? Kopę lat. Nie widziałem cię od
wieków. Co się z tobą dzieje? Nietęgo wyglądasz. Nie
wiedziałem, że pracujesz teraz w milicji.
- Wcale nie pracuję w milicji.
- Więc co ty tu robisz?
- To moje mieszkanie.
- W twoim mieszkaniu...? Jakżeż to się stało? Kto to zrobił?
- Ba, żebym to ja wiedział. Na razie wszyscy przypuszczają,
że ja zamordowałem tego człowieka.
Ziemba potarł źle ogolony podbródek, na którym wyraźnie
już rysował się ciemny cień zarostu.
- Do licha - powiedział w zamyśleniu. - Do licha. No,
poczekaj, muszę zabrać się do roboty. Potem pogadamy.
Przez dłuższą chwilę pracował w zupełnym milczeniu.
Badał trupa bardzo uważnie, zapisywał coś w notesie.
Wreszcie wyprostował się i spytał:
- Czy ktoś przed moim przybyciem ruszał zwłoki?
- Nie, nikt - zapewnił go blondyn. Ziemba zwrócił się do
Natorskiego.
- Najlepiej chyba będzie, jeżeli zadzwonię do Downara. To
dobry fachowiec. Cała ta sprawa wydaje mi się trochę
dziwna. Trzeba zrobić sekcję - wyciągnął rękę w kierunku
telefonu.
- Nieczynny - powiedział Natorski. Ziemba podniósł
słuchawkę.
- Dlaczego mówisz, że nieczynny?
- Bo nie było sygnału. Kiedy chciałem dzwonić po milicję,
nie było sygnału.
- Ale teraz jest sygnał.
Ziemba nakręcił numer i przez chwilę czekał.
- Halo. Kapitan Downar? Tu mówi Ziemba... Słuchajcie,
kapitanie, na Starym Mieście, na Krzywym Kole dokonano
morderstwa... Właśnie jestem na miejscu wypadku.
Zamordowano człowieka w mieszkaniu mego przyjaciela,
adwokata Natorskiego... Słyszeliście zapewne o nim... No tak,
tak, ten sam. To morderstwo na Krzywym Kole powinno was
zainteresować... Przyjedziecie? Doskonale. Bardzo wam
dziękuję. Czekamy.
Ziemba odłożył słuchawkę i spojrzał na blondyna.
- Za chwilę będzie tu kapitan Downar z Komendy Głównej,
wydaje mi się, że jego pomoc przyda się wam.
- No cóż, pewnie, co dwie głowy, to niejedna. Chociaż ta
sprawa nie jest dla mnie tak bardzo tajemnicza. Sądzę, że
sam też dałbym sobie radę.
Był wyraźnie urażony, iż wobec podwładnych
deprecjonowano jego kwalifikacje fachowe.
Ziemba wyjął papierośnicę i powiedział pojednawczo:
- Nie mam co do tego wątpliwości. Wiem przecież, że
umiecie zabrać się do rzeczy. Wydaje mi się jednak, że ten
przypadek jest o wiele bardziej skomplikowany, aniżeli
sądzicie. Tutaj potrzebne jest konsylium śledcze, tak jak
czasem wzywa się konsylium lekarskie do ciężko chorego.
Nie upłynęło pół godziny, gdy drzwi się otworzyły i do
pokoju wszedł Downar. Był jak zwykle gładko ogolony i
pachniał dobrą wodą kolońską. Jasnobrązowa, dwurzędowa
marynarka leżała na nim znakomicie. Zdjął kapelusz i
przywitał się z obecnymi. Przyjacielsko poklepał porucznika
po plecach.
- No i cóż tam, towarzyszu Konecki? Macie, jak widzę,
kłopoty.
- Ano, jak to zwykle. W zeszłym tygodniu mieliśmy tu
włamanie, a teraz znowu to morderstwo. Dla mnie sprawa
jest dosyć prosta. W mieszkaniu był obecny obywatel
Natorski oraz zamordowany. Ponieważ trzeciej osoby nie
było, więc, logicznie rozumując, obywatel Natorski dopuścił
się tej zbrodni.
- To nieprawda! - krzyknął Natorski. - Ja przecież... Ziemba
powstrzymał go ruchem ręki.
- Spokojnie, spokojnie. Nie denerwuj się.
- Chwileczkę - powiedział Downar, przejmując inicjatywę w
swoje ręce. - Chciałbym przede wszystkim posłyszeć, jak to
było od początku. Na razie niech pan nie przerywa, panie
mecenasie. Później sobie spokojnie porozmawiamy. Kto
pierwszy przyszedł na miejsce wypadku.
- Sierżant Kociuba - poinformował porucznik. - Jak to było
Kociuba? - spytał Downar.
- Ano tak, towarzyszu kapitanie. Ten tu obecny obywatel
przybiegł do mnie na Rynek, mówiąc, że w jego mieszkaniu
zamordowano człowieka. No więc, ma się rozumieć,
poszedłem z nim i zobaczyłem, że faktycznie ktoś dźgnął
nożem tego obywatela z bródką. No to ja, ma się rozumieć,
zaalarmowałem dzielnicę, no i przyjechali, i zrobili co do
nich należało.
- Fotografie zrobione?
- Zrobione.
- Odciski palców?
- Zdjęte.
- Znaleziono coś specjalnego w mieszkaniu?
- Nie.
- Na którą mniej więcej godzinę określa pan zgon tego
człowieka, panie doktorze?
- Mniej więcej musiało to nastąpić około siódmej - odparł
Ziemba. - Trzeba dokonać sekcji zwłok.
- Oczywiście. Niech się pan tym natychmiast zajmie.
- Można już zabrać zwłoki? Downar spojrzał na trupa.
- Tak. Można go zabrać. To dziwne, ale nie mogę się pozbyć
wrażenia, że gdzieś już widziałem tę twarz. Czy znaleźliście
przy nim jakieś dokumenty.
Porucznik wskazał biurko.
- Tak. Tam leży jego paszport. To zagraniczny gość.
Downar gwizdnął.
- Zagraniczny gość? Pokażcie no ten paszport. Omar Ribas
Nogueira. Do licha, cóż to za cholerne nazwisko. Paszport
brazylijski. Po jakiemu pan z nim rozmawiał, panie
mecenasie?
- Po polsku.
- Mówił po polsku?
- Znakomicie. Bez najmniejszego akcentu cudzoziemskiego.
Przez myśl mi nie przeszło, że to nie jest Polak.
Downar przeszedł się po pokoju. Spojrzał na okno.
- Czy okno przez cały czas było zamknięte?
- Jak przyjechaliśmy było zamknięte - powiedział porucznik
Konecki.
- A wy, sierżancie, zastaliście okno zamknięte? - Tak jest,
towarzyszu kapitanie. Nawet zwróciłem na to uwagę, bo
straszny zaduch był w pokoju. Pełno dymu. Ale oczywiście
okna nie ruszałem. Znam regulamin.
- Dobrze żeście zrobili. A pan, panie mecenasie, nie
przypomina sobie, czy okno było otwarte podczas wizyty tego
pańskiego klienta?
Natorski pomyślał chwilę.
- Pamiętam dokładnie, że na parę minut przedtem
otwierałem okno, żeby trochę przewietrzyć. Musiałem jednak
je następnie zamknąć.
- Hm. Więc przez cały czas rozmowy z tym człowiekiem
okno było zamknięte?
- Sądzę, że tak. Przecież po tym, co się stało, nie myślałem o
zamykaniu okna.
Downar był coraz bardziej zamyślony.
- Panie mecenasie, niech mi pan jeszcze łaskawie powie,
czy... czy wizyty tego cudzoziemca nie kojarzy pan sobie w
jakiś sposób ze sprawą Warysa, w której pan dzisiaj
występował w sądzie?
- Absolutnie nie. Był pan dzisiaj w sądzie, kapitanie?
Downar uśmiechnął się.
- Przypadkiem. Zapomniał pan, zdaje się o tym, że to
właśnie ja prowadziłem śledztwo w sprawie Warysa.
- Ach tak, prawda.
Downar odwrócił się nagle od Natorskiego i spojrzał na
porucznika.
- Chciałbym obejrzeć narzędzie zbrodni - powiedział.
Blondyn podał mu nóż. Był to rodzaj sztyletu o długim,
ciężkim ostrzu. Metalowa ozdobna rękojeść błyszczała, jakby
była zrobiona ze srebra.
- Oryginalna broń - mruknął Downar.
Dokładnie obejrzał nóż i położył go na biurku. Następnie
zaś zwrócił się do obecnych:
- Może przejdziecie, panowie, do sąsiedniego pokoju.
Chciałbym chwilę porozmawiać z panem mecenasem
Natorskim.
- To ja już nie jestem potrzebny - powiedział Ziemba.
- Nie. Na razie dziękuję. Niech pan będzie uprzejmy zająć
się sekcją.
Ziemba zamknął swą walizeczkę i poklepał Natorskiego po
plecach.
- Trzymaj się, stary. Zadzwoń potem do mnie. Zabrano
zwłoki. Natorski i Downar zostali sami. Przez chwilę
panowało milczenie. Downar wolno zapalił papierosa.
Natorski bezmyślnie patrzał w okno. Był już bardzo
zmęczony.
Przed południem ciężka sprawa w sądzie, potem klienci, a
teraz znowu ta idiotyczna historia.
Głos Downara zabrzmiał ostro, energicznie.
- Skąd pan znał tego człowieka?
- Kogo?
- No jak to kogo? Zamordowanego.
- Ja go nie znałem. Zobaczyłem go dzisiaj tutaj po raz
pierwszy w życiu.
- Może pan zechce, panie mecenasie, spokojnie
opowiedzieć wszystko od początku. Przykro mi, że pana
trudzę, ale jest to niezbędne.
Natorski odchrząknął i zaczął opowiadać. Gdy skończył,
Downar przyjrzał mu się z niedowierzaniem. Wstał i długimi,
posuwistymi krokami przeszedł się po pokoju. Mogło się
zdawać, że chce się zorientować w jego rozmiarach.
Następnie znowu usiadł, wyjął papierośnicę i poczęstował
Natorskiego.
- Więc w mieszkaniu nie było nikogo? - Nie.
- I drzwi były zamknięte.
- Tak, sprawdzałem to natychmiast po morderstwie.
Doskonale pamiętam.
- I okno także było zamknięte?
- Tak... Chyba tak... Wszyscy to stwierdzili.
- Hm. Przyznam się panu, że jednego tylko nie mogę
zrozumieć. Dlaczego, u diabła, zamordował pan tego faceta
we własnym mieszkaniu.
Natorski zerwał się gwałtownie. Krzesło z hałasem upadło
na podłogę.
- Aleja go nie zamordowałem! Ja go nie zamordowałem!
Nie mam z tym nic wspólnego!
Downar westchnął jak człowiek śmiertelnie znudzony.
- Niech pan siada, panie mecenasie - powiedział
pojednawczo. - Chciałbym panu zaproponować, żebyśmy
sobie tak szczerze o wszystkim pogadali i żeby pan
zrezygnował ze swej taktyki, która nie doprowadzi nas do
niczego. Jest pan przecież człowiekiem wykształconym,
prawnikiem i chyba pan sobie nie wyobraża, że ja uwierzę w
tę bajeczkę, iż podczas gdy pan poszedł do kuchni po
szklankę wody, morderca przedostał się przez dziurkę od
klucza albo przez wentylator, a następnie zbiegł tą samą
drogą. No przecież nie jesteśmy małymi dziećmi. Po co pan
właściwie traci czas na te wszystkie głupstwa. Niech mi pan
szczerze powie, dlaczego zamordował pan tego człowieka.
Nie wątpię, że musiał pan mieć bardzo poważne powody.
Zastanowimy się wspólnie nad okolicznościami łagodzącymi.
Jest pan przyjacielem doktora Ziemby, znanym i cenionym
adwokatem... Dołożę wszelkich starań, aby panu dopomóc.
Muszę jednak poznać prawdę.
- Ja go nie zabiłem - powiedział zdecydowanie Natorski.
Downar bezradnym ruchem rozłożył ręce.
- Ano cóż... trudno. Nie ułatwia mi pan zadania, ale muszę
pana zapewnić, że pański upór na nic się tutaj nie przyda.
Przedłuży tylko trochę to wszystko i, nie muszę dodawać,
pogorszy pańską sytuację.
- Ja go nie zabiłem - powtórzył Natorski.
Downar zgasił papierosa, wstał, podszedł do biblioteki i
spośród książek wyjął długi nóż w metalowej pochwie. Przez
chwilę obracał go w palcach, oglądając uważnie. Obnażył
ostrze i ostrożnie dotknął go palcem.
- To pański sztylet? - spytał. Natorski skinął głową.
- Tak.
Downar nie patrzał na niego. Zbliżył się do biurka i wziął
nóż, który wyjęto z pleców zamordowanego.
- Czy nie uważa pan, panie mecenasie, że te dwa groźne
narzędzia są niezwykle do siebie podobne. Ten, który
znalazłem w pańskiej bibliotece jest tylko trochę krótszy, ale
do serca dosięgnąłby z łatwością. Poza tym naprawdę są
bardzo podobne, nieomal identyczne. Jaka ładna jest ta
rękojeść rzeźbiona w metalu. Coś w rodzaju tureckiego
kindżału. Skąd pan ma ten sztylet, panie mecenasie, bo to
przecież nie jest nasz krajowy wyrób?
Natorski odchrząknął. W gardle mu tak zaschło, że z
trudnością mógł mówić.
- Przywiozłem go z Brazylii. Downar podniósł brwi do góry.
- Z Brazylii? Kiedy pan był w Brazylii?
- W zeszłym roku. - Jeździł pan służbowo?
- Nie. Odwiedzałem rodzinę. Brat mój mieszka stale w Sao
Paulo.
- I pojechał pan do Brazylii na zaproszenie brata? - Tak.
- Długo pan tam przebywał?
- Prawie pięć miesięcy.
Downar w zamyśleniu bawił się nożami.
- To kosztowna podróż.
- Brat mi ją sfinansował.
- Dobrze mu się powodzi.
- Nie najgorzej.
- Tak. To bardzo ciekawa wyprawa. I z Brazylii na pamiątkę
przywiózł pan sobie te sztylety?
- Przywiozłem tylko jeden sztylet! - krzyknął Natorski. -
Ten, który pan znalazł w bibliotece.
- Trzeba go gdzieś było dobrze schować albo w ogóle
wyrzucić, panie mecenasie - głos Downara zabrzmiał nagle
twardo, nieprzyjemnie.
- O co mnie pan oskarża?
- Ja? O nic. Prokurator będzie pana oskarżał. Natorski
zaśmiał się krótkim, niewesołym śmiechem.
- Pan jest znakomity, panie kapitanie. Więc jednak uparcie
obstaje pan przy tym, że to ja zamordowałem tego człowieka.
Słyszałem zawsze o panu jako o pierwszorzędnym fachowcu.
W tym jednak wypadku... No niechże się pan przez chwilę
zastanowi. Po pierwsze nie znałem go, gdyby jednak tak było,
to czyż mordowałbym kogoś w swoim własnym mieszkaniu?
Dlaczego? Małoż to jest innych miejsc i okazji, o wiele
bardziej nadających się do tego, żeby kogoś zlikwidować.
Więc według pana morduję tu tego człowieka brazylijskim
sztyletem, a następnie biegnę zawiadomić o tym fakcie
milicję. No gdzież tu logika?
Downar patrzał na niego uważnie.
- Panie mecenasie - powiedział wolno, cedząc słowa przez
zęby. - Czy nigdy pan nie słyszał o takiej taktyce, że morderca
zawiadamia policję o zbrodni? To przecież bardzo zręczne
posunięcie. Bo każdy normalnie rozumuje właśnie tak, jak mi
pan to przed chwilą przedstawił.
Natorski poderwał się. Był już u kresu wytrzymałości.
W tej chwili zadzwonił telefon.
Downar pospiesznie podniósł słuchawkę.
- Tak, tak, to ja. Słucham, doktorze, słucham... Co pan
mówi...? Niesłychane. Zupełnie tego nie zauważyłem.
Dziękuję panu. Do widzenia.
- Ziemba telefonował? - spytał Natorski. Downar spojrzał
na niego z roztargnieniem.
- Tak. Wie pan, to dziwne. Okazało się, że ten człowiek,
który tu został zamordowany, nie miał brody. To była
charakteryzacja. Świetna charakteryzacja. Do diabła!
ROZDZIAŁ II
- No więc doczekaliście się nareszcie czegoś interesującego.
Downar wyczuł drwinę w głosie majora. Niecierpliwie
zmarszczył brwi.
- Tak. Sprawa jest niewątpliwie interesująca. Jeżeli jednak
chcecie, żeby ją prowadził kto inny, to bardzo proszę. Nie
mam, oczywiście, nic przeciwko temu.
Leśniewski przygryzał nerwowo dolną wargę, co nie
wróżyło nic dobrego. Cenił Downara jako zdolnego oficera,
ale nie znosił tej jego nieustannej pogoni za niezwykłymi
sprawami.
- Słuchajcie, towarzyszu - powiedział po chwili. -
Chciałbym zwrócić waszą uwagę, iż nikt was do tej sprawy
nie delegował. Sami, z własnej inicjatywy, przystąpiliście do
prowadzenia śledztwa.
Downar skinął głową.
- To prawda, ale nie miałem możności porozumieć się z
wami. Zadzwonił do mnie doktor Ziemba, zawiadamiając o
interesującym przypadku morderstwa. Prosił, żebym
przyjechał na miejsce zbrodni, i dlatego...
- Tak, tak - przerwał mu Leśniewski. - Wiem, że wy lubicie
takie „ciekawe” sprawy. Nie zapominajcie jednak o tym, że w
naszej pracy trzeba się też zajmować i nieciekawymi
sprawami. I nieraz te nieciekawe sprawy są ważniejsze.
Bardzo to pięknie, że chcecie sobie zdobyć sławę polskiego
Sherlocka Holmesa, ale...
- Komu mam przekazać wyniki dotychczasowego śledztwa?
- spytał Downar.
Leśniewski wyjął papierośnicę.
- Zapalcie i nie denerwujcie się. Nie mam zamiaru
zdejmować was z tej sprawy, ale chciałbym, żeby na
przyszłość wszystko to było załatwiane formalnie. A teraz
trzeba uzyskać w prokuraturze nakaz aresztowania
Natorskiego.
- Nie mam zamiaru go aresztować. Leśniewski spojrzał na
niego zdziwiony.
- Sądziłem, że...
- Tak, tak - przerwał Downar. - W pierwszym momencie
byłem przekonany, że Natorski jest mordercą. Po
przemyśleniu jednak tej całej historii, straciłem tę pewność.
Wyczuwam, że tu coś nie klapuje, że coś się za tym kryje.
- Więc chcecie zostawić go na wolności?
- Na razie tak. Jeżeli nawet on jest mordercą, to zrobił to w
porozumieniu z kimś. Pozostawienie go na wolności pozwoli
nam na łatwiejsze rozszyfrowanie sprawy.
- Zgadzam się z wami - powiedział Leśniewski. - Musicie go
tylko dobrze przypilnować, żeby się nie ulotnił. Zajmijcie się
też od razu odnalezieniem tego Brazylijczyka. Nie wrócił na
noc do hotelu. To bardzo nieprzyjemna historia. Facet
przyjechał na konkurs chopinowski i nie wiadomo, czy w
ogóle jeszcze żyje.
- Dzisiaj miał odlecieć do Paryża. Mało brakowało, a ten z
przyprawioną bródką siedziałby teraz zamiast niego w
samolocie, najprawdopodobniej byłoby mu się udało.
Leśniewski pokiwał głową.
- Tak. Mógł przejść ten numer. Tym bardziej że to był
indywidualny turysta, jakiś impresario. Niekoniecznie musiał
mieć znajomych wśród pasażerów. No cóż, towarzyszu.
Zadanie macie przed sobą niełatwe, ale wy przecież to
lubicie. Życzę wam powodzenia i sławy Sherlocka Holmesa.
Downar wyszedł z komendy. Czuł, że wrobił się w paskudną
kabałę, a właściwie to Ziemba go tak urządził. Sprawa była
niewątpliwie bardzo ciekawa, ale też i piekielnie trudna.
Jeżeli bowiem nie Natorski, to kto u licha mógł być
mordercą?
Tak był pogrążony w swych rozmyślaniach, że o mało nie
wpadł pod ciężarówkę. Kierowca posłał mu kwiecistą
„wiązankę”.
W Grand Hotelu szef recepcji, siwy elegancki pan, zaprosił
niespodziewanego gościa do swego biura. Uważnie obejrzał
służbową legitymację i spytał:
- Co się stało, panie kapitanie? Czym mogę służyć?
- Mieszka u pana Brazylijczyk, niejaki Omar Ribas
Nogueira?
- Tak. Mieszka. Już się ktoś o niego dzisiaj pytał. O ile
wiem, nie wrócił na noc. Zapewne wyjechał na jakąś
wycieczkę.
- Czy pamięta pan, jak wyglądał ten człowiek?
- Tak, przypominam sobie. Rozmawiałem z nim. Taki
nieduży, szczupły, z bródką.
Downar wyjął z kieszeni paszport i pokazał fotografię.
- Czy to ten?
- Tak. To jego paszport. Ale skąd...? Czy... czy został
aresztowany?
- Nie, nie, nie o to chodzi. Facet zniknął i nie jest
wykluczone, że ktoś go zamordował.
- Zamordował?
Downar wyjął papierośnicę.
- Nic jeszcze nie wiadomo, ale nie można tego wykluczać.
Mam prośbę do pana, panie dyrektorze. Nikt nie powinien
się dowiedzieć o naszej rozmowie ani o zniknięciu tego
człowieka. Gdyby się ktoś o niego pytał, powie pan, że
wyjechał do Krakowa czy Zakopanego. To obojętne. Żadnych
rozmów na ten temat. Rozumie pan?
- Rozumiem doskonale. Może pan na mnie polegać.
- To mnie cieszy. Pójdziemy teraz na górę, do jego numeru.
Chciałbym się trochę rozejrzeć w sytuacji. Musimy jednak
tak jakoś to zrobić, żeby nie wzbudzić podejrzeń służby.
Pokój Nogueiry znajdował się na drugim piętrze. Gdy
weszli, Downar starannie zamknął drzwi na klucz.
- Żeby nam nikt nie przeszkadzał – powiedział.
Przez chwilę stali w milczeniu, przyglądając się
panującemu tu nieporządkowi. Robiło to takie wrażenie,
jakby ktoś czegoś szukał albo jakby się pospiesznie pakował.
Na podłodze dwie skórzane walizy, których zawartość
częściowo była rozrzucona po pobliskich meblach. Bielizna,
garnitury, barwne krawaty, pliki jakichś papierów, książki,
notatki, aparat fotograficzny. Moc najróżnorodniejszych
drobiazgów walało się po dywanie. Szafa otwarta. Na półkach
kilka koszul, chustek do nosa, szalików i skarpetek. Na
niezasłanym łóżku pościel była rozrzucona i pomięta. Kołdra
leżała na podłodze.
- Jeszcze tu dzisiaj nie sprzątano - powiedział tonem
usprawiedliwienia szef recepcji. - Pokojówki są przeciążone
pracą i...
Downar zdawał się być zadowolony z tego, że pokojówki są
przeciążone pracą.
- To dobrze, to bardzo dobrze - mruknął. Przyklęknął i
ostrożnie począł przeglądać rozrzucone rzeczy.
Po pewnym czasie ze stosu tych drobiazgów wyłowił
nylonową damską pończochę oraz szminkę.
- Zdaje się, że nasz Brazylijczyk przyjmował tu gości.
- Owszem - przytaknął szef recepcji. - Odwiedzały go
kobiety, ale tylko w godzinach popołudniowych - dodał
pospiesznie.
Downar wsunął do kieszeni znalezione przedmioty,
podniósł się, otrzepał spodnie i powiedział:
- W tej chwili nie mam czasu na przeprowadzenie
dokładnej rewizji. Zabieram aparat. Do tego pokoju nikt nie
ma prawa wejść ani nic nie wolno tu ruszać. Czynię pana
osobiście za to odpowiedzialnym, panie kierowniku. Szef
recepcji skinął głową.
- Może pan być spokojny. Wolałbym jednak, żeby pan
opieczętował pokój.
- Nie chcę tego robić. Zwróciłoby to uwagę służby, a
zapewne także i gości. Zależy mi na zachowaniu jak najdalej
posuniętej dyskrecji w tej całej sprawie.
Downar raz jeszcze rozejrzał się po pokoju, podniósł z
podłogi małą kartkę papieru zapisaną po portugalsku i
powiedział:
- Idziemy.
Zeszli na dół. W hallu kręciło się parę osób. Kierownik
recepcji spytał:
- Czy mogę jeszcze być panu w czymś pomocnym? -
uprzejmym ruchem wskazał drzwi swego gabinetu.
Downar zapalił papierosa. Chwilę siedział w milczeniu,
śledząc wzrokiem smugę dymu. Spytał:
- Czy przynajmniej orientuje się pan, kto odwiedzał tego
człowieka.
- Trudno mi na to odpowiedzieć. Nie kontrolujemy tak
ściśle naszych gości. Wiem, że odwiedzały go kobiety. O ile
sobie przypominam, widziałem z nim ładną blondynę,
wysoka, efektowna.
- Czy to jedna z tych, które tu się stale kręcą.
- Nie. Nigdy jej przedtem nie zauważyłem. Te tutejsze
mniej więcej znamy.
- Nie pytali o niego jacyś mężczyźni?
Kierownik recepcji bezradnym ruchem rozłożył ręce.
- Żałuję bardzo, ale nic nie wiem na ten temat.
- Czy rozmawiał pan z tym brazylijskim gościem?
- Tak. Parokrotnie.
- W jakim języku pan z nim mówił?
- Po francusku. Niestety nie znam portugalskiego. Światło
żarówki padło na jakiś błyszczący przedmiot.
Downar wyciągnął rękę i spośród papierów leżących na
biurku wyjął ozdobną pochwę na sztylet. Była nieomal
identyczna z tą, którą znalazł w mieszkaniu Natorskiego.
- Skąd pan to ma?
Szef recepcji uśmiechnął się.
- Parę dni temu znalazłem w windzie.
- Czy nóż też pan znalazł? - Nie.
Downar wstał.
- Dziękuję panu. Na razie to wszystko. Będę z panem w
kontakcie. Gdyby coś zaszło takiego, co zwróciłoby pańską
uwagę, proszę natychmiast zawiadomić Komendę Główną, a
najlepiej mnie osobiście. Do widzenia.
Wyszedłszy z Grand Hotelu, Downar pojechał na Krzywe
Koło. Natorski powitał go bez entuzjazmu.
- Przyszedł mnie pan aresztować? - spytał.
- Ależ skądże, panie mecenasie. Chciałem tylko pana
uprzejmie prosić jeszcze o chwilę rozmowy. Przecież to leży
w naszym wspólnym interesie, żeby wyjaśnić tę fantastyczną
historię.
- Oczywiście. Proszę, niech pan wejdzie.
Downar zauważył, że adwokat bardzo zmizerniał od
wczorajszego dnia. Trudno się było zresztą temu dziwić.
Usiedli w głębokich, wygodnych fotelach.
- Napije się pan wermutu? - spytał Natorski. Nie czekając
na odpowiedź, wyjął z małej szafki butelkę i kieliszki. - No i
cóż, panie kapitanie, nie obstaje już pan przy tym, żeby mnie
oskarżać o to morderstwo?
Downar umoczył wargi w brunatnym płynie i uśmiechnął
się niewyraźnie.
- Prawdę mówiąc, wszystkie okoliczności przemawiają
przeciwko panu, no ale... To przecież nie miałoby żadnego
sensu. Niech mi pan powie, panie mecenasie, czy ma pan
może jakąś koncepcję co do tej tajemniczej historii.
- Absolutnie żadnej. Nie mogę tego pojąć. Nie spałem całą
noc. Nic jednak wymyśleć nie byłem w stanie.
- Czy nie możemy przyjąć takiej ewentualności, że ktoś był
przez cały czas w mieszkaniu i kiedy pan wyszedł do kuchni
po wodę...
Natorski potrząsnął głową.
- Wykluczone. Niechże pan weźmie pod uwagę, kapitanie,
że to nie jest pałac, tylko dwupokojowe mieszkanie. Przez
całe popołudnie była tutaj u mnie moja sekretarka. Wyszła
dosłownie na parę minut przed przyjściem tego człowieka.
Gdzież tu mógłby się ukryć morderca. Zresztą ja natychmiast
po zabójstwie szukałem wszędzie, sprawdzałem drzwi
wejściowe... Nie, nie, to nie wchodzi w rachubę.
- No więc co wchodzi w rachubę? - spytał trochę
niecierpliwie Downar. - Przecież nie samobójstwo.
- Oczywiście, że nie.
- Wszedł ktoś oknem? Drugie piętro. Nie ma nawet
balkonu. Zresztą okno było zamknięte.
- Tak - przytaknął Natorski. - Właśnie dzisiaj w nocy
dokładnie sobie przypomniałem, że zamknąłem okno.
Kolejność faktów była następująca: skończyłem rozmowę z
moim ostatnim klientem, otworzyłem okno, ponieważ pokój
był straszliwie zadymiony, odetchnąłem trochę świeżym
powietrzem, następnie weszła sekretarka, pytając, czy już jej
nie potrzebuję, chwilę porozmawialiśmy, poszła. Zaraz
potem zadzwoniła z Bristolu moja narzeczona z pretensją, że
się spóźniam na spotkanie. Po tej rozmowie telefonicznej
poszedłem do łazienki umyć się i trochę przyczesać. Wtedy
posłyszałem dzwonek u drzwi wejściowych. Otworzyłem i
zobaczyłem tego człowieka z bródką. Nie mam wątpliwości
co do tego, że przez cały czas naszej rozmowy okno było
zamknięte.
- Nie pozostaje nam nic innego, jak uwierzyć w duchy -
powiedział Downar.
Natorski bezradnie rozłożył ręce.
- Przyznaję, że nie potrafię stworzyć najbardziej nawet
fantastycznej teorii. Właściwie nie mam do pana pretensji, że
pan mnie posądza o tę zbrodnię. Prawdę mówiąc, jest to
jedyne możliwe wytłumaczenie tego, co się stało. Tylko że ja
rzeczywiście nie zadźgałem tego faceta. No bo niechże się
pan zastanowi, panie kapitanie. Po cóż miałbym to zrobić u
siebie, w mieszkaniu. Przecież jest tyle innych możliwości i
miejsc, żeby kogoś wykończyć. Jestem jako tako obeznany z
tymi rzeczami, choćby z racji swego zawodu. Gdybym
rzeczywiście planował morderstwo, to zorganizowałbym je
trochę inteligentniej. Jak pan myśli?
- No faktycznie - przyznał Downar. - Nie byłby to najlepszy
pomysł zarzynać kogoś u siebie w mieszkaniu. A niech mi
pan powie, co z tym sztyletem. Przecież znalazłem u pana
identyczny sztylet.
- Och, to niczego nie dowodzi, panie kapitanie. A raczej,
owszem, dowodzi tego, że użyto noża pochodzącego
najprawdopodobniej z Ameryki Południowej. Takie noże w
Brazylii, Argentynie czy Urugwaju są niezwykle popularne.
Co drugi peon używa tam ten typ noża.
- Z lekką rączką metalową i w ozdobnej pochwie?
- Tak. Na wsi używają ich do ściągania skór ze zdechłych
krów i owiec. Nierzadko taki sztylet służy jako broń. Znałem
półkrwi Indianina, który fenomenalnie rzucał takimi właśnie
nożami. Na dwadzieścia metrów trafiał bez pudła w talerzyk
o średnicy dziesięciu czy piętnastu centymetrów.
- Zwiedził pan także i wieś brazylijską? - spytał Downar.
- Tak. Przez kilka tygodni przebywałem na dużej stancji, w
pobliżu granicy urugwajskiej.
Downar wypił wermut i wyjął papierośnicę.
- Niech mi pan jeszcze łaskawie powie, panie mecenasie,
dlaczego pan nie zawiadomił milicji ze swego aparatu, tylko
pobiegł pan aż na Rynek Starego Miasta.
- Bardzo proste. Ponieważ mój aparat nie działał. Nie
miałem sygnału wywoławczego.
- A jednak doktor Ziemba dzwonił do mnie z tego aparatu,
tak?
- Tak.
- Czyli, że sygnał się pojawił.
- Oczywiście.
- Czy nie sądzi pan, że może ktoś celowo uszkodził pański
aparat?
- Przyznam się panu, że nie zastanawiałem się nad podobną
ewentualnością. Przecież to nie jest takie proste. Trzeba
chyba mieć dostęp do szafki rozdzielczej. Komuż zresztą
ZYGMUNT ZEYDLER-ZBOROWSKI ZACZĘŁO SIĘ W SOBOTĘ
ROZDZIAŁ I - Więc we wtorek...? - Tak. Niech pan do mnie zadzwoni we wtorek. - Czy pan mecenas nie mógłby się zdecydować zaraz... teraz? Ja mam pieniądze. Ja mogę...ja mogę dobrze zapłacić. Sięgnął do kieszeni. Natorski powstrzymał go ruchem ręki. - Nie, nie. Tu nie chodzi o pieniądze. O honorarium pomówimy później. Muszę się nad tym zastanowić. Nie przyjmuję spraw, co do których nie mam pewności, że je wygram, bo przecież... - urwał. Dałby bardzo wiele, żeby cofnąć te chełpliwe słowa. - Jeżeli facet był dzisiaj w sądzie, to... - poczuł, jak gorąca fala krwi uderza mu do głowy. Wydało mu się, że w tych małych, świńskich oczkach dojrzał drwinę. - No dobrze. Zadzwonię do pana we wtorek. Do widzenia, panie mecenasie. Uścisnęli sobie dłonie. Natorski spojrzał w zamyśleniu na drzwi, za którymi zniknął jego klient. Poczuł się nagle bardzo zmęczony. Rozprostował ramiona, ziewnął i otworzył okno. W pokoju było szaro od dymu. - Czy mogę już iść, panie mecenasie? Drgnął i odwrócił się. - Nie, to znaczy... tak. Oczywiście. Może pani iść do domu. Przepraszam, ale jestem trochę roztargniony. Spojrzała na niego ze współczuciem. - Niechże się pan tak nie przejmuje, panie mecenasie. Przecież nie można zawsze wygrywać. Czasem trzeba przegrać. Doprawdy niezmiernie mi przykro, ale... no cóż... stało się... Natorski zapalił papierosa. Całą siłą woli panował nad
sobą, aby nie wybuchnąć. - Więc pani się wydaje, że tutaj w grę wchodzi tylko i wyłącznie moja ambicja zawodowa? Czyż pani nie może tego zrozumieć, że ten człowiek oddał w me ręce swój los, a teraz... a teraz go powieszą. Dostał wyrok śmierci! Słyszy pani?! Dostał wyrok śmierci. Ostatnie słowa wyrzucił z siebie, prawie krzycząc. Zmieszała się. Nie chciała zrobić mu przykrości. Nigdy nie widziała go w stanie takiego podniecenia nerwowego. - Przepraszam - szepnęła. - Nie powinnam była poruszać tego tematu. Ale przecież... - zawahała się - ale przecież nie możemy mieć pewności, że on jest niewinny. - Ja jestem pewien - powiedział twardo Natorski. - Niestety jestem całkowicie pewien jego niewinności. I to jest najgorsze - dodał ciszej. Stała niezdecydowana, onieśmielona. Nie wiedziała co powiedzieć. Była zła na siebie, że w ogóle zaczęła całą tę rozmowę. - Bardzo mi przykro. Nie chciałam pana urazić. Zapalił papierosa. - Więc w poniedziałek przyjdzie pani jak zwykle - powiedział już spokojnym, urzędowym głosem. - Tak. O czwartej. Do widzenia, panie mecenasie. - Do widzenia, panno Ewo. Bardzo lubił te dziewczynę. Dobrze pracowała, miała duże poczucie obowiązku. Czasami tylko nie mogła zrozumieć pewnych rzeczy. Była także bardzo młoda, nieprzyzwoicie młoda. Wyszła. Pozostał po niej leciutki zapach lawendowej wody. Znowu odwrócił się do okna. Odetchnął głęboko, patrząc na mury Starego Miasta oświetlone łagodnym blaskiem zachodzącego słońca. Dwa zakochane gołębie usiadły na gzymsie sąsiedniej kamienicy. Od strony rynku dochodziły pokrzykiwania bawiących się chłopców. Zadzwonił telefon. Nietrudno było się domyśleć, że to Elżbieta. Mówiła szybko, nerwowo: - Co się z tobą właściwie dzieje? Co to znaczy? Umówiliśmy
się przecież na szóstą. Od trzech kwadransów czekamy na ciebie w Bristolu. Wanda obraziła się i poszła. Dzidka oświadczyła, że zachowujesz się jak skończony cham. Ja także nie mam zamiaru dłużej czekać. Co ty wyprawiasz? Przecież to sobota. Wszyscy wcześniej kończą pracę i... - Dajże mi wreszcie dojść do słowa - zniecierpliwił się Natorski. - Bardzo cię przepraszam, ale miałem klienta, którego nie mogłem wyrzucić za drzwi. Już właśnie jestem wolny i zaraz do was przyjeżdżam. Za parę minut będę. Odłożył słuchawkę i wsunął akta do szuflady biurka. Był zły na siebie. Prawdę mówiąc, zupełnie zapomniał o tym dzisiejszym spotkaniu z Elżbietą. Zamknął okno, poszedł do łazienki, umył się i przyczesał siwiejącą już na skroniach czuprynę. Wtedy zadźwięczał dzwonek u drzwi wejściowych. Natorski spojrzał zdziwiony. O tej porze? Kto to mógł być? Nie spodziewał się absolutnie nikogo. Chyba jakaś pomyłka. Wybiegł do przedpokoju i przekręcił zatrzask. W progu stał starszy elegancki mężczyzna. Świetnie skrojony płaszcz z zagranicznej gabardyny, miękki, filcowy kapelusz, kremowe rękawiczki i bambusowa laseczka z ozdobną gałką. Brązowe półbuty błyszczały jak lustro. Duże ciemne oczy patrzały badawczo zza okularów w złotej oprawie. Podłużna, pokryta nienaturalną bladością twarz zakończona była małą szpakowatą bródką. Człowiek ten robił wrażenie jakiegoś naukowca czy też lekarza starej daty. Natorski był zaskoczony tą niespodziewaną wizytą. Cofnął się i wpuścił gościa do przedpokoju. - Czym mogę panu służyć? - spytał. Tamten dyszał ciężko. Najwidoczniej pędem wbiegł na drugie piętro. - Muszę z panem natychmiast pomówić w bardzo ważnej sprawie. Czy sam pan jest w mieszkaniu? - Przepraszam, ale to chyba jakaś pomyłka - powiedział Natorski. - Nie przypominam sobie... Właściciel szpakowatej bródki spojrzał na niego niepewnie. W dużych, czarnych oczach malowało się przerażenie.
- Chyba mam przyjemność z panem Natorskim? - spytał, a w głosie jego zabrzmiała błagalna prośba o potwierdzenie tego pytania. - Tak, ale... - Gdzie możemy spokojnie porozmawiać? Przeszli do gabinetu. Natorski wskazał krzesło stojące przed biurkiem. - Proszę, niech pan siada. Czym mogę panu służyć? Patrzył wyczekująco na dziwnego klienta, który ciągle jeszcze z trudem chwytał powietrze. Wyjął dużą, kolorową chustkę i wytarł nią bladą, spoconą twarz. - Za prędko biegłem po tych przeklętych schodach - położył dłoń na piersi. - Serce, moje biedne serce odmawia mi coraz częściej posłuszeństwa. - W czym mogę być panu pomocnym? - spytał znowu Natorski, spoglądając niecierpliwie na zegarek. - Mój serdeczny przyjaciel znajduje się w niebezpieczeństwie, w bardzo poważnym niebezpieczeństwie, dlatego właśnie... dlatego właśnie pozwoliłem sobie pana niepokoić, panie mecenasie. Bo... bo wszystkiemu są winne te pańskie przeklęte okulary. - Moje okulary? - zdumiał się Natorski. - Tak, tak. Pańskie okulary, pańskie okulary są przyczyną moich kłopotów. - Ależ ja nie noszę okularów. Twarz człowieka z brodą pobladła jeszcze bardziej, jeżeli to w ogóle było możliwe. Głos miał zdyszany, błagalny: - Niech pan nie kłamie. Przecież ja wiem, że pan nosi okulary. Pan ma astygmatyzm. Natorski poruszył się niecierpliwie. - Ależ zaręczam panu... - urwał, widząc, że jego klient chwyta się za serce i oddycha z trudnością. - Źle się pan czuje? - spytał niespokojnie. - Może dać panu szklankę wody? - Och, bardzo proszę, jeśli pan taki łaskaw... Natorski wstał i poszedł do kuchni. Popłukał szklankę, znalazł w szafie rozkrojoną cytrynę, wcisnął kilka kropli i nalał wody.
Następnie wrócił do swego gabinetu. Stłumił okrzyk przerażenia. Szklanka z brzękiem wypadła mu z ręki. Oparte o biurko zwisało bezwładnie ciało człowieka z bródką. W wątłych plecach tkwił wbity po rękojeść nóż. Przez chwilę stał jak sparaliżowany. Nie trzeba było być fachowcem, żeby zdać sobie sprawę z tego, iż wszelki ratunek jest tu zbędny. Nóż przebił serce. Sądząc po rękojeści, musiał być długi. Ale kto? Kto to zrobił? Natorski bezradnie rozejrzał się dokoła. Przecież byli sami w mieszkaniu. Wybiegł i sprawdził drzwi wejściowe. Zamknięte. Zajrzał do drugiego pokoju, do kuchni i do łazienki. Nie znalazł nikogo. Czuł zamęt w głowie. Poruszał się jak automat. Grube krople potu wystąpiły mu na czoło. Trzeba natychmiast zawiadomić policję. Podniósł słuchawkę, nie posłyszał jednak sygnału. Niecierpliwie uderzył o widełki. Aparat milczał. Dlaczego nie działa ten przeklęty telefon? Co robić? Trzeba biec gdzieś do automatu. Każda chwila jest droga. Co to się właściwie stało? Na miłość boską, co to się stało? Kto zabił człowieka? W jaki sposób? Nagle pojawiła się refleksja. Zawiadomi milicję i co? Co będzie dalej? Przyjdą i zastaną jego z trupem. Któż mu uwierzy, że to nie on zabił? Jak zdoła im to wytłumaczyć? Przecież sam nie ma pojęcia, jak to się stało. Nie ulega wątpliwości, że jego i tylko jego będą podejrzewać o tę zbrodnię. Znany adwokat morduje swego klienta, Krwawa zbrodnia w kancelarii adwokackiej. Piękne tytuły dla „Expressu” czy „Kuriera”. A później sąd. Sprawa wprawdzie poszlakowa, ale wszystkie, absolutnie wszystkie okoliczności przemawiają przeciwko niemu. Właściwie nic nie potrafi powiedzieć na swoją obronę poza gołosłownym oświadczeniem, że to nie on zabił. Przeciągnął dłonią po wilgotnym czole. Nie mógł oderwać oczu od nieruchomego kształtu ludzkiego, który swym bezwładem przypominał śmieszną gałganianą lalkę. Głowa oparta o biurko, ręce jakimś bezradnym ruchem zwisały wzdłuż tułowia. Miało się wrażenie, że są wypchane trocinami. Krew prawie nie płynęła z zadanej rany. Zaledwie
parę kropel zakrzepło na gabardynowym płaszczu rdzawymi plamami. Ostry nóż wszedł szczelnie w ciało. A może wsadzić go do jakiegoś worka, znieść na dół do samochodu i wywieźć gdzieś za miasto? Co za nonsens! Wtedy już nieodwołalnie podpisałby wyrok na siebie. Mógłby go przecież ktoś zobaczyć. Mógłby go zatrzymać patrol milicyjny. Nie, nie, to nie miało żadnego sensu. Przecież jest niewinny. Po cóż pogarszać jeszcze sytuację? Nawet gdyby mu się udało wywieźć niepostrzeżenie trupa za miasto i zostawić gdzieś w lesie, to przecież nie ulega wątpliwości, że zniknięcie tego człowieka nie minie bez echa. Zaczną go szukać. Znajdą zwłoki. Nigdy nie wiadomo, jakimi drogami śledztwo może doprowadzić do jego osoby. Wtedy już nie byłoby dla niego żadnego ratunku. Nie, nie, trzeba natychmiast zawiadomić milicję. Znowu podniósł słuchawkę i tym razem jednak nie było sygnału. Przeskakując po trzy stopnie, zbiegł po schodach. Żeby już prędzej przyjechali, żeby skończyła się ta makabryczna sytuacja. Na rynku w oszklonej budce siedział milicjant i patrzył na spacerujące obok gołębie. Bez najmniejszego wzruszenia spojrzał swymi jasnymi, niebieskimi oczami na zdenerwowanego Natorskiego. - Że co? Morderstwo? Spokojnie, obywatelu, spokojnie, tylko bez nerwów. Kogo właściwie zamordowano? Gdzie? - Tutaj niedaleko. W moim mieszkaniu. - Dobra jest. Zaraz sprawdzimy. Poprawił na sobie pas, obciągnął bluzę i wyszedł z budki. Posiadał usposobienie flegmatyczne i niełatwo było go czymś zadziwić czy wyprowadzić z równowagi. Natorski zaprowadził przedstawiciela władzy do swego mieszkania i nieco teatralnym ruchem wskazał trupa. - Proszę, niech pan spojrzy. Milicjant przyjrzał się uważnie, chwilę milczał, jakby zastanawiał się nad tym, co mu wypada w takiej sytuacji przedsięwziąć, wreszcie odchrząknął urzędowo i powiedział: - No cóż... faktycznie nieboszczyk. To wyście, obywatelu,
tak zadziabali tego z bródką? - Ale skądże znowu. Nie dotknąłem go nawet - Hm. No to w takim razie któż go dźgnął? - Nie mam pojęcia. Nikogo nie widziałem. W mieszkaniu byliśmy tylko my dwaj. Nie potrafię sobie tego wytłumaczyć. Milicjant podrapał się za uchem. - Cudów nie ma, proszę obywatela. O ile facet leży nieżywy z nożem w plecach, to znaczy, że ktoś go dźgnął. Innego wytłumaczenia być nie może. No cóż... trzeba zawiadomić komendę. Macie klucze od tego mieszkania? - Mam. - No to dobra. Dajcie mi kluczyki. Lokal się zabezpieczy, a wy pozwolicie ze mną. Zeszli na dół. Milicjant ze swej budki połączył się z komendą. - Tylko nie próbujcie uciekać, bo daleko nie uciekniecie - znacząco uderzył się po kaburze, w której tkwił pistolet. - Nie mam zamiaru uciekać - mruknął Natorski. Nie czekali długo. Niebawem rozległ się ryk syreny milicyjnej i dwie granatowe warszawy zajechały na Rynek Starego Miasta. Z jednej z nich wyskoczył krępy blondyn w szarym garniturze. - Co się tu u was dzieje? Gdzie zwłoki? - Na Krzywym Kole, obywatelu poruczniku - zameldował służbiście milicjant. - A ten obywatel, którego zatrzymałem, to prawdopodobnie morderca. - Kłamstwo! - krzyknął Natorski. - Przede wszystkim nikt mnie nie zatrzymywał, tylko ja sam zawiadomiłem milicję, a po drugie nie mam z tą sprawą nic wspólnego. Jeżeli pan sobie życzy, mogę natychmiast wyjaśnić całą sytuację. Blondyn powstrzymał go ruchem ręki. - Nie teraz. Później. Idziemy, sierżancie. Wsiedli do wozu i podjechali przed dom, w którym mieszkał Natorski. I zaczęło się normalne urzędowanie. Fotograf raz po raz błyskał lampą, zdejmowano odciski palców, przeszukiwano mieszkanie. Wszyscy czekali na lekarza. Blondyn w szarym
garniturze zadawał krótkie, szybkie pytania. - Pan jest właścicielem tego mieszkania? - Tak. - Pański zawód? - Adwokat. Wskazał na trupa, którego dotychczas nikt nie ruszył. - Kim był ten człowiek? - Nie wiem. Nie znałem go. - To dlaczego go pan zamordował? - Ależ na miłość boską, ja go nie zamordowałem! - krzyknął Natorski. - Tłumaczę wam przecież, że nie mam nic wspólnego z tą sprawą. - Więc kto go zamordował? - Nie wiem. Wyszedłem do kuchni po wodę, a kiedy wróciłem... - Kto, oprócz was, był w mieszkaniu? - Nie było nikogo. Blondyn gwizdnął przez zęby. - Nie było nikogo. A więc usiłuje pan we mnie wmówić, że ten człowiek sam sobie wbił nóż w plecy. Słyszał pan o takim samobójstwie, boja nie? - Ależ ja wcale nie twierdzę, że to było samobójstwo. - No więc co? Cud? Zemsta z zaświatów? Nie bądźmy dziećmi, panie mecenasie. - Ależ zapewniam pana, że... - No dobra, dobra. Zobaczymy. Nareszcie przyjechał lekarz. Na jego widok Natorski krzyknął radośnie. - Andrzej! Ziemba serdecznie uścisnął przyjaciela. - Jak się masz, Eustachy? Kopę lat. Nie widziałem cię od wieków. Co się z tobą dzieje? Nietęgo wyglądasz. Nie wiedziałem, że pracujesz teraz w milicji. - Wcale nie pracuję w milicji. - Więc co ty tu robisz? - To moje mieszkanie. - W twoim mieszkaniu...? Jakżeż to się stało? Kto to zrobił? - Ba, żebym to ja wiedział. Na razie wszyscy przypuszczają, że ja zamordowałem tego człowieka.
Ziemba potarł źle ogolony podbródek, na którym wyraźnie już rysował się ciemny cień zarostu. - Do licha - powiedział w zamyśleniu. - Do licha. No, poczekaj, muszę zabrać się do roboty. Potem pogadamy. Przez dłuższą chwilę pracował w zupełnym milczeniu. Badał trupa bardzo uważnie, zapisywał coś w notesie. Wreszcie wyprostował się i spytał: - Czy ktoś przed moim przybyciem ruszał zwłoki? - Nie, nikt - zapewnił go blondyn. Ziemba zwrócił się do Natorskiego. - Najlepiej chyba będzie, jeżeli zadzwonię do Downara. To dobry fachowiec. Cała ta sprawa wydaje mi się trochę dziwna. Trzeba zrobić sekcję - wyciągnął rękę w kierunku telefonu. - Nieczynny - powiedział Natorski. Ziemba podniósł słuchawkę. - Dlaczego mówisz, że nieczynny? - Bo nie było sygnału. Kiedy chciałem dzwonić po milicję, nie było sygnału. - Ale teraz jest sygnał. Ziemba nakręcił numer i przez chwilę czekał. - Halo. Kapitan Downar? Tu mówi Ziemba... Słuchajcie, kapitanie, na Starym Mieście, na Krzywym Kole dokonano morderstwa... Właśnie jestem na miejscu wypadku. Zamordowano człowieka w mieszkaniu mego przyjaciela, adwokata Natorskiego... Słyszeliście zapewne o nim... No tak, tak, ten sam. To morderstwo na Krzywym Kole powinno was zainteresować... Przyjedziecie? Doskonale. Bardzo wam dziękuję. Czekamy. Ziemba odłożył słuchawkę i spojrzał na blondyna. - Za chwilę będzie tu kapitan Downar z Komendy Głównej, wydaje mi się, że jego pomoc przyda się wam. - No cóż, pewnie, co dwie głowy, to niejedna. Chociaż ta sprawa nie jest dla mnie tak bardzo tajemnicza. Sądzę, że sam też dałbym sobie radę. Był wyraźnie urażony, iż wobec podwładnych deprecjonowano jego kwalifikacje fachowe.
Ziemba wyjął papierośnicę i powiedział pojednawczo: - Nie mam co do tego wątpliwości. Wiem przecież, że umiecie zabrać się do rzeczy. Wydaje mi się jednak, że ten przypadek jest o wiele bardziej skomplikowany, aniżeli sądzicie. Tutaj potrzebne jest konsylium śledcze, tak jak czasem wzywa się konsylium lekarskie do ciężko chorego. Nie upłynęło pół godziny, gdy drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł Downar. Był jak zwykle gładko ogolony i pachniał dobrą wodą kolońską. Jasnobrązowa, dwurzędowa marynarka leżała na nim znakomicie. Zdjął kapelusz i przywitał się z obecnymi. Przyjacielsko poklepał porucznika po plecach. - No i cóż tam, towarzyszu Konecki? Macie, jak widzę, kłopoty. - Ano, jak to zwykle. W zeszłym tygodniu mieliśmy tu włamanie, a teraz znowu to morderstwo. Dla mnie sprawa jest dosyć prosta. W mieszkaniu był obecny obywatel Natorski oraz zamordowany. Ponieważ trzeciej osoby nie było, więc, logicznie rozumując, obywatel Natorski dopuścił się tej zbrodni. - To nieprawda! - krzyknął Natorski. - Ja przecież... Ziemba powstrzymał go ruchem ręki. - Spokojnie, spokojnie. Nie denerwuj się. - Chwileczkę - powiedział Downar, przejmując inicjatywę w swoje ręce. - Chciałbym przede wszystkim posłyszeć, jak to było od początku. Na razie niech pan nie przerywa, panie mecenasie. Później sobie spokojnie porozmawiamy. Kto pierwszy przyszedł na miejsce wypadku. - Sierżant Kociuba - poinformował porucznik. - Jak to było Kociuba? - spytał Downar. - Ano tak, towarzyszu kapitanie. Ten tu obecny obywatel przybiegł do mnie na Rynek, mówiąc, że w jego mieszkaniu zamordowano człowieka. No więc, ma się rozumieć, poszedłem z nim i zobaczyłem, że faktycznie ktoś dźgnął nożem tego obywatela z bródką. No to ja, ma się rozumieć, zaalarmowałem dzielnicę, no i przyjechali, i zrobili co do nich należało.
- Fotografie zrobione? - Zrobione. - Odciski palców? - Zdjęte. - Znaleziono coś specjalnego w mieszkaniu? - Nie. - Na którą mniej więcej godzinę określa pan zgon tego człowieka, panie doktorze? - Mniej więcej musiało to nastąpić około siódmej - odparł Ziemba. - Trzeba dokonać sekcji zwłok. - Oczywiście. Niech się pan tym natychmiast zajmie. - Można już zabrać zwłoki? Downar spojrzał na trupa. - Tak. Można go zabrać. To dziwne, ale nie mogę się pozbyć wrażenia, że gdzieś już widziałem tę twarz. Czy znaleźliście przy nim jakieś dokumenty. Porucznik wskazał biurko. - Tak. Tam leży jego paszport. To zagraniczny gość. Downar gwizdnął. - Zagraniczny gość? Pokażcie no ten paszport. Omar Ribas Nogueira. Do licha, cóż to za cholerne nazwisko. Paszport brazylijski. Po jakiemu pan z nim rozmawiał, panie mecenasie? - Po polsku. - Mówił po polsku? - Znakomicie. Bez najmniejszego akcentu cudzoziemskiego. Przez myśl mi nie przeszło, że to nie jest Polak. Downar przeszedł się po pokoju. Spojrzał na okno. - Czy okno przez cały czas było zamknięte? - Jak przyjechaliśmy było zamknięte - powiedział porucznik Konecki. - A wy, sierżancie, zastaliście okno zamknięte? - Tak jest, towarzyszu kapitanie. Nawet zwróciłem na to uwagę, bo straszny zaduch był w pokoju. Pełno dymu. Ale oczywiście okna nie ruszałem. Znam regulamin. - Dobrze żeście zrobili. A pan, panie mecenasie, nie przypomina sobie, czy okno było otwarte podczas wizyty tego pańskiego klienta?
Natorski pomyślał chwilę. - Pamiętam dokładnie, że na parę minut przedtem otwierałem okno, żeby trochę przewietrzyć. Musiałem jednak je następnie zamknąć. - Hm. Więc przez cały czas rozmowy z tym człowiekiem okno było zamknięte? - Sądzę, że tak. Przecież po tym, co się stało, nie myślałem o zamykaniu okna. Downar był coraz bardziej zamyślony. - Panie mecenasie, niech mi pan jeszcze łaskawie powie, czy... czy wizyty tego cudzoziemca nie kojarzy pan sobie w jakiś sposób ze sprawą Warysa, w której pan dzisiaj występował w sądzie? - Absolutnie nie. Był pan dzisiaj w sądzie, kapitanie? Downar uśmiechnął się. - Przypadkiem. Zapomniał pan, zdaje się o tym, że to właśnie ja prowadziłem śledztwo w sprawie Warysa. - Ach tak, prawda. Downar odwrócił się nagle od Natorskiego i spojrzał na porucznika. - Chciałbym obejrzeć narzędzie zbrodni - powiedział. Blondyn podał mu nóż. Był to rodzaj sztyletu o długim, ciężkim ostrzu. Metalowa ozdobna rękojeść błyszczała, jakby była zrobiona ze srebra. - Oryginalna broń - mruknął Downar. Dokładnie obejrzał nóż i położył go na biurku. Następnie zaś zwrócił się do obecnych: - Może przejdziecie, panowie, do sąsiedniego pokoju. Chciałbym chwilę porozmawiać z panem mecenasem Natorskim. - To ja już nie jestem potrzebny - powiedział Ziemba. - Nie. Na razie dziękuję. Niech pan będzie uprzejmy zająć się sekcją. Ziemba zamknął swą walizeczkę i poklepał Natorskiego po plecach. - Trzymaj się, stary. Zadzwoń potem do mnie. Zabrano zwłoki. Natorski i Downar zostali sami. Przez chwilę
panowało milczenie. Downar wolno zapalił papierosa. Natorski bezmyślnie patrzał w okno. Był już bardzo zmęczony. Przed południem ciężka sprawa w sądzie, potem klienci, a teraz znowu ta idiotyczna historia. Głos Downara zabrzmiał ostro, energicznie. - Skąd pan znał tego człowieka? - Kogo? - No jak to kogo? Zamordowanego. - Ja go nie znałem. Zobaczyłem go dzisiaj tutaj po raz pierwszy w życiu. - Może pan zechce, panie mecenasie, spokojnie opowiedzieć wszystko od początku. Przykro mi, że pana trudzę, ale jest to niezbędne. Natorski odchrząknął i zaczął opowiadać. Gdy skończył, Downar przyjrzał mu się z niedowierzaniem. Wstał i długimi, posuwistymi krokami przeszedł się po pokoju. Mogło się zdawać, że chce się zorientować w jego rozmiarach. Następnie znowu usiadł, wyjął papierośnicę i poczęstował Natorskiego. - Więc w mieszkaniu nie było nikogo? - Nie. - I drzwi były zamknięte. - Tak, sprawdzałem to natychmiast po morderstwie. Doskonale pamiętam. - I okno także było zamknięte? - Tak... Chyba tak... Wszyscy to stwierdzili. - Hm. Przyznam się panu, że jednego tylko nie mogę zrozumieć. Dlaczego, u diabła, zamordował pan tego faceta we własnym mieszkaniu. Natorski zerwał się gwałtownie. Krzesło z hałasem upadło na podłogę. - Aleja go nie zamordowałem! Ja go nie zamordowałem! Nie mam z tym nic wspólnego! Downar westchnął jak człowiek śmiertelnie znudzony. - Niech pan siada, panie mecenasie - powiedział pojednawczo. - Chciałbym panu zaproponować, żebyśmy sobie tak szczerze o wszystkim pogadali i żeby pan
zrezygnował ze swej taktyki, która nie doprowadzi nas do niczego. Jest pan przecież człowiekiem wykształconym, prawnikiem i chyba pan sobie nie wyobraża, że ja uwierzę w tę bajeczkę, iż podczas gdy pan poszedł do kuchni po szklankę wody, morderca przedostał się przez dziurkę od klucza albo przez wentylator, a następnie zbiegł tą samą drogą. No przecież nie jesteśmy małymi dziećmi. Po co pan właściwie traci czas na te wszystkie głupstwa. Niech mi pan szczerze powie, dlaczego zamordował pan tego człowieka. Nie wątpię, że musiał pan mieć bardzo poważne powody. Zastanowimy się wspólnie nad okolicznościami łagodzącymi. Jest pan przyjacielem doktora Ziemby, znanym i cenionym adwokatem... Dołożę wszelkich starań, aby panu dopomóc. Muszę jednak poznać prawdę. - Ja go nie zabiłem - powiedział zdecydowanie Natorski. Downar bezradnym ruchem rozłożył ręce. - Ano cóż... trudno. Nie ułatwia mi pan zadania, ale muszę pana zapewnić, że pański upór na nic się tutaj nie przyda. Przedłuży tylko trochę to wszystko i, nie muszę dodawać, pogorszy pańską sytuację. - Ja go nie zabiłem - powtórzył Natorski. Downar zgasił papierosa, wstał, podszedł do biblioteki i spośród książek wyjął długi nóż w metalowej pochwie. Przez chwilę obracał go w palcach, oglądając uważnie. Obnażył ostrze i ostrożnie dotknął go palcem. - To pański sztylet? - spytał. Natorski skinął głową. - Tak. Downar nie patrzał na niego. Zbliżył się do biurka i wziął nóż, który wyjęto z pleców zamordowanego. - Czy nie uważa pan, panie mecenasie, że te dwa groźne narzędzia są niezwykle do siebie podobne. Ten, który znalazłem w pańskiej bibliotece jest tylko trochę krótszy, ale do serca dosięgnąłby z łatwością. Poza tym naprawdę są bardzo podobne, nieomal identyczne. Jaka ładna jest ta rękojeść rzeźbiona w metalu. Coś w rodzaju tureckiego kindżału. Skąd pan ma ten sztylet, panie mecenasie, bo to przecież nie jest nasz krajowy wyrób?
Natorski odchrząknął. W gardle mu tak zaschło, że z trudnością mógł mówić. - Przywiozłem go z Brazylii. Downar podniósł brwi do góry. - Z Brazylii? Kiedy pan był w Brazylii? - W zeszłym roku. - Jeździł pan służbowo? - Nie. Odwiedzałem rodzinę. Brat mój mieszka stale w Sao Paulo. - I pojechał pan do Brazylii na zaproszenie brata? - Tak. - Długo pan tam przebywał? - Prawie pięć miesięcy. Downar w zamyśleniu bawił się nożami. - To kosztowna podróż. - Brat mi ją sfinansował. - Dobrze mu się powodzi. - Nie najgorzej. - Tak. To bardzo ciekawa wyprawa. I z Brazylii na pamiątkę przywiózł pan sobie te sztylety? - Przywiozłem tylko jeden sztylet! - krzyknął Natorski. - Ten, który pan znalazł w bibliotece. - Trzeba go gdzieś było dobrze schować albo w ogóle wyrzucić, panie mecenasie - głos Downara zabrzmiał nagle twardo, nieprzyjemnie. - O co mnie pan oskarża? - Ja? O nic. Prokurator będzie pana oskarżał. Natorski zaśmiał się krótkim, niewesołym śmiechem. - Pan jest znakomity, panie kapitanie. Więc jednak uparcie obstaje pan przy tym, że to ja zamordowałem tego człowieka. Słyszałem zawsze o panu jako o pierwszorzędnym fachowcu. W tym jednak wypadku... No niechże się pan przez chwilę zastanowi. Po pierwsze nie znałem go, gdyby jednak tak było, to czyż mordowałbym kogoś w swoim własnym mieszkaniu? Dlaczego? Małoż to jest innych miejsc i okazji, o wiele bardziej nadających się do tego, żeby kogoś zlikwidować. Więc według pana morduję tu tego człowieka brazylijskim sztyletem, a następnie biegnę zawiadomić o tym fakcie milicję. No gdzież tu logika? Downar patrzał na niego uważnie.
- Panie mecenasie - powiedział wolno, cedząc słowa przez zęby. - Czy nigdy pan nie słyszał o takiej taktyce, że morderca zawiadamia policję o zbrodni? To przecież bardzo zręczne posunięcie. Bo każdy normalnie rozumuje właśnie tak, jak mi pan to przed chwilą przedstawił. Natorski poderwał się. Był już u kresu wytrzymałości. W tej chwili zadzwonił telefon. Downar pospiesznie podniósł słuchawkę. - Tak, tak, to ja. Słucham, doktorze, słucham... Co pan mówi...? Niesłychane. Zupełnie tego nie zauważyłem. Dziękuję panu. Do widzenia. - Ziemba telefonował? - spytał Natorski. Downar spojrzał na niego z roztargnieniem. - Tak. Wie pan, to dziwne. Okazało się, że ten człowiek, który tu został zamordowany, nie miał brody. To była charakteryzacja. Świetna charakteryzacja. Do diabła! ROZDZIAŁ II - No więc doczekaliście się nareszcie czegoś interesującego. Downar wyczuł drwinę w głosie majora. Niecierpliwie zmarszczył brwi. - Tak. Sprawa jest niewątpliwie interesująca. Jeżeli jednak chcecie, żeby ją prowadził kto inny, to bardzo proszę. Nie mam, oczywiście, nic przeciwko temu. Leśniewski przygryzał nerwowo dolną wargę, co nie wróżyło nic dobrego. Cenił Downara jako zdolnego oficera, ale nie znosił tej jego nieustannej pogoni za niezwykłymi sprawami. - Słuchajcie, towarzyszu - powiedział po chwili. - Chciałbym zwrócić waszą uwagę, iż nikt was do tej sprawy nie delegował. Sami, z własnej inicjatywy, przystąpiliście do prowadzenia śledztwa. Downar skinął głową. - To prawda, ale nie miałem możności porozumieć się z wami. Zadzwonił do mnie doktor Ziemba, zawiadamiając o
interesującym przypadku morderstwa. Prosił, żebym przyjechał na miejsce zbrodni, i dlatego... - Tak, tak - przerwał mu Leśniewski. - Wiem, że wy lubicie takie „ciekawe” sprawy. Nie zapominajcie jednak o tym, że w naszej pracy trzeba się też zajmować i nieciekawymi sprawami. I nieraz te nieciekawe sprawy są ważniejsze. Bardzo to pięknie, że chcecie sobie zdobyć sławę polskiego Sherlocka Holmesa, ale... - Komu mam przekazać wyniki dotychczasowego śledztwa? - spytał Downar. Leśniewski wyjął papierośnicę. - Zapalcie i nie denerwujcie się. Nie mam zamiaru zdejmować was z tej sprawy, ale chciałbym, żeby na przyszłość wszystko to było załatwiane formalnie. A teraz trzeba uzyskać w prokuraturze nakaz aresztowania Natorskiego. - Nie mam zamiaru go aresztować. Leśniewski spojrzał na niego zdziwiony. - Sądziłem, że... - Tak, tak - przerwał Downar. - W pierwszym momencie byłem przekonany, że Natorski jest mordercą. Po przemyśleniu jednak tej całej historii, straciłem tę pewność. Wyczuwam, że tu coś nie klapuje, że coś się za tym kryje. - Więc chcecie zostawić go na wolności? - Na razie tak. Jeżeli nawet on jest mordercą, to zrobił to w porozumieniu z kimś. Pozostawienie go na wolności pozwoli nam na łatwiejsze rozszyfrowanie sprawy. - Zgadzam się z wami - powiedział Leśniewski. - Musicie go tylko dobrze przypilnować, żeby się nie ulotnił. Zajmijcie się też od razu odnalezieniem tego Brazylijczyka. Nie wrócił na noc do hotelu. To bardzo nieprzyjemna historia. Facet przyjechał na konkurs chopinowski i nie wiadomo, czy w ogóle jeszcze żyje. - Dzisiaj miał odlecieć do Paryża. Mało brakowało, a ten z przyprawioną bródką siedziałby teraz zamiast niego w samolocie, najprawdopodobniej byłoby mu się udało. Leśniewski pokiwał głową.
- Tak. Mógł przejść ten numer. Tym bardziej że to był indywidualny turysta, jakiś impresario. Niekoniecznie musiał mieć znajomych wśród pasażerów. No cóż, towarzyszu. Zadanie macie przed sobą niełatwe, ale wy przecież to lubicie. Życzę wam powodzenia i sławy Sherlocka Holmesa. Downar wyszedł z komendy. Czuł, że wrobił się w paskudną kabałę, a właściwie to Ziemba go tak urządził. Sprawa była niewątpliwie bardzo ciekawa, ale też i piekielnie trudna. Jeżeli bowiem nie Natorski, to kto u licha mógł być mordercą? Tak był pogrążony w swych rozmyślaniach, że o mało nie wpadł pod ciężarówkę. Kierowca posłał mu kwiecistą „wiązankę”. W Grand Hotelu szef recepcji, siwy elegancki pan, zaprosił niespodziewanego gościa do swego biura. Uważnie obejrzał służbową legitymację i spytał: - Co się stało, panie kapitanie? Czym mogę służyć? - Mieszka u pana Brazylijczyk, niejaki Omar Ribas Nogueira? - Tak. Mieszka. Już się ktoś o niego dzisiaj pytał. O ile wiem, nie wrócił na noc. Zapewne wyjechał na jakąś wycieczkę. - Czy pamięta pan, jak wyglądał ten człowiek? - Tak, przypominam sobie. Rozmawiałem z nim. Taki nieduży, szczupły, z bródką. Downar wyjął z kieszeni paszport i pokazał fotografię. - Czy to ten? - Tak. To jego paszport. Ale skąd...? Czy... czy został aresztowany? - Nie, nie, nie o to chodzi. Facet zniknął i nie jest wykluczone, że ktoś go zamordował. - Zamordował? Downar wyjął papierośnicę. - Nic jeszcze nie wiadomo, ale nie można tego wykluczać. Mam prośbę do pana, panie dyrektorze. Nikt nie powinien się dowiedzieć o naszej rozmowie ani o zniknięciu tego człowieka. Gdyby się ktoś o niego pytał, powie pan, że
wyjechał do Krakowa czy Zakopanego. To obojętne. Żadnych rozmów na ten temat. Rozumie pan? - Rozumiem doskonale. Może pan na mnie polegać. - To mnie cieszy. Pójdziemy teraz na górę, do jego numeru. Chciałbym się trochę rozejrzeć w sytuacji. Musimy jednak tak jakoś to zrobić, żeby nie wzbudzić podejrzeń służby. Pokój Nogueiry znajdował się na drugim piętrze. Gdy weszli, Downar starannie zamknął drzwi na klucz. - Żeby nam nikt nie przeszkadzał – powiedział. Przez chwilę stali w milczeniu, przyglądając się panującemu tu nieporządkowi. Robiło to takie wrażenie, jakby ktoś czegoś szukał albo jakby się pospiesznie pakował. Na podłodze dwie skórzane walizy, których zawartość częściowo była rozrzucona po pobliskich meblach. Bielizna, garnitury, barwne krawaty, pliki jakichś papierów, książki, notatki, aparat fotograficzny. Moc najróżnorodniejszych drobiazgów walało się po dywanie. Szafa otwarta. Na półkach kilka koszul, chustek do nosa, szalików i skarpetek. Na niezasłanym łóżku pościel była rozrzucona i pomięta. Kołdra leżała na podłodze. - Jeszcze tu dzisiaj nie sprzątano - powiedział tonem usprawiedliwienia szef recepcji. - Pokojówki są przeciążone pracą i... Downar zdawał się być zadowolony z tego, że pokojówki są przeciążone pracą. - To dobrze, to bardzo dobrze - mruknął. Przyklęknął i ostrożnie począł przeglądać rozrzucone rzeczy. Po pewnym czasie ze stosu tych drobiazgów wyłowił nylonową damską pończochę oraz szminkę. - Zdaje się, że nasz Brazylijczyk przyjmował tu gości. - Owszem - przytaknął szef recepcji. - Odwiedzały go kobiety, ale tylko w godzinach popołudniowych - dodał pospiesznie. Downar wsunął do kieszeni znalezione przedmioty, podniósł się, otrzepał spodnie i powiedział: - W tej chwili nie mam czasu na przeprowadzenie dokładnej rewizji. Zabieram aparat. Do tego pokoju nikt nie
ma prawa wejść ani nic nie wolno tu ruszać. Czynię pana osobiście za to odpowiedzialnym, panie kierowniku. Szef recepcji skinął głową. - Może pan być spokojny. Wolałbym jednak, żeby pan opieczętował pokój. - Nie chcę tego robić. Zwróciłoby to uwagę służby, a zapewne także i gości. Zależy mi na zachowaniu jak najdalej posuniętej dyskrecji w tej całej sprawie. Downar raz jeszcze rozejrzał się po pokoju, podniósł z podłogi małą kartkę papieru zapisaną po portugalsku i powiedział: - Idziemy. Zeszli na dół. W hallu kręciło się parę osób. Kierownik recepcji spytał: - Czy mogę jeszcze być panu w czymś pomocnym? - uprzejmym ruchem wskazał drzwi swego gabinetu. Downar zapalił papierosa. Chwilę siedział w milczeniu, śledząc wzrokiem smugę dymu. Spytał: - Czy przynajmniej orientuje się pan, kto odwiedzał tego człowieka. - Trudno mi na to odpowiedzieć. Nie kontrolujemy tak ściśle naszych gości. Wiem, że odwiedzały go kobiety. O ile sobie przypominam, widziałem z nim ładną blondynę, wysoka, efektowna. - Czy to jedna z tych, które tu się stale kręcą. - Nie. Nigdy jej przedtem nie zauważyłem. Te tutejsze mniej więcej znamy. - Nie pytali o niego jacyś mężczyźni? Kierownik recepcji bezradnym ruchem rozłożył ręce. - Żałuję bardzo, ale nic nie wiem na ten temat. - Czy rozmawiał pan z tym brazylijskim gościem? - Tak. Parokrotnie. - W jakim języku pan z nim mówił? - Po francusku. Niestety nie znam portugalskiego. Światło żarówki padło na jakiś błyszczący przedmiot. Downar wyciągnął rękę i spośród papierów leżących na biurku wyjął ozdobną pochwę na sztylet. Była nieomal
identyczna z tą, którą znalazł w mieszkaniu Natorskiego. - Skąd pan to ma? Szef recepcji uśmiechnął się. - Parę dni temu znalazłem w windzie. - Czy nóż też pan znalazł? - Nie. Downar wstał. - Dziękuję panu. Na razie to wszystko. Będę z panem w kontakcie. Gdyby coś zaszło takiego, co zwróciłoby pańską uwagę, proszę natychmiast zawiadomić Komendę Główną, a najlepiej mnie osobiście. Do widzenia. Wyszedłszy z Grand Hotelu, Downar pojechał na Krzywe Koło. Natorski powitał go bez entuzjazmu. - Przyszedł mnie pan aresztować? - spytał. - Ależ skądże, panie mecenasie. Chciałem tylko pana uprzejmie prosić jeszcze o chwilę rozmowy. Przecież to leży w naszym wspólnym interesie, żeby wyjaśnić tę fantastyczną historię. - Oczywiście. Proszę, niech pan wejdzie. Downar zauważył, że adwokat bardzo zmizerniał od wczorajszego dnia. Trudno się było zresztą temu dziwić. Usiedli w głębokich, wygodnych fotelach. - Napije się pan wermutu? - spytał Natorski. Nie czekając na odpowiedź, wyjął z małej szafki butelkę i kieliszki. - No i cóż, panie kapitanie, nie obstaje już pan przy tym, żeby mnie oskarżać o to morderstwo? Downar umoczył wargi w brunatnym płynie i uśmiechnął się niewyraźnie. - Prawdę mówiąc, wszystkie okoliczności przemawiają przeciwko panu, no ale... To przecież nie miałoby żadnego sensu. Niech mi pan powie, panie mecenasie, czy ma pan może jakąś koncepcję co do tej tajemniczej historii. - Absolutnie żadnej. Nie mogę tego pojąć. Nie spałem całą noc. Nic jednak wymyśleć nie byłem w stanie. - Czy nie możemy przyjąć takiej ewentualności, że ktoś był przez cały czas w mieszkaniu i kiedy pan wyszedł do kuchni po wodę... Natorski potrząsnął głową.
- Wykluczone. Niechże pan weźmie pod uwagę, kapitanie, że to nie jest pałac, tylko dwupokojowe mieszkanie. Przez całe popołudnie była tutaj u mnie moja sekretarka. Wyszła dosłownie na parę minut przed przyjściem tego człowieka. Gdzież tu mógłby się ukryć morderca. Zresztą ja natychmiast po zabójstwie szukałem wszędzie, sprawdzałem drzwi wejściowe... Nie, nie, to nie wchodzi w rachubę. - No więc co wchodzi w rachubę? - spytał trochę niecierpliwie Downar. - Przecież nie samobójstwo. - Oczywiście, że nie. - Wszedł ktoś oknem? Drugie piętro. Nie ma nawet balkonu. Zresztą okno było zamknięte. - Tak - przytaknął Natorski. - Właśnie dzisiaj w nocy dokładnie sobie przypomniałem, że zamknąłem okno. Kolejność faktów była następująca: skończyłem rozmowę z moim ostatnim klientem, otworzyłem okno, ponieważ pokój był straszliwie zadymiony, odetchnąłem trochę świeżym powietrzem, następnie weszła sekretarka, pytając, czy już jej nie potrzebuję, chwilę porozmawialiśmy, poszła. Zaraz potem zadzwoniła z Bristolu moja narzeczona z pretensją, że się spóźniam na spotkanie. Po tej rozmowie telefonicznej poszedłem do łazienki umyć się i trochę przyczesać. Wtedy posłyszałem dzwonek u drzwi wejściowych. Otworzyłem i zobaczyłem tego człowieka z bródką. Nie mam wątpliwości co do tego, że przez cały czas naszej rozmowy okno było zamknięte. - Nie pozostaje nam nic innego, jak uwierzyć w duchy - powiedział Downar. Natorski bezradnie rozłożył ręce. - Przyznaję, że nie potrafię stworzyć najbardziej nawet fantastycznej teorii. Właściwie nie mam do pana pretensji, że pan mnie posądza o tę zbrodnię. Prawdę mówiąc, jest to jedyne możliwe wytłumaczenie tego, co się stało. Tylko że ja rzeczywiście nie zadźgałem tego faceta. No bo niechże się pan zastanowi, panie kapitanie. Po cóż miałbym to zrobić u siebie, w mieszkaniu. Przecież jest tyle innych możliwości i miejsc, żeby kogoś wykończyć. Jestem jako tako obeznany z
tymi rzeczami, choćby z racji swego zawodu. Gdybym rzeczywiście planował morderstwo, to zorganizowałbym je trochę inteligentniej. Jak pan myśli? - No faktycznie - przyznał Downar. - Nie byłby to najlepszy pomysł zarzynać kogoś u siebie w mieszkaniu. A niech mi pan powie, co z tym sztyletem. Przecież znalazłem u pana identyczny sztylet. - Och, to niczego nie dowodzi, panie kapitanie. A raczej, owszem, dowodzi tego, że użyto noża pochodzącego najprawdopodobniej z Ameryki Południowej. Takie noże w Brazylii, Argentynie czy Urugwaju są niezwykle popularne. Co drugi peon używa tam ten typ noża. - Z lekką rączką metalową i w ozdobnej pochwie? - Tak. Na wsi używają ich do ściągania skór ze zdechłych krów i owiec. Nierzadko taki sztylet służy jako broń. Znałem półkrwi Indianina, który fenomenalnie rzucał takimi właśnie nożami. Na dwadzieścia metrów trafiał bez pudła w talerzyk o średnicy dziesięciu czy piętnastu centymetrów. - Zwiedził pan także i wieś brazylijską? - spytał Downar. - Tak. Przez kilka tygodni przebywałem na dużej stancji, w pobliżu granicy urugwajskiej. Downar wypił wermut i wyjął papierośnicę. - Niech mi pan jeszcze łaskawie powie, panie mecenasie, dlaczego pan nie zawiadomił milicji ze swego aparatu, tylko pobiegł pan aż na Rynek Starego Miasta. - Bardzo proste. Ponieważ mój aparat nie działał. Nie miałem sygnału wywoławczego. - A jednak doktor Ziemba dzwonił do mnie z tego aparatu, tak? - Tak. - Czyli, że sygnał się pojawił. - Oczywiście. - Czy nie sądzi pan, że może ktoś celowo uszkodził pański aparat? - Przyznam się panu, że nie zastanawiałem się nad podobną ewentualnością. Przecież to nie jest takie proste. Trzeba chyba mieć dostęp do szafki rozdzielczej. Komuż zresztą