Wrocław, lipiec 1963
Ludzie, którzy wysiedli z samochodu zaparkowanego tuż przed wejściem do
szpitala imienia Rydygiera, mieli na sobie stroje ochronne. Gumowe buty i rękawice,
długie, sięgające do kostek kitle, chusty zakrywające całą twarz i gogle w
charakterystycznych gumowych oprawach. Gdyby nie te gogle, wyglądaliby jak duchy ze
średniowiecznego zamku, a nie współczesny zespół do walki z epidemią ospy
prawdziwej. Dwóch z nich podeszło do zamkniętych na głucho drzwi szpitala. Rozglądali
się dokoła, ale w tej okolicy nie było wielu przechodniów. Strach przed zarazą i groza
placówki objętej ścisłą kwarantanną wymiatały wszystkich skuteczniej niż dwa patrole
milicji z powodu upału schowane pod plandekami gazików. Przy głównym wejściu nie
było nawet portiera. Drzwi otworzyła im pielęgniarka. Tuż za nią stał ordynator, chustką
ocierający mokrą od potu twarz.
- Jesteśmy z inspektoratu - rzucił jeden z mężczyzn, nie pokazując jednak
żadnego dokumentu.
- Ministerstwo Zdrowia.
- Wiem, wiem oczywiście. - Dłoń ordynatora lekko drżała, kiedy nerwowo
chował chusteczkę do kieszeni.
- Uprzedzono mnie telefonicznie.
Obaj weszli do mrocznego i w porównaniu z ulicą chłodnego przedsionka.
Solidne niemieckie mury dobrze chroniły przed upałem. W neogotyckim wnętrzu unosił
się nieprzyjemny zapach środków odkażających.
Gdzie ta piwnica? - padło krótkie pytanie.
- Już panów prowadzę - grzecznie odparł lekarz.
- Pójdziemy sami. Proszę tylko wskazać kierunek.
Ordynator zawahał się, coś go zaniepokoiło.
- Pan?... - Przełknął ślinę.
- Pan jest lekarzem? - postanowił się upewnić.
Przez małe szkła gogli nie sposób było dostrzec wyrazu oczu mężczyzny.
- Taaak... - odpowiedź zabrzmiała jak kpina.
- Jasne.
Drugi z przybyszów poruszył się nerwowo. Zza chusty nie widać było jego
twarzy. Pokiwał jednak głową, jakby potwierdzał słowa kolegi.
- Wejście do piwnicy jest tam... - Ordynator odwrócił się i wskazał palcem.
- Pójdziecie panowie tym korytarzem do końca i na dół.
- Dwóch uciekło - wtrąciła się nagłe pielęgniarka.
- Lekarz i jeden z pacjentów. To już drugi lekarz, który usiłuje...
Nikt nie zwrócił na nią uwagi. Mężczyzna, który przedstawił się jako lekarz,
ruszył pierwszy.
- Pójdziemy sami - powtórzył na odchodnym.
- Niech nikt tu nie wchodzi, bo nie wiadomo, co planują.
Kiedy nieco się oddalili, drugi z nieznajomych przyspieszył, żeby zrównać się z
kolegą.
- Obywatelu sierżancie... - zaczął, ale nie było mu dane skończyć.
- Zamknij się, kurwa. Nie gadaj jak na kompanii!
- Tylko jak, sierżancie?
- Tylko normalnie, po imieniu - usłyszał w odpowiedzi młodszy mężczyzna.
Dłuższą chwilę szli w milczeniu. Korytarz wydawał się nieskończenie długi.
- Przemo... - zaczął w końcu niepewnie, jeszcze raz próbując wypytać sierżanta.
- Co?
- Dlaczego oni stąd uciekają?
Dla obu było jasne, że nie chodziło o strach przed ospą i szpital poddany
kwarantannie. Ale odpowiedzi nie znali. „Doktor - sierżant” skręcił na prowadzącą w dół
klatkę schodową.
- Więc czego się tak spietrali? Przecież nie spierdalają przed ospą. Są
zaszczepieni.
- Coś chyba odkryli, sukinsyny.
- A co? Wiesz? - dopytywał młodszy z mężczyzn.
- Coś, czego boją się bardziej niż zarazy.
Przemo otworzy! drzwi do piwnicy i weszli szybko do środka.
- Grzesiek, sprawdź po lewej, ja idę tędy.
Musieli podwinąć kitle, żeby wyjąć z kieszeni latarki. Tu na szczęście było
jeszcze trochę światła wpadającego przez malutkie otwory odpowietrzników, bo
elektrycznego woleli nie włączać.
- Tutaj! Obywatelu sierż... tfu. Przemo, tutaj jest dziura w ścianie.
Sierżant przecisnął się pierwszy, osypując kilka poluzowanych cegieł. Był
bowiem potężnie zbudowany. Po chwili znaleźli się w ciasnej i dusznej piwnicy budynku
sąsiadującego ze szpitalem.
- O! - Grzesiek podniósł solidny łom.
- Tym wykuli przejście.
- Daj. - Sierżant odebrał mu narzędzie. Świecąc latarką, ruszył wąskim i dusznym
korytarzem.
- A jeśli już uciekli?
- Nigdzie nie uciekli. Wszystkich wyjść pilnuje milicja.
Szukali powoli, systematycznie. Oglądali pomieszczenie za pomieszczeniem,
każdy składzik, każdą wnękę i każdy korytarz. Uciekinierzy musieli słyszeć zbliżające
się odgłosy i wiedzieli, że dalej już nie ruszą. Wszystkie wyjścia były bowiem od
zewnątrz zabite na głucho. Wyraźnie przestraszeni, uciekinierzy wyszli nagle z kryjówki
we wnęce, w której ktoś przechowywał dobre pół tony ziemniaków. Większość
kiełkowała od dłuższego czasu i okropna woń zgnilizny wypełniała piwnicę.
- Proszę panów, jestem lekarzem - powiedział wyższy z nich.
- Zanim nas aresztujecie, muszę wam wyjaśnić, że nie wiecie najważniejszej
rzeczy...
Nie skończy! mówić, bo sierżant podszedł bliżej i z całej siły zdzielił go łomem w
głowę. Lekarz zatoczył się, krew chlusnęła na pobielaną ścianę. Usiłował się czegoś
chwycić, ale nie zdążył. Drugi cios rzucił go w tył. Ciało odbiło się od przepierzenia i
runęło wprost na zabójcę.
- Kurwa! - Przemo patrzył na plamy krwi i mózgu, które opryskały jego biały
kitel.
- Ale mnie uświnił!
- Boże, Boże! - powtarzał w szoku drugi mężczyzna. Usiłował osłonić twarz
rękami.
- Ale ja jestem przecież zwykłym pacjentem - zaczął płakać.
- Na rany boskie! Jestem zwykłym pacjentem!
Grzesiek pchnął go mocno i podłożył nogę. Kiedy tamten upadł na brzuch,
sierżant nachylił się i chwycił łom obiema rękami. Wyprowadził cios szerokim
zamachem zza głowy, uderzając mężczyznę prosto w kark.
- No - odchrząknął.
- I to by było na tyle.
- Tak - zgodził się Grzesiek.
- Chwatit.
- Dobra. A teraz pójdziesz do ordynatora i każesz zabić dechami drzwi do
piwnicy, od strony szpitala. ---Niech zrobią to przy tobie - wydał szybko kolejne
dyspozycje sierżant.
- A ci tutaj ?
- Powiesz, że zwiali. Potem idź na ulicę i każ kierowcy, żeby nasz samochód
zaparkował wprost pod dziurą w ścianie - kontynuował Przemo.
- Aha. A ty co będziesz robił?
Rozległo się głośne westchnienie i padła spokojna odpowiedź sierżanta:
- Dziurę w ścianie. Przecież muszą być dowody, że uciekli.
Wrocław, maj 2009
Ksiądz Weber siedział na ławce od niemal trzech godzin. Prawie się nie poruszał.
Zapadający wiosenny zmierzch zdawał się mieć nad nim pełną władzę. Mężczyzna
stanowił z roślinami jedność, stawał się częścią ogrodu botanicznego. Widząc ten pomnik
spokoju, nikt nie podejrzewał, że człowiek w sutannie właśnie czeka na ważne spotkanie.
Być może najważniejsze w karierze, być może decydujące o całym jego życiu. Nerwy?
Nie. Ostrów Tumski to przestrzeń spokoju i kontemplacji. Był wyspą złożoną z samych
kościołów, siedzib zakonów, katolickich uczelni i muzeów, z uliczkami oświetlonymi
jedynie gazowymi latarniami. Miasto wokół żyło coraz szybciej. Tam od dawna nie
odmierzało się czasu miesiącami czy tygodniami. Podstawową jego miarą były godziny i
minuty. Ba, sekundy bez mała. Na Ostrowiu czas mierzyło się inaczej, tysiącami łat.
Mniejszą jednostką był wiek. Sto lat... No, czasami dekada. Dlatego też sprawa, która
mogła tak dramatycznie odmienić los wielu ludzi, a mająca swe korzenie na początku lat
sześćdziesiątych, musiała znajdować się w kartotece w dziale: „Wydarzenia najnowsze”.
Przed pół wiekiem? Toż to prawie synonim „wczoraj”.
Nieliczni przechodnie opuszczający ogród botaniczny przyglądali się księdzu z
zainteresowaniem. Nie dlatego, że zastygł nieruchomo na ławce. Uwagę zwracał jego
wygląd. Gołym okiem widać było, że sutanna uszyta jest z materiału dużo droższego niż
strój przeciętnego księdza, a na złoty zegarek stać byłoby mało kogo z przygodnych
obserwatorów. Dziwiły też włosy, starannie ułożone, ostrzyżone z perfekcją przez
jakiegoś mistrza. Wypielęgnowane dłonie, zadbana twarz. Pedantyczna dbałość o każdy
szczegół sprawiała, że niektórzy podejrzewali, iż Weber jest gejem. Niepotrzebnie. Nie
był. Ten wygląd wiązał się z jego pracą, która polegała między innymi na częstych
spotkaniach ze świeckimi kobietami. Ksiądz Weber był szefem wrocławskiej placówki
Ósemki. Kierował w tej diecezji kościelnym wywiadem.
Wystający z kieszeni telefon nagle się odezwał. Jeden cichy sygnał. Weber wstał,
powoli prostując obolałe kości. Po raz ostatni zerknął na przepiękny staw. Jeziorko było
reliktem po zasypanej rzece, większa część ogrodu botanicznego znajdowała się w jej
dawnym korycie. Uśmiechnął się do swoich myśli. Wrocław był szczególnym miastem,
leżącym częściowo na wyspach.
Przed główną bramą czekała na niego wysoka, młoda kobieta. Miała nie więcej
niż dwadzieścia kilka lat. Jej minispódniczka odkrywała kształtne nogi sportsmenki, a
kolor ubrania idealnie pasował do lakieru porsche cabrio zaparkowanego metr dalej.
-Szczęść Boże. - Prawie dygnęła.
- Szczęść Boże - odparł, taksując ją wzrokiem.
- Poplotkujemy?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
- Potrzebuję spowiedzi.
Zagryzł wargi. Kurierka miała do przekazania coś naprawdę tajnego, skoro nie
mogła powiedzieć tego w zwykłej rozmowie. Ósemka miała jedną z najlepszych
procedur poufności na świecie. Przecież jako człowiek szczerze wierzący, nawet
uwięziony i torturowany nie zdradzi niczego. Zasada prosta: milczenie, ale potem
nagroda. Jeśli sprawy posuną się za daleko, zostanie męczennikiem.
- Tędy. - Wskazał kobiecie drogę do malutkiego kościółka wtopionego w ciąg
zabytkowych kamienic. Niewielu ludzi wiedziało, że w takim miejscu może znajdować
się jeszcze jedna świątynia. A ona po prostu znikała wśród majestatycznych, olbrzymich
budowli gotyku znajdujących się wokół.
Weber otworzył drzwi staromodnym, ogromnym kluczem, który zgrzytał w
zamku pamiętającym chyba jeszcze najazd armii Napoleona na Breslau. Nie
zatrzymywali się jednak we wnętrzu kościółka. Następne dobrze ukryte drzwi musiał
jednak otworzyć innym kluczem, plastikową kartą przesuwaną przez czytnik i kodem na
malutkiej klawiaturze. Weszli do niewielkiego pomieszczenia, w którym właśnie zapalały
się świetlówki. Tu Weber musiał otworzyć trzecie drzwi. Szklane. Zamykały one
mikroskopijny boks, w którym stały tylko krzesło i klęcznik. Kiedy znaleźli się w środku,
włączył generator drgań. Tu już nikt nie mógł ich podsłuchać.
- Potrzebujesz więcej czasu na rachunek sumienia, córko? - spytał, siadając na
krześle.
- Nie, ojcze. Rozliczyłam się ze swoją duszą wcześniej.
Otworzył na kolanach Biblię, odpowiednio ułożył stułę.
Za pomocą pilota przygasił nieco jarzeniowe światło. Potem zaczął się modlić.
- Możemy zaczynać - szepnął po dłuższej chwili.
Młoda kobieta uklękła, poprawiając minispódniczkę.
- Przystępuję do spowiedzi świętej...
Weber siedział w skupieniu ze złożonymi rękami. Miał doskonałą, detaliczną
pamięć. Słowa dziewczyny łączyły się w jego głowie z faktami sprzed lat, zdarzeniami,
postaciami ludzi, którzy często już dawno nie żyli. Czuł, że zaczynają mu drżeć ręce. Nie
mógł też zapanować nad przyśpieszającym oddechem. Westchnął ciężko i otarł
gromadzący się nad brwiami pot. Nagle szklane, wytłumione pomieszczenie wydało mu
się za małe dla dwóch osób, miał wrażenie, że zaczyna się dusić. Rzeczowe, przemyślane
i precyzyjne słowa, które słyszał, sprawiały, że gdzieś kiełkowało uczucie zapomniane
już od dawna. Jezus Maria! Jezus Maria! O Boże litościwy! Wredny, mdlący, paraliżujący
strach. W irracjonalnym odruchu wydało mu się nagle, że zmysłowy zapach klęczącej tuż
obok kobiety zamienił się w cmentarną woń, a jej ciepły głos w naczynie pełne
sączonego mu do głowy jadu. Spokojnie! - zganił się w myślach. To tylko kurierka!
Usiłował opanować oddech.
Kiedy skończyła mówić, udzielił jej rozgrzeszenia i zadał symboliczną pokutę „za
grzechy, których nie pamiętała”. Bez słowa wyszli z wytłumionego, szklanego boksu i z
małego kościółka wciśniętego między kamienice. Otrzeźwiło go dopiero rześkie,
wieczorne powietrze.
- Chcesz zanocować, córko? - spytał.
- Nie, dziękuję. Powinnam dotrzeć szybko do Warszawy.
- Niech cię Bóg prowadzi.
- Bóg zapłać - pożegnała księdza.
Nie patrzył za nią, kiedy odchodziła. Wyjął komórkę i wystukał SMS-a do swojej
sekretarki. Na Ostrowiu Tumskim wszędzie było blisko. Choć przejście go od krańca do
krańca zajmowało trochę czasu, najważniejsze instytucje znajdowały się w odległości
kilkudziesięciu, maksimum kilkuset kroków. Kiedy dotarł do bramy kurii, siostra Justyna
już dobiegała z drugiej strony.
- Tak, proszę księdza? — zawołała nieco za głośno.
- Odprowadź mnie. - Otworzył furtę, by mogli wejść na wewnętrzny dziedziniec.
- Potrzebujemy wsparcia z zewnątrz.
Zaintrygowana popatrzyła na jego twarz, chcąc odczytać cokolwiek.
Niepotrzebnie. Dawno już opanował nerwy i zakonnica nie mogła się niczego domyślić.
- Wsparcia bardziej doczesnego, jak rozumiem? Opus Dei? Jezuici?
- Jeszcze bardziej doczesnego i bardzo konkretnego.
- Ups. - Skrzywiła się mimowolnie.
- Aż tam chce ksiądz sięgnąć?
Skinął głową.
- Mamy tam kogoś?
Odpowiedziała pytaniem.
- Proszę księdza, a czy jest jakaś organizacja na całym bożym świecie, w której
kogoś nie mamy?
-Tak. Światowa Rada Żydów.
Roześmiała się, doceniając dowcip. W ogóle siostra Justyna pozwalała sobie na
wiele poufałości, o których inne zakonnice nie mogły nawet marzyć. Cóż, była z Ósemki.
Taka praca po prostu. Tu nie przetrwałby nikt, kto nie miał skrzącego się
inteligencją umysłu i świeckiego obycia.
- Ilu mam zawrócić z drogi ku potępieniu i dać szansę odkupienia?
Tym razem on się uśmiechnął.
- Dwojgu. Najlepszym.
Skinęła głową, zatrzymując się przed drzwiami kurii.
- Będą na pojutrze. Zacznę działać od razu, ale potrzebuję dwóch...
- Dób - dokończył, wybawiając ją z kłopotu wypowiedzenia niezręcznego słowa.
Zostawił zakonnicę na zewnątrz. Idąc po schodach, zatrzymał się na chwilę i
delikatnie rozmasował twarz. Ciągle jeszcze czuł jakieś dziwne mrowienie. Z trzaskiem
otworzył drzwi sekretariatu, aż dwie czuwające tam siostry stanęły na baczność.
- Gdzie biskup? - rzucił krótkie pytanie.
- Bóg zapłać — odpowiedziały chórem na pozdrowienie, którego przecież nie
wypowiedział.
- Co? Ach tak, szczęść Boże. Gdzie biskup? - powtórzył.
Zamarły z wyrazem zgorszenia na twarzy. Tylko Weber był człowiekiem, który
mógł się tak zachowywać. Nie znaczyło to, że przywykły, ale przynajmniej nie pytały, o
jakiego biskupa chodzi.
- Ma ważną konferencję z kardynałem. Nie można przeszkadzać.
- Mhm... - Nachylił się nad najbliższym biurkiem, wyrwał kartkę z bloczka i
napisał na niej kilka cyfr.
- Niech siostra to natychmiast przekaże.
- Ale tam nie można nawet wchodzić...
Jakby nie słysząc tych słów, mówił dalej.
- Czy widzi siostra w mojej dłoni miecz ognisty?
Zdezorientowana zerknęła na jego ręce. Potem jednak posłusznie wzięła kartkę i
ruszyła w stronę drzwi jak męczennica prowadzona na ofiarny stos. Weber podszedł do
ogromnego okna. Przepiękny zazwyczaj widok rzeki, parku i wzgórza po drugiej stronie
oświetlonych rzędami latarni teraz stał się nagle posępny. Neogotyckie wieże Hali
Targowej nie przywodziły już na myśl pachnącego owocami wnętrza, kojarzyły się teraz
z ponurą wizją średniowiecznej warowni, a statek płynący głównym nurtem Odry, mimo
rzęsistego oświetlenia, przywodził na myśl raczej łódź Charona pokonującą Styks.
Drzwi otworzyły się głośno. Stojąca przy wejściu siostra zamarła z przerażenia,
widząc twarz biskupa. Malutka kartka papieru drżała w jego ręce.
- Bestia! - Głos był prawie chrapliwy, jakby coś go dławiło.
- Bestia!...
Obie struchlałe siostry, i ta przy kantorku, i ta czekająca przy wejściu, bały się
odetchnąć. Obie też zdały sobie sprawę, że może nie chodzić o szatana czy inny twór
rodem z piekła, bo tym razem przyczyną takiej reakcji może być coś znacznie bardziej
realnego i groźnego.
- Stara, odrażająca bestia...
- Ksiądz biskup tym razem szeptał. Podszedł do Webera i położył mu rękę na
ramieniu. Ich spojrzenia się skrzyżowały.
- Znowu musimy przez to przejść?
Weber skinął głową. Dłuższą chwilę stali w milczeniu.
- Co ksiądz zamierza zrobić?
- Muszę zwrócić się do nich...
Biskup doskonale wiedział, o kogo chodzi.
- Otchłań - szepnął.
- Znowu będą ginąć niewinni ludzie.
Ukrył twarz w dłoniach. Jego głos był teraz ledwie słyszalny.
- Plaga będzie następować za plagą. Spustoszenie za spustoszeniem. Bestia...
Siostry trwały jak posągi, bały się nawet poruszyć oczami. Weber zrobił krok do
przodu.
- Muszę...
Biskup nagle się otrząsnął. Doskonale wiedział, co przybyły chciał powiedzieć, i
że jest to najgorsze rozwiązanie. Najgorsze, ale jedyne możliwe.
- Dobrze - powiedział teraz już zdecydowanym głosem.
- Idź do nich. Idź do „żołnierzy grzechu”.
- Skazańcy! - Sierżant przybrał groźną minę.
- Nie wolno przekraczać żółtej linii namalowanej na podłodze.
Dwoje ludzi z kartonowymi pudłami pod pachami spojrzało na siebie
porozumiewawczo. Żadnej żółtej linii namalowanej na podłodze nie było, ale bardzo
pasowało to do wyobrażeń o warunkach panujących w najcięższych amerykańskich
więzieniach. Sierżant musiał jednak czytać również książki o radzieckich gułagach, bo
nagle przeszedł na rosyjski:
- Posielieńcy z wieszczami, zdies! - Wskazał ręką drzwi.
- Jak żeście sobie załatwili koedukacyjną celę, co?
Zesłańcy jednak nie wyglądali na przestraszonych. Co gorsza, zdążyli się
przyzwyczaić do faktu, że od wczoraj kpiła z nich połowa komendy. No cóż, nie każdy
popada w niełaskę tak z dnia na dzień i nie każdy zostaje od razu ukarany tak
demonstracyjnie. Sierżant, którego zresztą dobrze znali i oboje lubili, tak jak inni bawił
się w najlepsze. Teraz zamienił się w lokaja, otworzy! drzwi i gnąc się w głębokim
ukłonie, przepuścił ich przodem.
- Drodzy państwo, oto ostatni w tym gmachu skansen realnego socjalizmu.
Obydwoje skrzywili się na widok paździerzowych biurek, obrotowych,
rozklekotanych krzeseł z przetartym w wielu miejscach skajem na obiciach i boazerii z
cieniutkich, odpadowych deseczek. Sierżant podsunął im formularz do podpisania.
- Musicie formalnie przejąć wyposażenie służbowego pokoju. Maszyna do
pisania, sztuk jedna. Komputer z dyskiem dwadzieścia megabajtów...
- Ile? - wyrwało się Potockiej.
- Dwadzieścia megabajtów - powtórzył sierżant.
- Karta graficzna Herkules, czarno-biała, ekran monochromatyczny o przekątnej
czternastu cali.
- No - Majchrzak lekko skinął głową.
- To możemy tam wgrać cztery empetrójki.
- Wgrać możecie. Ale po co, skoro nie ma karty dźwiękowej? I musicie mieć
dyskietki z jakiegoś muzeum. USB ani bluetootha wtedy jeszcze nie było.
- A to? - Potocka odstawiła karton ze swoimi rzeczami na chybotliwy stolik pod
oknem i wzięła do ręki popękany, elektryczny czajnik z plastiku.
- To też pokwitujcie. - Sierżant podsunął jej formularz.
- Obliczyłem, że najbliższy automat z kawą jest jakieś siedemset pięćdziesiąt
metrów stąd.
- Ile?
- Zważywszy wszystkie korytarze, obejścia i klatki schodowe, żeby przynieść tu
sobie kawę, trzeba pokonać półtora kilometra. To ogromne gmaszysko, więc radzę ten
czajnik uszanować.
Majchrzak rzucił w niego suchą, zaskorupiałą szmatą, którą znalazł na parapecie.
Sierżant sprawnie przejął „pocisk” w locie i znowu się ukłonił.
- Agentko Scully, agencie Mułder. Miłej pracy w Archiwum X.
Nie wiedział, czy nie przegiął z kpinami, więc ukłonił się raz jeszcze i szybko
wycofał na korytarz, cicho zamykając za sobą drzwi.
Majchrzak postawił swój karton wprost na podłodze.
- Niech to szlag! Które miejsce wybierasz?
Potocka, skwaszona bardziej niż on, rzuciła złe spojrzenie.
- Ależ to pan nadinspektor, jako starszy stopniem, powinien wybrać pierwszy.
Tylko cmoknął znacząco.
- Pani inspektor jako damie wypada wybrać najpierw.
Stali w milczeniu, bezradnie patrząc na ten horror. Ale co robić? Zesłanie to
zesłanie. Mieli zajmować się sprawami, których dotąd nie udało się rozwiązać. Grzebać
w jakichś zapyziałych, tonących w kurzu aktach i wypisywać dydaktyczne konspekty na
temat niedociągnięć, jakich to dopuściła się w śledztwie policja. Albo nawet milicja, bo
cholera wie, jak daleko każą im sięgnąć. Nikt o zdrowych zmysłach nie sądził przecież,
że rozwiążą jakąkolwiek sprawę odłożoną na półkę, Bóg wie jak dawno temu. Prosta
degradacja do stopnia starszego archiwisty. A teraz jeszcze ten pokój. Ciekawe, czy ich
szefowie trzymali podobne pomieszczenia w nienaruszonym stanie specjalnie na takie
okazje.
Potocka zdecydowała pierwsza.
- Zajmuję to biurko pod oknem! - zawołała. Zabrała swój karton ze stolika i
postawiła na blacie.
- Lepszy widok. - Usiadła na obrotowym krześle i syknęła z bólu.
- Jasny szłag!
- Co?
- Dostałam damski model krzesła. Wyraźnie coś czuję, dokładnie między
pośladkami.
- Podłóż sobie jakąś poduszkę — rzucił nadinspektor.
Sam jednak najpierw dłonią sprawdził stan swojego krzesła. Kiedy usiadł, o mało
nie poleciał do tyłu, bo oparcie na metalowej listwie poddało się bez żadnego oporu.
Zaczęli chichotać.
- Weź może to drewniane krzesło spod ściany - zaproponowała Potocka.
- To dla przesłuchiwanych?
- No -potwierdziła
Sprawdził ręką.
- Chybocze się jak diabli.
Specjalnie tak zrobili. Żeby przesłuchiwany nie czuł się zbyt pewnie - tłumaczyła,
śmiejąc się.
- Ale to ja się czuję niepewnie - wciąż narzekał Majchrzak.
- Oj, nie mnóż trudności. Usiądź na parapecie.
- To wypadnę... - Idąc w stronę okna, potknął się i kopnął w jakąś tulejkę, którą
ktoś podłożył pod nogę biurka. Teraz cały blat zaczął się kolebać. Majchrzak, chcąc to
naprawić, zrzucił jednak plastikowy czajnik i stał teraz, przyglądając się bezradnie
stratom. Potocka nachyliła się, aby ocenić ich rozmiar.
- Teraz wiemy, dlaczego jest taki popękany - mruknęła.
- Spada, ale się nie tłucze.
- Uhm. A pod tą wykładziną jest grzyb miękki jak poduszka.
Znowu zaczęli chichotać. Majchrzak zajął swoje miejsce za biurkiem, uważając
jednak, żeby się nie oprzeć. Przez chwilę nawet podkreślał wyższość swojego krzesła, bo
z niego przynajmniej nic nie wystawało. Potocka przerwała mu, składając ręce.
- Czy mogę mieć do ciebie pewną prośbę? - zaczęła.
- Jasne. - Wzruszył ramionami. - Słucham.
- Skoro już mamy zacząć razem pracować, proszę cię o jedno.
- Tak? - Majchrzak nie byl zbyt wymowny.
- Przestań udawać, że nie widzisz...
- Jezu,czego?
- Że zdecydowanie różnię się od znanych ci kobiet.
Nie odpowiedział. Zachowywał się trochę jak dziecko złapane na złamaniu
zakazu rodziców.
- Posłuchaj mnie uważnie - ciągnęła.
- Kiedy ze mną rozmawiasz, patrzysz wszędzie, tylko nie na mnie. Obserwujesz
sufit, interesujesz się boazerią, oknem i wszystkim innym. Błagam, przestań ignorować
mój wygląd. Bo to dość śmieszne.
- Przepraszam, ja jakoś tak odruchowo... - tłumaczył się nieudolnie Majchrzak.
- Przyzwyczaisz się. Wiem, że jestem trochę inna niż reszta bab, jestem. I
zaakceptuj to, a nie udawaj ślepego.
- Dobrze - urwał.
- Dobrze. Masz jak w banku.
Wyjął z kieszeni paczkę papierosów i zapytał Potocką:
- A to ci przeszkadza?
- Nie. Jaraj sobie. Tylko otwórz okno.
- A ty nie palisz? - Zaczął mocować się z klamką.
- Tylko po seksie.
Majchrzak, uporawszy się z nieotwieranym chyba wieki oknem, rzeczywiście
usiadł na parapecie.
- Wiesz, ten pokój ma jednak trochę plusów.
- Niby jakich? - rzuciła zdziwiona policjantka.
- Znajduje się na takim uboczu, że nikt tu do nas nie zajrzy.
- Chciałbyś. Nadzorca więźniów zawsze sprawdzi, czy kiblujemy od rana do
nocy.
Znowu zapadło milczenie. Po dobrej minucie Potocka zapytała jednak z wyraźną
ciekawością:
- Ile masz lat?
- Czterdzieści dziewięć - padła krótka odpowiedź.
- O, to pasujesz do tego skansenu. Wspomnienia z młodości, te sprawy... Ty chyba
nawet umiałbyś obsłużyć ten archaiczny komputer - ironizowała bezwstydnie.
- Ty, młoda! - zdenerwował się nagle.
- A ty masz ile?
- Dwadzieścia sześć.
- Akurat! Dwadzieścia sześć i już inspektor?
Wzruszyła ramionami i bezczelnie zripostowała.
- Tatuś był wysoko w dyplomacji.
- Aha - zastanowił się jednak Majchrzak.
- I tatuś nie osłonił cię przed tym zesłaniem?
- Nie. Bo zmarł - uprzedziła jego pytanie Potocka.
- A... - Pokiwał głową ze zrozumieniem. - A za co kiblujesz?
- Znowu to robisz!
- Co robię? - rzucił zdezorientowany.
- Mówisz do mnie i patrzysz gdzieś w cholerę. Wiesz co? Może wychyl się przez
okno i rozmawiaj z ulicą. A ja będę mówiła do twoich pośladków - wściekała się.
- Oj, przepraszam. Nie bądź taka drażliwa.
- To zaakceptuj fakt, że wyglądam inaczej niż znane ci kobiety. Dobrze?
- Dobrze -parsknął.
- Ale daj mi trochę czasu.
Po raz kolejny zamilkli. I znowu pierwsza odezwała się Potocka.
- A ty za co kiblujesz?
- O! Znamy się od kwadransa i myślisz, że tak od razu wyznam wszystkie
tajemnice?
- No, powiedz... - Kusiła z uśmiechem.
- E tam... Zaliczyłem parę wpadek. Ale tak w ogóle chodzi o coś innego. -
Majchrzak nie był skory do zwierzeń.
- Pewnie spisek - zakpiła delikatnie.
- A żebyś wiedziała - inspektor prawie krzyknął.
- Bo ściganie przestępców przez policję to już prawie hobby. Nie zwróciłaś
uwagi, że żaden z najlepszych śledczych już tu nie pracuje? Pozbyli się Marka Hofmana,
Sławka Staszewskiego...
- Spisek - potwierdziła uroczyście i grobowym głosem, jakby była sędziną.
Spojrzał na nią z uśmiechem.
- Urocza jesteś.
- A ty jedyny samotny detektyw, ostatni sprawiedliwy, który wałczy na brudnych
ulicach miasta... - drażniła się z nim, chichocząc Potocka.
- Stary przekręciarz, który z sierżantem Makabrą łupy złodziejom podpierdala!
- A ty... - już i on wył ze śmiechu - z poszukiwanym gangsterem w łóżku, nakryta
na golasa przez ekipę śledczą!
Obydwoje nie mogli się uspokoić. Śmiali się tak, że bliscy byli łez. Nie żałowali
też sobie epitetów.
- Alkoholik!
- Dziwka!
Na szczęście ktoś zapukał do drzwi. Sierżant, który wcześniej przyprowadził ich
do tego pokoju, potrząsał głową.
- Co wam tak wesoło? Złapaliście jakiegoś dilera i zabraliście mu prochy?
Nie doczekał się odpowiedzi, więc rozdał im teczki z rozdzielnika i zdziwiony
tym, co zobaczył, wyszedł. Ela Potocka uspokoiła się pierwsza.
- Wiesz co? A może zrobimy tak...
Zerknął na nią zaciekawiony, przerywając przeglądanie zawartości swojej teczki.
- Posłuchaj, jest piękna wiosna, a my nie mamy jakichś konkretnych zadań.
Możemy udawać, że badamy jakąś starą sprawę, jeździć po Polsce, niby to prowadząc
śledztwo, i zrobić sobie świetne wakacje - zawahała się.
- Jest tylko jeden szkopuł.
- Jaki? - rzucił zdziwiony Majchrzak.
- Powinniśmy jednak jakąś starą sprawę wyjaśnić i kogoś złapać. Gdy będziemy
mieć wyniki, dadzą nam spokój, a my wtedy na wakacje.
- A wiesz... - wyjął z paczki drugiego papierosa - że ten szkopuł już nie istnieje?
- Jak to? - zupełnie nie wiedziała, o czym mówi kolega.
Zapalił spokojnie i zaciągnął się dymem. Zauważył popielniczkę - kryształową,
ogromną, jakby przystosowaną do bicia socjalistycznych rekordów albo przekraczania
norm palenia. Naprawdę znaleźli się w skansenie.
- Bo mamy na komendzie dobrego duszka, który nam sprzyja.
Spojrzała zaciekawiona.
- Popatrz, co za dziwna koincydencja. Nie dalej jak wczoraj przyszedł do mnie
stary policjant na emeryturze. Rozmawialiśmy o dawnych dobrych czasach i...
- I? - Potocka wciąż nie rozumiała.
- Opowiedział mi o pewnej sprawie, którą kiedyś prowadził. Opowiedział o
swoich błędach i o tym, co dzisiaj należałoby zrobić, żeby rozwiązać zagadkę tej zbrodni.
- Oczywiście nie zapamiętałeś ani numeru akt, ani działu w...
- To nieistotne. - Otworzył leżącą przed nim teczkę.
- Właśnie dostaliśmy tę sprawę z rozdzielnika. Z archiwum.
Patrzyła na niego w milczeniu. Atmosfera w pokoju stawała się coraz bardziej
nierealna.
- Co? Dalej nie rozumiem.
- Dokładnie to, co powiedziałem. Ktoś bardzo chce, żebyśmy zrealizowali swoje
plany.
- I pojechali na wakacje, aby nikt się nie czepiał? - Potocka nieco się pogubiła.
- Nie. Żebyśmy mieli dużo czasu dla niego.
- Przewidział to już wczoraj? Czy w ogóle skierowanie nas tutaj to część
większego planu? - Otworzyła swoją teczkę i zdębiała. Wyjęła z niej jedną, jedyną kartkę
zapisaną kobiecym charakterem pisma.
- Ktoś...
- To ja ci od razu powiem, kto. - Podsunęła mu kartkę przed oczy.
- Szefowa kadr. Przynajmniej oficjalnie.
Pani Elu, proszę o pilne spotkanie dzisiaj o osiemnastej. Myślę, że atmosfera
kawiarni Starbucs będzie najbardziej sprzyjała rozmowie.
Majchrzak odruchowo odchylił się na oparciu krzesła i znowu o mało nie poleciał
do tyłu. Szlag!Kadrowej się nie odmawia.
- Spisek - wysyczała Potocka, przedrzeźniając samą siebie sprzed kilku chwil.
- Ewidentny. - Wstał, masując obolałe od niespodziewanego napięcia plecy.
Potem podszedł do swojego porzuconego kartonu i wyjął wyjściową, policyjną czapkę z
orzełkiem. Lustro, zamglone i upstrzone ciemnymi plamami, wisiało tuż nad umywalką,
przy wejściu. Nałożył czapkę i uważnie przestudiował własne odbicie.
- Do boju! O, właśnie tak powinien wyglądać oficer polskiej policji.
Potocka również wstała.
- Może się nie czepiaj...
Nie dał jej dokończyć. Przyciągnął ją przed lustro, ustawił na baczność i nałożył
swoją czapkę.
- No i co? - Przejrzała się zdziwiona.
- Nie wyglądam na oficera, czy co?
- Ale nie polskiej policji.
- Dlaczego? - zaperzyła się.
- Bo u nas w szeregach nie ma Murzynów - powiedział, powoli cedząc słowa.
- Usiłowała być spokojna. Przećwiczyła takie sytuacje już tyle razy. Usiłowała
być silna. Prawdopodobnie dlatego, z powodu urażonej dumy, odmówiła swego czasu
ojcu, który chciał ułatwić jej karierę w Warszawie. Tam miało być łatwiej. Nie. Chciała
zostać tutaj, gdzie się urodziła.
- Nie jestem Murzynką! - wrzasnęła.
- Jestem Polką!
Wzruszył ramionami, tłumacząc jak dziecku:
- Jedno drugiego nie wyklucza.
Myślał, że dziewczyna wybuchnie, ale się opanowała. Odwróciła się do niego
zrezygnowana.
- Jeśli już, to nie Murzynką, a Mulatką.
- Wiesz, wszystko dałoby się jakoś zrozumieć, gdybyś nazywała się, dajmy na to,
Matabubu K’Bele Hyamamu. Ale kurde, czarny oficer polskiej policji o nazwisku
Elżbieta Potocka? To trochę jakbyś prowokowała zdziwienie i kpiła z otoczenia.
- Mam nazwisko po ojcu.
- Aha. I zaraz powiesz, że to dzięki łączności przez tam-tamy nasi przodkowie
rozgromili Krzyżaków pod Grunwaldem?
Zaplotła ręce i stanęła w szerokim rozkroku. Daszek za dużej czapki osunął jej się
groźnie na oczy.
- Jestem z „tych” Potockich - wysyczała.
- I powiedz mi, co robił twój pradziad, kiedy moi przodkowie walczyli o Polskę?
Karbowy go pędził batem na pańszczyznę?
- Wziął zwolnienie lekarskie od wioskowego szamana - zażartował Majchrzak.
- Rasista i męski szowinista, dwa w jednym! - ripostowała policjantka.
- Diablica! Rogi ci spod czapki wystają - usłyszała od kolegi zamiast przeprosin.
- Aha. Jeszcze ciemnoklerykał.
- O, co to, to nie!
- Rozumiem, cofam. Czyli do rasizmu i szowinizmu się przyznajesz?
Majchrzak wzruszył ramionami i już poważnie zakończył tę słowną potyczkę:
- Coś mi mówi, że będzie nam się dobrze współpracować. - Odczekał chwilę, aż
dziewczyna się uśmiechnie, i dokończył:
- Jeśli tylko świadkowie nie będą uciekać zygzakiem na twój widok.
Starbucks był idealnym miejscem na półprywatne, półoficjalne spotkania. Tę
umieszczoną w kompleksie Skanskiej kawiarnię wypełniał tłum młodych biznesmenów z
biurowca, w którym znajdował się lokal, studentów z pobliskiej politechniki i artystów.
Ludzi o różnym kolorze skóry widywało się tu często, i jeśli Potocka zaliczyła jakieś
ciekawe spojrzenie, był to raczej wynik posiadania ślicznego tyłka, podkreślonego przez
cienkie obcisłe spodnie. Pani Krystyna Drzewiecka, szefowa kadr policji, wybrała zresztą
miejsce na zewnątrz, z widokiem na futurystyczne rury wentylacyjne i małą fontannę z
krasnalem trzymającym parasol.
- Mam nadzieję, że pani nie przestraszyłam tym trochę niecodziennym
zaproszeniem na prywatną rozmowę? - powiedziała już na wstępie.
- Wprost przeciwnie - Potocka uśmiechnęła się szeroko.
- Dosłownie płonę z ciekawości, pani dyrektor.
- Oj, proszę bez tych „dyrektorów”, naprawdę. Zwyczajne „pani Krysiu” pozwoli
stworzyć przyjacielską atmosferę.
Potocka uśmiechnęła się znowu. Mimo swojego zmysłowego wyglądu czekoladki
była niezwykle inteligentną kobietą. Przywykła też do tego, że ludzie wyłącznie na
podstawie wyglądu stereotypowo uważają ją za piękniutką, ale głupią Murzynkę
zagubioną w obcym kraju, i potrafiła to idealnie wykorzystywać.
- Wszyscy na policji traktują mnie prawie jak Stalina - powiedziała Drzewiecka.
- On też zaczynał jako sekretarz do spraw personalnych. A ja jestem zwykłym
urzędnikiem, dokładnie tak samo szarym, jak wszyscy urzędnicy w tym kraju.
Akurat! Szara to była eminencja i tu raczej należałoby szukać podobieństw, a nie
porównywać się ze Stalinem. Potocka zebrała wszystkie informacje na temat pani
dyrektor. Z pozoru ta dojrzała kobieta rzeczywiście wydawała się kimś, kto przekłada
papierki z szafy do szafy. Pracownicy niewiele o niej wiedzieli poza tym, że jest bardzo
pobożna, punktualna na niedzielnej mszy, zawsze przestrzega postów, nigdy nie podnosi
głosu... Podejrzewali ją nawet o odmawianie różańca w przerwie na drugie śniadanie. Nie
była jednak wcale wojującą klerykałką, co Potockiej dało wiele do myślenia. Szybko
odnalazła dojście do starego esbeka, który bez problemu skontaktował ją z pracownikiem
czwartego wydziału. Facet tylko się roześmiał, słysząc opis zwyczajów pani dyrektor.
No, przecież ona jest z Ósemki. Mniej więcej opisał, czego ma się spodziewać
podczas pierwszej rozmowy. Na pytanie, co to jest Ósemka, odparł, że to ich przeciwnik
w czasach PRL-u - kościelny wywiad. Departament czwarty, który zajmował się
kościołem i związkami wyznaniowymi, toczył bezpośrednią walkę właśnie z
dziewczynami z tej organizacji. A na pytanie, dlaczego więc Czwórka przegrała z
Ósemką, znowu się roześmiał, i odrzekł enigmatycznie, że osiem to dwa razy więcej niż
cztery. One miały swoich ludzi wszędzie i każdy im sprzyjał, jak miały wtyki w milicji,
to dostawały zawsze jakieś przecieki, a oni? Stamtąd nie wypłynął nigdy żaden przeciek.
Zero, nic, nul, pustka absolutna. Podobno ważne informacje przekazywano do centrali
wyłącznie w trakcie spowiedzi i koniec pieśni.
- Pani Krysiu, na tak wysokim stanowisku i w takim resorcie...
Dyrektorka przerwała jej ruchem ręki.
- Mogę zadać pani osobiste pytanie?
- Bardzo proszę.
- Czy jest pani wierząca?
Akurat! - zawołała w myślach Potocka. Na sto procent sama wcześniej
sprawdziłaś.
- Oczywiście - odpowiedziała.
- Jestem chrzczona, komunikowana, bierzmowana. I przysięgam, że nikt z
rodziny mojej matki nie zjadł nigdy żadnego polskiego misjonarza.
Drzewiecka z trudem powstrzymała się przed parsknięciem śmiechem.
- Och, proszę tak nie żartować - zamilkła na chwilę, żeby się uspokoić.
- Ja nie pytałam, czy jest pani prawowiernym katolikiem. Chciałabym wiedzieć,
czy wierzy pani w Boga?
Potocka zamyśliła się. Ale co odpowiedzieć na takie pytanie? Więc... na religię
chodziła, do kościoła kiedyś też. A teraz? Nie praktykowała, cudzołożyła, posty miała w
głębokim poważaniu, dokładnie tam, gdzie miłość bliźniego, chyba że chodziło o miłość
fizyczną, wtedy bliźnich traktowała trochę lepiej. Właściwie nigdy niczego jej nie
brakowało, była wychuchaną córeczką zamożnego dyplomaty.
Ale jej wygląd sprawiał, że liczba kopniaków, które dostała, również przekraczała
średnią krajową. Brzydziła się polskim zaściankiem, fasadowością i niskim poziomem
wiary. Nic jej to nie obchodziło, że są jakieś święta czy inne obrządki. Była młoda,
bogata, chciała cieszyć się życiem, łapać chwile, a nie rozmyślać o pierdołach. Nawet
decyzja o pracy w policji była dla niej jakimś rodzajem fanaberii. Dzięki legitymacji
mogła parkować, gdzie chciała, przekraczać prędkość, gdzie chciała, a ludzie, jeśli nie
patrzyli na nią z szacunkiem, to się jej bali. Bóg?
- Nie wiem. — W końcu odparła szczerze.
- To dobrze, że nic pani nie ukrywa. A... - Drzewiecka zawahała się na moment.
- A jest pani patriotką?
Być patriotką w kraju, który tyle razy pokazał jej, jak bardzo jest inna? Czy
dyrektorka chce ją sprowokować? Uśmiechnęła się w duchu.
- Tak - jednak bez wahania potwierdziła Potocka. Zawsze w takim momentach
pamiętała słowa ojca: „Rzeczpospolita tylko żąda. Nie płaci, nie wynagradza. Tylko żąda
i dlatego służymy jej jak psy”. Pamiętała też chwilę, kiedy jako dziecko słyszała te słowa
po raz pierwszy. Wtedy spytała: „A czy czasem chociaż podrapie za uszami?”.
- Podziwiam pani szczerość - zareagowała Drzewiecka.
Te cholerne dozowniki do cukru i brak łyżek. Obie sypały do papierowych
kubków brązowy cukier z pojedynczych torebek, żeby móc jakoś kontrolować jego ilość.
Smak kawy równoważył jednak wszystkie niedogodności. Drzewiecka była tu z
pewnością stałym bywalcem. Krojenie czekoladowego muffina szło jej bardzo sprawnie.
- Aha, niepotrzebnie ustalała pani, czy jestem z Ósemki - rzuciła, podnosząc
wzrok znad talerzyka.
- Sama bym pani powiedziała.
Tak zaskoczyła Potocką, że policjantka zastygła z widelcem w dłoni. Pani
dyrektor nie trafiła jednak na mięczaka.
Przewidując dalszy przebieg rozmowy - skończyła zdanie dyrektorki i zapytała z
uśmiechem.
- Czy chce pani ode mnie wyboru rodzaju lojalności?
- Nie rozumiem.
- Chce pani, żebym wybrała, czy jestem lojalna wobec państwa jako policjantka,
czy wobec Boga jako katoliczka?
- Ach, nie. - Drzewiecka zajęła się muffmem. Po chwili jednak dodała:
- A jeśli wcale nie musi pani wybierać?
- Teraz ja nie rozumiem.
- Jeśli to jedno i to samo. W takim sensie, że Kościół przecież także służy
państwu...
- Ha, ha, ha - powiedziała powoli Potocka, bo wcale nie brzmiało to jak śmiech.
Drzewiecka zareagowała natychmiast, mówiąc wesoło:
- Dobrze. Przesadziłam. Ale przyzna pani, że bez Kościoła w Polsce nie
przetrwałaby Solidarność, a socjalizm byłby wiecznie żywy.
Potocka skinęła głową. Czuła, jak robi jej się gorąco. Jakieś podskórne napięcie
ciągle narastało. Uświadomiła sobie, że ma szansę dowiedzieć się zaraz o czymś zupełnie
nieprawdopodobnym. Zerknęła na kipiące świeżą zielenią drzewa na wtopionym w
niemiecką zabudowę dziedzińcu kompleksu Skanskiej. Tu nie docierał żaden podmuch
wiatru, liście trwały nieruchome, jakby w oczekiwaniu na coś, co ma dopiero nastąpić.
Miała wrażenie, że powinna zapamiętać ten widok. Być może już niebawem wszystko
będzie wyglądać inaczej. Nie tak idyllicznie.
- Czego pani ode mnie chce?
- Chcę, żeby pani nam pomogła. Razem ze swoim nowym kolegą - zaczęła
Drzewiecka.
- Domyślam się. Ale konkretnie o co chodzi?
- Od wielu łat obserwujemy jakąś przedziwną rzecz. Pewien proces. Myśleliśmy,
że wszystko zaczęło się i skończyło we wczesnych latach sześćdziesiątych. Ale
myliliśmy się. To wraca.
- Co? Co wraca, na miłość boską? - pytała zaskoczona Potocka.
- Ta sprawa może wpłynąć na życie lub śmierć tysięcy ludzi. Gorzej, może
dotyczyć chaosu tak nieprawdopodobnego, że mogą zachwiać się podstawy państwa.
Oczy policjantki robiły się coraz większe.
- To nie jest coś, co łatwo i prosto można określić słowami. Więcej. My nie
wiemy ani wszystkiego, ani też, jak skutecznie temu przeciwdziałać. Kościół jednak jest
w pewnej desperacji. Nie lubi mieszać się w sprawy tego świata, wolałby stać od nich z
daleka. Chaos nie jest możliwy do zaakceptowania. Zło również. Dlatego też musimy
zwrócić się do was. - Drzewiecka mówiła tak enigmatycznie, że Potocka wciąż nie
rozumiała, o co naprawdę chodzi.
- Widzimy afery, brudy, korupcję - kontynuowała Drzewiecka.
- Widzimy, co wyrabia policja, jak znikają ludzie, popełniają w więzieniach
samobójstwa, widzimy zło i mękę... Nazywamy was „żołnierzami grzechu” i nigdy
prawie nie zwracamy się z prośbą o współdziałanie. Niestety, jesteście jednak jedyną
świecką siłą, która mniej lub bardziej skutecznie broni świata przed chaosem. I dlatego
wyjątkowo teraz składamy propozycję współpracy.
- Czemu nie zwrócicie się bezpośrednio do władz?
- Bo wtedy Kościół byłby w tę sprawę wmieszany. A Kościół nie miesza się nigdy
do niczego. - Drzewiecka uśmiechnęła się znacząco i upiła kilka łyków kawy.
- A co wtedy ze mną? - dopytywała Potocka.
- Proszę wybaczyć szczerość, pani Elu. W świetle dokumentów jest pani
nimfomanką, przyłapaną na, posłużę się eufemizmem, rażących zaniedbaniach w
śledztwie, karnie zesłaną do badania spraw archiwalnych. Pani nowy kolega jest
malwersantem, przekręciarzem, zamieszanym w działania korupcyjne. Niby nic wam nie
udowodniono, ale teczki, które są w moim posiadaniu, zawierają dramatyczny materiał. -
Drzewiecka odstawiła papierowy kubek.
- Bardzo proszę nie brać sobie tego za bardzo do serca, pani Elu. Wszystkiego
nikt nigdy nie zobaczy.
Potocka spojrzała wymownie. Aluzję zrozumiała doskonale.
- Kontaktować się z wami będzie siostra Justyna, a jej w razie problemów też nikt
nie uwierzy, bo to prawdziwa wariatka.
- Proszę?
- Była wielokrotnie leczona w zakładach psychiatrycznych, brała bezskutecznie
udział w wielu terapiach, wiele razy miała napady szalu i zabierało ją pogotowie.
Widziała też Szatana. Choćby przysięgała, nikt jej nie uwierzy.
- Aż taka ofiarna? Bo domyślam się, że te papiery musiała załatwić sobie sama?
- Siostra Justyna to głęboko wierząca osoba. A poświęcenie jest dla katolika
największą cnotą.
Taaaak...
Potocka, choć paliła bardzo rzadko, nagle poczuła, że ma ochotę na papierosa.
Odruchowo potarła wargi. I w tym momencie Drzewiecka zaskoczyła ją po raz kolejny.
Otworzyła swoją torebkę i wyjęła z niej nierozpieczętowaną paczkę papierosów oraz
jednorazową zapalniczkę. Położyła na stoliku i przesunęła po blacie.
- Proszę się nie krępować. Nie przeszkadza mi dym.
- Ale skąd?...
- Kościół potrafi przewidzieć wiele rzeczy - zażartowała Drzewiecka.
Kiedy Potocka po dłuższej chwili i z dużą ulgą zaciągnęła się dymem, dyrektorka
wróciła do rozmowy.
- Proszę się też niczego nie obawiać z naszej strony. My nie prowadzimy
dokumentacji jak policja. Wszystkie tajemnice są przekazywane dalej w trakcie
spowiedzi. Nic nigdy nie wypłynie. Zapewniam panią.
- Okej, okej. - Potocka zaciągnęła się głęboko. Usiłowała zebrać myśli.
Odruchowo rozejrzała się dokoła po roześmianych twarzach. Ciekawe, o czym właśnie
myśleli. Oczami wyobraźni zobaczyła nad każdą z głów dymki takie jak w komiksach:
Andrzej Ziemiański Żołnierze grzechu
Wrocław, lipiec 1963 Ludzie, którzy wysiedli z samochodu zaparkowanego tuż przed wejściem do szpitala imienia Rydygiera, mieli na sobie stroje ochronne. Gumowe buty i rękawice, długie, sięgające do kostek kitle, chusty zakrywające całą twarz i gogle w charakterystycznych gumowych oprawach. Gdyby nie te gogle, wyglądaliby jak duchy ze średniowiecznego zamku, a nie współczesny zespół do walki z epidemią ospy prawdziwej. Dwóch z nich podeszło do zamkniętych na głucho drzwi szpitala. Rozglądali się dokoła, ale w tej okolicy nie było wielu przechodniów. Strach przed zarazą i groza placówki objętej ścisłą kwarantanną wymiatały wszystkich skuteczniej niż dwa patrole milicji z powodu upału schowane pod plandekami gazików. Przy głównym wejściu nie było nawet portiera. Drzwi otworzyła im pielęgniarka. Tuż za nią stał ordynator, chustką ocierający mokrą od potu twarz. - Jesteśmy z inspektoratu - rzucił jeden z mężczyzn, nie pokazując jednak żadnego dokumentu. - Ministerstwo Zdrowia. - Wiem, wiem oczywiście. - Dłoń ordynatora lekko drżała, kiedy nerwowo chował chusteczkę do kieszeni. - Uprzedzono mnie telefonicznie. Obaj weszli do mrocznego i w porównaniu z ulicą chłodnego przedsionka. Solidne niemieckie mury dobrze chroniły przed upałem. W neogotyckim wnętrzu unosił się nieprzyjemny zapach środków odkażających. Gdzie ta piwnica? - padło krótkie pytanie. - Już panów prowadzę - grzecznie odparł lekarz. - Pójdziemy sami. Proszę tylko wskazać kierunek. Ordynator zawahał się, coś go zaniepokoiło. - Pan?... - Przełknął ślinę. - Pan jest lekarzem? - postanowił się upewnić. Przez małe szkła gogli nie sposób było dostrzec wyrazu oczu mężczyzny. - Taaak... - odpowiedź zabrzmiała jak kpina.
- Jasne. Drugi z przybyszów poruszył się nerwowo. Zza chusty nie widać było jego twarzy. Pokiwał jednak głową, jakby potwierdzał słowa kolegi. - Wejście do piwnicy jest tam... - Ordynator odwrócił się i wskazał palcem. - Pójdziecie panowie tym korytarzem do końca i na dół. - Dwóch uciekło - wtrąciła się nagłe pielęgniarka. - Lekarz i jeden z pacjentów. To już drugi lekarz, który usiłuje... Nikt nie zwrócił na nią uwagi. Mężczyzna, który przedstawił się jako lekarz, ruszył pierwszy. - Pójdziemy sami - powtórzył na odchodnym. - Niech nikt tu nie wchodzi, bo nie wiadomo, co planują. Kiedy nieco się oddalili, drugi z nieznajomych przyspieszył, żeby zrównać się z kolegą. - Obywatelu sierżancie... - zaczął, ale nie było mu dane skończyć. - Zamknij się, kurwa. Nie gadaj jak na kompanii! - Tylko jak, sierżancie? - Tylko normalnie, po imieniu - usłyszał w odpowiedzi młodszy mężczyzna. Dłuższą chwilę szli w milczeniu. Korytarz wydawał się nieskończenie długi. - Przemo... - zaczął w końcu niepewnie, jeszcze raz próbując wypytać sierżanta. - Co? - Dlaczego oni stąd uciekają? Dla obu było jasne, że nie chodziło o strach przed ospą i szpital poddany kwarantannie. Ale odpowiedzi nie znali. „Doktor - sierżant” skręcił na prowadzącą w dół klatkę schodową. - Więc czego się tak spietrali? Przecież nie spierdalają przed ospą. Są zaszczepieni.
- Coś chyba odkryli, sukinsyny. - A co? Wiesz? - dopytywał młodszy z mężczyzn. - Coś, czego boją się bardziej niż zarazy. Przemo otworzy! drzwi do piwnicy i weszli szybko do środka. - Grzesiek, sprawdź po lewej, ja idę tędy. Musieli podwinąć kitle, żeby wyjąć z kieszeni latarki. Tu na szczęście było jeszcze trochę światła wpadającego przez malutkie otwory odpowietrzników, bo elektrycznego woleli nie włączać. - Tutaj! Obywatelu sierż... tfu. Przemo, tutaj jest dziura w ścianie. Sierżant przecisnął się pierwszy, osypując kilka poluzowanych cegieł. Był bowiem potężnie zbudowany. Po chwili znaleźli się w ciasnej i dusznej piwnicy budynku sąsiadującego ze szpitalem. - O! - Grzesiek podniósł solidny łom. - Tym wykuli przejście. - Daj. - Sierżant odebrał mu narzędzie. Świecąc latarką, ruszył wąskim i dusznym korytarzem. - A jeśli już uciekli? - Nigdzie nie uciekli. Wszystkich wyjść pilnuje milicja. Szukali powoli, systematycznie. Oglądali pomieszczenie za pomieszczeniem, każdy składzik, każdą wnękę i każdy korytarz. Uciekinierzy musieli słyszeć zbliżające się odgłosy i wiedzieli, że dalej już nie ruszą. Wszystkie wyjścia były bowiem od zewnątrz zabite na głucho. Wyraźnie przestraszeni, uciekinierzy wyszli nagle z kryjówki we wnęce, w której ktoś przechowywał dobre pół tony ziemniaków. Większość kiełkowała od dłuższego czasu i okropna woń zgnilizny wypełniała piwnicę. - Proszę panów, jestem lekarzem - powiedział wyższy z nich. - Zanim nas aresztujecie, muszę wam wyjaśnić, że nie wiecie najważniejszej rzeczy... Nie skończy! mówić, bo sierżant podszedł bliżej i z całej siły zdzielił go łomem w głowę. Lekarz zatoczył się, krew chlusnęła na pobielaną ścianę. Usiłował się czegoś chwycić, ale nie zdążył. Drugi cios rzucił go w tył. Ciało odbiło się od przepierzenia i
runęło wprost na zabójcę. - Kurwa! - Przemo patrzył na plamy krwi i mózgu, które opryskały jego biały kitel. - Ale mnie uświnił! - Boże, Boże! - powtarzał w szoku drugi mężczyzna. Usiłował osłonić twarz rękami. - Ale ja jestem przecież zwykłym pacjentem - zaczął płakać. - Na rany boskie! Jestem zwykłym pacjentem! Grzesiek pchnął go mocno i podłożył nogę. Kiedy tamten upadł na brzuch, sierżant nachylił się i chwycił łom obiema rękami. Wyprowadził cios szerokim zamachem zza głowy, uderzając mężczyznę prosto w kark. - No - odchrząknął. - I to by było na tyle. - Tak - zgodził się Grzesiek. - Chwatit. - Dobra. A teraz pójdziesz do ordynatora i każesz zabić dechami drzwi do piwnicy, od strony szpitala. ---Niech zrobią to przy tobie - wydał szybko kolejne dyspozycje sierżant. - A ci tutaj ? - Powiesz, że zwiali. Potem idź na ulicę i każ kierowcy, żeby nasz samochód zaparkował wprost pod dziurą w ścianie - kontynuował Przemo. - Aha. A ty co będziesz robił? Rozległo się głośne westchnienie i padła spokojna odpowiedź sierżanta: - Dziurę w ścianie. Przecież muszą być dowody, że uciekli. Wrocław, maj 2009
Ksiądz Weber siedział na ławce od niemal trzech godzin. Prawie się nie poruszał. Zapadający wiosenny zmierzch zdawał się mieć nad nim pełną władzę. Mężczyzna stanowił z roślinami jedność, stawał się częścią ogrodu botanicznego. Widząc ten pomnik spokoju, nikt nie podejrzewał, że człowiek w sutannie właśnie czeka na ważne spotkanie. Być może najważniejsze w karierze, być może decydujące o całym jego życiu. Nerwy? Nie. Ostrów Tumski to przestrzeń spokoju i kontemplacji. Był wyspą złożoną z samych kościołów, siedzib zakonów, katolickich uczelni i muzeów, z uliczkami oświetlonymi jedynie gazowymi latarniami. Miasto wokół żyło coraz szybciej. Tam od dawna nie odmierzało się czasu miesiącami czy tygodniami. Podstawową jego miarą były godziny i minuty. Ba, sekundy bez mała. Na Ostrowiu czas mierzyło się inaczej, tysiącami łat. Mniejszą jednostką był wiek. Sto lat... No, czasami dekada. Dlatego też sprawa, która mogła tak dramatycznie odmienić los wielu ludzi, a mająca swe korzenie na początku lat sześćdziesiątych, musiała znajdować się w kartotece w dziale: „Wydarzenia najnowsze”. Przed pół wiekiem? Toż to prawie synonim „wczoraj”. Nieliczni przechodnie opuszczający ogród botaniczny przyglądali się księdzu z zainteresowaniem. Nie dlatego, że zastygł nieruchomo na ławce. Uwagę zwracał jego wygląd. Gołym okiem widać było, że sutanna uszyta jest z materiału dużo droższego niż strój przeciętnego księdza, a na złoty zegarek stać byłoby mało kogo z przygodnych obserwatorów. Dziwiły też włosy, starannie ułożone, ostrzyżone z perfekcją przez jakiegoś mistrza. Wypielęgnowane dłonie, zadbana twarz. Pedantyczna dbałość o każdy szczegół sprawiała, że niektórzy podejrzewali, iż Weber jest gejem. Niepotrzebnie. Nie był. Ten wygląd wiązał się z jego pracą, która polegała między innymi na częstych spotkaniach ze świeckimi kobietami. Ksiądz Weber był szefem wrocławskiej placówki Ósemki. Kierował w tej diecezji kościelnym wywiadem. Wystający z kieszeni telefon nagle się odezwał. Jeden cichy sygnał. Weber wstał, powoli prostując obolałe kości. Po raz ostatni zerknął na przepiękny staw. Jeziorko było reliktem po zasypanej rzece, większa część ogrodu botanicznego znajdowała się w jej dawnym korycie. Uśmiechnął się do swoich myśli. Wrocław był szczególnym miastem, leżącym częściowo na wyspach. Przed główną bramą czekała na niego wysoka, młoda kobieta. Miała nie więcej niż dwadzieścia kilka lat. Jej minispódniczka odkrywała kształtne nogi sportsmenki, a kolor ubrania idealnie pasował do lakieru porsche cabrio zaparkowanego metr dalej. -Szczęść Boże. - Prawie dygnęła. - Szczęść Boże - odparł, taksując ją wzrokiem. - Poplotkujemy? Zaprzeczyła ruchem głowy. - Potrzebuję spowiedzi.
Zagryzł wargi. Kurierka miała do przekazania coś naprawdę tajnego, skoro nie mogła powiedzieć tego w zwykłej rozmowie. Ósemka miała jedną z najlepszych procedur poufności na świecie. Przecież jako człowiek szczerze wierzący, nawet uwięziony i torturowany nie zdradzi niczego. Zasada prosta: milczenie, ale potem nagroda. Jeśli sprawy posuną się za daleko, zostanie męczennikiem. - Tędy. - Wskazał kobiecie drogę do malutkiego kościółka wtopionego w ciąg zabytkowych kamienic. Niewielu ludzi wiedziało, że w takim miejscu może znajdować się jeszcze jedna świątynia. A ona po prostu znikała wśród majestatycznych, olbrzymich budowli gotyku znajdujących się wokół. Weber otworzył drzwi staromodnym, ogromnym kluczem, który zgrzytał w zamku pamiętającym chyba jeszcze najazd armii Napoleona na Breslau. Nie zatrzymywali się jednak we wnętrzu kościółka. Następne dobrze ukryte drzwi musiał jednak otworzyć innym kluczem, plastikową kartą przesuwaną przez czytnik i kodem na malutkiej klawiaturze. Weszli do niewielkiego pomieszczenia, w którym właśnie zapalały się świetlówki. Tu Weber musiał otworzyć trzecie drzwi. Szklane. Zamykały one mikroskopijny boks, w którym stały tylko krzesło i klęcznik. Kiedy znaleźli się w środku, włączył generator drgań. Tu już nikt nie mógł ich podsłuchać. - Potrzebujesz więcej czasu na rachunek sumienia, córko? - spytał, siadając na krześle. - Nie, ojcze. Rozliczyłam się ze swoją duszą wcześniej. Otworzył na kolanach Biblię, odpowiednio ułożył stułę. Za pomocą pilota przygasił nieco jarzeniowe światło. Potem zaczął się modlić. - Możemy zaczynać - szepnął po dłuższej chwili. Młoda kobieta uklękła, poprawiając minispódniczkę. - Przystępuję do spowiedzi świętej... Weber siedział w skupieniu ze złożonymi rękami. Miał doskonałą, detaliczną pamięć. Słowa dziewczyny łączyły się w jego głowie z faktami sprzed lat, zdarzeniami, postaciami ludzi, którzy często już dawno nie żyli. Czuł, że zaczynają mu drżeć ręce. Nie mógł też zapanować nad przyśpieszającym oddechem. Westchnął ciężko i otarł gromadzący się nad brwiami pot. Nagle szklane, wytłumione pomieszczenie wydało mu się za małe dla dwóch osób, miał wrażenie, że zaczyna się dusić. Rzeczowe, przemyślane i precyzyjne słowa, które słyszał, sprawiały, że gdzieś kiełkowało uczucie zapomniane już od dawna. Jezus Maria! Jezus Maria! O Boże litościwy! Wredny, mdlący, paraliżujący strach. W irracjonalnym odruchu wydało mu się nagle, że zmysłowy zapach klęczącej tuż obok kobiety zamienił się w cmentarną woń, a jej ciepły głos w naczynie pełne sączonego mu do głowy jadu. Spokojnie! - zganił się w myślach. To tylko kurierka!
Usiłował opanować oddech. Kiedy skończyła mówić, udzielił jej rozgrzeszenia i zadał symboliczną pokutę „za grzechy, których nie pamiętała”. Bez słowa wyszli z wytłumionego, szklanego boksu i z małego kościółka wciśniętego między kamienice. Otrzeźwiło go dopiero rześkie, wieczorne powietrze. - Chcesz zanocować, córko? - spytał. - Nie, dziękuję. Powinnam dotrzeć szybko do Warszawy. - Niech cię Bóg prowadzi. - Bóg zapłać - pożegnała księdza. Nie patrzył za nią, kiedy odchodziła. Wyjął komórkę i wystukał SMS-a do swojej sekretarki. Na Ostrowiu Tumskim wszędzie było blisko. Choć przejście go od krańca do krańca zajmowało trochę czasu, najważniejsze instytucje znajdowały się w odległości kilkudziesięciu, maksimum kilkuset kroków. Kiedy dotarł do bramy kurii, siostra Justyna już dobiegała z drugiej strony. - Tak, proszę księdza? — zawołała nieco za głośno. - Odprowadź mnie. - Otworzył furtę, by mogli wejść na wewnętrzny dziedziniec. - Potrzebujemy wsparcia z zewnątrz. Zaintrygowana popatrzyła na jego twarz, chcąc odczytać cokolwiek. Niepotrzebnie. Dawno już opanował nerwy i zakonnica nie mogła się niczego domyślić. - Wsparcia bardziej doczesnego, jak rozumiem? Opus Dei? Jezuici? - Jeszcze bardziej doczesnego i bardzo konkretnego. - Ups. - Skrzywiła się mimowolnie. - Aż tam chce ksiądz sięgnąć? Skinął głową. - Mamy tam kogoś? Odpowiedziała pytaniem. - Proszę księdza, a czy jest jakaś organizacja na całym bożym świecie, w której kogoś nie mamy?
-Tak. Światowa Rada Żydów. Roześmiała się, doceniając dowcip. W ogóle siostra Justyna pozwalała sobie na wiele poufałości, o których inne zakonnice nie mogły nawet marzyć. Cóż, była z Ósemki. Taka praca po prostu. Tu nie przetrwałby nikt, kto nie miał skrzącego się inteligencją umysłu i świeckiego obycia. - Ilu mam zawrócić z drogi ku potępieniu i dać szansę odkupienia? Tym razem on się uśmiechnął. - Dwojgu. Najlepszym. Skinęła głową, zatrzymując się przed drzwiami kurii. - Będą na pojutrze. Zacznę działać od razu, ale potrzebuję dwóch... - Dób - dokończył, wybawiając ją z kłopotu wypowiedzenia niezręcznego słowa. Zostawił zakonnicę na zewnątrz. Idąc po schodach, zatrzymał się na chwilę i delikatnie rozmasował twarz. Ciągle jeszcze czuł jakieś dziwne mrowienie. Z trzaskiem otworzył drzwi sekretariatu, aż dwie czuwające tam siostry stanęły na baczność. - Gdzie biskup? - rzucił krótkie pytanie. - Bóg zapłać — odpowiedziały chórem na pozdrowienie, którego przecież nie wypowiedział. - Co? Ach tak, szczęść Boże. Gdzie biskup? - powtórzył. Zamarły z wyrazem zgorszenia na twarzy. Tylko Weber był człowiekiem, który mógł się tak zachowywać. Nie znaczyło to, że przywykły, ale przynajmniej nie pytały, o jakiego biskupa chodzi. - Ma ważną konferencję z kardynałem. Nie można przeszkadzać. - Mhm... - Nachylił się nad najbliższym biurkiem, wyrwał kartkę z bloczka i napisał na niej kilka cyfr. - Niech siostra to natychmiast przekaże. - Ale tam nie można nawet wchodzić... Jakby nie słysząc tych słów, mówił dalej.
- Czy widzi siostra w mojej dłoni miecz ognisty? Zdezorientowana zerknęła na jego ręce. Potem jednak posłusznie wzięła kartkę i ruszyła w stronę drzwi jak męczennica prowadzona na ofiarny stos. Weber podszedł do ogromnego okna. Przepiękny zazwyczaj widok rzeki, parku i wzgórza po drugiej stronie oświetlonych rzędami latarni teraz stał się nagle posępny. Neogotyckie wieże Hali Targowej nie przywodziły już na myśl pachnącego owocami wnętrza, kojarzyły się teraz z ponurą wizją średniowiecznej warowni, a statek płynący głównym nurtem Odry, mimo rzęsistego oświetlenia, przywodził na myśl raczej łódź Charona pokonującą Styks. Drzwi otworzyły się głośno. Stojąca przy wejściu siostra zamarła z przerażenia, widząc twarz biskupa. Malutka kartka papieru drżała w jego ręce. - Bestia! - Głos był prawie chrapliwy, jakby coś go dławiło. - Bestia!... Obie struchlałe siostry, i ta przy kantorku, i ta czekająca przy wejściu, bały się odetchnąć. Obie też zdały sobie sprawę, że może nie chodzić o szatana czy inny twór rodem z piekła, bo tym razem przyczyną takiej reakcji może być coś znacznie bardziej realnego i groźnego. - Stara, odrażająca bestia... - Ksiądz biskup tym razem szeptał. Podszedł do Webera i położył mu rękę na ramieniu. Ich spojrzenia się skrzyżowały. - Znowu musimy przez to przejść? Weber skinął głową. Dłuższą chwilę stali w milczeniu. - Co ksiądz zamierza zrobić? - Muszę zwrócić się do nich... Biskup doskonale wiedział, o kogo chodzi. - Otchłań - szepnął. - Znowu będą ginąć niewinni ludzie. Ukrył twarz w dłoniach. Jego głos był teraz ledwie słyszalny. - Plaga będzie następować za plagą. Spustoszenie za spustoszeniem. Bestia...
Siostry trwały jak posągi, bały się nawet poruszyć oczami. Weber zrobił krok do przodu. - Muszę... Biskup nagle się otrząsnął. Doskonale wiedział, co przybyły chciał powiedzieć, i że jest to najgorsze rozwiązanie. Najgorsze, ale jedyne możliwe. - Dobrze - powiedział teraz już zdecydowanym głosem. - Idź do nich. Idź do „żołnierzy grzechu”. - Skazańcy! - Sierżant przybrał groźną minę. - Nie wolno przekraczać żółtej linii namalowanej na podłodze. Dwoje ludzi z kartonowymi pudłami pod pachami spojrzało na siebie porozumiewawczo. Żadnej żółtej linii namalowanej na podłodze nie było, ale bardzo pasowało to do wyobrażeń o warunkach panujących w najcięższych amerykańskich więzieniach. Sierżant musiał jednak czytać również książki o radzieckich gułagach, bo nagle przeszedł na rosyjski: - Posielieńcy z wieszczami, zdies! - Wskazał ręką drzwi. - Jak żeście sobie załatwili koedukacyjną celę, co? Zesłańcy jednak nie wyglądali na przestraszonych. Co gorsza, zdążyli się przyzwyczaić do faktu, że od wczoraj kpiła z nich połowa komendy. No cóż, nie każdy popada w niełaskę tak z dnia na dzień i nie każdy zostaje od razu ukarany tak demonstracyjnie. Sierżant, którego zresztą dobrze znali i oboje lubili, tak jak inni bawił się w najlepsze. Teraz zamienił się w lokaja, otworzy! drzwi i gnąc się w głębokim ukłonie, przepuścił ich przodem. - Drodzy państwo, oto ostatni w tym gmachu skansen realnego socjalizmu. Obydwoje skrzywili się na widok paździerzowych biurek, obrotowych, rozklekotanych krzeseł z przetartym w wielu miejscach skajem na obiciach i boazerii z cieniutkich, odpadowych deseczek. Sierżant podsunął im formularz do podpisania. - Musicie formalnie przejąć wyposażenie służbowego pokoju. Maszyna do pisania, sztuk jedna. Komputer z dyskiem dwadzieścia megabajtów... - Ile? - wyrwało się Potockiej. - Dwadzieścia megabajtów - powtórzył sierżant.
- Karta graficzna Herkules, czarno-biała, ekran monochromatyczny o przekątnej czternastu cali. - No - Majchrzak lekko skinął głową. - To możemy tam wgrać cztery empetrójki. - Wgrać możecie. Ale po co, skoro nie ma karty dźwiękowej? I musicie mieć dyskietki z jakiegoś muzeum. USB ani bluetootha wtedy jeszcze nie było. - A to? - Potocka odstawiła karton ze swoimi rzeczami na chybotliwy stolik pod oknem i wzięła do ręki popękany, elektryczny czajnik z plastiku. - To też pokwitujcie. - Sierżant podsunął jej formularz. - Obliczyłem, że najbliższy automat z kawą jest jakieś siedemset pięćdziesiąt metrów stąd. - Ile? - Zważywszy wszystkie korytarze, obejścia i klatki schodowe, żeby przynieść tu sobie kawę, trzeba pokonać półtora kilometra. To ogromne gmaszysko, więc radzę ten czajnik uszanować. Majchrzak rzucił w niego suchą, zaskorupiałą szmatą, którą znalazł na parapecie. Sierżant sprawnie przejął „pocisk” w locie i znowu się ukłonił. - Agentko Scully, agencie Mułder. Miłej pracy w Archiwum X. Nie wiedział, czy nie przegiął z kpinami, więc ukłonił się raz jeszcze i szybko wycofał na korytarz, cicho zamykając za sobą drzwi. Majchrzak postawił swój karton wprost na podłodze. - Niech to szlag! Które miejsce wybierasz? Potocka, skwaszona bardziej niż on, rzuciła złe spojrzenie. - Ależ to pan nadinspektor, jako starszy stopniem, powinien wybrać pierwszy. Tylko cmoknął znacząco. - Pani inspektor jako damie wypada wybrać najpierw. Stali w milczeniu, bezradnie patrząc na ten horror. Ale co robić? Zesłanie to zesłanie. Mieli zajmować się sprawami, których dotąd nie udało się rozwiązać. Grzebać
w jakichś zapyziałych, tonących w kurzu aktach i wypisywać dydaktyczne konspekty na temat niedociągnięć, jakich to dopuściła się w śledztwie policja. Albo nawet milicja, bo cholera wie, jak daleko każą im sięgnąć. Nikt o zdrowych zmysłach nie sądził przecież, że rozwiążą jakąkolwiek sprawę odłożoną na półkę, Bóg wie jak dawno temu. Prosta degradacja do stopnia starszego archiwisty. A teraz jeszcze ten pokój. Ciekawe, czy ich szefowie trzymali podobne pomieszczenia w nienaruszonym stanie specjalnie na takie okazje. Potocka zdecydowała pierwsza. - Zajmuję to biurko pod oknem! - zawołała. Zabrała swój karton ze stolika i postawiła na blacie. - Lepszy widok. - Usiadła na obrotowym krześle i syknęła z bólu. - Jasny szłag! - Co? - Dostałam damski model krzesła. Wyraźnie coś czuję, dokładnie między pośladkami. - Podłóż sobie jakąś poduszkę — rzucił nadinspektor. Sam jednak najpierw dłonią sprawdził stan swojego krzesła. Kiedy usiadł, o mało nie poleciał do tyłu, bo oparcie na metalowej listwie poddało się bez żadnego oporu. Zaczęli chichotać. - Weź może to drewniane krzesło spod ściany - zaproponowała Potocka. - To dla przesłuchiwanych? - No -potwierdziła Sprawdził ręką. - Chybocze się jak diabli. Specjalnie tak zrobili. Żeby przesłuchiwany nie czuł się zbyt pewnie - tłumaczyła, śmiejąc się. - Ale to ja się czuję niepewnie - wciąż narzekał Majchrzak. - Oj, nie mnóż trudności. Usiądź na parapecie. - To wypadnę... - Idąc w stronę okna, potknął się i kopnął w jakąś tulejkę, którą
ktoś podłożył pod nogę biurka. Teraz cały blat zaczął się kolebać. Majchrzak, chcąc to naprawić, zrzucił jednak plastikowy czajnik i stał teraz, przyglądając się bezradnie stratom. Potocka nachyliła się, aby ocenić ich rozmiar. - Teraz wiemy, dlaczego jest taki popękany - mruknęła. - Spada, ale się nie tłucze. - Uhm. A pod tą wykładziną jest grzyb miękki jak poduszka. Znowu zaczęli chichotać. Majchrzak zajął swoje miejsce za biurkiem, uważając jednak, żeby się nie oprzeć. Przez chwilę nawet podkreślał wyższość swojego krzesła, bo z niego przynajmniej nic nie wystawało. Potocka przerwała mu, składając ręce. - Czy mogę mieć do ciebie pewną prośbę? - zaczęła. - Jasne. - Wzruszył ramionami. - Słucham. - Skoro już mamy zacząć razem pracować, proszę cię o jedno. - Tak? - Majchrzak nie byl zbyt wymowny. - Przestań udawać, że nie widzisz... - Jezu,czego? - Że zdecydowanie różnię się od znanych ci kobiet. Nie odpowiedział. Zachowywał się trochę jak dziecko złapane na złamaniu zakazu rodziców. - Posłuchaj mnie uważnie - ciągnęła. - Kiedy ze mną rozmawiasz, patrzysz wszędzie, tylko nie na mnie. Obserwujesz sufit, interesujesz się boazerią, oknem i wszystkim innym. Błagam, przestań ignorować mój wygląd. Bo to dość śmieszne. - Przepraszam, ja jakoś tak odruchowo... - tłumaczył się nieudolnie Majchrzak. - Przyzwyczaisz się. Wiem, że jestem trochę inna niż reszta bab, jestem. I zaakceptuj to, a nie udawaj ślepego. - Dobrze - urwał. - Dobrze. Masz jak w banku.
Wyjął z kieszeni paczkę papierosów i zapytał Potocką: - A to ci przeszkadza? - Nie. Jaraj sobie. Tylko otwórz okno. - A ty nie palisz? - Zaczął mocować się z klamką. - Tylko po seksie. Majchrzak, uporawszy się z nieotwieranym chyba wieki oknem, rzeczywiście usiadł na parapecie. - Wiesz, ten pokój ma jednak trochę plusów. - Niby jakich? - rzuciła zdziwiona policjantka. - Znajduje się na takim uboczu, że nikt tu do nas nie zajrzy. - Chciałbyś. Nadzorca więźniów zawsze sprawdzi, czy kiblujemy od rana do nocy. Znowu zapadło milczenie. Po dobrej minucie Potocka zapytała jednak z wyraźną ciekawością: - Ile masz lat? - Czterdzieści dziewięć - padła krótka odpowiedź. - O, to pasujesz do tego skansenu. Wspomnienia z młodości, te sprawy... Ty chyba nawet umiałbyś obsłużyć ten archaiczny komputer - ironizowała bezwstydnie. - Ty, młoda! - zdenerwował się nagle. - A ty masz ile? - Dwadzieścia sześć. - Akurat! Dwadzieścia sześć i już inspektor? Wzruszyła ramionami i bezczelnie zripostowała. - Tatuś był wysoko w dyplomacji. - Aha - zastanowił się jednak Majchrzak.
- I tatuś nie osłonił cię przed tym zesłaniem? - Nie. Bo zmarł - uprzedziła jego pytanie Potocka. - A... - Pokiwał głową ze zrozumieniem. - A za co kiblujesz? - Znowu to robisz! - Co robię? - rzucił zdezorientowany. - Mówisz do mnie i patrzysz gdzieś w cholerę. Wiesz co? Może wychyl się przez okno i rozmawiaj z ulicą. A ja będę mówiła do twoich pośladków - wściekała się. - Oj, przepraszam. Nie bądź taka drażliwa. - To zaakceptuj fakt, że wyglądam inaczej niż znane ci kobiety. Dobrze? - Dobrze -parsknął. - Ale daj mi trochę czasu. Po raz kolejny zamilkli. I znowu pierwsza odezwała się Potocka. - A ty za co kiblujesz? - O! Znamy się od kwadransa i myślisz, że tak od razu wyznam wszystkie tajemnice? - No, powiedz... - Kusiła z uśmiechem. - E tam... Zaliczyłem parę wpadek. Ale tak w ogóle chodzi o coś innego. - Majchrzak nie był skory do zwierzeń. - Pewnie spisek - zakpiła delikatnie. - A żebyś wiedziała - inspektor prawie krzyknął. - Bo ściganie przestępców przez policję to już prawie hobby. Nie zwróciłaś uwagi, że żaden z najlepszych śledczych już tu nie pracuje? Pozbyli się Marka Hofmana, Sławka Staszewskiego... - Spisek - potwierdziła uroczyście i grobowym głosem, jakby była sędziną. Spojrzał na nią z uśmiechem. - Urocza jesteś.
- A ty jedyny samotny detektyw, ostatni sprawiedliwy, który wałczy na brudnych ulicach miasta... - drażniła się z nim, chichocząc Potocka. - Stary przekręciarz, który z sierżantem Makabrą łupy złodziejom podpierdala! - A ty... - już i on wył ze śmiechu - z poszukiwanym gangsterem w łóżku, nakryta na golasa przez ekipę śledczą! Obydwoje nie mogli się uspokoić. Śmiali się tak, że bliscy byli łez. Nie żałowali też sobie epitetów. - Alkoholik! - Dziwka! Na szczęście ktoś zapukał do drzwi. Sierżant, który wcześniej przyprowadził ich do tego pokoju, potrząsał głową. - Co wam tak wesoło? Złapaliście jakiegoś dilera i zabraliście mu prochy? Nie doczekał się odpowiedzi, więc rozdał im teczki z rozdzielnika i zdziwiony tym, co zobaczył, wyszedł. Ela Potocka uspokoiła się pierwsza. - Wiesz co? A może zrobimy tak... Zerknął na nią zaciekawiony, przerywając przeglądanie zawartości swojej teczki. - Posłuchaj, jest piękna wiosna, a my nie mamy jakichś konkretnych zadań. Możemy udawać, że badamy jakąś starą sprawę, jeździć po Polsce, niby to prowadząc śledztwo, i zrobić sobie świetne wakacje - zawahała się. - Jest tylko jeden szkopuł. - Jaki? - rzucił zdziwiony Majchrzak. - Powinniśmy jednak jakąś starą sprawę wyjaśnić i kogoś złapać. Gdy będziemy mieć wyniki, dadzą nam spokój, a my wtedy na wakacje. - A wiesz... - wyjął z paczki drugiego papierosa - że ten szkopuł już nie istnieje? - Jak to? - zupełnie nie wiedziała, o czym mówi kolega. Zapalił spokojnie i zaciągnął się dymem. Zauważył popielniczkę - kryształową, ogromną, jakby przystosowaną do bicia socjalistycznych rekordów albo przekraczania norm palenia. Naprawdę znaleźli się w skansenie.
- Bo mamy na komendzie dobrego duszka, który nam sprzyja. Spojrzała zaciekawiona. - Popatrz, co za dziwna koincydencja. Nie dalej jak wczoraj przyszedł do mnie stary policjant na emeryturze. Rozmawialiśmy o dawnych dobrych czasach i... - I? - Potocka wciąż nie rozumiała. - Opowiedział mi o pewnej sprawie, którą kiedyś prowadził. Opowiedział o swoich błędach i o tym, co dzisiaj należałoby zrobić, żeby rozwiązać zagadkę tej zbrodni. - Oczywiście nie zapamiętałeś ani numeru akt, ani działu w... - To nieistotne. - Otworzył leżącą przed nim teczkę. - Właśnie dostaliśmy tę sprawę z rozdzielnika. Z archiwum. Patrzyła na niego w milczeniu. Atmosfera w pokoju stawała się coraz bardziej nierealna. - Co? Dalej nie rozumiem. - Dokładnie to, co powiedziałem. Ktoś bardzo chce, żebyśmy zrealizowali swoje plany. - I pojechali na wakacje, aby nikt się nie czepiał? - Potocka nieco się pogubiła. - Nie. Żebyśmy mieli dużo czasu dla niego. - Przewidział to już wczoraj? Czy w ogóle skierowanie nas tutaj to część większego planu? - Otworzyła swoją teczkę i zdębiała. Wyjęła z niej jedną, jedyną kartkę zapisaną kobiecym charakterem pisma. - Ktoś... - To ja ci od razu powiem, kto. - Podsunęła mu kartkę przed oczy. - Szefowa kadr. Przynajmniej oficjalnie. Pani Elu, proszę o pilne spotkanie dzisiaj o osiemnastej. Myślę, że atmosfera kawiarni Starbucs będzie najbardziej sprzyjała rozmowie. Majchrzak odruchowo odchylił się na oparciu krzesła i znowu o mało nie poleciał do tyłu. Szlag!Kadrowej się nie odmawia.
- Spisek - wysyczała Potocka, przedrzeźniając samą siebie sprzed kilku chwil. - Ewidentny. - Wstał, masując obolałe od niespodziewanego napięcia plecy. Potem podszedł do swojego porzuconego kartonu i wyjął wyjściową, policyjną czapkę z orzełkiem. Lustro, zamglone i upstrzone ciemnymi plamami, wisiało tuż nad umywalką, przy wejściu. Nałożył czapkę i uważnie przestudiował własne odbicie. - Do boju! O, właśnie tak powinien wyglądać oficer polskiej policji. Potocka również wstała. - Może się nie czepiaj... Nie dał jej dokończyć. Przyciągnął ją przed lustro, ustawił na baczność i nałożył swoją czapkę. - No i co? - Przejrzała się zdziwiona. - Nie wyglądam na oficera, czy co? - Ale nie polskiej policji. - Dlaczego? - zaperzyła się. - Bo u nas w szeregach nie ma Murzynów - powiedział, powoli cedząc słowa. - Usiłowała być spokojna. Przećwiczyła takie sytuacje już tyle razy. Usiłowała być silna. Prawdopodobnie dlatego, z powodu urażonej dumy, odmówiła swego czasu ojcu, który chciał ułatwić jej karierę w Warszawie. Tam miało być łatwiej. Nie. Chciała zostać tutaj, gdzie się urodziła. - Nie jestem Murzynką! - wrzasnęła. - Jestem Polką! Wzruszył ramionami, tłumacząc jak dziecku: - Jedno drugiego nie wyklucza. Myślał, że dziewczyna wybuchnie, ale się opanowała. Odwróciła się do niego zrezygnowana. - Jeśli już, to nie Murzynką, a Mulatką. - Wiesz, wszystko dałoby się jakoś zrozumieć, gdybyś nazywała się, dajmy na to,
Matabubu K’Bele Hyamamu. Ale kurde, czarny oficer polskiej policji o nazwisku Elżbieta Potocka? To trochę jakbyś prowokowała zdziwienie i kpiła z otoczenia. - Mam nazwisko po ojcu. - Aha. I zaraz powiesz, że to dzięki łączności przez tam-tamy nasi przodkowie rozgromili Krzyżaków pod Grunwaldem? Zaplotła ręce i stanęła w szerokim rozkroku. Daszek za dużej czapki osunął jej się groźnie na oczy. - Jestem z „tych” Potockich - wysyczała. - I powiedz mi, co robił twój pradziad, kiedy moi przodkowie walczyli o Polskę? Karbowy go pędził batem na pańszczyznę? - Wziął zwolnienie lekarskie od wioskowego szamana - zażartował Majchrzak. - Rasista i męski szowinista, dwa w jednym! - ripostowała policjantka. - Diablica! Rogi ci spod czapki wystają - usłyszała od kolegi zamiast przeprosin. - Aha. Jeszcze ciemnoklerykał. - O, co to, to nie! - Rozumiem, cofam. Czyli do rasizmu i szowinizmu się przyznajesz? Majchrzak wzruszył ramionami i już poważnie zakończył tę słowną potyczkę: - Coś mi mówi, że będzie nam się dobrze współpracować. - Odczekał chwilę, aż dziewczyna się uśmiechnie, i dokończył: - Jeśli tylko świadkowie nie będą uciekać zygzakiem na twój widok. Starbucks był idealnym miejscem na półprywatne, półoficjalne spotkania. Tę umieszczoną w kompleksie Skanskiej kawiarnię wypełniał tłum młodych biznesmenów z biurowca, w którym znajdował się lokal, studentów z pobliskiej politechniki i artystów. Ludzi o różnym kolorze skóry widywało się tu często, i jeśli Potocka zaliczyła jakieś ciekawe spojrzenie, był to raczej wynik posiadania ślicznego tyłka, podkreślonego przez cienkie obcisłe spodnie. Pani Krystyna Drzewiecka, szefowa kadr policji, wybrała zresztą miejsce na zewnątrz, z widokiem na futurystyczne rury wentylacyjne i małą fontannę z krasnalem trzymającym parasol. - Mam nadzieję, że pani nie przestraszyłam tym trochę niecodziennym zaproszeniem na prywatną rozmowę? - powiedziała już na wstępie.
- Wprost przeciwnie - Potocka uśmiechnęła się szeroko. - Dosłownie płonę z ciekawości, pani dyrektor. - Oj, proszę bez tych „dyrektorów”, naprawdę. Zwyczajne „pani Krysiu” pozwoli stworzyć przyjacielską atmosferę. Potocka uśmiechnęła się znowu. Mimo swojego zmysłowego wyglądu czekoladki była niezwykle inteligentną kobietą. Przywykła też do tego, że ludzie wyłącznie na podstawie wyglądu stereotypowo uważają ją za piękniutką, ale głupią Murzynkę zagubioną w obcym kraju, i potrafiła to idealnie wykorzystywać. - Wszyscy na policji traktują mnie prawie jak Stalina - powiedziała Drzewiecka. - On też zaczynał jako sekretarz do spraw personalnych. A ja jestem zwykłym urzędnikiem, dokładnie tak samo szarym, jak wszyscy urzędnicy w tym kraju. Akurat! Szara to była eminencja i tu raczej należałoby szukać podobieństw, a nie porównywać się ze Stalinem. Potocka zebrała wszystkie informacje na temat pani dyrektor. Z pozoru ta dojrzała kobieta rzeczywiście wydawała się kimś, kto przekłada papierki z szafy do szafy. Pracownicy niewiele o niej wiedzieli poza tym, że jest bardzo pobożna, punktualna na niedzielnej mszy, zawsze przestrzega postów, nigdy nie podnosi głosu... Podejrzewali ją nawet o odmawianie różańca w przerwie na drugie śniadanie. Nie była jednak wcale wojującą klerykałką, co Potockiej dało wiele do myślenia. Szybko odnalazła dojście do starego esbeka, który bez problemu skontaktował ją z pracownikiem czwartego wydziału. Facet tylko się roześmiał, słysząc opis zwyczajów pani dyrektor. No, przecież ona jest z Ósemki. Mniej więcej opisał, czego ma się spodziewać podczas pierwszej rozmowy. Na pytanie, co to jest Ósemka, odparł, że to ich przeciwnik w czasach PRL-u - kościelny wywiad. Departament czwarty, który zajmował się kościołem i związkami wyznaniowymi, toczył bezpośrednią walkę właśnie z dziewczynami z tej organizacji. A na pytanie, dlaczego więc Czwórka przegrała z Ósemką, znowu się roześmiał, i odrzekł enigmatycznie, że osiem to dwa razy więcej niż cztery. One miały swoich ludzi wszędzie i każdy im sprzyjał, jak miały wtyki w milicji, to dostawały zawsze jakieś przecieki, a oni? Stamtąd nie wypłynął nigdy żaden przeciek. Zero, nic, nul, pustka absolutna. Podobno ważne informacje przekazywano do centrali wyłącznie w trakcie spowiedzi i koniec pieśni. - Pani Krysiu, na tak wysokim stanowisku i w takim resorcie... Dyrektorka przerwała jej ruchem ręki. - Mogę zadać pani osobiste pytanie? - Bardzo proszę.
- Czy jest pani wierząca? Akurat! - zawołała w myślach Potocka. Na sto procent sama wcześniej sprawdziłaś. - Oczywiście - odpowiedziała. - Jestem chrzczona, komunikowana, bierzmowana. I przysięgam, że nikt z rodziny mojej matki nie zjadł nigdy żadnego polskiego misjonarza. Drzewiecka z trudem powstrzymała się przed parsknięciem śmiechem. - Och, proszę tak nie żartować - zamilkła na chwilę, żeby się uspokoić. - Ja nie pytałam, czy jest pani prawowiernym katolikiem. Chciałabym wiedzieć, czy wierzy pani w Boga? Potocka zamyśliła się. Ale co odpowiedzieć na takie pytanie? Więc... na religię chodziła, do kościoła kiedyś też. A teraz? Nie praktykowała, cudzołożyła, posty miała w głębokim poważaniu, dokładnie tam, gdzie miłość bliźniego, chyba że chodziło o miłość fizyczną, wtedy bliźnich traktowała trochę lepiej. Właściwie nigdy niczego jej nie brakowało, była wychuchaną córeczką zamożnego dyplomaty. Ale jej wygląd sprawiał, że liczba kopniaków, które dostała, również przekraczała średnią krajową. Brzydziła się polskim zaściankiem, fasadowością i niskim poziomem wiary. Nic jej to nie obchodziło, że są jakieś święta czy inne obrządki. Była młoda, bogata, chciała cieszyć się życiem, łapać chwile, a nie rozmyślać o pierdołach. Nawet decyzja o pracy w policji była dla niej jakimś rodzajem fanaberii. Dzięki legitymacji mogła parkować, gdzie chciała, przekraczać prędkość, gdzie chciała, a ludzie, jeśli nie patrzyli na nią z szacunkiem, to się jej bali. Bóg? - Nie wiem. — W końcu odparła szczerze. - To dobrze, że nic pani nie ukrywa. A... - Drzewiecka zawahała się na moment. - A jest pani patriotką? Być patriotką w kraju, który tyle razy pokazał jej, jak bardzo jest inna? Czy dyrektorka chce ją sprowokować? Uśmiechnęła się w duchu. - Tak - jednak bez wahania potwierdziła Potocka. Zawsze w takim momentach pamiętała słowa ojca: „Rzeczpospolita tylko żąda. Nie płaci, nie wynagradza. Tylko żąda i dlatego służymy jej jak psy”. Pamiętała też chwilę, kiedy jako dziecko słyszała te słowa po raz pierwszy. Wtedy spytała: „A czy czasem chociaż podrapie za uszami?”.
- Podziwiam pani szczerość - zareagowała Drzewiecka. Te cholerne dozowniki do cukru i brak łyżek. Obie sypały do papierowych kubków brązowy cukier z pojedynczych torebek, żeby móc jakoś kontrolować jego ilość. Smak kawy równoważył jednak wszystkie niedogodności. Drzewiecka była tu z pewnością stałym bywalcem. Krojenie czekoladowego muffina szło jej bardzo sprawnie. - Aha, niepotrzebnie ustalała pani, czy jestem z Ósemki - rzuciła, podnosząc wzrok znad talerzyka. - Sama bym pani powiedziała. Tak zaskoczyła Potocką, że policjantka zastygła z widelcem w dłoni. Pani dyrektor nie trafiła jednak na mięczaka. Przewidując dalszy przebieg rozmowy - skończyła zdanie dyrektorki i zapytała z uśmiechem. - Czy chce pani ode mnie wyboru rodzaju lojalności? - Nie rozumiem. - Chce pani, żebym wybrała, czy jestem lojalna wobec państwa jako policjantka, czy wobec Boga jako katoliczka? - Ach, nie. - Drzewiecka zajęła się muffmem. Po chwili jednak dodała: - A jeśli wcale nie musi pani wybierać? - Teraz ja nie rozumiem. - Jeśli to jedno i to samo. W takim sensie, że Kościół przecież także służy państwu... - Ha, ha, ha - powiedziała powoli Potocka, bo wcale nie brzmiało to jak śmiech. Drzewiecka zareagowała natychmiast, mówiąc wesoło: - Dobrze. Przesadziłam. Ale przyzna pani, że bez Kościoła w Polsce nie przetrwałaby Solidarność, a socjalizm byłby wiecznie żywy. Potocka skinęła głową. Czuła, jak robi jej się gorąco. Jakieś podskórne napięcie ciągle narastało. Uświadomiła sobie, że ma szansę dowiedzieć się zaraz o czymś zupełnie nieprawdopodobnym. Zerknęła na kipiące świeżą zielenią drzewa na wtopionym w niemiecką zabudowę dziedzińcu kompleksu Skanskiej. Tu nie docierał żaden podmuch wiatru, liście trwały nieruchome, jakby w oczekiwaniu na coś, co ma dopiero nastąpić.
Miała wrażenie, że powinna zapamiętać ten widok. Być może już niebawem wszystko będzie wyglądać inaczej. Nie tak idyllicznie. - Czego pani ode mnie chce? - Chcę, żeby pani nam pomogła. Razem ze swoim nowym kolegą - zaczęła Drzewiecka. - Domyślam się. Ale konkretnie o co chodzi? - Od wielu łat obserwujemy jakąś przedziwną rzecz. Pewien proces. Myśleliśmy, że wszystko zaczęło się i skończyło we wczesnych latach sześćdziesiątych. Ale myliliśmy się. To wraca. - Co? Co wraca, na miłość boską? - pytała zaskoczona Potocka. - Ta sprawa może wpłynąć na życie lub śmierć tysięcy ludzi. Gorzej, może dotyczyć chaosu tak nieprawdopodobnego, że mogą zachwiać się podstawy państwa. Oczy policjantki robiły się coraz większe. - To nie jest coś, co łatwo i prosto można określić słowami. Więcej. My nie wiemy ani wszystkiego, ani też, jak skutecznie temu przeciwdziałać. Kościół jednak jest w pewnej desperacji. Nie lubi mieszać się w sprawy tego świata, wolałby stać od nich z daleka. Chaos nie jest możliwy do zaakceptowania. Zło również. Dlatego też musimy zwrócić się do was. - Drzewiecka mówiła tak enigmatycznie, że Potocka wciąż nie rozumiała, o co naprawdę chodzi. - Widzimy afery, brudy, korupcję - kontynuowała Drzewiecka. - Widzimy, co wyrabia policja, jak znikają ludzie, popełniają w więzieniach samobójstwa, widzimy zło i mękę... Nazywamy was „żołnierzami grzechu” i nigdy prawie nie zwracamy się z prośbą o współdziałanie. Niestety, jesteście jednak jedyną świecką siłą, która mniej lub bardziej skutecznie broni świata przed chaosem. I dlatego wyjątkowo teraz składamy propozycję współpracy. - Czemu nie zwrócicie się bezpośrednio do władz? - Bo wtedy Kościół byłby w tę sprawę wmieszany. A Kościół nie miesza się nigdy do niczego. - Drzewiecka uśmiechnęła się znacząco i upiła kilka łyków kawy. - A co wtedy ze mną? - dopytywała Potocka. - Proszę wybaczyć szczerość, pani Elu. W świetle dokumentów jest pani nimfomanką, przyłapaną na, posłużę się eufemizmem, rażących zaniedbaniach w śledztwie, karnie zesłaną do badania spraw archiwalnych. Pani nowy kolega jest
malwersantem, przekręciarzem, zamieszanym w działania korupcyjne. Niby nic wam nie udowodniono, ale teczki, które są w moim posiadaniu, zawierają dramatyczny materiał. - Drzewiecka odstawiła papierowy kubek. - Bardzo proszę nie brać sobie tego za bardzo do serca, pani Elu. Wszystkiego nikt nigdy nie zobaczy. Potocka spojrzała wymownie. Aluzję zrozumiała doskonale. - Kontaktować się z wami będzie siostra Justyna, a jej w razie problemów też nikt nie uwierzy, bo to prawdziwa wariatka. - Proszę? - Była wielokrotnie leczona w zakładach psychiatrycznych, brała bezskutecznie udział w wielu terapiach, wiele razy miała napady szalu i zabierało ją pogotowie. Widziała też Szatana. Choćby przysięgała, nikt jej nie uwierzy. - Aż taka ofiarna? Bo domyślam się, że te papiery musiała załatwić sobie sama? - Siostra Justyna to głęboko wierząca osoba. A poświęcenie jest dla katolika największą cnotą. Taaaak... Potocka, choć paliła bardzo rzadko, nagle poczuła, że ma ochotę na papierosa. Odruchowo potarła wargi. I w tym momencie Drzewiecka zaskoczyła ją po raz kolejny. Otworzyła swoją torebkę i wyjęła z niej nierozpieczętowaną paczkę papierosów oraz jednorazową zapalniczkę. Położyła na stoliku i przesunęła po blacie. - Proszę się nie krępować. Nie przeszkadza mi dym. - Ale skąd?... - Kościół potrafi przewidzieć wiele rzeczy - zażartowała Drzewiecka. Kiedy Potocka po dłuższej chwili i z dużą ulgą zaciągnęła się dymem, dyrektorka wróciła do rozmowy. - Proszę się też niczego nie obawiać z naszej strony. My nie prowadzimy dokumentacji jak policja. Wszystkie tajemnice są przekazywane dalej w trakcie spowiedzi. Nic nigdy nie wypłynie. Zapewniam panią. - Okej, okej. - Potocka zaciągnęła się głęboko. Usiłowała zebrać myśli. Odruchowo rozejrzała się dokoła po roześmianych twarzach. Ciekawe, o czym właśnie myśleli. Oczami wyobraźni zobaczyła nad każdą z głów dymki takie jak w komiksach: