kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 047
  • Obserwuję1 347
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 650 532

Zientek Sylwia - Podróż w stronę czerwieni

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :727.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
Z

Zientek Sylwia - Podróż w stronę czerwieni .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu Z ZIENTEK SYLWIA
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 152 stron)

SYLWIA ZIENTEK PODRÓŻ W STRONĘ CZERWIENI © for this edition by MUZA SA, Warszawa 2016 ISBN 978-83-287-0306-3 Warszawskie Wydawnictwo Literackie Warszawa 2016 Wydanie I Brygidzie Helbig, której udało się zgłębić fenomen i tajemnicę Marii Komornickiej Spis treści Część pierwsza POŻEGNANIE Z KORPO Część druga W STRONĘ GRABOWA Część trzecia W STRONĘ BRUGII Część czwarta W STRONĘ PARYŻA Część piąta W STRONĘ MARRAKESZU

Kalendarium życia i twórczości Marii Komornickiej//Piotra Odmieńca Własta Część pierwsza POŻEGNANIE Z KORPO Dusza moja była nieopisanym chaosem. Maria Komornicka, Biesy 1. Wszystko zaczęło się w pewien fatalny poniedziałek na początku maja 2014 roku. Tego dnia spotkało mnie tyle nieprzyjemności, że pomyślałam, iż w spółce Maribell – polskim oddziale międzynarodowego koncernu w sektorze nowych technologii – pracuję już od piętnastu lat i dłużej takiego traktowania nie zniosę. Od siedmiu lat zajmowałam nieźle płatne stanowisko eksperta w komórce compliance, weryfikującej prawidłowość działania kluczowych procesów w spółce. Zajmowaliśmy się najistotniejszymi zagadnieniami w firmie, badaliśmy największe kluczowe projekty, przez co nasz zespół był nieustannie pod presją, traktowany wewnątrz spółki jak niebezpieczny wróg, z powodu działań którego mogą wyjść na jaw różne nieprawidłowości i zaniedbania. Byliśmy groźni, a więc nielubiani. Z naszych raportów korzystały osoby na najważniejszych stanowiskach w firmie oraz zarząd, musieliśmy więc pracować szybko i być wyjątkowo wnikliwi. Efekt był taki, że ilekroć zbliżał się termin przedstawienia prezentacji, ślęczeliśmy dzień w dzień w biurze do późnego wieczora. Mniej więcej półtora roku temu poczułam, że jestem wypalona. Zaczęłam działać jak automat, wszystko mnie irytowało, choć nie miało to wpływu na jakość mojej pracy, nie przyszło mi też do głowy, że mogłabym tę pracę zmienić. Cierpiałam na bezsenność, wróciła zaleczona po śmierci rodziców nerwica: serce mi waliło, miałam napady lęku, musiałam zażywać środki nasenne, po których rano byłam nieprzytomna. Coraz częściej popadałam w zadumę nad minionymi latami. Piętnaście lat w jednej firmie, szmat życia, myślałam, cofając się we wspomnieniach do momentu, gdy z dumą i entuzjazmem rozpoczęłam pracę w Maribell. Byłam młodą kobietą, gotową bardzo ciężko pracować, aby tylko móc skorzystać z tego wszystkiego, z czego nie mogły korzystać pokolenia urodzone w latach sześćdziesiątych i wcześniej. Chciałam podróżować, zobaczyć świat i wszystkie te miejsca znane z filmów, chciałam kupić mieszkanie i urządzić je tak, jak lubię, chciałam wreszcie mieć idealną rodzinę i męża, który będzie opiekował się dziećmi, pomagał w domu i umożliwiał mi realizację moich aspiracji. Właściwie wszystkie te marzenia się spełniły. Przez pierwsze dwa lata pracy w firmie udało mi się zwiedzić nie tylko Europę, lecz także Indie, i spełnić marzenie, które nosiłam w sobie od dziecka – pojechałam do Ameryki i na własne oczy zobaczyłam znane mi z filmów miejsca w Nowym Jorku. Potem na świat przyszły dzieci. Wychowywałam córkę i syna, pracowałam, starając się utrzymać pozytywną opinię otoczenia na mój temat. Nastały dni, gdy sukcesem było przetrwanie do wieczora i poradzenie sobie ze wszystkimi obowiązkami. Lata mijały, moje zaangażowanie w sprawy firmy znacznie osłabło. Dzieci podrosły, a w moim życiu zrobiło się pusto. Ciągle pytałam siebie, kim jestem? Czy określa mnie stanowisko zajmowane w Maribell i to, że jestem matką? Zawsze byłam przekonana, że mam w sobie coś wyjątkowego, coś, co wyróżnia mnie spośród innych ludzi. Ale co to może być i jak miałabym to uzewnętrznić? Owszem, nosiłam odważne kolory – lubiłam śmiałe połączenia czerwieni z żółtym czy fuksji z oranżem – często zdecydowanie łamałam zasady dress code’u. Lubiłam muzykę, modę, miałam smykałkę dekoratorską i umiałam urządzić każde wnętrze.

Wszystkie nasze mieszkania, a nawet mieszkania znajomych, potrafiłam wykończyć z niebywałym polotem. Wielokrotnie słyszałam, że powinnam się tym zająć profesjonalnie. Interesował mnie design, orientowałam się w polityce, uwielbiałam spędzać czas w restauracjach i kawiarniach, byłam nowoczesną kobietą o otwartym umyśle. Ale tak naprawdę najbardziej szczęśliwa byłam, gdy siedziałam w kinie i oglądałam filmy. Od czasów liceum orientowałam się w bieżącym repertuarze, znałam nagradzane filmy, gwiazdy filmowe i dorobek sławnych reżyserów – po prostu wiedziałam o filmie więcej niż inni. Ale czy miłość do kina czyniła mnie kimś wyjątkowym? Pracowałam, żeby uciec od myślenia o tej niezasklepianej, niezrozumiałej pustce wewnętrznej, jaką czułam od lat, i żeby starczyło pieniędzy na realizację kolejnych pomysłów, na spłatę długów, żeby móc kupować różne rzeczy, żeby spłacać karty kredytowe, żeby… W końcu postanowiłam pójść do mojego bezpośredniego przełożonego, dyrektora Gala, i powiedzieć, co się ze mną dzieje. Nie miałam o nim dobrego zdania. Był typowym, przejętym karierą czterdziestokilkuletnim menedżerem, uważającym się za ważne ogniwo w rozwoju ludzkości. Przypominał mi postać z jednego z opowiadań Czechowa – małostkowego opryskliwego człowieka, bezwzględnego dla swoich pracowników, za to obrzydliwie lojalnego i usłużnego wobec przełożonego, któremu skwapliwie zdawał sprawę z tego, co dzieje się w firmie. Po dwóch latach był skłócony z większością współpracowników. Na spotkaniach serwował nam gadkę o samorozwoju i potrzebie poszukiwania w życiu kreatywności, które jemu z kolei serwowali ludzie z HR, i często dawał im do zrozumienia, że nic dla niego nie znaczę. W kwestii wypalenia też musiał przejść jakieś szkolenie, bo słysząc o moich problemach, rozpogodził się i zaproponował, abym złożyła wniosek o indywidualny coaching, który on – jak zaznaczył – na pewno zaakceptuje. Odprawiona z kwitkiem stałam się kolejnym zadaniem do rozwiązania dla komórki kadrowej, która zajmowała się motywacją i rozwojem. Przydzielono mi coacha, starszą ode mnie o kilka lat dyrektor rozwoju z pionu sprzedaży instytucjonalnej. Barbara pracowała w Maribell od chwili, gdy firma rozpoczęła działalność w Polsce, czyli od ponad dwudziestu lat. Dowodem statusu, jaki osiągnęła, było to, że miała osobny gabinet, podczas gdy większość pracowników, a nawet niektórzy dyrektorzy, miała biurka w wielkiej hali open space. Wkrótce zostałam zaproszona na kawę i croissanty do jej klatki – pięć metrów kwadratowych powierzchni, przeszklone ściany. Barbara sprawiała wrażenie bardzo pewnej siebie, kompetentnej i przyjaznej. Miała włosy gładko upięte w kok i nosiła jedwabne fulary, przez co wyglądała jak podstarzała stewardesa. W firmie od dawna plotkowano, że ktoś kiedyś zobaczył na portalu erotycznym jej anons i śmiałe zdjęcia – występowała pod pseudonimem „Pocahontas”. Opowiedziałam jej o moich problemach, poczuciu beznadziejności, zmęczeniu i o tym, że wciąż myślę o wojnie, która może wybuchnąć, jeśli Putin się nie opamięta. Barbara była zaszokowana moim – jak to określiła – sadomasochizmem. – Po prostu kiedy pomyślę o tym, co jeszcze rok temu wydawało się absurdem, a teraz stało się realnym zagrożeniem, zaczynam doceniać wszystko, co mam, moje życie takie, jakie jest, i dzięki temu zbieram siły na kolejny dzień – tłumaczyłam, a ona patrzyła na mnie jak na wariatkę. Pomijając nieoficjalną część rozmowy (kilka pytań o to, czy mój szef naprawdę jest takim potworem, jak się o nim mówi), Barbara opowiedziała mi o swoich traumatycznych przeżyciach w firmie, o tym, z jakim trudem przedzierała się na szczyt – była nawet molestowana seksualnie – jak borykała się z protekcjonalnym nastawieniem szowinistycznych przełożonych, którzy nie traktowali jej poważnie. – Na przestrzeni lat niewiele się zmieniło, a my, kobiety, jeśli nie pomagamy sobie w karierze, wchodząc w związki z ważnymi osobami w tej firmie, musimy pracować dwa razy ciężej i dwa razy lepiej niż mężczyźni, a i tak zarobimy mniej niż oni… – stwierdziła . Ja jednak nie byłam zainteresowana przedzieraniem się na szczyt, chciałam tylko zaczynać dzień pracy bez bólu brzucha i bez mdłości, które czułam, ilekroć pomyślałam o tym, że mam przed sobą co najmniej dziewięć godzin w biurze.

– Zastanawiałaś się nad zmianą pracy? – spytała Barbara i dała mi wizytówkę znajomego head huntera. Podziękowałam i obiecałam, że przeczytam książkę o efektywności w biznesie, którą mi wręczyła. – Zobaczysz, ta książka zmieni twoje nastawienie! Kiedy rok temu miałam kryzys, bardzo mi pomogła. Ale przede wszystkim zastanów się nad swoim życiem, może przyczyna wypalenia leży poza pracą… Powiem ci, że nic tak nie pobudza energii życiowej kobiety po czterdziestce jak ciało młodego faceta! Widziałaś nowego baristę w kawiarni na dole? Po kilku spotkaniach zorientowałam się, że coaching oznacza po prostu, że mam mniej czasu – teraz nie tylko musiałam pracować, lecz także jeszcze plotkować z Barbarą i realizować jej zalecenia, czyli czytać kolejną książkę dotyczącą psychologii biznesu, podzielić się refleksjami na jej temat i odpowiadać na pytania w rodzaju: „Jak chciałabyś rozwijać swoje kompetencje?” albo: „Jakie zastosowałabyś narzędzia, aby wzmocnić umiejętności w zakresie…?”. Czytałam i produkowałam bełkot, w który nie wierzyłam, a Barbara chwaliła mnie za „szerokie horyzonty”. * I wreszcie, na początku czerwca, w trakcie piątkowej burzy mózgów dosyć spektakularnie (jak na obyczaje panujące w korporacji) puściły mi nerwy. Powodem mojego wybuchu był agresywny młody kogucik Sebastian Oczko (w biurze nazywany Kakaowym Oczkiem z powodu służalczej relacji, jaka łączyła go z dyrektorem). Zachowywał się chamsko w stosunku do wszystkich – siedząc kilka biurek ode mnie (co na open space oznacza cztery, pięć metrów), wysyłał mi protekcjonalne e-maile, żądając natychmiastowych rekomendacji w złożonych, często niemożliwych do rozwikłania przez jedną osobę sprawach. Mówiąc krótko, żądał niemożliwego, i to natychmiast, do tego groził, że pójdzie na skargę do przełożonego. Oczko był skonfliktowany z większością zespołu, ja miałam jednak wrażenie, że najbardziej lubi dokuczać mnie. Od co najmniej kilkunastu miesięcy walczyłam ze spychologią, którą opanował do perfekcji. Mimo silnej pozycji, jaką gwarantowała mu zażyłość z szefem, przed którym bezwstydnie się płaszczył, nie bałam się z nim kłócić. Kiedy wyczerpywały mu się absurdalne argumenty (nieustannie udowadniał, że coś należy do mojego zakresu obowiązków), atakował mnie stwierdzeniami w stylu: „Zamiast wygłaszać wypowiedzi o charakterze emocjonalnym, proponuję, abyś skupiła się na merytoryce”. Jego przekaz był prosty: jesteś kobietą, więc jesteś emocjonalna, nie umiesz być rzeczowa. Ot, kolejny przejaw męskiego szowinizmu. Mimo iż czułam się mobbingowana przez kolegę Sebastiana Oczko, mimo iż zgłosiłam problem przełożonemu (powiedział, żebyśmy poszli na kawę i wszystko sobie wyjaśnili, za drugim razem doprowadził do konfrontacji i tym samym kłótni w jego obecności, po czym stwierdził, że jest zażenowany poziomem dyskusji i widzi, że „tak jak w małżeństwie, wina nigdy nie leży po jednej stronie”), mimo iż z godnością odpierałam jego ataki, z miesiąca na miesiąc było coraz gorzej. Tamtego czerwcowego dnia przyszłam do biura w wyjątkowo dobrym nastroju, ubrana w nową sukienkę, w której doskonale się czułam. Poza tym był piątek i miałam w perspektywie wieczorne spotkanie z Martą i Aśką – czterdziestolatkami, tak jak ja, które poznałam ponad sześć lat temu, bo nasze dzieci chodziły do jednej klasy w podstawówce. Od kilku lat spotykałyśmy się we trzy w różnych restauracjach i tamtego dnia zamierzałyśmy spędzić miły wieczór na tarasie Quchni Artystycznej w Zamku Ujazdowskim. Nie zirytował mnie nawet kolega Jurek siedzący naprzeciwko mnie, który znowu zdjął buty i stopami w samych skarpetach wybijał rytm piosenki płynącej z ogromnych słuchawek. Jednak Oczko szybko wyprowadził mnie z równowagi. Ubrany tego dnia w czerwony sweterek z logo Ralpha Laurena, sprawiał wrażenie nastawionego na konfrontację torreadora.

Zaczął od szarżowania e-mailami, aby kilka godzin później, już po standardowym zarzuceniu mi emocjonalnej reakcji, przy sześciu osobach uczestniczących w spotkaniu w agresywny sposób wymagać ode mnie podjęcia decyzji w kwestii analizowanego właśnie procesu dostarczania jednego z produktów. I wtedy nie wytrzymałam. Powiedziałam z hardą miną, że czuję się przez niego mobbingowana i nie pozwolę tak się traktować. W pierwszej chwili Oczko zamarł. – Przestań na mnie krzyczeć, ja też się denerwuję! Mam świadków, że na mnie krzyczysz! – powiedział wreszcie urażony. – Nie krzyczę, tylko mówię podniesionym głosem. Jestem mobbingowana i nie zamiotę tego pod dywan, nie tym razem. Zgłoszę to do kadr! – oświadczyłam. Oczko uśmiechnął się lekceważąco. – To jest groźba, do tego karalna! Pozostali uczestnicy spotkania patrzyli na nas zaskoczeni i przerażeni. Pomyślałam, że Oczko jest żałosnym idiotą i niewiele brakowało, a powiedziałabym to na głos. – Jeśli to jest groźba, to bądź pewny, że ją spełnię, i to zaraz! – powiedziałam, po czym wzięłam leżący na stole telefon komórkowy Sebastiana Oczko i cisnęłam nim o podłogę z takim impetem, że odpadła klapka i coś wyleciało ze środka. Serce biło mi jak oszalałe. Oczko wstał. Był przerażony. Zaczął się wydzierać, że zapłacę mu za to, że to pewne, iż rozstanę się z pracą. Nie chciało mi się tego słuchać. Wyszłam z sali, trzaskając drzwiami. Zdawałam sobie sprawę, że rzucenie telefonem było głupie, wszyscy pomyślą, że jestem niezrównoważona. Na korytarzu trzęsącymi się rękami wybrałam numer męża, żeby na gorąco opowiedzieć mu o tym, co się stało, jednak Paweł wcale mnie nie pocieszył – powiedział sucho, iż na moim miejscu nie pozwalałby sobie na takie sceny, a awantury na spotkaniach są w każdej korporacji bardzo źle widziane. Wiedziałam, że teraz liczy się czas, kto prędzej – ja czy Oczko – zdoła powiadomić dyrektora o zajściu. Które z nas ustawi się w pozycji ofiary i wypadnie bardziej wiarygodnie? Zadzwoniłam do Gala, lecz numer był zajęty. Byłam przekonana, że gdy telefonowałam do męża, Oczko zdążył już poskarżyć się przełożonemu. Kiedy wróciłam za biurko, zauważyłam postać w czerwonych spodniach, która z telefonem przy uchu krąży po korytarzu. Z daleka słyszałam jego podniesiony głos i słowa kierowane do szefa. Poszłam więc prosto do kadr, mimo że wiedziałam, iż szef będzie wściekły, że opowiadam o sprawach zespołu. Moim przypadkiem wkrótce zajęła się komisja do spraw mobbingu, rozpoczęto uciążliwe przesłuchania, weryfikację dokumentów i e-maili. Spotkania z przedstawicielami komisji były udręką. Wszyscy w biurze zastanawiali się, czy zostanę zwolniona albo przesunięta na mniej wymagające stanowisko. Jak mi potem doniesiono, Oczko triumfował, opowiadając każdemu, kogo spotkał, że w najlepszym razie przeniosą mnie do obszaru zakupów, gdzie zajmę się składaniem zamówień na sprzęty biurowe i pilnowaniem terminowych dostaw tonerów do drukarek. Byłam kłębkiem nerwów. 2. To wszystko sprawiło, że marzyłam o tym, by wyjechać. A może w głębi duszy decyzję o wyjeździe podjęłam już wcześniej, bo moje małżeństwo się rozpadało, a ja – panicznie bojąc się samotności i tego, że sobie nie poradzę – robiłam wszystko, żeby podtrzymywać nasz anemiczny związek? Parę lat temu, kiedy dzieci były małe, w pewnym sensie było łatwiej: musiałam w miarę

sprawnie przebrnąć przez kolejny dzień, ogarnąć to, co konieczne. Gdy mi się to udawało, miałam poczucie, że zrobiłam krok do przodu. Teraz dzieci dorastają – Antek ma trzynaście, Natalia piętnaście lat – żyją swoimi sprawami i już prawie nie potrzebują obsługi. Odsłonięta konstrukcja życia ujawnia swoje niedostatki: nieudany związek, jałową pracę, brak marzeń. Właśnie to chyba doskwiera najbardziej – brak planów, czegoś, co wzbudzałoby entuzjazm i dawało energię do działania. I gdyby nie Maria Komornicka, gdyby nie zagadka jej życia, nie miałabym, jak pisała Virginia Woolf, liny, która przeciągnęłaby mnie przez życie. * Dwudziestego czwartego czerwca wieczorem Paweł ogłosił wielką nowinę, po czym niepokojąco długo wpatrywał we mnie ciemnymi oczami, których srogość podkreślały bujne, ściągnięte brwi. Przez siedemnaście lat trwania naszego małżeństwa, a nawet gdy jeszcze ze sobą chodziliśmy, wydawało mi się, że Paweł w ogóle na mnie nie patrzy, a nawet jeśli kieruje na mnie wzrok, patrzy, lecz mnie nie widzi. Dlatego nawet gdy mówił mi komplement, komentował mój wygląd, nigdy mu nie wierzyłam. „Przecież w ogóle na mnie nie patrzyłeś”, mówiłam. A teraz patrzył na mnie tak, jakby chciał wyczytać coś z mojej twarzy. Siedzieliśmy przy stole na tarasie otoczeni kwitnącymi kwiatami i bujnymi krzewami. Był ciepły, sielski wieczór. Do oszronionych kieliszków nalałam prowansalskie wino o świetlistej barwie malw. Popijając, czekałam podekscytowana, jaką to nowinę ogłosi mój mąż. Z głębi domu docierała muzyka z grającego w kuchni radia – piosenka Niemena Obok nas. Gdy usłyszałam słowa: Obok nas płynie tłum, obok nas tyle zmian. Niesie czas, dzieje się tyle spraw… poczułam, że zaraz usłyszę coś, co mnie zaboli. – W tym roku musimy darować sobie Toskanię – odezwał się Paweł. – Chyba że pojedziesz tam z dziećmi, beze mnie. A więc ja też, pomyślałam. Moja babka wiecznie narzekała, że trafił jej się mąż starszy o dwadzieścia lat, który nie chciał się bawić, a ona była młoda i pełna wigoru. Zamiast zabawy los zgotował jej rzeź na Wołyniu, lata biedy i katorżniczej pracy, wychowywanie krnąbrnych dzieci i w końcu starość strawioną na opiece nad chorym mężem. Podobnie moja matka – życie ją rozczarowało, małżeństwo przyniosło samotność i rozgoryczenie, aby mąż mógł robić karierę, zrezygnowała z własnych planów. Zostało jej wychowywanie dzieci, które nie spełniały oczekiwań (nie dość, że niezbyt ładne, to jeszcze mało zaradne), ponure staczanie się w nałogi, choroby i depresję, aż po ostatni akt – heroiczną rolę opiekunki umierającego na raka męża, którą odegrała po mistrzowsku, dopełniając swojego obrazu męczennicy. No i moja starsza siostra. Wystartowała wspaniale: wykształcona i pewna siebie. Dla chorego dziecka poświęciła karierę naukową, aby później przez kilkanaście lat zarabiać grosze na państwowej posadzie w urzędzie i tak jak nasza matka odegrać wzniosłą rolę opiekunki uzależnionego męża, nieudacznika, którego przez całe życie przeklinała. Czy ja też noszę w sobie „gen męczennicy”? Jestem przecież taka jak one, wiecznie zmęczona, zestresowana, nieustannie zmagam się z poczuciem, że zawodzę – czy to w pracy (kiedy na pierwszym planie stawiałam życie rodzinne), czy też w domu (kiedy bardziej angażowałam się w pracę). Ale podobnie jak większość kobiet w dzisiejszych czasach chciałam więcej i wmawiałam sobie, że muszę dać radę. Jestem na tyle zindoktrynowana przez popkulturę, iż wiem, że powinnam uprawiać sport albo chodzić na siłownię, zdrowo się odżywiać i obsesyjnie dbać o ciało, jednak od czasu do czasu też upiec ciasto albo ugotować coś niezwykłego. Muszę mieć oczywiście pasję – najlepiej prowadzić lajfstajlowy blog, startować w maratonach albo odbywać egzotyczne podróże. Starałam się nadążać za duchem czasów, modnie

wyglądać i podołać tym wszystkim obowiązkom, które niekiedy przerażały mnie tak bardzo, że budziłam się w środku nocy z galopującym sercem i zlana zimnym potem. Paweł nigdy nie miał takich zmartwień. Jak każdy typowy mężczyzna pomagał w domowych sprawach w takim zakresie, jaki byłam w stanie od niego wyegzekwować. Pracował i zarabiał więcej niż ja i właściwie to on nas utrzymywał. Oczywiste więc było, że to ja mam dbać o ogródek, wymyślać posiłki, prać i sprzątać. Paweł nie rozumiał, czego od niego chcę, gdy co weekend domagałam się, żeby pomógł mi w domu czy w ogrodzie. A więc tak, mam zadatki na męczennicę, która podoła wszystkiemu, byle tylko nikt nie zarzucił jej, że się nie sprawdza. 3. W pewien majowy poranek spieszyłam się rano do pracy, myśląc z trwogą, że nic mnie już w życiu nie czeka. Ta myśl prześladowała mnie, od kiedy skończyłam czterdzieści lat. Jak co rano zaparkowałam toyotę corollę w miejscu, gdzie od wielu miesięcy, nieopodal standu z napisem Jezus cię widzi, stoją dwie skromnie ubrane, niczym niewyróżniające się kobiety. W wielkiej torbie na kółkach, z jakimi widywane są starsze panie na zakupach w markecie, mają ulotki, broszury i książeczki dotyczące ich religii. Trudno powiedzieć, czy to świadkowie Jehowy, czy inny związek wyznaniowy. Nie są namolne, ani razu mnie nie zaczepiły i nie próbowały wręczyć ulotki. Dzisiaj jednak kątem oka zauważyłam, że w moją stronę idzie jakaś kobieta z wyciągniętą ręką. Przyspieszyłam kroku. – Proszę bardzo, dla pani do spróbowania saszetka owsianki Glamour! – usłyszałam. Stanęłam jak wryta i odwróciłam się. Kobieta miała na sobie T-shirt z napisem Owsianka Glamour najlepszym śniadaniem, a w ręku trzymała torebkę przypominającą te, w których sprzedaje się zupki w proszku. Wzięłam od niej saszetkę, rzuciłam „dziękuję” i pognałam dalej. Nie wiem dlaczego, ale poczułam się zawiedziona. Kobiety od standu z Jezusem nadal tkwiły niewzruszone na swoim stanowisku. Dlaczego nie zobaczyły we mnie kogoś, kogo można nawrócić? Zanim wrzuciłam paczkę z owsianką do torebki, spojrzałam na atrakcyjne opakowanie ze zdjęciem ziaren zbóż, malin i kiwi na różowym tle. Gdy byłam dzieckiem, na każdym obozie i koloniach podawano nam owsiankę wyglądającą jak szara breja. A dzisiaj, proszę, owsianka jest glamour! Wchodzę do przeszklonego holu biurowca i mój wzrok od razu pada na gigantyczny telebim, z którego przemawia prezes Maribell. Zawsze przyjemnie popatrzeć – niektórzy mówią, że przypomina George’a Clooneya. Na dole ekranu pojawiają się wypowiadane przez niego słowa: Wojna o klienta trwa. Pamiętaj, tylko jako zgrany zespół możemy osiągnąć nasze wspólne cele. Zniesmaczona stylem przemówienia kieruję się do windy. Wymieniam sztampowe formuły powitania i życzę miłego dnia spotkanym znajomym. W wielkiej hali zastawionej rzędami biurek, która przypomina halę fabryczną, siedzi rzesza specjalistów, ekspertów, menedżerów, asystentek i dyrektorów niższego szczebla – współczesny odpowiednik chłopów pańszczyźnianych. Wielu z nich zapewne nigdy nie wydostanie się ze spirali kredytowej – mają kredyty hipoteczne, które nie pozwolą im nawet na moment pomyśleć o życiu bez comiesięcznej pensji na koncie. Wielu z nich przyjechało z małych miejscowości, znaleźli pracę, pożyczyli pieniądze i przestali wynajmować mieszkanie. Zadłużając się na kilkadziesiąt lat, przypieczętowali swój awans społeczny, zasilając szeregi nowej klasy średniej. Siedzimy blisko siebie, oddzieleni tylko czterdziestocentymetrowymi przegrodami, przez osiem albo więcej godzin dziennie. Ktoś kaszle, ktoś się śmieje, pokrzykuje, prowadząc telekonferencję, gdzieś trwa dyskusja. Wzdłuż rzędów biurek bezustannie suną ludzie, zmierzając do kuchni, gdzie parzy się kawę i odgrzewa w mikrofalówkach przyniesione z domu obiady. Tam też najwięcej się plotkuje – każda sensacyjna informacja z prędkością światła dociera do większości

pracowników. W naszej firmie występują dwa typy pracowników. Pierwszy typ – zdecydowanie dominujący – to typowy obibok, który zajmuje się wyłącznie tym, czego nie może zrzucić na kogoś innego. Nie jest jednak na tyle głupi, żeby nie robić nic. Działa (a przynajmniej stara się zachować pozory) przy takich projektach, na które zwraca uwagę przełożony albo które są na tyle istotne, iż udział w nich kiedyś zaprocentuje. Kiedy obibok usłyszy pytanie lub prośbę, najpierw próbuje zbyć rozmówcę („to nie wchodzi w zakres moich kompetencji”, „tą kwestią zajmuje się X albo Y”, „kluczowe jest stanowisko prawnika”), któremu nie pozostaje nic innego, jak podjąć walkę, by obibok poczuł się choć trochę odpowiedzialny i cokolwiek zrobił. Czasem się to udaje: obibok produkuje jakiś e-mail lub notatkę. Obiboki są wiecznie skonfliktowani z innymi, nikt ich nie lubi, mówi się na nich korpolenie. Drugi, zdecydowanie rzadszy typ, to pracuś, czyli jednostka nieasertywna, nadmiernie eksploatowana przez inne jednostki. Są to pracownicy, którzy nie tylko wykonują swoje zadania, lecz także pracują za innych, bo po prostu nie potrafią odmówić. Takie osoby cieszą się ogólną sympatią, bo przecież każdy lubi tych, którym można dowalić robotę. Często niezauważani przez dyrektorów, niedoceniani, nie umieją wybić się na tyle, by dostać chociaż nominację do przyznawanej raz na rok nagrody prezesa. Generalnie ludzie w naszej firmie (i w każdej innej) starają się przetrwać, ale i specjalnie się nie przemęczać. Odbębniają umowne osiem godzin, w ramach których są liczne przerwy na kawę, herbatę, papierosa, wizyty w sklepie albo kafeterii, nieustające rozmowy o niczym ze znajomymi spotkanymi na korytarzu. Przychody spółki z roku na rok spadają, zapowiadane są nieustannie zwolnienia grupowe, a jednak kadra menedżerska nie umie zmotywować pracowników do bardziej efektywnej pracy. Gdy pracuje się w korporacji, wypada, a wręcz trzeba mieć pasję, o której można napomknąć w trakcie szkolenia, gdy każdy z uczestników przedstawia się i musi w kilku słowach opowiedzieć o swoich zainteresowaniach. Z roku na rok przybywa „podróżników”, którzy zwiedzają coraz dalsze i bardziej egzotyczne zakątki świata. Wielu też stawia na sport, zwłaszcza bieganie, bo jest modne. Sporo pracowników amatorsko zajmuje się fotografią albo maluje landszafty na plenerach organizowanych przez pracodawcę. Jeśli ktoś mówi, że zajmują go książki czy sztuka, oznacza to, że nie robi niczego ciekawego. Pensje nie są na tyle wysokie, by siedzieć w pracy do późnego wieczoru albo w weekendy, starać się i przeć naprzód. Awansują zazwyczaj nie ci, którzy ciężko pracują i mogą pochwalić się sukcesami, lecz ci, którzy mają dobre układy z szefostwem i bez skrupułów przypisują sobie czyjeś zasługi. W korporacji nigdy nie jesteś sobą, co ma też swoje dobre strony. Można założyć maskę i nikt tak naprawdę cię nie zna. * Gdy tylko usiadłam za biurkiem, zadzwoniła do mnie asystentka Wiktora, ważnego dyrektora finansowego, i poinformowała, że szef mnie wzywa. Przed wejściem do przeszklonej klatki wkładam czarny żakiet na turkusową sukienkę, która w jego oczach mogłaby uchodzić za niezbyt profesjonalną. Wiktor wyciąga sztywno dłoń na powitanie, jest chłodna, uścisk bardzo mocny. Stalowe oczy wpatrują się we mnie badawczo. Staram się zachować spokój, nie sprawiam wrażenia wytrąconej z równowagi, mimo iż Wiktor, zwany w firmie Królem Słońce, wzbudza powszechny strach. Jego powściągliwość i germańska uroda sprawiają, że przypomina mi postać graną przez Michaela Fassbendera w filmie Wstyd – uciekającego przed bliskością seksoholika. Patrzę na jego szczupłą sylwetkę i zastanawiam się, jaki jest w łóżku? Przez kilkanaście minut odpowiadam na jego pytanie o zarzuty korupcyjne, jakie postawiono pewnemu pracownikowi w terenie, a kiedy temat zostaje wyczerpany i podnoszę się, aby wyjść, Wiktor mówi: – Ewo, proszę, zostań jeszcze chwilę.

Siada za biurkiem, na którym panuje wzorowy porządek – nie ma na nim nic oprócz laptopa, modelu zabytkowego rolls-royce’a i złoconych ramek z kolorowymi zdjęciami żony i dzieci. – Powiedz mi, co inni o mnie mówią? Co im najbardziej przeszkadza? – pyta prosto z mostu. Czuję się jak mysz zwabiona w pułapkę. Wiktor nie pozwala mi nawet odwrócić wzroku. Wpatruje się we mnie intensywnie stalowymi oczami. Nie powiem mu przecież prawdy, że większość kpi z jego megalomanii, że jest uważany za bufona i manipulatora, który popisuje się swoją kolekcją sportowych samochodów i wielkim domem z basenem w Konstancinie. 4. Od jakiegoś czasu zdawałam sobie sprawę, że moje małżeństwo się psuje. Po zeszłorocznych wakacjach w Toskanii nasze relacje polegały na wymianie ciosów, złośliwości i przytyków. – W ogóle już nie rozmawiamy o muzyce! – powiedział Paweł, gdy jedliśmy w pośpiechu śniadanie w czwartkowy poranek. Dzieci spały na siedząco nad miskami płatków z mlekiem (syn) i jogurtem (córka). W tle leciała w Trójce na nowo zremiksowana piosenka Michaela Jacksona (którego Paweł szczerze nienawidził). Nie odezwałam się. Paweł jednak nie odpuszczał: – Kiedyś słuchaliśmy razem muzyki, coś cię interesowało, a teraz… Kiedy ostatnio kupiłaś jakąś płytę? – Kiedy kupiłeś gramofon, zamówiłam sobie Ellę Fitzgerald z Louisem Armstrongiem. – Proszę cię! – prychnął. – Nic na to nie poradzę, że nie jestem na tym etapie co ty. Nie czuję potrzeby powrotu do młodości – odcięłam się. Kilkanaście miesięcy temu Paweł zwariował na punkcie muzyki, której słuchał, gdy miał siedemnaście, osiemnaście lat. Odtworzył sobie całą dyskografię Sonic Youth, Suicidal Tendencies, Ramones, Dezertera i dosłownie katował wszystkich tym garażowym zgiełkiem. Ilekroć słyszałam tę muzykę (w samochodzie i w domu), z trudem powstrzymywałam się od krzyku. – Ty jesteś na etapie Michaela Jacksona – szydził Paweł. – Złośliwy jesteś – zbyłam go, nie chcąc doprowadzić do awantury. – Mamo, tato, nie kłóćcie się – odezwał się syn takim głosem, jakim prosił o pozwolenie na wyjście na imprezę. Córka wpatrywała się w ekran smartfona i nie zwracała na nas uwagi. – Kto się kłóci? Chciałem tylko porozmawiać… – żachnął się Paweł. Miałam ochotę powiedzieć mu, jak bardzo nienawidzę tego jego powrotu do korzeni, jego jazgotliwej, prymitywnej muzyki, jego żałosnej tęsknoty za czasami, kiedy miał całe życie przed sobą, a podstawowym zmartwieniem były pryszcze, brak kasy i abstrakcyjne problemy świata. Chciałam wykrzyczeć, że mnie to wszystko męczy: on w swojej wersji gnębionego kryzysem czterdziestolatka, jego fascynacje, jego bieganie, jego muzyka, jego zdjęcia… Mógłby się tym wszystkim ekscytować, ale bez tak wielkiego absorbowania innych. Ale nie, jeśli biega, nieustannie relacjonuje swoje postępy, snuje plany, opowiada o swojej kondycji, jeśli słucha muzyki, musi mieć kogoś „do odbijania myśli”. Podobnie jest z fotografią, choć na wyjazdach Paweł jest denerwujący, bo myśli tylko o złapaniu dobrego ujęcia. Najbardziej lubię etap „obróbki”, kiedy Paweł zasiada przed komputerem i

zaczyna zabawę z korektą zdjęć, bo na dobrych kilka godzin mam spokój. Potem bez cienia fałszu mogę zachwycić się efektem, pomijając kwestię przesadnej kolorystyki, do jakiej ma skłonność. Jednak jeśli chodzi o obsesję biegania (więcej, dalej, maratony miejskie, w końcu biegi górskie), mogę trzymać kciuki i gratulować sukcesu, jednak z trudem wytrzymuję nieustające dyskusje na temat odpowiedniej diety dla biegacza, ubrań dla biegacza, ilości snu biegacza, korzyści zdrowotnych, jakie daje bieganie, i nieustających kontuzji. Nie mówię ani słowa więcej, bo ten dzień zapowiada się jako jeden z lepszych i nie chcę go zepsuć poranną kłótnią. Nie muszę iść do biura, za to spędzę cały dzień w hotelu Westin, gdzie odbywa się konferencja Nowe technologie, na którą zostałam wysłana przez jednego z menedżerów, niby w ramach szkolenia, który miał od dawna wykupiony udział i nie mógł w niej uczestniczyć. Godzinę później, ubrana w marynarkę i spodnie w szarym kolorze, wchodzę po szklanych, kręconych schodach do części hotelu, w której odbywa się konferencja. Jest jeszcze wcześnie, goście nie są wpuszczani do foyer, gdzie stoją ekspresy do kawy i tace z kanapkami. Rejestruję się, potem stoję pod ścianą, przeglądając wiadomości i strony internetowe w telefonie, w końcu, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, idę do toalety, w której długowłose hostessy zapinają sobie nawzajem suwaki obcisłych sukienek i malują na czerwono usta. Młode, zgrabne i piękne będą rozdawały uśmiechy i zapewne lustrowały niczym myśliwi zacne grono uczestników, w osiemdziesięciu procentach składające się z dobrze sytuowanych mężczyzn. Wreszcie możemy wejść do foyer. Przed drzwiami prowadzącymi do wielkiej sali konferencyjnej zbierają się głównie panowie w średnim wieku. Dyskutują w małych grupkach, kątem oka łypiąc na urodziwe hostessy, tudzież nieliczne panie, z uwagi na ubiór i wiek klasyfikowane jako bizneswoman. Popijając kawę, rozglądam się dyskretnie – widok innych uczestniczek konferencji psuje mi humor. Mam wrażenie, że jestem najgrubszą czterdziestolatką w całym foyer! Te chude tyłki w spodniach rurkach i ołówkowych spódnicach doprowadzają mnie do rozpaczy. Każda z nich na obcasach, umalowana, z torebką z bijącym po oczach logo (tu przynajmniej nie odstaję – pilnuję, aby umieszczać na przedramieniu torbę w taki sposób, aby literki układające się w napis „Prada” były doskonale widoczne), każda wydaje się jakimś nieziemskim tworem określanym przez media jako kobieta sukcesu. Krocząc po miękkiej wykładzinie wśród standów firm, sponsorów konferencji, wchodzę do wyłożonej fornirem sali, gdzie efektowne kwadratowe lampy subtelnie oświetlają przykryte białymi obrusami stoły, a na ogromnych telebimach widnieją słowa powitania. Siadam i przeglądam leżące przede mną foldery. Wreszcie zaczynają się wystąpienia i prezentacje dotyczące nowych technologii. Mówi się o wizji niedalekiej przyszłości. – Wyobraźcie sobie państwo świat mobilnej komunikacji i wirtualnych połączeń – mówi prelegent. – Już w dwa tysiące dwudziestym roku powierzchnie codziennego użytku będą przekształcane w zaawansowane urządzenia elektroniczne! Myjąc zęby, będziemy mogli sprawdzić prognozę pogody, dotykając lustra w łazience, będziemy w stanie odpowiedzieć na wiadomość. Blat stołu stanie się klawiaturą komputera! Ekscytujące, prawda? Po prelekcji rozpoczyna się panel dyskusyjny pod tytułem 25 lat transformacji w Polsce. Na ustawionych na scenie fotelach zasiadają prezesi kilku najważniejszych spółek medialnych nadających sygnał satelitarny oraz przedsiębiorcy dostarczający infrastrukturę telewizyjną i satelitarną. Zaskoczeniem jest dla mnie widok mojego byłego przełożonego, Jarka Kowalskiego, który pięć lat temu był dyrektorem w Maribell, a teraz jest prezesem zarządu w domu mediowym. Już po kilku minutach debaty Jarek mnie zauważa i od tej chwili niemal nie spuszcza ze mnie wzroku. Kiedy zabiera głos, zaczyna nawiązywać do przeszłości i swojej pracy w Maribell – wiem, że mówiąc o projektach, które prowadził, myśli też o mnie. Kiedy był moim szefem, właściwie się mną nie interesował. Nie licząc wymiany dwuznacznych SMS-ów, nigdy nie było między nami chemii, miałam nawet wrażenie, że Jarek

mnie nie lubi. Nie wydawał mi się przystojny – niski, bardzo szczupły, jego twarz przypominała mi twarz pewnego aktora, którego nie lubiłam. Ale dzisiaj, kiedy posyłał mi przeciągłe spojrzenia, nagle wydał mi się interesujący. Po jałowej dyskusji, gdy ogłoszono przerwę, Jarek podszedł do mnie i przywitał się z dwuznacznym uśmiechem, po którym, w przypadku niektórych mężczyzn, można poznać, że oczekują czegoś więcej niż rozmowy. Flirtował ze mną od pierwszych chwil, kiedy po standardowym: „Co słychać, jak tam w firmie?” zaczęłam opowiadać o zmianach personalnych i nowej siedzibie Maribell. Kolejna część konferencji poświęcona była planowanym zmianom w prawie konsumenta. Przez moment zastanawiałam się, czy nie wyjść i nie zaczerpnąć świeżego powietrza. Co chwila zerkałam na zegarek, wciąż czując na sobie spojrzenie Jarka. Zażenowana stwierdziłam, że dzisiaj wydał mi się bardzo pociągający. Po zakończeniu tej części konferencji, gdy szłam do wyjścia, Jarek podszedł do mnie i szepnął mi do ucha: – Mam propozycję. Zamiast jeść tutaj lunch na stojąco, w tym tłumie, zapraszam cię do restauracji. Niedaleko, przy Grzybowskiej, jest lokal z dobrą kuchnią. Zgodziłam się i już po kilkunastu minutach szliśmy zalaną słońcem aleją Solidarności. Restauracja była droga i kameralna, ze sztywnym, wystrojonym w uniform kelnerem, wyrafinowanymi kompozycjami na talerzu i doskonałym chardonnay. W intymnej atmosferze niemal pustego lokalu Jarek stał się jeszcze bardziej otwarty. Powiedział mi wprost, że jestem jak wino, z wiekiem coraz lepsza, że świetnie wyglądam i kiedy razem pracowaliśmy, bardzo mu się podobałam. To ostatnie wyznanie mnie zaskoczyło. Nie uwierzyłam mu. Rozmawialiśmy o wspólnych znajomych i ich karierach, sytuacji w różnych znanych nam firmach, a ja czułam się doskonale – ewidentnie brakowało mi męskiej adoracji. Atmosfera była jak na filmie, idealna, by wdać się w krótki romans. Nigdy wcześniej nie byłam w takiej sytuacji, teraz jednak wszystko sprzyjało temu, by – niczym we francuskim filmie, w którym bohaterowie niczego nie planując, poddają się urokowi chwili – ulec tej nagłej namiętności w luksusowej scenerii. Przecież konferencja odbywała się w jednym z lepszych hoteli w mieście… Gdy tylko wyszliśmy z restauracji, Jarek wziął moją rękę w obie dłonie i patrząc mi w oczy, powiedział: – Słuchaj, mam propozycję. Wezmę pokój w hotelu. Bardzo bym chciał… Wiesz, co chcę powiedzieć… Proszę, zgódź się. Zaszalejmy. Pełen spontan. Obiecuję, że nie będziesz żałowała! Westchnęłam i jednocześnie się uśmiechnęłam. Zastanawiałam się gorączkowo, jak będę wyglądała, gdy zdejmę garsonkę i bluzkę. Jakie mam majtki? Bawełniane, czarne, nic specjalnego. Stanik? Niezły, perłowoszary. Kiedy goliłam nogi, rano czy poprzedniego dnia? Niestety wczoraj, ale nie jest tragicznie. – Błagam, zgódź się – prosił Jarek. Stał tak blisko, że klatką piersiową delikatnie przylgnął do moich piersi. Kiwnęłam głową, po czym poszliśmy bez słowa w stronę przejścia dla pieszych. Czekanie, aż czerwone światło zmieni się na zielone, trwało wieczność. Tak naprawdę nie wiedziałam, czy chcę brnąć w tę przygodę. Ale przecież nie powiedziałam „nie”. Wreszcie przeszliśmy przez szeroką ruchliwą aleję i zmierzaliśmy do wejścia do hotelu, które znajdowało się na tyłach budynku. Nagle za szybą mignęła mi znajoma twarz: przy stoliku w hotelowej restauracji siedział Tomek, kolega Pawła, z którym byliśmy na ostatniej zabawie sylwestrowej. Jego widok sprowadził mnie na ziemię. Tomek podniósł głowę, spojrzał na mnie zdziwiony i mi pomachał. Dzieliło nas pięć metrów i szyba. Odmachnęłam, uśmiechnęłam się i zrozumiałam, że nie chcę iść z Jarkiem. Pożegnałam się z nim szybko i uciekłam, rezygnując z dalszego ciągu

konferencji. Cóż, życie to nie film, pomyślałam. 5. Kiedy byłam dzieckiem, nieustannie pytałam matkę i ojca: „Kochasz mnie?”. Teraz, gdy od ich śmierci minęło kilka lat, pytam o to samo męża. Podobnie jak rodzice odpowiada twierdząco, a ja czuję rozczarowanie, nie miłość. Wiem, że nie ma sensu zadawać tego pytania, a jednak od czasu do czasu to robię. Kiedy obudziłam się w czerwcowy poranek, zobaczyłam nad sobą Pawła, który dziwnie mi się przypatrywał. Kątem oka zerknęłam na mój Notes toskański – intymny dziennik, który leżał pomiędzy fałdami kołdry. Paweł zapytał, jak mi się spało. – Śniła mi się matka – odparłam. – Znowu? – Znowu. Często mi się śni. – Zrób coś z tym! Miałaś toksyczną matkę, ale ona nie żyje od siedmiu lat, musisz sobie jakoś z tym poradzić – prychnął zniecierpliwiony. Boże, jaki on jest mną zmęczony, pomyślałam. Może powinniśmy od siebie odpocząć? Może powinnam wyjechać na wakacje tylko z dziećmi, bez niego? Paweł dokonał ostatnio szeregu dosyć radykalnych zmian w swoim życiu, a ja stałam w miejscu, nie czując jeszcze presji, jaką niesie przekroczenie czterdziestego roku życia. Jego kryzys wieku średniego ujawnił się dwa lata temu, kiedy poczuł potrzebę przebywania w męskim towarzystwie i z kumplami z firmy pojechał na wyprawę motocyklową. W brawurowy sposób zmienił pracę, a tym samym branżę, dostał służbowe audi i zatrważająco często lata służbowo po świecie. Wraz z grupą kolegów zaczął biegać, z każdym dniem traktując to coraz bardziej serio, aż w końcu wystartował w maratonie. Z wielkim samozaparciem ćwiczył też na siłowni i powoli się zmieniał: teraz był szczupłym, umięśnionym mężczyzną, który przestał jeść mięso (najwyżej ryby) i pić piwo. Pozwalał sobie na alkohol wyłącznie wtedy, gdy wyjeżdżał z kolegami na wyprawy. Najpierw to były skałki, potem wyjazd do Gruzji, gdzie chodzili po górach i pili samogon. Do tego „męskiego raju”, jak Paweł i jego koledzy nazywali to państwo, wracali wielokrotnie, czasem wyprawiali się też do niedrogiej Armenii. Za stosunkowo niewielkie pieniądze próbowali różnych sportów ekstremalnych, a nam – ich kobietom – nie pozostawało nic, jak tylko to znosić. Stwierdzenie, że oddaliliśmy się od siebie, byłoby banałem. Trwa między nami cicha i nieustająca rywalizacja. Jesteśmy oboje w ciągłym pogotowiu, zawsze czujni, gotowi walczyć o swoje racje i interesy. Co ja mam wspólnego z mężczyzną, który wieczory spędzała na siłowni albo na bieganiu, nie je tego, co ja, i zamiast wina ze mną woli wódkę z kolegami? Przestał czytać beletrystykę, nie interesuje się polityką, szkoda mu czasu na kino i nie włącza telewizora. Sprawia wrażenie, jakby świat, to, co się dzieje, przestało go obchodzić. Kiedy zarzucałam mu, że nie zajmuje się dziećmi, zaczął uczyć je grać na gitarze. Kupił używanego gibsona i wspominał muzyczne fascynacje z czasów, kiedy był młodym chłopakiem i grał w punkowej kapeli. Puszczał płyty, chcąc zachęcić dzieciaki, by przerzuciły się z hip-hopu i popowej papki na surowe, garażowe brzmienia, lecz one trwały przy swoich upodobaniach, więc lekcje gitary szybko się skończyły. Najbardziej uciążliwa okazała się jego nagle objawiona pasja fotografowania. Na wakacjach aktywność całej rodziny podporządkowana była imperatywowi doskonałego ujęcia. Ilekroć na naszej drodze pojawiał się obiekt godny uwiecznienia (a, jak wiadomo, we Włoszech niemal co krok natrafia się na takowe), Paweł z niepojętym entuzjazmem i wytrwałością zaczynał robić wszystko, aby ujęcie było – w jego mniemaniu – doskonałe. Potrafił zatrzymać nagle samochód i

spędzić pół godziny w palącym słońcu, żeby sfotografować zarys przyklejonego do zbocza góry miasteczka, ruiny klasztoru, pole słoneczników czy wijącą się drogę na wzgórzu, wzdłuż której rosły strzeliste cyprysy. Cierpliwość moja i dzieci wystawiana była na poważną próbę. Zwiedzanie toskańskich miasteczek zaczynało przypominać koszmar – musieliśmy zatrzymywać się co kilka kroków, żeby Paweł mógł zrobić zdjęcie idealne. Pewnego razu w skwarne popołudnie szliśmy pustoszejącymi uliczkami Pienzy. Dochodziła czternasta i jeśli chcieliśmy zjeść coś przed kilkugodzinną sjestą, musieliśmy szybko znaleźć czynną restaurację. To nie powstrzymywało jednak Pawła przed przystawaniem przed fasadami kościołów i fotografowaniem, chociaż ponaglałam go, bo dzieci były głodne. Gdy kolejny raz, nie kryjąc niezadowolenia, krzyknęłam, że nie będziemy mogli już nigdzie usiąść i czegoś zjeść, Paweł wybuchnął, oskarżając mnie o obżarstwo i pijaństwo. Wrzeszczał, że bardziej interesuje mnie wino i kluski niż czternastowieczny kościół, że ciągle jęczę i narzekam, zamiast czerpać przyjemność z tego, iż otacza mnie wielkie piękno. Zatrzęsłam się z gniewu i po chwili staliśmy na rozpalonej ulicy włoskiego miasteczka i obrzucaliśmy się wyzwiskami. Byłam coraz bardziej sfrustrowana. Gdy dzieci miały po kilka lat, marzyliśmy o tym, by wyjść gdzieś wieczorem, pójść do kina, do modnej restauracji, spotkać się ze znajomymi. Gdy dzieci podrosną, planowaliśmy wyprawę do Azji. Wydawało nam się, że w naszym życiu tak wiele mogłoby się dziać. A teraz, gdy syn i córka stali się na tyle duzi, że bez problemu możemy niemal w każdy wieczór wyjść na drinka czy do znajomych, Paweł uważa, że siedzenie w knajpie to zmarnowany czas, kino i teatr w ogóle przestały go interesować, podobnie jak spotkania z przyjaciółmi. – Denerwują mnie te rozmowy o niczym, plotki, opowieści o dzieciach i wakacjach – mówił, zachęcając, żebym wychodziła bez niego. Ja tymczasem również skończyłam czterdzieści lat, nie czułam jednak konieczności dokonania większych zmian. Zainteresowałam się kuchnią wegańską, piekłam pasztety z cukinii, robiłam koktajle z jarmużu i serniki z tofu, ale nie mogę powiedzieć, by było to wynikiem kryzysu wieku średniego. Z dnia na dzień ogarniał mnie coraz większy marazm i przygnębienie, wstając rano i szykując się do pracy, czułam mdłości, udawałam jednak sama przed sobą, że wszystko jest w porządku. Moim powiernikiem stał się Notes toskański. Zaczęłam w nim pisać zimą zeszłego roku, zainspirowana gestem męża, który pewnego dnia pokazał mi czarny notatnik z limitowanej serii „Star Wars” i oznajmił, że zamierza pisać pamiętnik. Spragniona światła, wspominając urokliwe średniowieczne miasteczka, kupiłam w księgarni ten notes, w którym co kilkadziesiąt pustych stron umieszczono czarno-białe zdjęcia którejś z toskańskich miejscowości opatrzone fragmentem z książki Iwaszkiewicza czy Zagajewskiego. Te zdjęcia pobudzały moją wyobraźnię. Pisałam i jednocześnie cofałam się w przeszłość, dopiero po kilku miesiącach analizując doznania, które latem były zbyt świeże i nieuformowane, zbyt rozmyte, by je opisać. – Dlaczego tak długo śpisz? – usłyszałam pytanie Pawła. W jego głosie brzmiała irytacja. – Przecież za dwie godziny musimy wyjść! Przez moment poczułam impuls, by demonstracyjnie zerwać się z łóżka. Zdławiłam jednak wzburzenie, odwróciłam się do Pawła plecami, zastanawiając się, czy położy się obok, czy mnie dotknie, obejmie ramieniem. Nie zrobił tego. Zamknęłam oczy, podkuliłam nogi i w pozycji embrionalnej otuliłam się kołdrą. I wtedy pomyślałam o Marii Komornickiej… 6. Kilka miesięcy temu, gdy Natalia i Antek pojechali na szkolne wycieczki, ja i Paweł siedzieliśmy na kanapie, grzejąc się przy kominku z kieliszkami koniaku w dłoniach. W tle śpiewał

Grechuta, za oknami trwał mrok sosnowego lasu. – Wiesz, o czym ostatnio myślę? – odezwałam się, opierając głowę na ramieniu Pawła. – Patrzę w lustro i zastanawiam się, co powiedziałaby szesnasto-czy siedemnastoletnia „ja”? Gdyby skonfrontować tamtą Ewę z tą dzisiaj, jaka byłaby jej opinia o mnie? – To niesamowite, bo ja niedawno myślałem dokładnie o tym samym! Wydaje mi się, właściwie wiem, że tamten Paweł nie byłby zadowolony z tego, co by widział. Nie chodzi nawet o wygląd, bo w ogóle nie przypominam tamtego chłopaka. Wtedy byłem skrajnie bezkompromisowy, miałem bardzo radykalne poglądy. Gardziłbym sobą, bo nie tolerowałem niczego, co było „komercyjne”: ani kina z amerykańskimi hitami, ani modnych gadżetów, ale przede wszystkim mainstreamowej muzyki. Gdyby tamten siedemnastoletni długowłosy Paweł zobaczył, czego teraz słucham… Muzyka świata, klasyka, muzyka elektroniczna to było dla mnie dno. Granicą komercji był dla mnie Sonic Youth. Pamiętasz? Nie, ty nie możesz pamiętać muzyki, jaką wtedy grałem, to był garażowy punk rock. Radykalnie odrzucałem popkulturę. W pewnym sensie to była poza, tak budowałem swój wizerunek, chociaż – to jakiś paradoks – nikomu nie chciałem imponować, nie dzieliłem się swoim światem, gardziłem prawie wszystkimi, więc nie liczyłem na niczyj podziw, bo nie był mi potrzebny. – Ja myślę, że pewne rzeczy we mnie by mi się podobały, a niektóre na pewno nie. – Ja wyszedłbym z takiej konfrontacji pobity… Wiesz, czego mi żal, gdy myślę o młodości? Wkraczając w dorosłość, tracisz tę bezpodstawną nadzieję na cudowną przyszłość. Będąc młodym, podskórnie wierzysz, że spotka cię w życiu coś niesamowitego, że będziesz grać własną muzykę, tworzyć, robić coś wspaniałego. Wydaje ci się, że ciebie na pewno to spotka, musi spotkać, w jakiś sposób ci się uda. A teraz, mając czterdziestkę, wiem, że nigdy już pewnych pragnień nie zrealizuję, nie będę wielkim muzykiem, nie będę nawet muzykologiem, nie stworzę tego, co kiedyś grało mi w głowie… To takie gorzkie. – Tak, za późno… Może nawet nie chodzi o to, że za późno, ale brak już tej nieuzasadnionej wiary, że się uda, że będzie się kimś wyjątkowym. – I tak mamy szczęście, dzisiejsza czterdziestka to jak dawna trzydziestka. Coraz dłużej żyjemy, coraz więcej mamy sposobów na odmłodzenie… – Ale odmłodzenie ciała. Duszy nikt nam nie odmłodzi, prawda? – Westchnęłam. Przytuliłam się do Pawła i przypomniałam sobie siebie w wieku siedemnastu lat: długie proste włosy, martensy, kraciasta koszula, papieros w ustach. Gdyby tamta Ewa dowiedziała się, że w dorosłym życiu nie pracuje w branży filmowej, byłaby zawiedziona. Przecież nic nie sprawiało mi większej przyjemności, nic nie fascynowało bardziej niż kino. Pamiętam do dziś, co czułam, oglądając Dzikość serca Davida Lyncha. Byłam porażona. Obiecałam sobie, że zrobię wszystko, by w jakiś sposób współtworzyć kino. Ale po prostu nie wyszło… Właściwie nie zrobiłam nic, by zrealizować swoje plany. Kto z nas nie miał podobnych aspiracji? Gdybyśmy w gronie znajomych rozmawiali o naszych marzeniach, chyba nikt nie mógłby powiedzieć, iż stał się dokładnie tym, kim pragnął być, mając siedemnaście lat. * Pod zdjęciem kieliszka rubinowego wina, ustawionego tuż obok wazonu z kolorowymi mieczykami i ostatnią książką Wiesława Myśliwskiego (że niby ze mnie taka intelektualistka), napisałam: Typowy wieczór żony pracoholika. Posypały się komentarze. Chciałam, żeby Paweł zrozumiał przekaz, jaki skierowałam do niego na profilu, który obserwuje setka osób. Wrócił do domu po dwudziestej pierwszej i nie skomentował zdjęcia. Kilka dni później ponowiłam swój apel: wstawiłam fotografię magdalenek na porcelanowym talerzu, filiżanki herbaty i znowu książki (tym razem pamiętnik Julii Hartwig, żeby nie było zbyt banalnie) i napisałam: Wieczór z cyklu „Czekając na męża” . Tego też nie

skomentował. Kiedy jednak udostępniłam zdjęcie, dodając cytat z drugiej czy trzeciej strony książki, oprócz kilku lajków pojawił się nieoczekiwanie komentarz Pawła: Z tego, co się orientuję, to porzuciłaś lekturę po mniej więcej stu stronach. Mylisz się, mój mężu, ale cieszę się, że tak skrupulatnie śledzisz moje postępy w lekturze – odpowiedziałam. Niezbyt dużo czytasz, więc każdą chwilę z książką, a nie przed komputerem, skrupulatnie odnotowuję – odciął się. Naszą konwersację śledziło kilkanaście osób. Kto się lubi, ten się czubi, skomentowała znajoma. Ktoś inny dodał: Czy u Was wszystko okay? Kilka dni później, gdy znowu spędzałam samotny wieczór, napisałam: Za dwa tygodnie przypada nasza szesnasta rocznica ślubu, czekam z niecierpliwością na realizację niespodzianki, do której zobowiązał się mój mąż. Ma to być podróż we dwoje w wybrane przez Pawła miejsce. Kochanie, nie mogę się doczekać, kiedy wyjedziemy gdzieś razem… Byłam trochę zażenowana. Koleżanki i znajome życzyły mi egzotycznych podróży… Wyjazd do Barcelony, na który tak liczyłam, odwołany. Taki los żony pracoholika… Wielki smutek – nie mogłam się powstrzymać przed opublikowaniem tych słów zaraz po tym, gdy Paweł oświadczył mi przez telefon, że leci na trzydniową konferencję do Monachium akurat w dniu, w którym przypada rocznica. Koleżanki ruszyły ze sztampowymi pocieszeniami, w duchu zapewne ciesząc się z mojego niepowodzenia. Kiedy Paweł wrócił do domu, wybuchła awantura. – Prać brudy trzeba w domu, nie na portalu, na który zaglądają setki ludzi, nawet potencjalni pracodawcy, zlituj się, kobieto! – wydzierał się. – Nie rozumiesz, że po prostu nie mogę pojechać? Naprawdę mam ważny wyjazd, muszę coś załatwić i nie mogę powiedzieć dyrektorowi generalnemu na całą Europę, że nie mogę, bo obiecałem żonie wypad na weekend. Dzięki naszej pracy spłacam kredyt! Przeprosiłam go i obiecałam, że już nie będę publicznie wylewała frustracji. On zaś obiecał, że na pewno pojedziemy w jakieś miejsce, które wybierze, i to będzie niespodzianka. Czekałam podekscytowana przez kolejny tydzień, a potem następny. Wreszcie zapytałam nieśmiało, dokąd polecimy, a Paweł westchnął i powiedział, że nie dał rady niczego zarezerwować, bo nie miał do tego głowy, a poza tym i tak nie mamy z kim zostawić dzieci, bo jego matka ma zaplanowane badania w szpitalu. – Ale przecież mi obiecałeś! – wykrzyknęłam. – Trzeba było mi przypomnieć! – Przecież to miała być niespodzianka! Tak się umówiliśmy! Potwornie mnie rozczarowałeś… Nie zależy ci na mnie, nie chcesz uczcić naszej rocznicy! – Czy liczy się tylko to? Po tylu latach wspólnego życia najważniejszy jest weekend za granicą, żebyś mogła pochwalić się zdjęciami w sieci? Tylko to ma stanowić o wartości naszego małżeństwa? W takim razie to mnie jest bardzo przykro, wiesz? Zawsze tak mną manipulował – zrzucał winę na mnie, bo pod wpływem emocji palnęłam kilka przykrych słów. Ani się obejrzałam, a już zaczynałam go przepraszać. Kiedy położyliśmy się do łóżka, Paweł jak gdyby nigdy nic natychmiast zapadł w sen. Strasznie mnie to zirytowało, wstałam więc, wzięłam pod pachę swoją poduszkę, z impetem ściągnęłam z niego kołdrę i ruszyłam na dół. To go obudziło. – Oddawaj mi kołdrę! – krzyknął. – Chcesz iść na dół, to proszę, ale nie z pościelą z sypialni! Nie odpowiedziałam, tylko położyłam się na kanapie w salonie, szczelnie okrywając kołdrą. Paweł zbiegł wściekły po schodach – był w spodniach i koszuli. Oświadczył, że skoro tak go traktuję, on pójdzie spać do hotelu.

Nie wiedząc, jak wyjść z tej idiotycznej sytuacji z twarzą, powiedziałam niby od niechcenia: – Dobrze, masz! Proszę, zabierz sobie pościel, kołdrę, wszystko! Nasze wrzaski obudziły dzieci. Natalia zeszła na dół i zaniepokojona zapytała, czy znowu się kłócimy. – Nie chcę, żebyście się rozwiedli! – powiedziała płaczliwie. – Dziecko, jeśli nadal będziemy się tak kłócili, dla wszystkich będzie lepiej, jeśli zamieszkamy oddzielnie – odparłam, a Natalia zaczęła łkać. – Widzisz, mama już ma plan, jak się mnie pozbyć… – syknął Paweł. – Mamo, dlaczego śpisz na dole, co się stało? – zapytał zaspany Antek, który też zszedł z góry. – Proszę, idźcie spać, ja mam rano wycieczkę! – jęczał. – Idźcie na górę, my z mamą też idziemy, prawda? – Paweł zwrócił ku mnie twarz. Potulnie kiwnęłam głową, zabrałam nieszczęsną kołdrę i poduszkę i powlokłam się do sypialni. Położyliśmy się bez słowa, przykrywając jedną kołdrą. – A teraz przeproś! – odezwał się Paweł. – To ty przeproś! – A niby za co? Właściwie już nie wiedziałam, jaka była przyczyna tej kłótni. Kiedyś przyszło mi do głowy, że krzyczymy na siebie głównie dlatego, że spierając się, nigdy nie patrzymy sobie w oczy. Ja biegam po domu, wrzeszcząc niczym zranione zwierzę po klatce, a Paweł siedzi i wgapia się w tablet. Dlaczego?, zadałam sobie w myślach pytanie, gdy nagle usłyszałam pochrapywanie Pawła. Spał w najlepsze, a ja wiedziałam, że mam przed sobą bezsenną noc. 7. Z NOTATNIKA TOSKAŃSKIEGO Od Pawła bije woń lekko spoconej skóry. Jego ręce są łapczywe, bez zahamowania demonstrują wielką żądzę, fizjologiczną potrzebę, o której świadczy potężny wzwód, jakiego Paweł nie miewa nigdy wieczorami. Jak twierdzi, po całym dniu pracy albo wysiłku fizycznego jego libido jest niskie. Ja po przebudzeniu nigdy nie odczuwam podniecenia. W wyobraźni sięgam do szufladki z fantazjami o nagich kobietach, ale tym razem nawet to nie pomaga. Nie czuję nic. Dotyk jego rąk nie wywołuje ani przyjemnych, ani nieprzyjemnych doznań. Mam ochotę wstać z łóżka, wysikać się, wypić kilka łyków wody i zrobić sobie porządną kawę z dużą ilością sztywnej pianki. Gdy się kochamy, myślę o tym, że powinnam porozmawiać z psychologiem, bo ciągle marzę o kobietach, podniecają mnie sceny lesbijskiego seksu, nie działają na mnie jednak kobiety z krwi i kości, tylko te wyobrażone albo widziane na ekranie. To jakaś blokada? Okiełznane pragnienie, które uwalniam wyłącznie w bezpiecznym obszarze wyobraźni? Przypominam sobie podniecenie, jakie ogarnęło mnie kilka miesięcy temu, gdy poszliśmy z Pawłem do kina na francuski film, który zdobył Złotą Palmę w Cannes, Życie Adeli. Odważne sceny seksualnych zbliżeń młodych kobiet wywarły na mnie takie wrażenie, że zasłoniłam się płaszczem, założyłam nogę na nogę, zacisnęłam mięśnie krocza i przeżyłam powalający orgazm. Kiedy Paweł kończy, odczuwam ulgę. – Zrobisz mi kawę i przyniesiesz do łóżka? – pytam. Dysząc ciężko, wkłada dżinsy i kiwa głową, a ja myślę o tym, że wkrótce będę musiała podjąć decyzję: albo zmuszę się do porannego seksu i postaram się czerpać z niego przyjemność, albo przestaniemy w ogóle to robić, a to z kolei może oznaczać koniec związku. Coraz częściej zadaję sobie pytanie, dlaczego w ogóle się pobraliśmy? Zanim uznałam ten związek za stabilny i rokujący na przyszłość, dość długo ze sobą chodziliśmy. Ja na każdą znajomość o charakterze romantycznym patrzyłam przez pryzmat wieczności, każdy związek musiał być na zawsze, inaczej nie miał sensu. Może to był mój błąd?

Akt tchórzostwa? Poznaliśmy się w typowy sposób, na jakiejś imprezie zorganizowanej tuż po zakończeniu studiów. On był absolwentem Szkoły Głównej Handlowej, ja – zarządzania na uniwersytecie. Oboje byliśmy sami, oboje po sercowych porażkach. Spotykaliśmy się przez jakiś czas i chociaż naprawdę chciałam Pawła (odprowadzał mnie kiedyś do domu i w pustym autobusie wpatrywałam się w niego śmiało, w końcu prowokując pocałunek), wciąż leczyłam rany po miłości do Alberta. Paweł przeżywał niespełnioną miłość do dalekiej kuzynki z małego miasta, u której spędzał wszystkie ferie i wakacje, lecz ona miała chłopaka. Starał się w subtelny sposób ją odbić, bezskutecznie. Mimo to wciąż nosił w portfelu jej zdjęcie. Wiedziałam, że gdyby pojawił się cień szansy, iż mogłabym być z Albertem, wybrałabym właśnie jego, tak jak Paweł wybrałby tamtą dziewczynę. Tymczasem trwaliśmy w letnim związku, aż podczas wakacji w Tatrach stwierdziliśmy, że dobrze nam razem. Mieszkaliśmy w schroniskach, chodziliśmy po górach, gotowaliśmy zupy z proszku, słuchaliśmy Niemena i starych przebojów Joni Mitchell, czytaliśmy na głos Blaszany bębenek Grassa i o nim dyskutowaliśmy. Wtedy nigdy nie miałam orgazmu, bo Paweł nie umiał mnie odpowiednio dotykać. W czasie studiów seks miał raczej przygodny charakter, a pełną satysfakcję osiągałam wyłącznie wtedy, gdy partner umiejętnie pobudzał moją łechtaczkę. Paweł tego nie robił, a ja wstydziłam się mówić o swoich potrzebach. Bardziej doświadczona znajoma, której się zwierzyłam, powiedziała, że na tak wczesnym etapie związku jest jeszcze za wcześnie na orgazm, trzeba się najpierw dopasować, a zresztą orgazm jest przereklamowany i nie ma aż takiego znaczenia. * Wstając z łóżka, specjalnie kładę Notes toskański na kołdrze. Liczę na to, że okładka skusi Pawła. Jest z natury ciekawski. Chcę, żeby przeczytał moje zapiski, żeby lepiej mnie zrozumiał. Może wtedy poczuje, że powinien poświęcić mnie i dzieciom więcej czasu? Wiem, wiem, że trzeba rozmawiać – jeśli nie mówi się o swoich pragnieniach, nie można oczekiwać, że partner sam wpadnie na to, czego chcemy. Jednak w naszym związku to akurat nie działa. Próbowałam, powiedziałam Pawłowi, że brakuje mi poczucia bliskości, że czuję się przy nim osamotniona, a on tylko się zirytował. – Co mam zrobić? Powiedz mi, bo nie wiem! Po prostu nie wiem. Mężczyzna jest skonstruowany w prosty sposób, ja nie potrafię się domyślać. Musisz powiedzieć mi konkretnie! Zaczęłam opowiadać mu o samotnych wieczorach, o tym, że czuję się sama, nawet wtedy gdy on w pokoju obok słucha muzyki. – Przecież możesz słuchać ze mną – odparł, wzruszając ramionami. W końcu dałam sobie spokój. Kilka dni później siedzieliśmy w restauracji Dziki Ryż. To niespodziewane face to face bez znajomych, bez dzieci zupełnie nas sparaliżowało. Każde z nas co chwila wpatrywało się w wyświetlacz telefonu, a ja zastanawiałam się, dlaczego czuję się niezręcznie w towarzystwie osoby, z którą od tylu lat żyję pod jednym dachem. Nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia, co więcej, nie cieszyło nas to, że jesteśmy razem. Pomyślałam jednak wtedy, że to normalne i każda para z wieloletnim stażem czuje to samo. 8. Ledwie weszłam do biura i usiadłam, cały nasz zespół został wezwany przez Gala. – Wiecie zapewne, że nasz kolega Artur kilka dni temu nagle zmarł – zaczął, a wszyscy pokiwali głowami i zrobili smutne miny. – Przyznam, że jestem w szoku, bo uświadomiłem sobie, że to może spotkać każdego, kto tu pracuje…

W związku z tym smutnym wydarzeniem naszła mnie taka refleksja… – Westchnął. Pomyślałam, że nawet on miewa ludzkie odruchy. – Trzeba koniecznie pilnować czasu pracy! – wykrzyknął. – Przecież nigdy nie wiadomo, co się wydarzy, a takie sprawy należy mieć uporządkowane. Najważniejsza jest kwestia ewidencjonowania godzin. W sytuacji takiej jak ta możecie wy lub wasza rodzina mieć poważne problemy z zasiłkiem pogrzebowym! Apeluję, dokumentujcie każde wyjście poza budynek! Tutaj niedaleko jeździ tramwaj, może przecież dojść do wypadku. A jeśli ktoś wyszedł z pracy, nigdzie tego nie odnotowując? Jak udowodnić, że to był wypadek przy pracy? Zastanówcie się nad tym! Spojrzałam porozumiewawczo na siedzącego naprzeciwko mnie kolegę, a on przewrócił oczami. Nie mogłam uwierzyć w to, co słyszę. Co za wrażliwość i empatia! Po chwili wszyscy się rozeszli. Przechodząc obok biurka nieszczęsnego Artura, zobaczyłam nienaruszone opakowanie miśków Haribo, które wciąż leżało na białym pustym blacie i nikt nie śmiał go ruszyć. Została po nim paczka żelków, które tak lubił podjadać, siedząc przy biurku. * Jakiś czas później, po zjedzeniu jogurtu z jagodami, wyjęłam z torebki puderniczkę i zaczęłam dyskretnie sprawdzać, czy nie mam czegoś między zębami. Widząc, iż między dolną jedynką i dwójką utkwiło czarne ziarenko, wydłubałam je paznokciem. Gdy podniosłam głowę, zauważyłam utkwione we mnie spojrzenie kolegi siedzącego trzy rzędy biurek przede mną. Jego mina mówiła: „Widziałem, jak Ewa dłubała sobie w zębach”. W naszej „hali włókienniczej” nic się nie ukryje. Zawsze jest się na widoku. Zawstydzona odwróciłam głowę do okna i spojrzałam na kolejny tego dnia samolot wzbijający się w chmury. Na neonie na dachu biurowca usiadł dziwny ptak – jedyna oznaka prawdziwego życia, namiastka przyrody i świata, którego nie widać… * Na lunch idę z Julitą, znajomą z firmy consultingowej. Stoimy na słonecznym tarasie biurowca, z którego roztacza się widok na dachy Mokotowa, i z zadziwiającą swobodą rozmawiamy o fellatio. – Wiesz, że dopiero teraz, po rozwodzie, zdałam sobie sprawę, jak źle byłam traktowana przez Wojtka? – mówi Julita. – Czasami przez ponad godzinę siedziałam w łazience, czekając, aż on zaśnie, bo miałam wstręt do robienia laski, a on ciągle się tego domagał. Nawet nie to, że na to liczył. Nie! On uważał, że to mój obowiązek, i kiedy odmawiałam, stroił fochy, był niezadowolony i zły. Teraz, gdy mam nowego chłopaka, widzę, jaki mężczyzna może być czuły, delikatny i dbać o potrzeby kobiety, nie tylko o swoje. Chociaż, gdy rozebrał się po raz pierwszy i zobaczyłam, jakiego ma małego, prawie roześmiałam mu się w twarz, ledwie się powstrzymałam! To mógł być koniec naszej znajomości. Ale okazało się, że doskonale sobie radzi! Kobieta po czterdziestce ma większe potrzeby seksualne, pomyślałam, a może dopiero dojrzewa do tego, aby o nich mówić? Może świadomość, czego się pragnie, przychodzi wraz z dojrzałością? Wczoraj Gizmo – moja przyjaciółka z czasów liceum, teraz mieszka w Rzymie – napisała mi o swoim kochanku, którego poznała w pracy. Najpierw się przyjaźnili, później zaczęli uprawiać seks, który okazał się fantastyczny. Jak większość moich koleżanek, ona także ma poczucie, że wiele wniosła do małżeństwa, dała z siebie o wiele więcej niż partner, a niewiele otrzymała w zamian. Ma już tego dość i zamierza się rozwieść. Była z dziećmi u koleżanki na Sardynii i prawie poderwała chłopca ładnego jak modele z reklam Dolce&Gabbana. Był jednak bardzo nieśmiały, nie znał angielskiego i potwornie go to peszyło. Od wakacji minęło kilka tygodni, a ona wciąż żałuje, że nie zasmakowała z nim seksu, mogło być przecież tak wspaniale. Z kochankiem z pracy też jest

dobrze, więc będzie czerpała przyjemności garściami. A ja nieustannie tropię własne odbicie – moja czterdziestoletnia twarz najgorzej wygląda w szybie, za którą tkwi jakiś plakat w ciemnej tonacji. Zmarszczki wydają się karykaturalne, niczym czarne bruzdy przecinające twarz. Wpatruję się w siebie ze zgrozą, nie odwracam jednak głowy, nie staram się myśleć o czymś innym, masochistycznie przeciągając ten moment. Potem przyglądam się innym kobietom, oceniam zmarszczki, zastanawiam się, czy ich kurze łapki są bardziej widoczne niż moje? A bruzdy nosowe, mój największy problem? W pracy, na spotkaniach, wpatruję się w koleżanki, zwłaszcza te w moim wieku. Porównuję, oceniam i zastanawiam się, na ile lat wyglądam w oczach osób, które widzą mnie po raz pierwszy. Łapię się na tym, że siedząc na jakimś spotkaniu, zastanawiam się, co myślą o mnie inni. Mam wrażenie, że gdy się uśmiecham, wyglądam staro. * Wieczorem odwiedza mnie niewidziana od kilku lat, mieszkająca za granicą Jagoda. Ma na sobie obcisłą sukienkę, jej szczupła sylwetka robi na mnie ogromne wrażenie. Jagoda ma szerokie biodra, ale nigdy nie była gruba, teraz wygląda tak, jakby pod jej skórą nie było grama tłuszczu. Rozjaśniła włosy, które wcześniej farbowała na rudo, i zaczęła nosić modne okulary – wygląda wspaniale. – Co ci się stało? Ty chyba nic nie jesz! – mówię, całując ją na powitanie. – Och, jem, jem, ale są inne sposoby, by schudnąć – odpowiada. Sushi i przekąski szybko zniknęły z półmisków, lecz jedliśmy tylko ja i Paweł. Jagoda przez cały wieczór niczego nie tknęła, mówiąc, „zaraz, zaraz zjem”. Pijemy drugą butelkę wina, a ja widzę, że ona rozgląda się za czymś do jedzenia. Myślę sobie, że chyba ma anoreksję. Pytam, czy dokroić sera, dorobić sałatki, ale kręci głową. – Masz pomidora? – pyta. Idę do kuchni, biorę z miski malinowego pomidora, myję i zanoszę Jagodzie do salonu. Ona kładzie go na środku talerzyka i posługując się nożem i widelcem, powoli, z namaszczeniem zaczyna go jeść. – Nie dziw się… – mówi, podchwytując moje zdziwione spojrzenie. – Dwa miesiące temu robiłam liposukcję, kosztowała trzy tysiące euro. Nie mogę zmarnować efektu. Po chwili dodaje, że powiększyła biust i dała połamać sobie szczękę, żeby poprawić uzębienie, zgryz i nadać inny wygląd uśmiechowi. Przez dwa lata nosiła aparat. – Po co to wszystko? – pytam. – Dorosłam wreszcie do tego, żeby przyznać się do swoich potrzeb. Chcę dobrego seksu i doprowadzam do spotkań z mężczyznami, którzy mi go zapewniają. Proste! Kilka kieliszków prosecco wypitych na pusty żołądek sprawiło, iż Jagoda szybko się upiła. Kiedy się żegnała, nie zwracając uwagi na stojącego obok Pawła, zapytała mnie: – A ty ciągle masz tylko jednego partnera? Żadnego kochanka? A może się rozwodzicie? Oczywiście zaprzeczyłam energicznie, a gdy wyszła, Paweł powiedział, że zmarnował wieczór, zabawiając tę obleśną nimfomankę. Kiedy leżałam już w łóżku, zaczęłam się zastanawiać, dlaczego jest tak, że czasem jestem w euforii, podekscytowana (na przykład na widok niezwykłych kłębiastych chmur), a mój mózg uznaje, że jestem szczęśliwa. Uczucia, stany emocjonalne, radość i gorycz przychodzą niczym fala za falą, sterowane odgórnym prądem, na który nie mam wpływu. Jestem smutna, a po chwili czuję szczęście, choć przecież nic się nie wydarzyło. Podobnie miłość – schematu jej natężenia również nie umiem rozszyfrować.

9. Nadszedł wreszcie wyczekiwany czerwiec, jednak kiepska pogoda nie dawała nadziei na ciepłe dni. W pracy czekał mnie kolejny atak kolegi Oczka – głównego przydupasa szefa, gotowego spełnić każdą jego prośbę. Sebastian Oczko, w każdym e-mailu dumnie przyozdabiający swoją stopkę angielską nazwą swojego stanowiska – senior project manager – nosił zwykle spodnie rurki w żywych kolorach i dopasowaną śnieżnobiałą koszulkę, na której tle jego rude włosy wydawały się jeszcze bardziej rude. Prawie wszyscy w biurze padli ofiarą jego agresji, choć czasem potrafił okazać serdeczność, co zawsze było podejrzane, bo po jakimś czasie następował bezpardonowy atak. Śmiano się w biurze, iż w wieku trzydziestu jeden lat Oczko przechodzi już kryzys wieku średniego, czego symptomem jest niemożliwe do ukrycia zainteresowanie płcią przeciwną, a konkretnie młodziutkimi studentkami, które przychodziły do firmy na staż. Dla mnie właściwie nigdy nie był miły. Tolerował mnie, a kiedy zmuszony był ze mną współpracować, zawsze sprytnie zwalał na mnie najgorszą robotę, rzucając ochłapy informacji. Ostatnio jednak stał się jeszcze bardziej agresywny niż zwykle. Nie poszedł na ważne spotkanie z klientami, po czym zjawił się przy moim biurku, prosząc, bym zdała mu z relację z przebiegu negocjacji. Rozmowy były bardzo trudne i prowadzone w atmosferze nieufności i eskalowania żądań. Przekazałam Sebastianowi stanowisko klienta, a on zaczął na mnie pokrzykiwać, że klient nie ma racji i nigdy nikt nie obiecywał mu rozwiązań, których żądał. Mimo jego napastliwości przez kilkanaście minut rzetelne opisywałam mu przebieg spotkania i przedstawiłam podjęte na jego zakończenie decyzje. Gdy skończyliśmy rozmowę, po kilku minutach dostałam od Oczka e-mail: W nawiązaniu do przekazanych mi informacji na temat spotkania z firmą X, w którym nie uczestniczyłem, informuję, iż nie zgadzam się z ustaleniami, jakie rzekomo zapadły w trakcie przedmiotowego spotkania, i tym samym podkreślam, iż nie wdrożę w ramach procesów w organizacji specyficznych rozwiązań, o jakie wnioskuje klient w związku z usługą X. Co za cham! Nie poszedł na spotkanie, a teraz ma pretensje! – pomyślałam. Natychmiast skoczyło mi ciśnienie. Nie pozostało mi nic innego, jak odpowiedzieć: Sebastianie, na Twoją prośbę zrelacjonowałam Ci przebieg spotkania, na które byłeś zaproszony. Jakie konkretnie rozwiązania dla klienta uznajesz za niemożliwe do zrealizowania? Proszę też o uzasadnienie, które powinnam przekazać klientowi. Oczko natychmiast odpisał: Oświadczam, iż nie wyrażałem zgody na podejmowanie pod moją nieobecność żadnych wiążących ustaleń z klientem odnośnie do odmiennych zasad realizacji usługi TPG niż te, które wynikają z oferty zamieszczonej na stronie internetowej naszej spółki. Jego e-mail należało czytać następująco: „Walcie się, radźcie sobie sami, ja nie kiwnę palcem”. Pokazałam tę korespondencję koleżance. – Jak zwykle ma wszystko w dupie, jego premia od tego nie zależy – rzekła, wzdychając. – Gdyby Jakubiak kazał mu się tym zająć, wyginałby się jak baletnica na linie. Współczuję ci, musisz to teraz jakoś odkręcić, a to może nie być łatwe. Byłam wściekła, bo kwestie będące przedmiotem uzgodnień nie należały do zakresu mojej odpowiedzialności. – Typowa korporacyjna przepychanka – stwierdził kolega siedzący przy biurku naprzeciwko. Pomyślałam, że nie mam ochoty słuchać jakiegoś nieroba i obiboka i odpisałam Oczce, że nie widzę z jego strony chęci współpracy przy projekcie dla naszego kluczowego klienta. Odpisał mi, dodając Jakubiaka i mojego szefa „do wiadomości” i prosząc, abym komunikowała się z nim, używając argumentów merytorycznych, nie zaś emocjonalnych.

Zagotowałam się. W kuchni przy kawie opowiedziałam kilku osobom o tym, co się stało, zebrałam słowa współczucia i dobre rady, żebym napisała wprost do jego przełożonego, wyjaśniając żądania klienta i informując o wartości umowy, jaką nasza spółka mogłaby zawrzeć. Widząc przechodzącego korytarzem Oczka, powiedziałam: – Wiesz co, Sebastian, postępujesz nie fair. Napiszę w tej sprawie do Marka Jakubiaka. – Dobrze, jeśli chcesz skarżyć, to proszę bardzo! – rzucił gniewnie i szybko się oddalił. Tego dnia napisałam kulturalny, merytoryczny e-mail do przełożonego Oczka, na który nie otrzymałam odpowiedzi. W nocy nie mogłam spać zirytowana tym, że taka głupia sytuacja w pracy ma wpływ na moje nerwy i emocje. Do drugiej piłam wino i oglądałam na laptopie kolejne odcinki serialu o lekarzach. Zasnęłam, kiedy już świtało. Po zaledwie dwóch godzinach musiałam zerwać się z łóżka i wprawić w ruch machinę codzienności. Szłam do biura, walcząc z mdłościami. – Och, jak mnie dzisiaj głowa boli… – Westchnęłam, nalewając wodę do czajnika w biurowej kuchni. Stojący obok mnie kolega z działu IT poradził mi z uśmiechem: – Trzeba ograniczyć picie! – Nie umiem zachować umiaru, w niczym… To jest mój podstawowy problem. – Westchnęłam, w myślach wymieniając tajskie i indyjskie jedzenie, wino, kawę, cola-colę, maliny i słony karmel. Ale mój rozmówca, słysząc te słowa, uśmiechnął się dwuznacznie, myśląc oczywiście o łapczywości w innej dziedzinie życia. – Masz chyba nieprzyzwoite myśli! – Nie zaprzeczam! – Kolega roześmiał się, a jego twarz z kilkudniowym zarostem wydała mi się bardzo miła. W nocy przyśnił mi się w erotycznej sytuacji, więc kiedy następnego dnia mijałam go na korytarzu, serce zabiło mi mocniej i niczym pensjonarka rzuciłam tylko „cześć”. Musiałam mieć strasznie głupi wyraz twarzy. Po południu, za pośrednictwem wewnętrznego komunikatora e- mailowego zapytał, czy mam czas na kawę. I tak zaczęliśmy się spotykać na kawki, herbatki w kuchni, potem kawy, śniadania, obiady w biurowym bufecie. Szybko staliśmy się korpoparą, pracowniczym związkiem, jakich wiele w korporacji. Wszyscy mają żony, mężów, partnerów i partnerki, ale życie rodzinne nie ma znaczenia dla takiego układu w firmie – tutaj chodzi tylko o to, aby nie wykraczając poza przyzwoitość, umilić sobie biurowe życie, mieć kogoś w miarę bliskiego, komu w zaufaniu można poskarżyć się na szefa czy kolegę, mając pewność, że nie wygada. W pewnym momencie straciłam jednak czujność. Nigdy się nie dowiem, czy zaszkodził mi mój „korpomąż”, bezpośredni przełożony, jego ulubienica (uchodząca za moją bliską znajomą) czy też pewien opiekun klienta, który nie ukrywał, że bardzo mu się podobam, i przy każdej okazji mi o tym mówił. W każdym razie z tymi ludźmi podzieliłam się sensacyjną plotką, jaką przekazała mi spotkana na zakupach w supermarkecie znajoma, już niepracująca w Maribell: nasz prezes, Gwiazdowski, straci stanowisko i wyleci z zarządu, a zastąpi go dotychczasowy szef IT. Plotka szybko się rozeszła, gadali o tym wszyscy, ale to ja zostałam wezwana do jego gabinetu. – Powiedz mi, Ewo, dlaczego we mnie nie wierzysz? – wypalił. – Słyszałem o tym od kilku osób. – Patrzył na mnie uważnie, rozparty w skórzanym fotelu, muskał czarną brodę i się uśmiechał. Zdębiałam. W popłochu zastanawiałam się, jaki jest właściwie sens tego pytania, bo prezes był niezły w socjotechnice. – Zapewniam, Wiktorze, że nigdy nie straciłam wiary w twoje możliwości w tej firmie. Rozumiem, że ktoś mało mi życzliwy musiał przedstawić mnie w niekorzystnym świetle. – Uśmiechnęłam się znacząco, starając się za wszelką cenę zachować zimną krew. Zdawałam sobie sprawę, że mógł to być rodzaj prowokacji, żebym powiedziała, co wiem, lub prosiła o wybaczenie. – Nieżyczliwi, mówisz… A jakim twoim zdaniem jestem przełożonym? Jak mnie oceniasz?

– Wiktor wyraźnie bawił się tą sytuacją. Był łasy na pochwały, co sprawiało, że otaczała go zgraja lizusów. Zapewniłam, że jest doskonałym menedżerem. – A co mówią inni pracownicy? Tak w kuchni, przy obiedzie, na kawie? Milczałam, a Wiktor zrozumiał, że nie zamierzam donosić na kolegów, spojrzał więc na zegarek i przeprosił, mówiąc, że za moment rozpoczyna kolejne spotkanie. – Wiedz, że uważam cię za niezwykle cennego pracownika i drzwi mojego gabinetu zawsze są dla ciebie otwarte! Przychodź i dziel się wszystkim, wątpliwościami, spostrzeżeniami, każda informacja będzie dla mnie cenna – powiedział na koniec. Uśmiechnęłam się przymilnie, choć nie zamierzałam przychodzić do niego z donosami. Wracając do biurka, pomyślałam, że mogę z czystym sumieniem stwierdzić, iż przez piętnaście lat pracy w Maribell nie podłożyłam nikomu świni, nigdy na nikogo nie doniosłam ani nikogo nie pogrążyłam. Wiedziałam jednak, że wpadłam w kłopoty. Król Słońce był mściwym i pamiętliwym typem. Wiedziałam, że jeśli chcę uratować tyłek, muszę zacząć przychodzić do niego z plotkami i przekazywać informacje na temat innych pracowników. Był moment, gdy pomyślałam, że może mój czas w Maribell się skończył i cała ta afera wyjdzie mi na dobre. Może zdać się na los, zobaczyć, co przyniesie? Sama nie miałabym odwagi się zwolnić, lecz jeśli mnie wyrzucą, będę zmuszona działać. Właściwie chciałam, by tak się stało, i zaczęłam na ten temat fantazjować. Jednak gdy opowiedziałam o wszystkim Pawłowi, zdenerwował się. – Musisz zrobić wszystko, żeby nie stracić pracy – powiedział. – Mam donosić i podkładać ludziom świnie, tak? Dyskusja doprowadziła do kłótni i cichych dni, podczas których prawie w ogóle nie spałam i zastanawiałam się nad wizytą u psychiatry i pójściem na zwolnienie z powodu nerwicy. Uznałam to jednak za ostateczność. 10. Z NOTATNIKA TOSKAŃSKIEGO Tak naprawdę nie znam miłości, chociaż przez większość życia fantazjowałam na jej temat. Jak nauczyć się żyć chwilą? Moje dzisiejsze „ja” jest zazdrosne o „ja” sprzed kilkunastu miesięcy. Nieustannie porównuję się do siebie sprzed roku, dwóch, pięciu… „Ja” teraźniejsze chce być lepsze od „ja” z przeszłości, i jeśli nagle sobie przypominam, jak wyglądałam rok temu na koncercie gwiazdkowym dla klientów naszej firmy w teatrze Capitol, robię się zła i niezadowolona. Tamto „ja” czuło satysfakcję, gdy ubrana w czarną, wąską sukienkę o rozmiarze trzydzieści sześć czułam na sobie spojrzenia mężczyzn. Dzisiaj już bym się w nią nie wcisnęła. Zazdroszczę sobie poczucia własnej wartości sprzed dwóch lat, kiedy w pracy wszystko dobrze się układało, nudziłam się i frustrowałam monotonią, nie mając świadomości, jak wielkim luksusem jest bezstresowe spędzanie ośmiu godzin w biurze w centrum miasta, w jednoosobowym gabinecie z widokiem na domy i rzekę. W ciągu kilku miesięcy wszystko zmieniło się na gorsze – korporacja przeniosła się do nowej siedziby na przemysłowym Mokotowie, zwanym Mordorem, i nie można już było iść na lunch do restauracji, w pobliżu nie było sklepów, urzędów i punktów usługowych. Jednak najgorsza nie była zmiana otoczenia i konieczność pracy przy biurku odgrodzonym sztucznymi kwiatkami od biurek dziesiątek innych ludzi, bowiem jednocześnie z kryzysem, w jakim zaczęła się pogrążać spółka Maribell, odwołano dyrektora obszaru rozwoju, a jego miejsce zajął menedżer podkupiony konkurencji, czyli Galo. Moje relacje z nim od początku układały się nie najlepiej. Z każdym kolejnym miesiącem zmierzałam ku katastrofie, a punktem zwrotnym było popadnięcie w niełaskę u Króla Słońce.

11. Dopiero po czterdziestce uświadomiłam sobie, że strach przed śmiercią jest w swej istocie lękiem przed życiem. Zrozumiałam to, spędziwszy kilkadziesiąt minut nad zniszczonym pudłem po zestawie grającym z moim pierwszym odtwarzaczem CD (niesamowite, że byłam świadkiem narodzin, wzlotu i upadku tej technologii), wypełnionym pracami plastycznymi, zamalowanymi notatnikami, zapisanymi kalendarzami, listami i dziennikami z czasów liceum. Sięgnęłam do tych rzeczy, porządkując zagraconą piwnicę w bloku, z którego rok temu przeprowadzaliśmy się do segmentu na przedmieściach. Dzięki temu mogłam spojrzeć w oczy dawnej sobie, młodej dziewczynie, o której prawie zapomniałam. Moja pamięć wyparła istnienie tych pamiątek z młodości, które skrzętnie ukryłam kiedyś w domu rodziców, zaklejając pudło taśmą i pisząc na nim flamastrem „Nie otwierać!!!”. Ukryłam je w czeluściach pawlacza, a gdy kilka lat temu opróżniałam mieszkanie, szykując je na sprzedaż, nienaruszone pudło powędrowało prosto do piwnicy. Kartkowałam kolorowe zeszyty pełne wycinków z gazet, recenzji oglądanych filmów, zdjęć obrazów, fotografii i przeróżnych pocztówek. Prace plastyczne zdradzały zalążek talentu, przypominały połączenie estetyki Chagalla z ekspresjonizmem. Trafiłam na ładnie oprawiony w płótno zeszyt, zapełniony przepisywanymi wiecznym piórem wierszami Rimbauda (z czasów, gdy ksero nie było powszechne, a kupienie książki nie było możliwe), na paczkę listów od przyjaciela z Wrocławia związanych tasiemką i włożonych do pudełka po bombonierce Wedla, a także zeszyty wypełnione rysunkami i niewielką ilością treści, przypominającymi to, co dzisiaj określa się jako powieść graficzną. Te bazgroły o wątpliwej wartości przypomniały mi, jak znalazłam sposób na zaistnienie w towarzystwie szkolnych elit. Będąc szarą, nieśmiałą myszką, mogłam tylko marzyć, że stanę się częścią grupy najpopularniejszych osób w klasie. Zaczęłam więc rysować szalone historyjki – zarysy czegoś, co miało być graficznym scenariuszem filmowym – których bohaterami uczyniłam realne osoby, koleżanki i kolegów z klasy. Rysowałam z zapamiętaniem, doklejając gdzieniegdzie wycinane z gazet zdjęcia i napisy, tworząc zwariowane kolaże opowiadające o nierealnych przygodach w egzotycznych krajach. Nagle każda osoba z klasy chciała stać się bohaterką czy bohaterem mojej „książki”. Wprowadzałam więc kolejne postacie, produkowałam bzdury pod publiczkę, starając się zadowolić każdego. Moje kolorowe dzieła przekazywano z rąk do rąk, a ja zaś pracowałam na lokalną sławę i status społeczny. Nagle stałam się pożądanym gościem na imprezach urodzinowych, koleżanki wpadały do mnie do domu, umawiały się ze mną na szkolne dyskoteki, na których chłopcy wreszcie zaczęli prosić mnie do tańca. Osiągnęłam to, czego tak pragnęłam – byłam członkiem „klubu przyjaciół Królika” i tylko świadomość, iż dokonałam tego, w pewien sposób się przypochlebiając, psuła mi humor. Patrzyłam z rozrzewnieniem na te zniszczone przez czas historyjki pełne błędów, bazgrołów, robionych na szybko rysunków, okropnych zdjęć wycinanych z gazet i katalogów bułgarskich i jugosłowiańskich biur podróży (były lata osiemdziesiąte, więc należało ulokować przygody w scenerii nadmorskich kurortów, do których prawie nikt z nas nie jeździł). Bardziej zainteresowały mnie dzienniki i listy i zamierzałam je przeczytać. W pierwszej chwili byłam oczarowana, że odnalazłam dawną siebie. Ruszyła lawina wspomnień. Wspominałam chwile, gdy wracałam ze szkoły, w której okrutnie się męczyłam, i uciekałam w nieistniejący świat zamieszkany przez nieżyjące gwiazdy kina, muzyki i literatury. Odkrywałam piosenki zespołów, o których nikt z moich rówieśników nie słyszał. Dumna z tego, iż sama

dotarłam do Led Zeppelin, Doorsów czy Janis Joplin, nie dzieliłam się z nikim swoimi odkryciami. Moją wyobraźnię karmiły filmy, które oglądałam na małym telewizorku, który kupił mi ojciec. Na początku lat dziewięćdziesiątych zaczęto puszczać filmy zachodnie, a nie tylko czechosłowackie i radzieckie. Oglądałam cykle wielkich reżyserów, Kurosawy, Bergmana, Cassavettesa, w samotności czerpałam siłę z muzyki, która pomagała mi przetrwać kolejny dzień. Bujałam w obłokach, w przestrzeniach kreowanych przez filmowych poetów. To byłam ja, ta śmieszna, długowłosa, zagubiona dziewczyna, mieszkająca w porażająco smutnym i brzydkim blokowisku, w mieszkaniu, w którym królowały błyszczące tapety i meble obite brązowym pluszem w obleśne kwiaty. Trwałam tylko dzięki wierze, że przyszłość przyniesie spełnienie. Byłam zbyt młoda, by odróżnić niezadowolenie duszy od niespełnionych marzeń. Teraz wiem tylko tyle, że brak, jaki odczuwam niemal nieustannie (chyba że mamiła mnie wizja spełnienia za sprawą zdarzeń mających nastąpić w przyszłości), świadczy o niezdolności do życia. Cokolwiek się dzieje, gdzieś w tyle głowy słychać głos rozczarowania: „Tylko tyle?”, „Tylko to?”. Życie nigdy mnie nie usatysfakcjonuje, więc cóż mi pozostaje? Założyć maskę i przetrwać. Byle dalej, byle do przodu, ku przyszłości. Aż w pewnym momencie (chyba że ktoś wciśnie wcześniej „stop”), zorientuję się, że kres jest tuż-tuż, pozostała starość, która daje dyskomfort bierności. Dramat polega na tym, że nie ma niczego, co byłoby potwierdzeniem sensu mozolnego brnięcia do przodu. Gdybym nawet mogła zaprzedać duszę diabłu, nie byłoby na co jej wymienić… Moja technika przeżycia nadal opiera się na czerpaniu piękna z wszelkich możliwych źródeł, nie tylko filmów i muzyki, lecz także z mody, designu, widoków i wrażeń kolekcjonowanych podczas podróży. Czepiam się miłości do dzieci jak tonący tratwy ratunkowej. Tulę je i całuję, zachwycam się, z przerażeniem widząc, że coraz bardziej się oddalają i w naturalny sposób nasza więź się zmienia. Czy to w porządku żądać od nich tak wiele? Czasami boję się, że wyczuwają mój głód bliskości i że są nim przytłoczone. Tkwiąc w swoim wygodnym, dostatnim światku, utkanym wokół materii wielkiego miasta, rodziny i pracy, konformizmem zachowań i poprawnym odgrywaniem swojej roli, maskuję rozpaczliwą świadomość, iż wszystko to nie zastąpi pustki życia, które nie jest prawdziwe, nie jest intensywne, nie jest świadectwem tajemniczej istoty bytu. Za tą ładną fasadą nie ma nic. „Mam czterdzieści lat”, mówię o szóstej czterdzieści rano, widząc w lustrze moją pomiętą twarz, na której widać odgniecenia od poduszki. Z zapałem szczotkuję falujące, ufarbowane na rudo włosy, które jeszcze niedawno chciałam obciąć i zmienić kolor, bo pragnęłam wyglądać jak Florence Welch. Kiedyś, ubrana jak dwudziestolatka w czarną skórę i T-shirt z napisami, w towarzystwie kilku osób z pracy pojawiłam się na koncercie w klubie Stodoła, gdzie grał zespół Florence and the Machine. Z piwem w plastikowym kubku w ręku, poszturchiwana przez tłum, którego średnia wieku nie przekraczała dwudziestu pięciu lat, wpatrywałam się w wokalistkę jak urzeczona. Znałam jej piosenki, ale dopiero gdy zobaczyłam ją na żywo, zaczęłam ją naprawdę słyszeć. Nadal chcę być piękna, mimo że życie dopiero po trzydziestce zweryfikowało tezę, iż bycie pięknym jest gwarancją szczęścia. A potem nadeszła świadomość, że piękne ciało nie wystarcza, a rodzina i dzieciaki nie sprawią, że zniknie gorycz niedosytu. Dochodzę do wniosku, iż nie wiem, jakie mam potrzeby i pragnienia. Nie znam siebie, nie wiem, jak postrzegają mnie inni. Moje pragnienia zmieniają się tak często, przychodzą i odchodzą, a rytm ich pojawiania się przypomina fazy cyklu miesiączkowego. Czasem wydaje mi się, że chciałabym być kimś innym. Dlatego gdy przypadkiem natrafiłam na blog, w którym ktoś opisał postać Marii Komornickiej, poczułam się tak, jakbym spotkała bratnią duszę – kogoś wtajemniczonego, kogoś wyjątkowego, kto posiadł tajemnicę swojego „ja”.

12. Z BLOGA FANTASMAGORIA Złota kocica O tej tajemniczej postaci, której zagadki życia, mimo usilnych prób, nigdy nikt już nie rozszyfruje, napisano – zwłaszcza w ostatnich latach – bardzo wiele prac o charakterze naukowym, jednak w kulturze masowej postać Marii Komornickiej właściwie nie istnieje. Tym, co definiuje tę młodopolską poetkę, jest jej tragiczny życiorys: debiut literacki genialnej szesnastolatki, burzliwe małżeństwo zakończone rozwodem, skandal związany ze strzelaniną wywołaną przez zazdrosnego męża, epizody załamania nerwowego, wreszcie metaforyczna przemiana w mężczyznę – Piotra Własta. To, iż do naszych czasów zachowały się zaledwie dwie fotografie bohaterki niniejszego szkicu, mówi nam, z jak niejednoznaczną i ciekawą historią mamy do czynienia: jedno zdjęcie przedstawia bardzo młodą Marię Komornicką z czasów jej debiutu literackiego, drugie – drobiazgowo analizowane i przetwarzane niczym w Powiększeniu Antonioniego – to ledwie widoczna w dalekim planie drobna, pochylona postać w męskim stroju. Piotr Odmieniec Włast. Maria Jakubina Komornicka, poetka, pisarka, dramatopisarka, krytyczka literacka, tłumaczka, stała się obecnie swego rodzaju ikoną środowisk naukowych, wręcz celebrytką dla krytyków literackich, badaczy literatury skupionych wokół kręgów feministycznych, genderowych czy środowisk queer (LGBT). Enfant terrible młodopolskiej epoki fascynuje i daje olbrzymie pole do różnorodnych interpretacji niezmiernie tajemniczego życiorysu i porywającej poezji. Pierwszą, która przypomniała Odmieńca i zainicjowała zainteresowanie osobą Komornickiej, była profesor Maria Janion, która w 1979 roku opublikowała słynny tekst Gdzie jest Lemańska? Od tamtego czasu, zwłaszcza wraz z rozwojem gender studies, powstała ogromna liczba prac krytycznych, biograficznych, magisterskich i doktorskich, analizujących szczegółowo biografię tej niezwykłej osoby oraz jej spuściznę literacką. Wśród nich szczególną pozycją jest Strącona bogini Brigitty Helbig-Mischewski. Maria Komornicka to artystka, której spuściznę literacką trudno rozpatrywać w oderwaniu od jej życiorysu – wyjątkowego na tle epoki, nawet jeśli wziąć pod uwagę unikalne losy artystów Młodej Polski, modernistów i dekadentów gardzących filistrami i mieszczańskim społeczeństwem. Sprawdziły się przewidywania samej Komornickiej, która w zadziwiający sposób umiała wybiec w przyszłość, i dopiero teraz, po całych dziesięcioleciach zapomnienia, współcześni odkrywają na nowo jej niezwykły dorobek. Zawsze chciała być czytana, uważała jednak, że społeczeństwo nie dorosło do zrozumienia jej przekazu. Pragnęła „władać motłochem”, za życia jednak nie doczekała się posłuchu. Żyła wykluczona, samotna, czerpiąc pociechę z wiary, iż kiedyś pokolenie na wyższym poziomie rozwoju duchowego odkryje jej przekaz i wreszcie go zrozumie. Zanim więc przytoczę kilka obrosłych legendą faktów z jej życia, chciałabym zachęcić do sięgnięcia do twórczości Komornickiej. Dotarcie do niej nie jest proste. Wydany w 1996 roku zbiór wierszy pod redakcją profesor Marii Podrazy-Kwiatkowskiej, Utwory poetyckie, trudno znaleźć w bibliotekach czy antykwariatach. W oczekiwaniu na wydanie zapowiadanej od dawna antologii jej tekstów pozostaje więc internet i jego zasoby. Na szczęście, dzięki coraz bardziej powszechnej digitalizacji zbiorów ośrodków naukowych, łatwo dotrzeć do skanów legendarnej „Chimery” – wszystkich trzydziestu zeszytów, w których można odnaleźć teksty przez wielu uważane za dowód ogromnego talentu Komornickiej. Xięga poezji idyllicznej, opus magnum z lat 1914–1927 Piotra Własta, nie doczekała