Wrzaski, odgłosy zadawanych ciosów, brzęk tłuczonego szkła zlewały się w jedno
z ochrypłymi okrzykami policjantów i wyciem przeciążonych silników. Ogromna ciężarówka
uderzyła w boczną ścianę baraku i masakrując spróchniałe deski, siłą bezwładu wtoczyła się do
środka. Czarne postacie, ostro kontrastujące z łagodną szarością zalanych słońcem ruin,
kopniakami spędzały w jedno miejsce wszystkich złapanych.
French cofnął głowę, chowając się za spękaną żelbetową ścianą.
– I co? – Masters z powrotem ukrył oczy za szkłami ciemnych okularów.
– Niewiele widać. Chyba mają wszystkich.
– To już koniec wiecznego szczęścia Brooke’a. – Chinn rozciągnął w uśmiechu swoją twarz
niewinnego aniołka, na którą nabierali się wszyscy wychowawcy. Miał zaledwie trzynaście lat
i był czymś w rodzaju maskotki gangu.
French spojrzał na przymocowaną do jego pasa, okręconą łańcuchem butelkę z benzyną.
Znowu wystawił głowę. Gdyby podbiec kilkanaście kroków i rzucić w stronę najbliższego
samochodu, płomień mógłby umożliwić ucieczkę choćby kilku chłopców. Wzruszył ramionami.
Rozkraczona na środku ulicy kanciasta sylwetka policjanta i charakterystyczna poza, w jakiej
trzymał pistolet maszynowy, były zbyt wymowne, żeby mieć wątpliwości co do tego, jak zareaguje
na jakikolwiek ruch.
– Idziemy stąd? – Chinn poruszył się niespokojnie.
– Czekamy. – Ostry głos Mastersa osadził go na miejscu. French usiadł ciężko na porośniętej
zwyrodniałą trawą płycie. Miał siedemnaście lat, ale jego skłonność do zamykania się w sobie
i niechęć do jakichkolwiek popisów stawiały go stosunkowo nisko w hierarchii gangu.
W przeciwieństwie do młodszego prawie o rok Mastersa. Teraz jednak nie miało to już żadnego
znaczenia.
– Ciekawe, czy ich zamkną, czy wytrą? – mruknął.
– Obojętne. – Błysk słońca mignął w ciemnych okularach. – Zostaliśmy tylko my trzej…
Możemy zagrać w brydża z dziadkiem.
– Skąd mogliśmy wiedzieć – najmłodszy chłopak podniósł wzrok – że będą obławy na
przedmieściach?
– Obławy? – Masters od niechcenia kopnął Chinna. – Na takich jak my nie robi się obław.
– Właśnie – powiedział French. – Oni są za dobrze uzbrojeni.
– No to co?
– Szukali kogoś innego.
Jakiś robaczek wędrował leniwie po zaciśniętych nagle brudnych palcach.
– Partyzantów?
– W mieście? Bez przesady…
– Więc kogo?
Masters przesunął kastetem po stalowych nitach na rękawie swojej kurtki.
– No?
– Myślisz, że jest tu ktoś jeszcze? – skrzywił się Chinn.
French opuścił oczy.
– Słyszałem, że czasami czarni podchodzą do przedmieść.
– Cholera…
– Bzdury. – Masters włożył do ust papierosa. – Czego by tu szukali? Wokół same ruiny, a te
kilka baraków… – Machnął ręką.
Chinn podał mu ogień.
– Myślisz, że… że oni tu są? – Nerwowo przestąpił z nogi na nogę.
– Tak, zrobią z ciebie obiad.
Warkot samochodowych silników wzmógł się nagle. Wszyscy trzej wychylili głowy ponad
betonową płytę. Dwie ciężarówki ruszyły powoli w głąb ulicy, trzy pozostałe ustawiono pod
zrujnowanym murem. Do każdej z nich ustawiła się kolejka policjantów.
– Odwożą naszych – mruknął Chinn. French otarł pot z czoła.
– Widzicie tamtych?
Siedzący okrakiem na burtach cywile rozdawali owinięte w brezent pakiety.
– Co oni robią?
– Pobierają specjalne wyposażenie.
Masters odrzucił dopiero co napoczętego papierosa.
– Będą nas szukać?
– Nie nas, do cholery. Miałem rację, że w okolicy jest ktoś jeszcze.
Pierwsza grupa policjantów rozwinęła się w poszarpaną z konieczności linię, która ruszyła
w ich stronę.
– Psiakrew! – Masters rozejrzał się wokół.
Rozległy plac za ich plecami nie dawał żadnej możliwości ukrycia. Po lewej mieli wielkie
usypisko gruzów, a z prawej, trochę z tyłu, szeroką, dość dobrze oczyszczoną ulicę.
– Tam?
– Nie, bardziej w bok. – French wskazał porośnięte krzakami zbocze.
– Ugrzęźniemy w tych chaszczach.
– Szybciej! – Chinn zsunął się z płyty. – Zaraz tu będą. Ruszyli w kierunku zbocza. Ostry
gwizd, który dobiegł skądś z boku, sprawił, że przyśpieszyli i biegiem, prawie się nie kryjąc,
przeskoczyli zbocze.
– Tędy! – French skręcił w prawo. – Nie przejdziemy przez rumowisko.
Po szerokich, poobłupywanych schodach zbiegli do zniszczonej stacji metra. Zatrzymali się
dopiero przy pierwszym peronie, kiedy gęstniejąca ciemność uniemożliwiła dalszy bieg.
– Widzieli nas? – wydyszał Masters.
– Nie wiem.
– A ten gwizdek?
– Nie wiem. Może to rutynowe znaki…
Oczy powoli przyzwyczaiły się do mroku.
– Masz latarkę?
– Jasne, fortepian też.
Chinn zapalił zapałkę.
– Zgaś to, durniu.
Skądś z góry dobiegi ich odgłos kroków kilku ludzi. French po omacku dotarł do końca
peronu.
– Chodźcie. Zeskoczyli na tory.
– Widzisz? Tam jest jakieś światło. – Szept Mastersa zabrzmiał nienaturalnie głośno. – To
pociąg?
– Pociąg tutaj?
– Słyszałem, że często posługują się nimi brygady chemiczne. Podobno sprawdzają wodę.
Szept zamarł nagle, jakby w odpowiedzi na cichy stukot obcasów. Ktoś szedł po schodach.
– Idziemy tam, czy…
– Nie zdążymy przejść przez peron.
Schyleni, sprawdzając drogę rękami, ruszyli w stronę nikłego światła. Już po kilkunastu
krokach stało się jasne, że rzeczywiście mają przed sobą pociąg. Stał z wygaszonymi reflektorami
i tylko ze środka mżyło kilka czerwonych, używanych w ciemniach fotograficznych lamp.
– Przeczołgamy się pod nim?
– A jeśli ruszy?
French ostrożnie zajrzał do środka, ale brudne, zaśniedziałe okno nie pozwoliło mu
zorientować się w szczegółach.
– Wchodzimy?
Nie czekając na odpowiedź, powoli otworzył przednie drzwi. Potem lekko wskoczył do
środka. Przebudowany na polowe laboratorium wagon był pusty. W upiornym czerwonym świetle
trudno było zauważyć ślady czyjeś obecności.
– Szybciej. – Masters i Chinn wspięli się do środka, zamykając drzwi.
Z tyłu na peronie zamajaczył promień światła z latarki.
– Jest tam ktoś? – Okrzyk policjanta sprawił, że upadli na podłogę.
Sunąc powoli na łokciach i kolanach, przedostali się do przejścia między wagonami.
– Słyszysz coś? – szepnął Masters.
– Ciebie.
French otworzył następne drzwi. Drugi wagon różnił się od poprzedniego drobnym
szczegółem. Ktoś siedział w wyplatanym, odwróconym tyłem do wejścia fotelu. W kompletnej
ciszy słychać było tykanie stojącego na biurku zegarka. French końcami palców rozplatał swoje
sznurówki, powoli, centymetr po centymetrze, ściągnął buty z grubej skóry i wstrzymując oddech,
ruszył w kierunku siedzącego.
– Jest tam ktoś? – Okrzyk na zewnątrz zlał się z łoskotem padających ciał.
French kopnął przewrócony fotel, starając się dosięgnąć ust tamtego. Znieruchomiał, kiedy
udało mu się dotknąć zimnych warg. Zrozumiał, że leżący obok człowiek nigdy już nie wyda
żadnego dźwięku.
– Hej! – Z trudem powstrzymywał przyśpieszony oddech. – On nie żyje!
Gdyby nie słabe czerwone światło, już dużo wcześniej mogliby dostrzec głęboką ranę prawie
opasującą szyję. Chinn przysunął się bliżej.
– Tubylcy! – krzyknął nagle. – Tu są tubylcy!
– Stul pysk!
– Tu są czarni! – Rozszerzone strachem oczy były coraz mniej przytomne.
Masters doskoczył do niego, wyprowadzając cios.
– Zamknij wreszcie tę swoją mordę, do cholery! – Wściekłe razy spadały na głowę chłopca,
ale było już za późno.
– Hej tam, stać!
– Nie ruszać się!
Głosy dwóch policjantów były coraz bliżej.
– Stać!
Rzucili się do następnego wagonu. Masters ciosem pięści rozbił żarówkę, a French przypadł
przy drzwiach. Zabrał Chinnowi butelkę z benzyną i zębami wyciągnął korek. Szybko oderwał
krótki rękaw swojej koszuli. Zatkał szyjkę zmiętym materiałem i odwrócił butelkę do góry dnem,
żeby prowizoryczna zatyczka zdążyła nasiąknąć. Potem włożył do ust kilka zapałek. Przez chwilę
słychać było tylko ciche syknięcia Mastersa usiłującego po omacku wyjąć odłamki szkła tkwiące
w wierzchu dłoni.
Na zewnątrz ktoś otworzył boczne drzwi. Później dobiegł ich jakiś szelest i cichy łoskot. Ktoś
wszedł do sąsiedniego wagonu.
– Frank, to ty? – usłyszeli tuż obok.
– Frank? – Kroki oddaliły się.
Nastąpił metaliczny trzask i krótkie przekleństwo.
– Jest tu ktoś?
Siedzieli cicho.
Zupełnie niespodziewanie całym składem targnęła jakaś siła. Nagle trzasnęły odblokowane
hamulce i rozległ się syk powietrza wyrównującego ciśnienie w złączach. Pociąg toczył się
najpierw powoli, regularnie stukając na złączach szyn, potem coraz szybciej, w rosnącym
i zagłuszającym wszystkie inne dźwięki huku.
W ostatnim wagonie ktoś tłukł szyby. Chwilę później dobiegł ich nieartykułowany krzyk,
seria z automatu i dwa pojedyncze strzały. French delikatnie, muskając drewno końcami palców,
uchylił drzwi. W wąskiej szczelinie widać było leżącego na ziemi policjanta.
– Nie żyje? – szepnął Masters.
– Nie wiem.
– Powinniśmy coś zrobić…
Cichy szept nikł w monotonnym hałasie wokół. Trzeba było mówić, prawie dotykając
wargami ucha.
– Pójść na przód i zatrzymać to draństwo?
– Albo na tył i odczepić wagon.
– Więc co?
– Chodźmy na przód.
Lekki podmuch poruszył niewidoczne w ciemności papiery.
– Tam ktoś jest.
– Tak czy tak dostaniemy w czapę. – Masters machnął ręką. – Chinn?
– Co? – rozległ się przestraszony głos.
– Pójdziesz przodem.
French chwycił Mastersa za połę kurtki.
– Chcesz go wystawić?
– Nie, do cholery. Jeśli ktoś się na niego rzuci, we dwóch będziemy mogli coś zrobić. –
Strzasnął dłoń krępującą mu ruchy. – No, idź, nie bój się.
Chinn jednak nie mógł zebrać się w sobie.
– No, jazda!
– Ale…
– Szybciej!
Kolejne pchnięcie sprawiło, że drobna figurka ruszyła do przodu.
– Idziemy? – spytał French, kiedy znikła w mroku.
– Nie, czekaj. – Masters usiłował dojrzeć cokolwiek. Niepewnie zrobili kilka kroków.
Z przodu nic się nie ruszało.
– Chinn?
Żadnej odpowiedzi.
– Chinn?
Stanęli, nasłuchując. Jednostajny turkot kół i kompletna ciemność uniemożliwiały
jakąkolwiek orientację.
– Chinn, gdzie jesteś?
Masters otworzył sprężynowy nóż.
– Jeśli się gdzieś schowałeś, gówniarzu… – Ruszył naprzód. Ciemna sylwetka, która
wyskoczyła z boku, musiała jednak usłyszeć stuk podkutych butów. Niezauważony z powodu
bosych stóp French zdążył zapalić i rzucić butelkę przed siebie. W strumieniu płonącej benzyny
ujrzał Mastersa z własnym nożem w brzuchu i krępą, czającą się postać. Skoczył do tyłu, w biegu
zatrzaskując drzwi między wagonami. Ktoś włączył zwykłe oświetlenie. Oślepiony, potknął się
o coś i runął wprost na leżącego policjanta. Odruchowo chwycił jego broń i na czworakach dotarł
do ostatniego wagonu. Niewyraźna z powodu załzawionych oczu sylwetka była coraz bliżej.
French zrobił desperacki wywrót, uniósł pistolet maszynowy i nacisnął spust. Krótka seria
dosłownie zmiotła napastnika – niestety, zamek pozostał w przednim położeniu.
Przez wybite szyby, otwarte tylne i boczne drzwi do wagonu wpadły strugi powietrza, unosząc
i kotłując na środku jakieś papiery. French odrzucił pozbawiony naboi automat i zamknął drzwi
prowadzące do przejścia między wagonami. Wiedział, że nie ma szans. Drżały mu ręce i mimo
chłodnego wiatru czuł spływające po twarzy strugi potu. Zatoczył się w kierunku bocznych drzwi.
W tunelu błyskały jakieś światła, znak, że wjechali do zamieszkanej części miasta, ale w jego
sytuacji nie miało to już najmniejszego znaczenia. Ilu tubylców było w pociągu? Wzruszył
ramionami. Zbierało mu się na wymioty. Na stole z boku między pękatymi naczyniami z jakimiś
odczynnikami zauważył butelkę whisky. Chwycił szklankę. Nie chciał kończyć w ten sposób.
Jakiś irracjonalny impuls sprawił, że odwrócił się nagle. Stojący na środku wagonu człowiek
prawą ręką przytrzymywał oparty na biodrze karabin. A więc już? French spojrzał w czarną twarz
aborygena. Na co czeka?
– Mogę… mogę się napić? – wychrypiał.
Żadnej reakcji.
Nie spuszczając wzroku z oczu tamtego, podniósł butelkę. Jej szyjka dzwoniła o brzeg
szklanki. Przesłaniane gęstniejącym dymem światła na zewnątrz migały coraz częściej. Zbliżali się
do jakiejś stacji.
– Twoje zdrowie. – French podniósł szklankę.
Dopiero ostry zapach powiedział mu, że pomylił butelki. Zdesperowany, chlusnął kwasem
w twarz tamtego i wyskoczył na zewnątrz.
Nieliczni o tej porze pasażerowie na stacji metra z pewnym zdziwieniem obserwowali, jak
z dużą szybkością przemyka przed nimi płonący pociąg. W szok jednak wprawiła ich dopiero
drobna sylwetka, która w pewnej chwili wypadła z ostatniego wagonu i sunąc na plecach po
gładkim jak szkło granitowym peronie, zmasakrowała ustawiony na środku rząd tekturowych
tablic z reklamami.
* * *
– Znowu pijany?
Luckhard niechętnie podniósł oczy. Oparta o dopiero co zamknięte drzwi Martha Lubbock
potrząsnęła głową. Podeszła do okna i mocnym szarpnięciem podciągnęła rolety. Zalew światła
sprawił, że ból głowy odezwał się ze zdwojoną mocą.
– Która godzina?
– Południe.
– A jaki dzień dzisiaj?
– Nawet tego nie wiesz? – Przysiadła na brzegu fotela. Krótka spódnica podjechała do góry,
odsłaniając prawie całe biodro.
Luckhard ukrył twarz w dłoniach. Nie miał ochoty na miłość. Paraliżujący ból pozbawił go
możliwości odczuwania czegokolwiek. Przeciągnął się niezgrabnie.
– Wiesz, jak wyglądasz? – spytała Martha.
– Fatalnie.
Skrzywiła usta.
– Optymista…
Wstał niepewnie i chwiejnym krokiem podszedł do lodówki.
– Musisz ciągle pić?
– To nie od tego. Jestem chory.
Otworzył puszkę z cienkiej blachy. Zimne piwo nie przywróciło mu jednak jasności myśli.
– Wrak.
– Daj mi spokój. Uczestniczysz w historycznej chwili, idiotko.
– W każdym barze po północy jest mnóstwo takich historycznych chwil.
Zbył milczeniem jej uwagę.
– Odkryłem nowy środek, który zrewolucjonizuje nasze pojęcie o hipnozie. Masz papierosa?
Podsunęła mu paczkę.
– To zmieni cały nasz świat.
– Doprawdy?
– Mówię poważnie.
– Kochanie – podała mu ogień – nasz świat jest chyba wystarczająco zmienny sam w sobie.
Luckhard zapadł w głęboki fotel naprzeciwko niej.
– Możemy zrobić rewolucję – zażartował.
Martha nie uśmiechnęła się.
– Wymażą ci takie myśli.
– Jasne, ale poza tym będą mi dozgonnie wdzięczni.
– Będę się mogła kochać z twoimi pomnikami?
Drobny ruch ręki sprawił, że sfałdowany materiał spódnicy wrócił na swoje miejsce.
– Wiesz, na czym polega nasz system kontroli?
– Każdy wie.
– Więc wiesz również, że jest on bardzo kosztowny. Badanego człowieka trzeba
zahipnotyzować, sprawdzić zabarwione emocjonalnie myśli i skasować te, które zawierają choćby
cień nielojalności. – Zaciągnął się głęboko. – Osobę na tak ważnym stanowisku jak ja sprawdza się
kilka czy nawet kilkanaście razy dziennie. Wiesz, ile to kosztuje?
– Wystarczy na zapłacenie czynszu?
– Tak. Na cały rok. – Dopiero po dłuższej chwili opanował suchy kaszel. – Dlatego też nie
sposób badać w ten sposób całego społeczeństwa. Ludzi mających mniej ważne zadania sprawdza
się raz dziennie, niżej postawionych raz na tydzień, miesiąc czy kwartał. Znaczny odsetek
pracowników fizycznych nie jest w ogóle badany.
– Z nich właśnie biorą się partyzanci?
– Nie tylko z nich. Ale bieganie z karabinem niczego tu nie zmieni. System jest nie do
przełamania.
– A twój wynalazek?
Luckhard odchylił się w fotelu.
– Dotychczasowe kontrole opierają się na elektrycznym badaniu mózgu, a ja opracowałem
środek chemiczny. – Sygnalizowany skrzywieniem warg cień uśmiechu wypadł bardzo blado. –
Kilkaset razy tańszy, niewymagający skomplikowanych urządzeń i co ciekawsze, powodujący
kilkadziesiąt razy głębszą hipnozę.
Skrzywił się znowu. Tym razem z bólu.
– Teraz będzie można poddać kontroli całe społeczeństwo.
– Po co? Obecny system jest zły?
– Powtarzam ci, jest zbyt drogi.
Martha machnęła ręką.
– Nie o to mi idzie. Sądzisz, że rząd dla pewności nie będzie stosował obu środków naraz?
– Nie. Po zażyciu mojego preparatu konwencjonalne metody przestają być skuteczne.
Martha również zapaliła papierosa.
– Ty rzeczywiście jesteś dobry.
– Wiem.
– Dureń.
Roześmiał się.
– Zawiadomiłeś zwierzchników?
– Wolałbym się nie skompromitować…
– Dlaczego?
– Przeprowadzę wszystkie próby i jeśli się okaże, że środek jest skuteczny, nieszkodliwy, nie
powoduje skutków ubocznych… Wtedy go przekażę.
Martha przystawiła sobie popielniczkę.
– Ile to potrwa?
– Może miesiąc, może więcej. Nie ma pośpiechu, zresztą muszę się zgłosić do lekarza.
– Naprawdę wystawią ci pomniki.
– Pomniki? Tacy jak ja zawsze pozostają w cieniu. – Roztarł skronie. – Na razie jednak jestem
posiadaczem największej tajemnicy w tym kraju.
Spojrzała na zegarek.
– Zaraz wymażą ci te głupie myśli.
– Przecież żartuję…
Luckhard opuścił głowę. Chwilowe podniecenie mijało i znowu dawał o sobie znać
świdrujący ból głowy.
* * *
– O rany, tylko tyle? – French usiadł przy stole, biorąc do ręki widelec. – Jestem potwornie
głodny.
Matka dołożyła na talerz łyżkę rozgotowanych kartofli.
– To wszystko? – Podniósł wzrok. – Naprawdę jestem głodny.
– Gdybyś nie biegał tyle z kolegami, nie byłbyś tak zmęczony.
– Co ma do tego bieganie?
– Powinieneś wreszcie zacząć się uczyć, Peter. Za tydzień są egzaminy.
Znowu spojrzał na matkę. Tym razem z wyraźną pretensją, która miała ukryć strach.
– Przecież muszę czasami wyjść.
– Ale musisz również żyć! Chcesz zarabiać tyle co my? Chcesz się ciągle męczyć i ciągle nie
mieć na nic pieniędzy? Jeśli ci źle pójdzie…
Z trudem udało mu się przerwać potok słów.
– Przecież na egzaminie bada się inteligencję, a nie wiedzę.
– O tak, od zabaw z kolegami będziesz bardzo inteligentny. – Ironia w jej głosie z trudem
skrywała niepokój. – Wziąłbyś się wreszcie do nauki. Nic tylko leżysz i czytasz książki albo
uganiasz się po ulicach.
– O rany, myślisz, że łażę z ludźmi dla własnej przyjemności?
– Ktoś ci każe?
Potrząsnął głową.
– W ogóle nic nie rozumiesz. Chcesz, żeby nikt się do mnie nie odzywał? Żeby wszyscy
w klasie uważali mnie za idiotę?
– Chcę, żebyś miał lepsze życie niż ja! – prawie krzyknęła. – I nie mów z pełnymi ustami.
A zresztą… – W głosie pojawiła się nagle nuta rezygnacji. – Rób, co chcesz.
Naczynia w kuchni zabrzęczały głośniej.
– Tylko później nie miej do nikogo pretensji, jeśli skończysz jako śmieciarz.
Wzruszył ramionami. Szybko skończył skromny posiłek i zamknął się w swoim pokoju.
W przeciwieństwie jednak do wielu poprzednich sytuacji, tym razem nie przyniosło mu to ulgi.
Odrapane ściany, rząd wyświechtanych książek na chybotliwej półce i o wiele za małe łóżko, na
którym od dawna mógł leżeć już tylko na skos, przygnębiały go coraz bardziej.
Powoli zdjął skórzaną kurtkę, a potem koszulę z oddartym rękawem. Plecy bolały go coraz
bardziej – dopiero teraz zaczął odczuwać zablokowane przez szok skutki swojego skoku. Dobrze,
że matka nie zauważyła pożyczonych butów. Zdjął je szybko i włożył trampki. Usiadł na łóżku.
A Chinn? Masters? Nie mógł się otrząsnąć z wrażenia, że wszystko, co zaszło dzisiejszego ranka,
przeżył ktoś inny. Ktoś, kogo mógł obserwować, ale na kogo postępowanie nie miał najmniejszego
wpływu. Jakieś ukryte głęboko mechanizmy obrony osobowości uparcie spychały ostatnie
zdarzenia do rangi rzeczy zwykłych. Cały umysł przypominał wyciśniętą gąbkę – gdzieś wewnątrz
pozostało być może trochę wilgoci, ale gruba warstwa suchych komórek skutecznie broniła go
przed wszystkim, co mogłoby być niszczące. Zwarty kordon usiłował nie dopuścić najmniejszej
myśli, żadnego skojarzenia mogącego ustawić we właściwej hierarchii to, co się stało. Wiedział
jednak, że schowana gdzieś w głębi bestia siedzi tam nadal.
Drzwi na klatkę schodową otworzyły się i zamknęły z trzaskiem. French wstał i położył rękę
na klamce. Nie mógł wytrzymać sam ze swoimi myślami.
– Jest coś do jedzenia? – Ojciec schował do szuflady swój wielki rewolwer. Potem rozpiął
policyjny mundur i usiadł przy stole.
– Już ci odgrzewam.
Wielki, nieco wyszczerbiony talerz wylądował tuż przed nim.
– Jak tam, Peter, uczysz się?
– Trochę.
French zaczął żałować, że nie został w swoim pokoju.
– Ciekawe kiedy? – dodała matka.
– Znowu chodzisz z tym swoim gangiem?
Nie miał sił, żeby zaprzeczyć.
– Kiedyś się doczekasz. Nie dalej jak dzisiaj nasi wyłapali taką grupę na przedmieściach.
Dlaczego tracisz czas z takimi jak oni?
French rozprostował bolące plecy.
– Już nie będę się z nimi zadawał – powiedział cicho.
– Doprawdy?
– Możesz być tego pewny. W jakimś sensie to już niemożliwe – dodał jeszcze ciszej.
Ojciec powoli wycierał serwetką zupełnie czysty widelec.
– A dlaczego się nie uczysz?
– Właśnie – wtrąciła matka. – Przecież nie jesteś głupim chłopcem. Mógłbyś na egzaminie
dostać trzydzieści, czterdzieści punktów. Może nawet pięćdziesiąt.
Przysiadła na krześle przy drzwiach kuchni.
– Mógłbyś zostać nawet urzędnikiem… Jeśli poszłoby ci dobrze, kupiłbyś sobie porządny
garnitur, nigdy nie byłbyś głodny, a potem… Może nawet byłoby cię stać na stary samochód.
– Dlaczego nie miałbym zostać od razu prezydentem?
– Nie bądź nieprzyjemny.
Ojciec zerknął na nieosłoniętą żarówkę.
– Matka ma rację – powiedział ostro. – Postępując tak jak dotychczas, nie poradzisz sobie
w życiu.
French patrzył gdzieś w okno.
– Żebyś chociaż był twardy jak ci złapani dzisiaj chłopcy… – mruknął tak, żeby nie słyszała
go żona. – Ale ty…
Drgnął i odwrócił głowę. Twarz ojca wyrażała jednak tylko smutek.
– Dopiero zobaczysz, co to jest życie. Ludzie cię zagryzą. Zjedzą żywcem.
Wzruszył ramionami i powlókł się z powrotem do swojego pokoju. Już w drzwiach dogonił
go głos ojca.
– Pamiętaj, za tydzień masz egzamin.
Zamknął drzwi. Miejska noc mieniła się tysiącami świateł znaczących kaniony ulic.
Wpadające przez okno krople deszczu chłodziły twarz. Nie czuł ulgi. Nie czuł nic szczególnego,
wiedział jednak, że nie prześpi dzisiejszej nocy.
* * *
Laboratoria w Malden Park były odlegle od centrum miasta o kilkanaście kilometrów
i Luckhard zaczął już tracić nadzieję, że zdoła tam dotrzeć. Bezsenna noc, którą spędził nad
butelką whisky, i kilka połkniętych naraz pastylek przeciwbólowych sprawiły, że momentami
widział wszystko podwójnie. Nisko pochylony, z oczami prawie na wysokości kierownicy, krążył
wśród pulsujących barw i zmiennych kształtów, już tylko instynktownie utrzymując się mniej
więcej na swoim pasie. Westchnął z ulgą, kiedy jak przez mgłę zamajaczył mu przed oczami
gmach Centrum. Wykorzystując wyrwę w sznurze stojących samochodów, zaparkował w poprzek
chodnika, zgasił silnik i z pewnym trudem stanął na chwiejnych nogach.
– Drzwi.
– Słucham?
Oparty o najbliższe drzewo policjant leniwie oderwał się od pnia. Wskazał na pozostawione
auto.
– Zapomniał pan zamknąć drzwi.
– Dziękuję. – Luckhard zatrzasnął je kopnięciem.
– Pan się źle czuje? – Majacząca gdzieś na pograniczu snu i jawy twarz nie zmieniła wyrazu.
Jedynie pod rzucającym głęboki cień daszkiem czapki błyskały przykryte rzęsami oczy.
– A co to, do cholery, pana obchodzi?
– Może mógłbym pomóc. – Ironiczny uśmiech rozciągnął lekko wargi policjanta. – Dziwnie
pan wygląda.
Nagle wściekły Luckhard prawie urwał ciężką, złoconą klamkę. Szybkim jednak jak na jego
możliwości krokiem przemierzył hall i wsiadł do windy. Odwrócił się tyłem do lustra, żeby nie
widzieć swojej kredowobiałej twarzy. Miał ochotę na papierosa, ale kieszenie były puste. Wytarł
rękawem spocone czoło.
Korytarz szóstego piętra na szczęście nie był długi. Stosunkowo szybko znalazł właściwy
pokój. Powinni na zewnątrz zainstalować kamery – pomyślał, wchodząc do środka. Siedzący
w głębi Holmberg nie potrafił ukryć podświadomych ruchów. Szybko jednak zmienił grymas
niechęci na zapraszający uśmiech.
– Właśnie miałem do pana dzwonić. – Holmberg wstał zza biurka. – Cieszę się, że pana widzę.
– Doprawdy?
Lekarz potarł brodę.
– Świetnie pan wygląda – powiedział.
– Aż tak źle ze mną?
– Proszę?
Nie czekając na zaproszenie, zajął stojące przed biurkiem krzesło.
– Skoro pan tak mówi, to znaczy, że położono na mnie krzyżyk. – Ależ… – Dłoń lekarza
zamarła w nieokreślonym geście.
– Proszę darować sobie te wszystkie okrągłe zdania. Ma pan wyniki moich badań?
– Eee… tak. – Holmberg podszedł do szafy, zajmującej ponad połowę powierzchni ściany.
Krótkowidzące oczy zmuszały go prawie do wodzenia nosem po zadrukowanych kartach katalogu.
– Godzinę temu otrzymałem ostatnie opracowanie.
Położył na stole grubą teczkę.
– Co się ze mną dzieje? – Beznamiętny ton Luckharda nie był udawany.
Holmberg włożył okulary. Długo studiował leżącą na wierzchu kartkę.
– Prawdę powiedziawszy, nie jest z panem najlepiej – powiedział wreszcie. – Oczywiście nic
groźnego, ale…
– To mnie nie interesuje.
– W takim razie jaki jest cel pańskiej wizyty? – Holmberg nagle przestraszył się swoich słów.
– Ostatnio mówił pan, że chce skończyć jakieś badania… – Gorączkowo usiłował zatrzeć
poprzednie wrażenie. – Sądzę jednak, że powinien pan się oszczędzać. Wskazane byłoby jakieś
sanatorium albo… albo raczej… szpital – wykrztusił wreszcie.
Tuż za ścianą ktoś trzasnął drzwiami. Rozległy się stłumione kroki, brzęk szkła, potem jakaś
muzyka. Kilkanaście sekund później znowu słychać było już tylko odgłosy niemrawego ruchu za
oknami.
– Chciałbym wiedzieć, co mi jest.
Holmberg na powrót złożył papiery.
– Łacińska nazwa choroby nic panu nie powie. – Gwałtownym ruchem zdjął okulary, ale jego
wzrok uparcie błądził po bocznej ścianie.
– To coś w rodzaju guza mózgu, tak?
– Nie, proszę mi nie wmawiać…
– Ile czasu mi zostało?
– Nie można w ten sposób stawiać sprawy. – Lekarz powoli rozmasowywał ślady na nosie.
W drobnych ruchach palców można było jednak dostrzec jakieś podskórne napięcie.
– Holmberg. – Luckhard uniósł się z krzesła. – Chcę znać prawdę.
– Ależ panie profesorze…
– Słuchaj, gówniarzu. – Jego głos nie był ani o ton głośniejszy, coś jednak sprawiało, że każde
słowo wprost świdrowało uszy słuchacza. – Wykończę cię bez mrugnięcia okiem. Wiesz, że moje
stanowisko pozwala mi na to w każdej chwili.
– Przecież ja…
– Ile czasu mi zostało? – powtórzył sucho.
Postać lekarza ogarnął jakiś paraliż. Jedynie dłonie drżały mu coraz bardziej.
– Medycyna nie jest w stanie określić…
– Ile mam czasu?
– Ja naprawdę nie mogę…
– Holmberg!
Lekarz drgnął i opuścił głowę.
– Nie wiem, nie wiem – powiedział cicho. Jego palce splatały się i rozplatały, tworząc
magiczne konfiguracje. – Nie wiem, kiedy pan umrze. Myślę tylko, że już niedługo straci pan
świadomość.
– To znaczy? – Luckhard był nieubłagany.
– Może… – Trzasnął jakiś zbyt mocno wykręcony staw. – Może już za tydzień…
Luckhard opadł z powrotem na krzesło. Drżącą ręką wziął papierosa z leżącej na stole paczki
i zapalił go, pocierając zapałkę o blat.
– Proszę mi wierzyć, że… ja… ja naprawdę mogę się mylić – podjął Holmberg. – Medycyna
nie jest wyrocznią. Niekoniecznie tydzień… To równie dobrze może być…
– Rok? – dokończył profesor.
Holmberg ponownie opuścił głowę.
– No, nie, rok nie – westchnął ciężko.
– Miesiąc?
Promień słońca odbity w oknie otwieranym po drugiej stronie ulicy błysnął w szkle stojącego
na staroświeckiej etażerce budzika.
– Nie. – Zupełnie nagle głos lekarza oczyścił się z dysharmonizujących drgań. – Myślę
jednak, że to będzie tydzień. Przykro mi.
Luckhard zaciągnął się głęboko.
– W porządku – powiedział twardo.
Po raz pierwszy od wielu dni poczuł się naprawdę dobrze. Nie czuł bólu, był przytomny
i pewny siebie.
– W porządku – powtórzył i uśmiechnął się lekko.
Holmberg zagryzł wargi.
– Czy… czy pan…
– Dziękuję, panie doktorze. Bardzo mi pan pomógł.
Wstał, gasząc dopiero co napoczętego papierosa. Kiedy tamten podniósł wreszcie oczy, ich
spojrzenia spotkały się na krótko.
* * *
French wrzucił niedopałek do muszli, spuścił wodę i oddychając głęboko, żeby usunąć z ust
zapach dymu, wyszedł z toalety. Nie sądził, że aż tak zdenerwuje się egzaminem. Rano, choć było
to zupełnie irracjonalne, nie mógł się oprzeć pokusie zajrzenia do kilku podręczników. Teraz pocił
się w swoim starannie wyczyszczonym najlepszym ubraniu i nie mógł powstrzymać myśli, że
zaprzepaścił coś, co do niego należało.
– I co? – Podszedł do Mike’a. – Kogo wywołali?
– Feutchera. Kilka minut temu, więc chyba już kończą.
– Strasznie się grzebią.
– Nie masz co narzekać w twojej sytuacji. Przed tobą jest już tylko Forsdyke. A ile ja muszę
czekać? Jestem na „W”.
French obejrzał się. Zgromadzeni za ogrodzeniem szkoły rodzice byli równie zdenerwowani.
Większość kobiet stała razem i czekała tuż za płotem. Trochę dalej, samotnie lub w małych
grupkach, spacerowali mężczyźni, ciągnąc za sobą chmury tytoniowego dymu. Poza obsługą
egzaminacyjną do środka wpuszczono tylko skromną ekipę filmową. Ci jednak stali z boku,
obojętnie czekając na moment rozdawania kart.
– Powinni uruchomić drugą kabinę. – Mikę spojrzał na zegarek. – Nie wiedziałem, że robienie
wody z mózgu trwa aż tyle.
– Właśnie uruchamiają – powiedział ktoś z tyłu.
– Roger Forsdyke. – Ciemnowłosy mężczyzna w drzwiach sali kontrolnej podniósł do oczu
matą kartkę. – I Peter French.
– Jasny szlag! – French wyjął ręce z kieszeni i niepewnie ruszył przed siebie.
Minął obojętnego na wszystko technika, ziewających ukradkiem porządkowych i z trudem
opanowując drżenie, wszedł do hallu szkoły. Trudno było nie trafić do właściwej sali – strzałki,
kolorowe sznurki i rzędy krzeseł blokujące dostęp do korytarzy naprowadziłyby nawet ślepego.
Tuż przed wejściem do głównej sali jakaś wysoka, dość ładna kobieta skinęła na niego ręką.
– Ale ja…
– Wiem. – Popchnęła go w stronę położonych z boku drzwi. – Tu jest druga maszyna.
Uderzył go brak jakiejkolwiek obsługi w stosunkowo małym, zawalonym pośpiesznie
ustawioną aparaturą pomieszczeniu. Lawirując wśród pustych kontenerów i metalowych waliz,
kobieta zaprowadziła go do kabiny na środku, posadziła na chybotliwym krześle i kilkoma
wprawnymi ruchami umocowała na głowie elektrody.
– Wyprostuj się. – Włączyła jakieś urządzenie.
Jej długie palce ledwie dotykały umieszczonych na stole operatorskim kontaktów.
– Nie oddychaj.
Jak na badaniu – przemknęło mu przez głowę.
– Już możesz. – Podniosła się lekko. Szybko zdjęła opasujące czoło druty. – Dziękuję.
– To wszystko? – spytał zaskoczony.
– Masz ochotę na coś jeszcze?
Odruchowo rozejrzał się po pokoju. Nie mógł zrozumieć, że coś, od czego tak wiele zależy,
może trwać tak krótko.
– Ale… – przełknął ślinę. – Tam obok trwa to co najmniej kilka minut.
– Mam po prostu lepszy sprzęt. – Otworzyła drzwi. – Spokojnie – dodała, widząc wyraz jego
twarzy. – Będę uważać przy dodawaniu wyników.
– Słucham?
Ona jednak dawała już znak czekającemu technikowi.
French jak struty powlókł się w stronę toalet. Niestety, wszystkie były zajęte, tak że paczka
papierosów pozostała w kieszeni. Wrócił na boisko, ale jakoś nie mógł znaleźć sobie miejsca.
Wolno przemaszerował przed ogrodzeniem, za którym wciąż czekali rodzice. Czemu tak się
denerwują? Wzruszył ramionami. Ci z uczniów, którzy dostaną mniej niż sześćdziesiąt punktów,
a więc przytłaczająca większość, wrócą przecież do rodziców i albo pójdą do pracy, albo będą się
dalej uczyć. Nieliczni z wyższą lokatą od razu, nawet bez pożegnania, pojadą do ośrodka
adaptacyjnego w Tentwood. Co dalej? Tego nikt nie wiedział.
W grupie chłopców czekających na egzamin wybuchło jakieś zamieszanie. Ci, którzy mieli
już to za sobą, wałęsali się bez celu, czekając na wyniki. French rozluźnił kołnierz koszuli
i podszedł do stojącego pod ścianą człowieka z kamerą.
– Cześć! Z jakiej stacji jesteście?
– Z żadnej. To ekipa kroniki. – Krępy mężczyzna spojrzał na niego z zainteresowaniem. –
Chciałbyś zapalić?
– Skąd pan wie?
– Sam też kiedyś przeżywałem to wszystko. – Poklepał się po kieszeniach. – Masz pecha,
chłopcze. Skończyły mi się papierosy.
– Ja mam.
– Ach, po prostu szukasz miejsca? Chodź.
Wsiedli do zaparkowanej pod oknami sekretariatu szkoły furgonetki.
– Ciągle jeszcze się boisz?
– Trochę. – French podsunął mu paczkę. – Zna pan tę kobietę, która prowadzi testy w drugiej
kabinie?
– Mary Enders? Znam.
– Czy ona… to znaczy chciałem spytać…
– Myślisz, że coś popsuje – przerwał mu kamerzysta. – Tak?
– Właśnie. To trwało tak krótko.
– O ile wiem, pani Enders przez całe życie nie miała stosunku z mężczyzną… Ach, obyczaje
się zmieniły, więc trzeba dodać, że nie miała go również z kobietą. Ale myślę, że w swojej
specjalności jest dobrym fachowcem.
French zaciągnął się za głęboko i zaczął kaszleć.
– Zżerają cię nerwy?
– Nie. Chociaż, może trochę. – Spojrzał na wyposażenie wozu. – Ma pan chyba ciekawą pracę.
– W pewnym sensie.
– No, ale może pan stwarzać różne wartości – przypomniał sobie fragment jakiejś książki.
– Pokazywanie prawdy chcesz nazwać tworzeniem?
– Jeśli nie, to dlaczego pan to robi?
– Bo dobrze sprzedaje się prawdę, tylko prawdę i niecałą prawdę. Cała prawda nikogo nie
interesuje. Jest nudna i nieefektowna.
French zmrużył oczy.
– Gauntry miał chyba inne zdanie na ten temat.
– Czytałeś Gauntry’ego, chłopcze? – Kamerzysta zamyślił się na chwilę. – Sądzę, że się mylił.
Chyba nie mają racji ci, którzy porównują kamerę filmową do fallusa, mimo że obydwie rzeczy
mogą tworzyć jakąś wielkość. Choćby z tego prostego powodu, że kamera jest obsługiwana
świadomie, a fallus mimo wszystko jest w sporej części niezależny.
French uśmiechnął się lekko.
– Wywody Gauntry’ego są…
– To błąd – tamten wyprzedził jego myśl. – Trzeba mówić jasno i prosto. Nie wierzę, że nie
można wytłumaczyć zasad działania komputera tubylcowi z buszu. Myślę jednak, że udałoby się
to bardzo niewielu ludziom.
– Ciekawie się pana słucha.
– Tak?
French zdusił niedopałek w popielniczce zrobionej z nakrętki od słoika.
– Chyba już muszę iść. Mogą mnie zaraz wywołać.
– Nie możesz się doczekać?
– Nie, to nie to.
Otworzył drzwi.
– Obecna sytuacja jest jakby podsumowaniem tego, czego najbardziej nie lubiłem w szkole.
Kamerzysta skrzywił się lekko.
– A czego najbardziej nie lubiłeś w szkole? – zapytał z nutą ironii.
– To trudno powiedzieć tak w jednym zdaniu.
– Więc próbuj w kilku. French potarł brodę.
– Oni starali się wpoić mi przekonanie, że powinienem być grzeczny… W szerokim sensie,
oczywiście – wyminął pytanie. – Tymczasem jeśli jestem grzeczny, z góry stawiam siebie na
przegranej pozycji. Oni mnie wtedy niszczą.
– Dlaczego?
– Nie wiem. Może uważają, że jeśli ktoś jest grzeczny, musi być od razu słabszy. Oni
nienawidzą ludzi, którzy nie włażą im na głowę i którzy nie chcą zniszczyć ich samych.
Kamerzysta również zdusił niedopałek.
– A kim są ci „oni”, chłopcze? – spytał. – O kogo ci konkretnie chodzi?
– Naprawdę pan nie wie? – roześmiał się French.
– Nie.
– Dobrze. Pokażę panu.
Wspiął się na stopień furgonetki i wyciągnął rękę.
– Widzi pan tę kobietę z torbą na skrzyżowaniu? A tego faceta przy kiosku? Albo ludzi
w autobusie, tamtych przed sklepem i tych przy ogrodzeniu… To właśnie są oni.
Zeskoczył na ziemię.
– Dziękuję za pomoc. – Machnął ręką.
Pierwsza część egzaminu musiała się skończyć, bo grupa czekających pod drzwiami na
wezwanie gdzieś znikła. Wszyscy uczniowie siedzieli pod ścianami, na otaczających boisko
murkach i barierkach. Nikt nie chodził w kółko ani nie rozmawiał, czuło się jednak rosnące
zdenerwowanie.
French podszedł do Mike’a.
– Co jest grane? Skończyli już?
– Tak. Ta druga kabina przemieliła prawie wszystkich. – Są już jakieś wyniki?
– Wyczytali dwóch pierwszych z listy. – Lekkie kiwnięcie głową wskazywało kierunek,
w którym należało patrzeć.
– Coś ciekawego?
– Pięć, jedenaście. Fatalnie.
French rozejrzał się wokół.
– Dali już im…
– Czekaj. – Mikę podniósł się z ziemi. – Idą.
Ten sam co poprzednio technik wyszedł przed budynek szkoły. Powiódł spojrzeniem po
obecnych, potem podniósł trzymaną w ręku listę. French spokojnie słuchał powoli wyników.
Drgnął, kiedy technik doszedł do „F”.
– Feutcher, dwadzieścia dziewięć punktów.
Feutcher? Ten zawsze zamyślony i nie potrafiący nigdy szybko odpowiedzieć na pytanie
chłopak? Udało mu się.
– Forsdyke, siedem.
Znowu szok. Tym razem French spodziewał się dużo większej liczby.
– Grane, dwanaście.
– Co jest?
Gryząc wargi z niecierpliwością, z trudem doczekał końca listy. Starając się zachować spokój,
podszedł do technika.
– Przepraszam, chyba mnie pan przeoczył.
– Nazwisko?
– Peter French.
Gruby palec szybko przejechał po gęsto zadrukowanej stronie.
– Nie. Na pewno będziesz w drugiej grupie.
– Powinienem być w tej.
Technik jeszcze raz sprawdził listę.
– Przykro mi, ale musisz poczekać.
– Dlaczego?
– Kilka zapisów wymaga powtórnego sprawdzenia.
– Ale dlaczego ja? – Z trudem panował nad głosem.
– To normalna procedura, jeśli coś jest niejasne. Przepraszam, śpieszę się.
French, wściekły, powlókł się na jedyną, w tej chwili już wolną ławkę. Ze złością obserwował
pośpieszne rozdanie identyfikacyjnych kart, potem spotkania z rodzicami, szlochy, rzadziej
okrzyki radości. Technik pojawił się jeszcze trzykrotnie. Żadne z wykrzykiwanych nazwisk nie
było tym, na które czekał. Żaden z wyników nie przekraczał dziesięciu.
Mniej więcej po godzinie boisko i plac przed szkolą opustoszały zupełnie. Za ogrodzeniem
czekali już tylko rodzice Frencha. On sam od dawna zobojętniały siedział ciągle w tym samym
miejscu.
Kiedy otworzyły się drzwi, nawet nie podniósł głowy.
– Hej, ty, chodź do środka.
Powoli podciągnął nogi.
– Po co?
– Nie wiem. Chodź.
Podniósł się ociężale i ruszył za technikiem. Wbrew oczekiwaniom minęli salę kontrolną,
w której ekipa egzaminacyjna zaczynała już pakować swój sprzęt. Zatrzymali się dopiero przed
gabinetem dyrektora.
– Wejdź. – Technik popchnął go lekko.
Mały pokój był pełen dymu, w środku jednak siedziała tylko jedna osoba.
– Siadaj. – Mary Enders wskazała mu fotel. Nie wiedział, jak się zachować.
– Widzisz, chłopcze – zaczęła niepewnie – miałam z tobą pewne trudności.
– Tak? – Coś dusiło go w gardle.
– Przeprowadziłam aż pięć testów na twoim zapisie i… – Zwolnionym, jakby
wystudiowanym ruchem strzepnęła popiół. – I wszystkie się różniły.
– Coś nie w porządku?
– Najpierw otrzymałeś dziewięćdziesiąt punktów.
Bezwiednie zacisnął ręce na poręczy fotela.
– Potem sto czternaście. – Zbliżała do oczu jakąś kartkę. – I dalej kolejno: trzysta
sześćdziesiąt, dwieście osiemdziesiąt trzy i dziewięćdziesiąt sześć.
French wstrzymał oddech.
– Czasami zdarzają się różnice w kolejnych odczytach. – Dopiero teraz zauważył dziwny,
złocistozielony odcień lakieru na jej paznokciach. – Wtedy wyciąga się średnią, ale… Nigdy dotąd
różnice nie były tak duże.
Przez chwilę słychać było tykanie zegara w drugim pokoju.
– No cóż, na szczęście kodeks przewiduje taką możliwość. Zamiast liczby wpisuję ci „N”,
czyli inteligencja niemożliwa do dokładnego określenia.
– Co to znaczy?
– Jest to równoznaczne z otrzymaniem – zawahała się – dużej liczby punktów.
French opadł na poduszki. Zupełnie nagle poczuł, że jest mu gorąco.
Mary Enders spokojnie składała papiery na biurku.
– Ochłonąłeś już? – spytała po chwili.
– T… tak.
– Mogę cię zabrać do Tentwood?
Odetchnął głęboko.
– Oczywiście.
– Doskonale. Mam nadzieję, że nie urządzisz mi płaczliwej sceny z rodzicami?
– Nie. Czy mógłbym jednak…
– Wiesz, że nie. – Wstała i wyszła zza biurka. – Wyjdziemy od tylu. Jeśli cię już nie zobaczą,
domyślą się, jak ci poszło.
– Wiem.
Położyła mu rękę na ramieniu.
– W takim razie chodźmy, panie French.
– Proszę?
– Powiedziałam „panie French”. Przecież jesteś już pełnoletni.
* * *
Luckhard zdążył już uporządkować swoje papiery i właśnie zastanawiał się, komu przekazać
prowadzenie badań, kiedy ktoś zapukał do drzwi.
– Tak?
Andrzej Ziemiański Bramy strachu
Wrzaski, odgłosy zadawanych ciosów, brzęk tłuczonego szkła zlewały się w jedno z ochrypłymi okrzykami policjantów i wyciem przeciążonych silników. Ogromna ciężarówka uderzyła w boczną ścianę baraku i masakrując spróchniałe deski, siłą bezwładu wtoczyła się do środka. Czarne postacie, ostro kontrastujące z łagodną szarością zalanych słońcem ruin, kopniakami spędzały w jedno miejsce wszystkich złapanych. French cofnął głowę, chowając się za spękaną żelbetową ścianą. – I co? – Masters z powrotem ukrył oczy za szkłami ciemnych okularów. – Niewiele widać. Chyba mają wszystkich. – To już koniec wiecznego szczęścia Brooke’a. – Chinn rozciągnął w uśmiechu swoją twarz niewinnego aniołka, na którą nabierali się wszyscy wychowawcy. Miał zaledwie trzynaście lat i był czymś w rodzaju maskotki gangu. French spojrzał na przymocowaną do jego pasa, okręconą łańcuchem butelkę z benzyną. Znowu wystawił głowę. Gdyby podbiec kilkanaście kroków i rzucić w stronę najbliższego samochodu, płomień mógłby umożliwić ucieczkę choćby kilku chłopców. Wzruszył ramionami. Rozkraczona na środku ulicy kanciasta sylwetka policjanta i charakterystyczna poza, w jakiej trzymał pistolet maszynowy, były zbyt wymowne, żeby mieć wątpliwości co do tego, jak zareaguje na jakikolwiek ruch. – Idziemy stąd? – Chinn poruszył się niespokojnie. – Czekamy. – Ostry głos Mastersa osadził go na miejscu. French usiadł ciężko na porośniętej zwyrodniałą trawą płycie. Miał siedemnaście lat, ale jego skłonność do zamykania się w sobie i niechęć do jakichkolwiek popisów stawiały go stosunkowo nisko w hierarchii gangu. W przeciwieństwie do młodszego prawie o rok Mastersa. Teraz jednak nie miało to już żadnego znaczenia. – Ciekawe, czy ich zamkną, czy wytrą? – mruknął. – Obojętne. – Błysk słońca mignął w ciemnych okularach. – Zostaliśmy tylko my trzej… Możemy zagrać w brydża z dziadkiem. – Skąd mogliśmy wiedzieć – najmłodszy chłopak podniósł wzrok – że będą obławy na przedmieściach? – Obławy? – Masters od niechcenia kopnął Chinna. – Na takich jak my nie robi się obław. – Właśnie – powiedział French. – Oni są za dobrze uzbrojeni. – No to co?
– Szukali kogoś innego. Jakiś robaczek wędrował leniwie po zaciśniętych nagle brudnych palcach. – Partyzantów? – W mieście? Bez przesady… – Więc kogo? Masters przesunął kastetem po stalowych nitach na rękawie swojej kurtki. – No? – Myślisz, że jest tu ktoś jeszcze? – skrzywił się Chinn. French opuścił oczy. – Słyszałem, że czasami czarni podchodzą do przedmieść. – Cholera… – Bzdury. – Masters włożył do ust papierosa. – Czego by tu szukali? Wokół same ruiny, a te kilka baraków… – Machnął ręką. Chinn podał mu ogień. – Myślisz, że… że oni tu są? – Nerwowo przestąpił z nogi na nogę. – Tak, zrobią z ciebie obiad. Warkot samochodowych silników wzmógł się nagle. Wszyscy trzej wychylili głowy ponad betonową płytę. Dwie ciężarówki ruszyły powoli w głąb ulicy, trzy pozostałe ustawiono pod zrujnowanym murem. Do każdej z nich ustawiła się kolejka policjantów. – Odwożą naszych – mruknął Chinn. French otarł pot z czoła. – Widzicie tamtych? Siedzący okrakiem na burtach cywile rozdawali owinięte w brezent pakiety. – Co oni robią? – Pobierają specjalne wyposażenie. Masters odrzucił dopiero co napoczętego papierosa. – Będą nas szukać? – Nie nas, do cholery. Miałem rację, że w okolicy jest ktoś jeszcze. Pierwsza grupa policjantów rozwinęła się w poszarpaną z konieczności linię, która ruszyła w ich stronę. – Psiakrew! – Masters rozejrzał się wokół. Rozległy plac za ich plecami nie dawał żadnej możliwości ukrycia. Po lewej mieli wielkie
usypisko gruzów, a z prawej, trochę z tyłu, szeroką, dość dobrze oczyszczoną ulicę. – Tam? – Nie, bardziej w bok. – French wskazał porośnięte krzakami zbocze. – Ugrzęźniemy w tych chaszczach. – Szybciej! – Chinn zsunął się z płyty. – Zaraz tu będą. Ruszyli w kierunku zbocza. Ostry gwizd, który dobiegł skądś z boku, sprawił, że przyśpieszyli i biegiem, prawie się nie kryjąc, przeskoczyli zbocze. – Tędy! – French skręcił w prawo. – Nie przejdziemy przez rumowisko. Po szerokich, poobłupywanych schodach zbiegli do zniszczonej stacji metra. Zatrzymali się dopiero przy pierwszym peronie, kiedy gęstniejąca ciemność uniemożliwiła dalszy bieg. – Widzieli nas? – wydyszał Masters. – Nie wiem. – A ten gwizdek? – Nie wiem. Może to rutynowe znaki… Oczy powoli przyzwyczaiły się do mroku. – Masz latarkę? – Jasne, fortepian też. Chinn zapalił zapałkę. – Zgaś to, durniu. Skądś z góry dobiegi ich odgłos kroków kilku ludzi. French po omacku dotarł do końca peronu. – Chodźcie. Zeskoczyli na tory. – Widzisz? Tam jest jakieś światło. – Szept Mastersa zabrzmiał nienaturalnie głośno. – To pociąg? – Pociąg tutaj? – Słyszałem, że często posługują się nimi brygady chemiczne. Podobno sprawdzają wodę. Szept zamarł nagle, jakby w odpowiedzi na cichy stukot obcasów. Ktoś szedł po schodach. – Idziemy tam, czy… – Nie zdążymy przejść przez peron. Schyleni, sprawdzając drogę rękami, ruszyli w stronę nikłego światła. Już po kilkunastu krokach stało się jasne, że rzeczywiście mają przed sobą pociąg. Stał z wygaszonymi reflektorami
i tylko ze środka mżyło kilka czerwonych, używanych w ciemniach fotograficznych lamp. – Przeczołgamy się pod nim? – A jeśli ruszy? French ostrożnie zajrzał do środka, ale brudne, zaśniedziałe okno nie pozwoliło mu zorientować się w szczegółach. – Wchodzimy? Nie czekając na odpowiedź, powoli otworzył przednie drzwi. Potem lekko wskoczył do środka. Przebudowany na polowe laboratorium wagon był pusty. W upiornym czerwonym świetle trudno było zauważyć ślady czyjeś obecności. – Szybciej. – Masters i Chinn wspięli się do środka, zamykając drzwi. Z tyłu na peronie zamajaczył promień światła z latarki. – Jest tam ktoś? – Okrzyk policjanta sprawił, że upadli na podłogę. Sunąc powoli na łokciach i kolanach, przedostali się do przejścia między wagonami. – Słyszysz coś? – szepnął Masters. – Ciebie. French otworzył następne drzwi. Drugi wagon różnił się od poprzedniego drobnym szczegółem. Ktoś siedział w wyplatanym, odwróconym tyłem do wejścia fotelu. W kompletnej ciszy słychać było tykanie stojącego na biurku zegarka. French końcami palców rozplatał swoje sznurówki, powoli, centymetr po centymetrze, ściągnął buty z grubej skóry i wstrzymując oddech, ruszył w kierunku siedzącego. – Jest tam ktoś? – Okrzyk na zewnątrz zlał się z łoskotem padających ciał. French kopnął przewrócony fotel, starając się dosięgnąć ust tamtego. Znieruchomiał, kiedy udało mu się dotknąć zimnych warg. Zrozumiał, że leżący obok człowiek nigdy już nie wyda żadnego dźwięku. – Hej! – Z trudem powstrzymywał przyśpieszony oddech. – On nie żyje! Gdyby nie słabe czerwone światło, już dużo wcześniej mogliby dostrzec głęboką ranę prawie opasującą szyję. Chinn przysunął się bliżej. – Tubylcy! – krzyknął nagle. – Tu są tubylcy! – Stul pysk! – Tu są czarni! – Rozszerzone strachem oczy były coraz mniej przytomne. Masters doskoczył do niego, wyprowadzając cios.
– Zamknij wreszcie tę swoją mordę, do cholery! – Wściekłe razy spadały na głowę chłopca, ale było już za późno. – Hej tam, stać! – Nie ruszać się! Głosy dwóch policjantów były coraz bliżej. – Stać! Rzucili się do następnego wagonu. Masters ciosem pięści rozbił żarówkę, a French przypadł przy drzwiach. Zabrał Chinnowi butelkę z benzyną i zębami wyciągnął korek. Szybko oderwał krótki rękaw swojej koszuli. Zatkał szyjkę zmiętym materiałem i odwrócił butelkę do góry dnem, żeby prowizoryczna zatyczka zdążyła nasiąknąć. Potem włożył do ust kilka zapałek. Przez chwilę słychać było tylko ciche syknięcia Mastersa usiłującego po omacku wyjąć odłamki szkła tkwiące w wierzchu dłoni. Na zewnątrz ktoś otworzył boczne drzwi. Później dobiegł ich jakiś szelest i cichy łoskot. Ktoś wszedł do sąsiedniego wagonu. – Frank, to ty? – usłyszeli tuż obok. – Frank? – Kroki oddaliły się. Nastąpił metaliczny trzask i krótkie przekleństwo. – Jest tu ktoś? Siedzieli cicho. Zupełnie niespodziewanie całym składem targnęła jakaś siła. Nagle trzasnęły odblokowane hamulce i rozległ się syk powietrza wyrównującego ciśnienie w złączach. Pociąg toczył się najpierw powoli, regularnie stukając na złączach szyn, potem coraz szybciej, w rosnącym i zagłuszającym wszystkie inne dźwięki huku. W ostatnim wagonie ktoś tłukł szyby. Chwilę później dobiegł ich nieartykułowany krzyk, seria z automatu i dwa pojedyncze strzały. French delikatnie, muskając drewno końcami palców, uchylił drzwi. W wąskiej szczelinie widać było leżącego na ziemi policjanta. – Nie żyje? – szepnął Masters. – Nie wiem. – Powinniśmy coś zrobić… Cichy szept nikł w monotonnym hałasie wokół. Trzeba było mówić, prawie dotykając wargami ucha.
– Pójść na przód i zatrzymać to draństwo? – Albo na tył i odczepić wagon. – Więc co? – Chodźmy na przód. Lekki podmuch poruszył niewidoczne w ciemności papiery. – Tam ktoś jest. – Tak czy tak dostaniemy w czapę. – Masters machnął ręką. – Chinn? – Co? – rozległ się przestraszony głos. – Pójdziesz przodem. French chwycił Mastersa za połę kurtki. – Chcesz go wystawić? – Nie, do cholery. Jeśli ktoś się na niego rzuci, we dwóch będziemy mogli coś zrobić. – Strzasnął dłoń krępującą mu ruchy. – No, idź, nie bój się. Chinn jednak nie mógł zebrać się w sobie. – No, jazda! – Ale… – Szybciej! Kolejne pchnięcie sprawiło, że drobna figurka ruszyła do przodu. – Idziemy? – spytał French, kiedy znikła w mroku. – Nie, czekaj. – Masters usiłował dojrzeć cokolwiek. Niepewnie zrobili kilka kroków. Z przodu nic się nie ruszało. – Chinn? Żadnej odpowiedzi. – Chinn? Stanęli, nasłuchując. Jednostajny turkot kół i kompletna ciemność uniemożliwiały jakąkolwiek orientację. – Chinn, gdzie jesteś? Masters otworzył sprężynowy nóż. – Jeśli się gdzieś schowałeś, gówniarzu… – Ruszył naprzód. Ciemna sylwetka, która wyskoczyła z boku, musiała jednak usłyszeć stuk podkutych butów. Niezauważony z powodu bosych stóp French zdążył zapalić i rzucić butelkę przed siebie. W strumieniu płonącej benzyny
ujrzał Mastersa z własnym nożem w brzuchu i krępą, czającą się postać. Skoczył do tyłu, w biegu zatrzaskując drzwi między wagonami. Ktoś włączył zwykłe oświetlenie. Oślepiony, potknął się o coś i runął wprost na leżącego policjanta. Odruchowo chwycił jego broń i na czworakach dotarł do ostatniego wagonu. Niewyraźna z powodu załzawionych oczu sylwetka była coraz bliżej. French zrobił desperacki wywrót, uniósł pistolet maszynowy i nacisnął spust. Krótka seria dosłownie zmiotła napastnika – niestety, zamek pozostał w przednim położeniu. Przez wybite szyby, otwarte tylne i boczne drzwi do wagonu wpadły strugi powietrza, unosząc i kotłując na środku jakieś papiery. French odrzucił pozbawiony naboi automat i zamknął drzwi prowadzące do przejścia między wagonami. Wiedział, że nie ma szans. Drżały mu ręce i mimo chłodnego wiatru czuł spływające po twarzy strugi potu. Zatoczył się w kierunku bocznych drzwi. W tunelu błyskały jakieś światła, znak, że wjechali do zamieszkanej części miasta, ale w jego sytuacji nie miało to już najmniejszego znaczenia. Ilu tubylców było w pociągu? Wzruszył ramionami. Zbierało mu się na wymioty. Na stole z boku między pękatymi naczyniami z jakimiś odczynnikami zauważył butelkę whisky. Chwycił szklankę. Nie chciał kończyć w ten sposób. Jakiś irracjonalny impuls sprawił, że odwrócił się nagle. Stojący na środku wagonu człowiek prawą ręką przytrzymywał oparty na biodrze karabin. A więc już? French spojrzał w czarną twarz aborygena. Na co czeka? – Mogę… mogę się napić? – wychrypiał. Żadnej reakcji. Nie spuszczając wzroku z oczu tamtego, podniósł butelkę. Jej szyjka dzwoniła o brzeg szklanki. Przesłaniane gęstniejącym dymem światła na zewnątrz migały coraz częściej. Zbliżali się do jakiejś stacji. – Twoje zdrowie. – French podniósł szklankę. Dopiero ostry zapach powiedział mu, że pomylił butelki. Zdesperowany, chlusnął kwasem w twarz tamtego i wyskoczył na zewnątrz. Nieliczni o tej porze pasażerowie na stacji metra z pewnym zdziwieniem obserwowali, jak z dużą szybkością przemyka przed nimi płonący pociąg. W szok jednak wprawiła ich dopiero drobna sylwetka, która w pewnej chwili wypadła z ostatniego wagonu i sunąc na plecach po gładkim jak szkło granitowym peronie, zmasakrowała ustawiony na środku rząd tekturowych tablic z reklamami.
* * * – Znowu pijany? Luckhard niechętnie podniósł oczy. Oparta o dopiero co zamknięte drzwi Martha Lubbock potrząsnęła głową. Podeszła do okna i mocnym szarpnięciem podciągnęła rolety. Zalew światła sprawił, że ból głowy odezwał się ze zdwojoną mocą. – Która godzina? – Południe. – A jaki dzień dzisiaj? – Nawet tego nie wiesz? – Przysiadła na brzegu fotela. Krótka spódnica podjechała do góry, odsłaniając prawie całe biodro. Luckhard ukrył twarz w dłoniach. Nie miał ochoty na miłość. Paraliżujący ból pozbawił go możliwości odczuwania czegokolwiek. Przeciągnął się niezgrabnie. – Wiesz, jak wyglądasz? – spytała Martha. – Fatalnie. Skrzywiła usta. – Optymista… Wstał niepewnie i chwiejnym krokiem podszedł do lodówki. – Musisz ciągle pić? – To nie od tego. Jestem chory. Otworzył puszkę z cienkiej blachy. Zimne piwo nie przywróciło mu jednak jasności myśli. – Wrak. – Daj mi spokój. Uczestniczysz w historycznej chwili, idiotko. – W każdym barze po północy jest mnóstwo takich historycznych chwil. Zbył milczeniem jej uwagę. – Odkryłem nowy środek, który zrewolucjonizuje nasze pojęcie o hipnozie. Masz papierosa? Podsunęła mu paczkę. – To zmieni cały nasz świat. – Doprawdy? – Mówię poważnie. – Kochanie – podała mu ogień – nasz świat jest chyba wystarczająco zmienny sam w sobie.
Luckhard zapadł w głęboki fotel naprzeciwko niej. – Możemy zrobić rewolucję – zażartował. Martha nie uśmiechnęła się. – Wymażą ci takie myśli. – Jasne, ale poza tym będą mi dozgonnie wdzięczni. – Będę się mogła kochać z twoimi pomnikami? Drobny ruch ręki sprawił, że sfałdowany materiał spódnicy wrócił na swoje miejsce. – Wiesz, na czym polega nasz system kontroli? – Każdy wie. – Więc wiesz również, że jest on bardzo kosztowny. Badanego człowieka trzeba zahipnotyzować, sprawdzić zabarwione emocjonalnie myśli i skasować te, które zawierają choćby cień nielojalności. – Zaciągnął się głęboko. – Osobę na tak ważnym stanowisku jak ja sprawdza się kilka czy nawet kilkanaście razy dziennie. Wiesz, ile to kosztuje? – Wystarczy na zapłacenie czynszu? – Tak. Na cały rok. – Dopiero po dłuższej chwili opanował suchy kaszel. – Dlatego też nie sposób badać w ten sposób całego społeczeństwa. Ludzi mających mniej ważne zadania sprawdza się raz dziennie, niżej postawionych raz na tydzień, miesiąc czy kwartał. Znaczny odsetek pracowników fizycznych nie jest w ogóle badany. – Z nich właśnie biorą się partyzanci? – Nie tylko z nich. Ale bieganie z karabinem niczego tu nie zmieni. System jest nie do przełamania. – A twój wynalazek? Luckhard odchylił się w fotelu. – Dotychczasowe kontrole opierają się na elektrycznym badaniu mózgu, a ja opracowałem środek chemiczny. – Sygnalizowany skrzywieniem warg cień uśmiechu wypadł bardzo blado. – Kilkaset razy tańszy, niewymagający skomplikowanych urządzeń i co ciekawsze, powodujący kilkadziesiąt razy głębszą hipnozę. Skrzywił się znowu. Tym razem z bólu. – Teraz będzie można poddać kontroli całe społeczeństwo. – Po co? Obecny system jest zły? – Powtarzam ci, jest zbyt drogi.
Martha machnęła ręką. – Nie o to mi idzie. Sądzisz, że rząd dla pewności nie będzie stosował obu środków naraz? – Nie. Po zażyciu mojego preparatu konwencjonalne metody przestają być skuteczne. Martha również zapaliła papierosa. – Ty rzeczywiście jesteś dobry. – Wiem. – Dureń. Roześmiał się. – Zawiadomiłeś zwierzchników? – Wolałbym się nie skompromitować… – Dlaczego? – Przeprowadzę wszystkie próby i jeśli się okaże, że środek jest skuteczny, nieszkodliwy, nie powoduje skutków ubocznych… Wtedy go przekażę. Martha przystawiła sobie popielniczkę. – Ile to potrwa? – Może miesiąc, może więcej. Nie ma pośpiechu, zresztą muszę się zgłosić do lekarza. – Naprawdę wystawią ci pomniki. – Pomniki? Tacy jak ja zawsze pozostają w cieniu. – Roztarł skronie. – Na razie jednak jestem posiadaczem największej tajemnicy w tym kraju. Spojrzała na zegarek. – Zaraz wymażą ci te głupie myśli. – Przecież żartuję… Luckhard opuścił głowę. Chwilowe podniecenie mijało i znowu dawał o sobie znać świdrujący ból głowy. * * * – O rany, tylko tyle? – French usiadł przy stole, biorąc do ręki widelec. – Jestem potwornie głodny. Matka dołożyła na talerz łyżkę rozgotowanych kartofli. – To wszystko? – Podniósł wzrok. – Naprawdę jestem głodny.
– Gdybyś nie biegał tyle z kolegami, nie byłbyś tak zmęczony. – Co ma do tego bieganie? – Powinieneś wreszcie zacząć się uczyć, Peter. Za tydzień są egzaminy. Znowu spojrzał na matkę. Tym razem z wyraźną pretensją, która miała ukryć strach. – Przecież muszę czasami wyjść. – Ale musisz również żyć! Chcesz zarabiać tyle co my? Chcesz się ciągle męczyć i ciągle nie mieć na nic pieniędzy? Jeśli ci źle pójdzie… Z trudem udało mu się przerwać potok słów. – Przecież na egzaminie bada się inteligencję, a nie wiedzę. – O tak, od zabaw z kolegami będziesz bardzo inteligentny. – Ironia w jej głosie z trudem skrywała niepokój. – Wziąłbyś się wreszcie do nauki. Nic tylko leżysz i czytasz książki albo uganiasz się po ulicach. – O rany, myślisz, że łażę z ludźmi dla własnej przyjemności? – Ktoś ci każe? Potrząsnął głową. – W ogóle nic nie rozumiesz. Chcesz, żeby nikt się do mnie nie odzywał? Żeby wszyscy w klasie uważali mnie za idiotę? – Chcę, żebyś miał lepsze życie niż ja! – prawie krzyknęła. – I nie mów z pełnymi ustami. A zresztą… – W głosie pojawiła się nagle nuta rezygnacji. – Rób, co chcesz. Naczynia w kuchni zabrzęczały głośniej. – Tylko później nie miej do nikogo pretensji, jeśli skończysz jako śmieciarz. Wzruszył ramionami. Szybko skończył skromny posiłek i zamknął się w swoim pokoju. W przeciwieństwie jednak do wielu poprzednich sytuacji, tym razem nie przyniosło mu to ulgi. Odrapane ściany, rząd wyświechtanych książek na chybotliwej półce i o wiele za małe łóżko, na którym od dawna mógł leżeć już tylko na skos, przygnębiały go coraz bardziej. Powoli zdjął skórzaną kurtkę, a potem koszulę z oddartym rękawem. Plecy bolały go coraz bardziej – dopiero teraz zaczął odczuwać zablokowane przez szok skutki swojego skoku. Dobrze, że matka nie zauważyła pożyczonych butów. Zdjął je szybko i włożył trampki. Usiadł na łóżku. A Chinn? Masters? Nie mógł się otrząsnąć z wrażenia, że wszystko, co zaszło dzisiejszego ranka, przeżył ktoś inny. Ktoś, kogo mógł obserwować, ale na kogo postępowanie nie miał najmniejszego wpływu. Jakieś ukryte głęboko mechanizmy obrony osobowości uparcie spychały ostatnie
zdarzenia do rangi rzeczy zwykłych. Cały umysł przypominał wyciśniętą gąbkę – gdzieś wewnątrz pozostało być może trochę wilgoci, ale gruba warstwa suchych komórek skutecznie broniła go przed wszystkim, co mogłoby być niszczące. Zwarty kordon usiłował nie dopuścić najmniejszej myśli, żadnego skojarzenia mogącego ustawić we właściwej hierarchii to, co się stało. Wiedział jednak, że schowana gdzieś w głębi bestia siedzi tam nadal. Drzwi na klatkę schodową otworzyły się i zamknęły z trzaskiem. French wstał i położył rękę na klamce. Nie mógł wytrzymać sam ze swoimi myślami. – Jest coś do jedzenia? – Ojciec schował do szuflady swój wielki rewolwer. Potem rozpiął policyjny mundur i usiadł przy stole. – Już ci odgrzewam. Wielki, nieco wyszczerbiony talerz wylądował tuż przed nim. – Jak tam, Peter, uczysz się? – Trochę. French zaczął żałować, że nie został w swoim pokoju. – Ciekawe kiedy? – dodała matka. – Znowu chodzisz z tym swoim gangiem? Nie miał sił, żeby zaprzeczyć. – Kiedyś się doczekasz. Nie dalej jak dzisiaj nasi wyłapali taką grupę na przedmieściach. Dlaczego tracisz czas z takimi jak oni? French rozprostował bolące plecy. – Już nie będę się z nimi zadawał – powiedział cicho. – Doprawdy? – Możesz być tego pewny. W jakimś sensie to już niemożliwe – dodał jeszcze ciszej. Ojciec powoli wycierał serwetką zupełnie czysty widelec. – A dlaczego się nie uczysz? – Właśnie – wtrąciła matka. – Przecież nie jesteś głupim chłopcem. Mógłbyś na egzaminie dostać trzydzieści, czterdzieści punktów. Może nawet pięćdziesiąt. Przysiadła na krześle przy drzwiach kuchni. – Mógłbyś zostać nawet urzędnikiem… Jeśli poszłoby ci dobrze, kupiłbyś sobie porządny garnitur, nigdy nie byłbyś głodny, a potem… Może nawet byłoby cię stać na stary samochód. – Dlaczego nie miałbym zostać od razu prezydentem?
– Nie bądź nieprzyjemny. Ojciec zerknął na nieosłoniętą żarówkę. – Matka ma rację – powiedział ostro. – Postępując tak jak dotychczas, nie poradzisz sobie w życiu. French patrzył gdzieś w okno. – Żebyś chociaż był twardy jak ci złapani dzisiaj chłopcy… – mruknął tak, żeby nie słyszała go żona. – Ale ty… Drgnął i odwrócił głowę. Twarz ojca wyrażała jednak tylko smutek. – Dopiero zobaczysz, co to jest życie. Ludzie cię zagryzą. Zjedzą żywcem. Wzruszył ramionami i powlókł się z powrotem do swojego pokoju. Już w drzwiach dogonił go głos ojca. – Pamiętaj, za tydzień masz egzamin. Zamknął drzwi. Miejska noc mieniła się tysiącami świateł znaczących kaniony ulic. Wpadające przez okno krople deszczu chłodziły twarz. Nie czuł ulgi. Nie czuł nic szczególnego, wiedział jednak, że nie prześpi dzisiejszej nocy. * * * Laboratoria w Malden Park były odlegle od centrum miasta o kilkanaście kilometrów i Luckhard zaczął już tracić nadzieję, że zdoła tam dotrzeć. Bezsenna noc, którą spędził nad butelką whisky, i kilka połkniętych naraz pastylek przeciwbólowych sprawiły, że momentami widział wszystko podwójnie. Nisko pochylony, z oczami prawie na wysokości kierownicy, krążył wśród pulsujących barw i zmiennych kształtów, już tylko instynktownie utrzymując się mniej więcej na swoim pasie. Westchnął z ulgą, kiedy jak przez mgłę zamajaczył mu przed oczami gmach Centrum. Wykorzystując wyrwę w sznurze stojących samochodów, zaparkował w poprzek chodnika, zgasił silnik i z pewnym trudem stanął na chwiejnych nogach. – Drzwi. – Słucham? Oparty o najbliższe drzewo policjant leniwie oderwał się od pnia. Wskazał na pozostawione auto. – Zapomniał pan zamknąć drzwi.
– Dziękuję. – Luckhard zatrzasnął je kopnięciem. – Pan się źle czuje? – Majacząca gdzieś na pograniczu snu i jawy twarz nie zmieniła wyrazu. Jedynie pod rzucającym głęboki cień daszkiem czapki błyskały przykryte rzęsami oczy. – A co to, do cholery, pana obchodzi? – Może mógłbym pomóc. – Ironiczny uśmiech rozciągnął lekko wargi policjanta. – Dziwnie pan wygląda. Nagle wściekły Luckhard prawie urwał ciężką, złoconą klamkę. Szybkim jednak jak na jego możliwości krokiem przemierzył hall i wsiadł do windy. Odwrócił się tyłem do lustra, żeby nie widzieć swojej kredowobiałej twarzy. Miał ochotę na papierosa, ale kieszenie były puste. Wytarł rękawem spocone czoło. Korytarz szóstego piętra na szczęście nie był długi. Stosunkowo szybko znalazł właściwy pokój. Powinni na zewnątrz zainstalować kamery – pomyślał, wchodząc do środka. Siedzący w głębi Holmberg nie potrafił ukryć podświadomych ruchów. Szybko jednak zmienił grymas niechęci na zapraszający uśmiech. – Właśnie miałem do pana dzwonić. – Holmberg wstał zza biurka. – Cieszę się, że pana widzę. – Doprawdy? Lekarz potarł brodę. – Świetnie pan wygląda – powiedział. – Aż tak źle ze mną? – Proszę? Nie czekając na zaproszenie, zajął stojące przed biurkiem krzesło. – Skoro pan tak mówi, to znaczy, że położono na mnie krzyżyk. – Ależ… – Dłoń lekarza zamarła w nieokreślonym geście. – Proszę darować sobie te wszystkie okrągłe zdania. Ma pan wyniki moich badań? – Eee… tak. – Holmberg podszedł do szafy, zajmującej ponad połowę powierzchni ściany. Krótkowidzące oczy zmuszały go prawie do wodzenia nosem po zadrukowanych kartach katalogu. – Godzinę temu otrzymałem ostatnie opracowanie. Położył na stole grubą teczkę. – Co się ze mną dzieje? – Beznamiętny ton Luckharda nie był udawany. Holmberg włożył okulary. Długo studiował leżącą na wierzchu kartkę. – Prawdę powiedziawszy, nie jest z panem najlepiej – powiedział wreszcie. – Oczywiście nic
groźnego, ale… – To mnie nie interesuje. – W takim razie jaki jest cel pańskiej wizyty? – Holmberg nagle przestraszył się swoich słów. – Ostatnio mówił pan, że chce skończyć jakieś badania… – Gorączkowo usiłował zatrzeć poprzednie wrażenie. – Sądzę jednak, że powinien pan się oszczędzać. Wskazane byłoby jakieś sanatorium albo… albo raczej… szpital – wykrztusił wreszcie. Tuż za ścianą ktoś trzasnął drzwiami. Rozległy się stłumione kroki, brzęk szkła, potem jakaś muzyka. Kilkanaście sekund później znowu słychać było już tylko odgłosy niemrawego ruchu za oknami. – Chciałbym wiedzieć, co mi jest. Holmberg na powrót złożył papiery. – Łacińska nazwa choroby nic panu nie powie. – Gwałtownym ruchem zdjął okulary, ale jego wzrok uparcie błądził po bocznej ścianie. – To coś w rodzaju guza mózgu, tak? – Nie, proszę mi nie wmawiać… – Ile czasu mi zostało? – Nie można w ten sposób stawiać sprawy. – Lekarz powoli rozmasowywał ślady na nosie. W drobnych ruchach palców można było jednak dostrzec jakieś podskórne napięcie. – Holmberg. – Luckhard uniósł się z krzesła. – Chcę znać prawdę. – Ależ panie profesorze… – Słuchaj, gówniarzu. – Jego głos nie był ani o ton głośniejszy, coś jednak sprawiało, że każde słowo wprost świdrowało uszy słuchacza. – Wykończę cię bez mrugnięcia okiem. Wiesz, że moje stanowisko pozwala mi na to w każdej chwili. – Przecież ja… – Ile czasu mi zostało? – powtórzył sucho. Postać lekarza ogarnął jakiś paraliż. Jedynie dłonie drżały mu coraz bardziej. – Medycyna nie jest w stanie określić… – Ile mam czasu? – Ja naprawdę nie mogę… – Holmberg! Lekarz drgnął i opuścił głowę.
– Nie wiem, nie wiem – powiedział cicho. Jego palce splatały się i rozplatały, tworząc magiczne konfiguracje. – Nie wiem, kiedy pan umrze. Myślę tylko, że już niedługo straci pan świadomość. – To znaczy? – Luckhard był nieubłagany. – Może… – Trzasnął jakiś zbyt mocno wykręcony staw. – Może już za tydzień… Luckhard opadł z powrotem na krzesło. Drżącą ręką wziął papierosa z leżącej na stole paczki i zapalił go, pocierając zapałkę o blat. – Proszę mi wierzyć, że… ja… ja naprawdę mogę się mylić – podjął Holmberg. – Medycyna nie jest wyrocznią. Niekoniecznie tydzień… To równie dobrze może być… – Rok? – dokończył profesor. Holmberg ponownie opuścił głowę. – No, nie, rok nie – westchnął ciężko. – Miesiąc? Promień słońca odbity w oknie otwieranym po drugiej stronie ulicy błysnął w szkle stojącego na staroświeckiej etażerce budzika. – Nie. – Zupełnie nagle głos lekarza oczyścił się z dysharmonizujących drgań. – Myślę jednak, że to będzie tydzień. Przykro mi. Luckhard zaciągnął się głęboko. – W porządku – powiedział twardo. Po raz pierwszy od wielu dni poczuł się naprawdę dobrze. Nie czuł bólu, był przytomny i pewny siebie. – W porządku – powtórzył i uśmiechnął się lekko. Holmberg zagryzł wargi. – Czy… czy pan… – Dziękuję, panie doktorze. Bardzo mi pan pomógł. Wstał, gasząc dopiero co napoczętego papierosa. Kiedy tamten podniósł wreszcie oczy, ich spojrzenia spotkały się na krótko. * * * French wrzucił niedopałek do muszli, spuścił wodę i oddychając głęboko, żeby usunąć z ust
zapach dymu, wyszedł z toalety. Nie sądził, że aż tak zdenerwuje się egzaminem. Rano, choć było to zupełnie irracjonalne, nie mógł się oprzeć pokusie zajrzenia do kilku podręczników. Teraz pocił się w swoim starannie wyczyszczonym najlepszym ubraniu i nie mógł powstrzymać myśli, że zaprzepaścił coś, co do niego należało. – I co? – Podszedł do Mike’a. – Kogo wywołali? – Feutchera. Kilka minut temu, więc chyba już kończą. – Strasznie się grzebią. – Nie masz co narzekać w twojej sytuacji. Przed tobą jest już tylko Forsdyke. A ile ja muszę czekać? Jestem na „W”. French obejrzał się. Zgromadzeni za ogrodzeniem szkoły rodzice byli równie zdenerwowani. Większość kobiet stała razem i czekała tuż za płotem. Trochę dalej, samotnie lub w małych grupkach, spacerowali mężczyźni, ciągnąc za sobą chmury tytoniowego dymu. Poza obsługą egzaminacyjną do środka wpuszczono tylko skromną ekipę filmową. Ci jednak stali z boku, obojętnie czekając na moment rozdawania kart. – Powinni uruchomić drugą kabinę. – Mikę spojrzał na zegarek. – Nie wiedziałem, że robienie wody z mózgu trwa aż tyle. – Właśnie uruchamiają – powiedział ktoś z tyłu. – Roger Forsdyke. – Ciemnowłosy mężczyzna w drzwiach sali kontrolnej podniósł do oczu matą kartkę. – I Peter French. – Jasny szlag! – French wyjął ręce z kieszeni i niepewnie ruszył przed siebie. Minął obojętnego na wszystko technika, ziewających ukradkiem porządkowych i z trudem opanowując drżenie, wszedł do hallu szkoły. Trudno było nie trafić do właściwej sali – strzałki, kolorowe sznurki i rzędy krzeseł blokujące dostęp do korytarzy naprowadziłyby nawet ślepego. Tuż przed wejściem do głównej sali jakaś wysoka, dość ładna kobieta skinęła na niego ręką. – Ale ja… – Wiem. – Popchnęła go w stronę położonych z boku drzwi. – Tu jest druga maszyna. Uderzył go brak jakiejkolwiek obsługi w stosunkowo małym, zawalonym pośpiesznie ustawioną aparaturą pomieszczeniu. Lawirując wśród pustych kontenerów i metalowych waliz, kobieta zaprowadziła go do kabiny na środku, posadziła na chybotliwym krześle i kilkoma wprawnymi ruchami umocowała na głowie elektrody. – Wyprostuj się. – Włączyła jakieś urządzenie.
Jej długie palce ledwie dotykały umieszczonych na stole operatorskim kontaktów. – Nie oddychaj. Jak na badaniu – przemknęło mu przez głowę. – Już możesz. – Podniosła się lekko. Szybko zdjęła opasujące czoło druty. – Dziękuję. – To wszystko? – spytał zaskoczony. – Masz ochotę na coś jeszcze? Odruchowo rozejrzał się po pokoju. Nie mógł zrozumieć, że coś, od czego tak wiele zależy, może trwać tak krótko. – Ale… – przełknął ślinę. – Tam obok trwa to co najmniej kilka minut. – Mam po prostu lepszy sprzęt. – Otworzyła drzwi. – Spokojnie – dodała, widząc wyraz jego twarzy. – Będę uważać przy dodawaniu wyników. – Słucham? Ona jednak dawała już znak czekającemu technikowi. French jak struty powlókł się w stronę toalet. Niestety, wszystkie były zajęte, tak że paczka papierosów pozostała w kieszeni. Wrócił na boisko, ale jakoś nie mógł znaleźć sobie miejsca. Wolno przemaszerował przed ogrodzeniem, za którym wciąż czekali rodzice. Czemu tak się denerwują? Wzruszył ramionami. Ci z uczniów, którzy dostaną mniej niż sześćdziesiąt punktów, a więc przytłaczająca większość, wrócą przecież do rodziców i albo pójdą do pracy, albo będą się dalej uczyć. Nieliczni z wyższą lokatą od razu, nawet bez pożegnania, pojadą do ośrodka adaptacyjnego w Tentwood. Co dalej? Tego nikt nie wiedział. W grupie chłopców czekających na egzamin wybuchło jakieś zamieszanie. Ci, którzy mieli już to za sobą, wałęsali się bez celu, czekając na wyniki. French rozluźnił kołnierz koszuli i podszedł do stojącego pod ścianą człowieka z kamerą. – Cześć! Z jakiej stacji jesteście? – Z żadnej. To ekipa kroniki. – Krępy mężczyzna spojrzał na niego z zainteresowaniem. – Chciałbyś zapalić? – Skąd pan wie? – Sam też kiedyś przeżywałem to wszystko. – Poklepał się po kieszeniach. – Masz pecha, chłopcze. Skończyły mi się papierosy. – Ja mam. – Ach, po prostu szukasz miejsca? Chodź.
Wsiedli do zaparkowanej pod oknami sekretariatu szkoły furgonetki. – Ciągle jeszcze się boisz? – Trochę. – French podsunął mu paczkę. – Zna pan tę kobietę, która prowadzi testy w drugiej kabinie? – Mary Enders? Znam. – Czy ona… to znaczy chciałem spytać… – Myślisz, że coś popsuje – przerwał mu kamerzysta. – Tak? – Właśnie. To trwało tak krótko. – O ile wiem, pani Enders przez całe życie nie miała stosunku z mężczyzną… Ach, obyczaje się zmieniły, więc trzeba dodać, że nie miała go również z kobietą. Ale myślę, że w swojej specjalności jest dobrym fachowcem. French zaciągnął się za głęboko i zaczął kaszleć. – Zżerają cię nerwy? – Nie. Chociaż, może trochę. – Spojrzał na wyposażenie wozu. – Ma pan chyba ciekawą pracę. – W pewnym sensie. – No, ale może pan stwarzać różne wartości – przypomniał sobie fragment jakiejś książki. – Pokazywanie prawdy chcesz nazwać tworzeniem? – Jeśli nie, to dlaczego pan to robi? – Bo dobrze sprzedaje się prawdę, tylko prawdę i niecałą prawdę. Cała prawda nikogo nie interesuje. Jest nudna i nieefektowna. French zmrużył oczy. – Gauntry miał chyba inne zdanie na ten temat. – Czytałeś Gauntry’ego, chłopcze? – Kamerzysta zamyślił się na chwilę. – Sądzę, że się mylił. Chyba nie mają racji ci, którzy porównują kamerę filmową do fallusa, mimo że obydwie rzeczy mogą tworzyć jakąś wielkość. Choćby z tego prostego powodu, że kamera jest obsługiwana świadomie, a fallus mimo wszystko jest w sporej części niezależny. French uśmiechnął się lekko. – Wywody Gauntry’ego są… – To błąd – tamten wyprzedził jego myśl. – Trzeba mówić jasno i prosto. Nie wierzę, że nie można wytłumaczyć zasad działania komputera tubylcowi z buszu. Myślę jednak, że udałoby się to bardzo niewielu ludziom.
– Ciekawie się pana słucha. – Tak? French zdusił niedopałek w popielniczce zrobionej z nakrętki od słoika. – Chyba już muszę iść. Mogą mnie zaraz wywołać. – Nie możesz się doczekać? – Nie, to nie to. Otworzył drzwi. – Obecna sytuacja jest jakby podsumowaniem tego, czego najbardziej nie lubiłem w szkole. Kamerzysta skrzywił się lekko. – A czego najbardziej nie lubiłeś w szkole? – zapytał z nutą ironii. – To trudno powiedzieć tak w jednym zdaniu. – Więc próbuj w kilku. French potarł brodę. – Oni starali się wpoić mi przekonanie, że powinienem być grzeczny… W szerokim sensie, oczywiście – wyminął pytanie. – Tymczasem jeśli jestem grzeczny, z góry stawiam siebie na przegranej pozycji. Oni mnie wtedy niszczą. – Dlaczego? – Nie wiem. Może uważają, że jeśli ktoś jest grzeczny, musi być od razu słabszy. Oni nienawidzą ludzi, którzy nie włażą im na głowę i którzy nie chcą zniszczyć ich samych. Kamerzysta również zdusił niedopałek. – A kim są ci „oni”, chłopcze? – spytał. – O kogo ci konkretnie chodzi? – Naprawdę pan nie wie? – roześmiał się French. – Nie. – Dobrze. Pokażę panu. Wspiął się na stopień furgonetki i wyciągnął rękę. – Widzi pan tę kobietę z torbą na skrzyżowaniu? A tego faceta przy kiosku? Albo ludzi w autobusie, tamtych przed sklepem i tych przy ogrodzeniu… To właśnie są oni. Zeskoczył na ziemię. – Dziękuję za pomoc. – Machnął ręką. Pierwsza część egzaminu musiała się skończyć, bo grupa czekających pod drzwiami na wezwanie gdzieś znikła. Wszyscy uczniowie siedzieli pod ścianami, na otaczających boisko murkach i barierkach. Nikt nie chodził w kółko ani nie rozmawiał, czuło się jednak rosnące
zdenerwowanie. French podszedł do Mike’a. – Co jest grane? Skończyli już? – Tak. Ta druga kabina przemieliła prawie wszystkich. – Są już jakieś wyniki? – Wyczytali dwóch pierwszych z listy. – Lekkie kiwnięcie głową wskazywało kierunek, w którym należało patrzeć. – Coś ciekawego? – Pięć, jedenaście. Fatalnie. French rozejrzał się wokół. – Dali już im… – Czekaj. – Mikę podniósł się z ziemi. – Idą. Ten sam co poprzednio technik wyszedł przed budynek szkoły. Powiódł spojrzeniem po obecnych, potem podniósł trzymaną w ręku listę. French spokojnie słuchał powoli wyników. Drgnął, kiedy technik doszedł do „F”. – Feutcher, dwadzieścia dziewięć punktów. Feutcher? Ten zawsze zamyślony i nie potrafiący nigdy szybko odpowiedzieć na pytanie chłopak? Udało mu się. – Forsdyke, siedem. Znowu szok. Tym razem French spodziewał się dużo większej liczby. – Grane, dwanaście. – Co jest? Gryząc wargi z niecierpliwością, z trudem doczekał końca listy. Starając się zachować spokój, podszedł do technika. – Przepraszam, chyba mnie pan przeoczył. – Nazwisko? – Peter French. Gruby palec szybko przejechał po gęsto zadrukowanej stronie. – Nie. Na pewno będziesz w drugiej grupie. – Powinienem być w tej. Technik jeszcze raz sprawdził listę. – Przykro mi, ale musisz poczekać.
– Dlaczego? – Kilka zapisów wymaga powtórnego sprawdzenia. – Ale dlaczego ja? – Z trudem panował nad głosem. – To normalna procedura, jeśli coś jest niejasne. Przepraszam, śpieszę się. French, wściekły, powlókł się na jedyną, w tej chwili już wolną ławkę. Ze złością obserwował pośpieszne rozdanie identyfikacyjnych kart, potem spotkania z rodzicami, szlochy, rzadziej okrzyki radości. Technik pojawił się jeszcze trzykrotnie. Żadne z wykrzykiwanych nazwisk nie było tym, na które czekał. Żaden z wyników nie przekraczał dziesięciu. Mniej więcej po godzinie boisko i plac przed szkolą opustoszały zupełnie. Za ogrodzeniem czekali już tylko rodzice Frencha. On sam od dawna zobojętniały siedział ciągle w tym samym miejscu. Kiedy otworzyły się drzwi, nawet nie podniósł głowy. – Hej, ty, chodź do środka. Powoli podciągnął nogi. – Po co? – Nie wiem. Chodź. Podniósł się ociężale i ruszył za technikiem. Wbrew oczekiwaniom minęli salę kontrolną, w której ekipa egzaminacyjna zaczynała już pakować swój sprzęt. Zatrzymali się dopiero przed gabinetem dyrektora. – Wejdź. – Technik popchnął go lekko. Mały pokój był pełen dymu, w środku jednak siedziała tylko jedna osoba. – Siadaj. – Mary Enders wskazała mu fotel. Nie wiedział, jak się zachować. – Widzisz, chłopcze – zaczęła niepewnie – miałam z tobą pewne trudności. – Tak? – Coś dusiło go w gardle. – Przeprowadziłam aż pięć testów na twoim zapisie i… – Zwolnionym, jakby wystudiowanym ruchem strzepnęła popiół. – I wszystkie się różniły. – Coś nie w porządku? – Najpierw otrzymałeś dziewięćdziesiąt punktów. Bezwiednie zacisnął ręce na poręczy fotela. – Potem sto czternaście. – Zbliżała do oczu jakąś kartkę. – I dalej kolejno: trzysta sześćdziesiąt, dwieście osiemdziesiąt trzy i dziewięćdziesiąt sześć.
French wstrzymał oddech. – Czasami zdarzają się różnice w kolejnych odczytach. – Dopiero teraz zauważył dziwny, złocistozielony odcień lakieru na jej paznokciach. – Wtedy wyciąga się średnią, ale… Nigdy dotąd różnice nie były tak duże. Przez chwilę słychać było tykanie zegara w drugim pokoju. – No cóż, na szczęście kodeks przewiduje taką możliwość. Zamiast liczby wpisuję ci „N”, czyli inteligencja niemożliwa do dokładnego określenia. – Co to znaczy? – Jest to równoznaczne z otrzymaniem – zawahała się – dużej liczby punktów. French opadł na poduszki. Zupełnie nagle poczuł, że jest mu gorąco. Mary Enders spokojnie składała papiery na biurku. – Ochłonąłeś już? – spytała po chwili. – T… tak. – Mogę cię zabrać do Tentwood? Odetchnął głęboko. – Oczywiście. – Doskonale. Mam nadzieję, że nie urządzisz mi płaczliwej sceny z rodzicami? – Nie. Czy mógłbym jednak… – Wiesz, że nie. – Wstała i wyszła zza biurka. – Wyjdziemy od tylu. Jeśli cię już nie zobaczą, domyślą się, jak ci poszło. – Wiem. Położyła mu rękę na ramieniu. – W takim razie chodźmy, panie French. – Proszę? – Powiedziałam „panie French”. Przecież jesteś już pełnoletni. * * * Luckhard zdążył już uporządkować swoje papiery i właśnie zastanawiał się, komu przekazać prowadzenie badań, kiedy ktoś zapukał do drzwi. – Tak?