ladysnake

  • Dokumenty8
  • Odsłony835
  • Obserwuję1
  • Rozmiar dokumentów6.6 MB
  • Ilość pobrań462

Skrawki-blekitu-Lois-Lowry

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :814.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Skrawki-blekitu-Lois-Lowry.pdf

ladysnake EBooki
Użytkownik ladysnake wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 90 stron)

Lois Lowry Skrawki błękitu Przełożyła Paulina Braiter Kraków 2014 1 Matko? Nie usłyszała odpowiedzi. Nie oczekiwała jej. Matka nie żyła już od czterech dni i Kira wiedziała, że resztka jej duszy odpływa. – Matko… – powtórzyła cicho do tego, co umykało. Wydało jej się, że wyczuwa to pożegnanie, tak jak czuje się cichy powiew nocnej bryzy. Teraz została zupełnie sama. Zalała ją fala samotności, niepewności i wielkiego smutku. To była jej matka, ciepła, pełna życia kobieta imieniem Katrina. A potem, po krótkiej, nieoczekiwanej chorobie stała się ciałem Katriny, w którym wciąż pozostawała cząstka duszy. Po czterech zachodach i wschodach słońca dusza także odeszła. Teraz leżały tu już tylko zwłoki. Wkrótce zjawią się kopacze i zasypią ciało warstwą ziemi, lecz nawet to nie uchroni go przed pożarciem przez szponiaste, wygłodniałe stworzenia przychodzące nocą. Potem rozsypane kości zmurszeją i rozpadną się w pył, stając się cząstką ziemi. Kira szybkim gestem otarła łzy z oczu. Kochała matkę i będzie bardzo za nią tęsknić. Ale czas już iść. Wbiła w miękką glebę swój kij, wsparła się na nim i dźwignęła. Rozejrzała się niepewnie. Była jeszcze młoda i wcześniej nie doświadczyła śmierci, nie w ich małej, dwuosobowej rodzinie, złożonej z niej samej i matki. Oczywiście oglądała innych uczestniczących w rytuałach. Widywała ludzi na rozległym, cuchnącym Polu Pożegnań, skulonych obok tych, których odchodzących dusz doglądali. Wiedziała, że w tej chwili przebywa tam Helena patrząca, jak duch opuszcza jej maleńkie, urodzone zbyt wcześnie dziecko. Kobieta przybyła na Pole zaledwie wczoraj. Noworodki nie wymagały czterech dni czuwania: drobiny ich dusz, ledwie przybyłe, szybko odpływały. Helena zatem niedługo wróci do wioski i rodziny. Kira nie miała już rodziny. Ani domu. Chata, którą dzieliła z matką, została spalona. Zawsze tak postępowano po chorobie. Niewielki dom, jedyny, jaki znała, zniknął. Czuwając przy zwłokach, w oddali widziała dym. Patrząc, jak duch matki ulatuje, oglądała też wzbijające się w niebo zwęglone cząstki swojego dzieciństwa. Po plecach przebiegł jej lekki dreszcz strachu. Strach zawsze stanowił nieodłączną część życia ludzi. To on sprawiał, że budowali schronienia, znajdowali strawę, uprawiali rośliny i hodowali zwierzęta. Z tego samego powodu przechowywali w magazynach broń. Dręczył ich strach przed chłodem, chorobą i głodem. Strach przed bestiami. A teraz gdy tak stała wsparta na kiju, nią również kierował strach. Po raz ostatni spojrzała na pozbawione życia ciało, które kiedyś zamieszkiwała jej matka, i zastanawiała się, co dalej.

Pomyślała o odbudowie. Gdyby ktoś jej pomógł, choć to mało prawdopodobne, szybko powstałaby nowa chata, zwłaszcza o tej porze roku, na początku lata, gdy gałęzie wciąż były giętkie, a nadrzeczne błoto gęste i obfite. Często patrzyła, jak inni budują, i stwierdziła, że nawet sama zdołałaby wznieść sobie jakieś schronienie. Zapewne nie miałoby prostego komina ani kątów, nie poszłoby jej też zbyt łatwo z dachem, bo chora noga praktycznie uniemożliwiała wspinaczkę, ale wymyśliłaby jakiś sposób. Zbuduje schronienie. A potem odnajdzie sposób na życie. Przez dwa dni niedaleko na Polu siedział brat jej matki. Nie strzegł zwłok siostry, lecz w milczeniu czuwał przy ciele własnej kobiety, zapalczywej Solory, i nowo narodzonego dziecka, zbyt małego, by miało własne imię. Kira z bratem matki pozdrowili się skinieniem głowy. Odszedł jednak, gdy jego czuwanie na Polu Pożegnań dobiegło końca. Musiał zająć się dziećmi – mieli z Solorą jeszcze dwójkę prócz tego, które sprowadziło na nią śmierć. Wciąż były małe, o zaledwie jednosylabowych imionach: Dan i Mar. Może mogłabym się nimi zająć, pomyślała przelotnie Kira, próbując znaleźć sobie jakąś przyszłość w wiosce. Lecz gdy tylko myśl ta zrodziła się w jej głowie, Kira zrozumiała, że nikt się na to nie zgodzi. Dzieci Solory zostaną oddane, przekazane tym, którzy nie mają własnych. Zdrowe, silne maluchy są bardzo cenne; właściwie wyuczone mogą pracować dla rodziny, toteż znajdzie się wielu chętnych, którzy ich zapragną. Nikt nie zapragnie Kiry. Nikt nigdy jej nie chciał oprócz matki. Katrina często opowiadała córce historię jej narodzin: narodzin pozbawionej ojca dziewczynki o wykręconej nodze – i o tym, jak walczyła, by utrzymać ją przy życiu. – Przyszli cię zabrać – szeptała do niej Katrina wieczorem w ich chacie, gdy dołożyła już do huczącego ognia. – Miałaś zaledwie dzień i nie dostałaś jeszcze jednosylabowego dziecięcego imienia. – Kir. – Tak, zgadza się: Kir. Przynieśli mi posiłek i zamierzali zabrać cię na Pole… Kira zadrżała. Zawsze tak robiono, nakazywał to zwyczaj i czyste miłosierdzie – oddać nienazwanego, niedoskonałego noworodka ziemi, nim wypełni go dusza i uczyni człowiekiem. Mimo to zadrżała. Katrina pogładziła włosy córki. – Nie mieli złych zamiarów – przypomniała jej. Kira kiwnęła głową. – Nie wiedzieli, że to byłam ja. – Bo jeszcze nie byłaś. – Opowiedz mi znowu, dlaczego się nie zgodziłaś – wyszeptała Kira. Jej matka westchnęła na to wspomnienie. – Wiedziałam, że nie będę mieć więcej dzieci. Twojego ojca odebrały mi bestie. Minęło kilka miesięcy, odkąd wyruszył na łowy i nie wrócił. Więcej dzieci już bym nie urodziła. Och – dodała – może w końcu daliby mi dziecko, sierotę na wychowanie. Lecz kiedy cię przytuliłam… Nawet wówczas gdy twoja dusza jeszcze nie przybyła, a nóżkę miałaś wygiętą, więc dobrze wiedziałam, że nigdy nie pobiegniesz, nawet wtedy twoje oczy lśniły jasno. I dostrzegłam w tych oczach zaczątki czegoś niezwykłego. A palce miałaś długie, dobrze ukształtowane… – I silne. Moje ręce były silne – dodała z satysfakcją Kira. Tak często słyszała tę historię i za każdym razem z dumą patrzyła na swe mocne dłonie. Matka roześmiała się. – Tak silne, że chwyciły mnie z całą mocą za kciuk i nie chciały puścić. Czując, jak szarpiesz mi palec, nie mogłam pozwolić, by cię zabrali. Toteż powiedziałam: „Nie”.

– Byli źli? – Tak. Ale nie ustępowałam. I oczywiście mój ojciec jeszcze żył. Był już stary, miał cztery sylaby, i od bardzo dawna przewodził ludowi jako najwyższy opiekun. Szanowali go. A gdyby twój ojciec nie zginął podczas długich łowów, także zostałby wielce szanowanym przywódcą. Wybrano go już na opiekuna. – Powiedz mi imię mojego ojca – błagała Kira. Matka uśmiechnęła się w blasku ognia. – Christopher – rzekła. – Przecież wiesz. – Ale i tak lubię to słyszeć. Lubię słyszeć, jak je wymawiasz. – Mam mówić dalej? Kira przytaknęła. – Nie ustąpiłaś. Nalegałaś – przypomniała matce. – Mimo wszystko kazali mi przysiąc, że nie staniesz się ciężarem. – I nie stałam się, prawda? – Oczywiście, że nie. Twoje silne ręce i mądra głowa rekompensują kulawą nogę. Ciężko pracujesz i można na tobie polegać w szopie tkaczek; wszystkie tamtejsze kobiety to potwierdzą, a krzywa noga nie liczy się w zestawieniu z twoim sprytem. Historie, które opowiadasz maluchom, obrazki, jakie tworzysz słowami – i nićmi! Twoje hafty! Nie przypominają żadnych znanych dotąd ludziom. Wykraczają poza wszystko, co kiedykolwiek oglądałam! – Matka urwała. Roześmiała się. – Wystarczy. Nie możesz wyciągać ze mnie pochlebstw. Nie zapominaj, że wciąż jesteś dziewczynką, często zbyt upartą, i zaledwie dziś rano zapomniałaś posprzątać w chacie, a przecież obiecałaś. – Jutro nie zapomnę – odparła sennie Kira, tuląc się do matki na macie do spania. Ułożyła na noc wygodniej wykręconą nogę. – Obiecuję. Teraz jednak nie było nikogo, kto mógłby jej pomóc. Nie miała już żadnej rodziny, a w wiosce nie uważano jej za osobę szczególnie użyteczną. Na co dzień Kira pomagała w szopie tkaczek, zbierając skrawki i resztki, lecz kulawa noga zmniejszała jej wartość jako robotnicy, a w przyszłości także żony. Owszem, kobiety lubiły barwne historie, które opowiadała niespokojnym maluchom, i podziwiały jej piękne hafty, ale to była rozrywka, nie praca. Niebo, na którym słońce nie wisiało już nad głową, lecz rzucało cienie drzew i ciernistych krzewów w głąb Pola Pożegnań, świadczyło o tym, że dawno minęło południe. Dręczona niepewnością pozostała tu zbyt długo. Ostrożnie zebrała skóry, na których przespała ostatnie cztery noce, strzegąc duszy matki. Ognisko zamieniło się w zimny popiół, czarną smugę. Pojemnik z wodą był pusty, nie miała już jedzenia. Powoli, wspierając się na kiju, pokuśtykała w stronę ścieżki wiodącej do wioski, kurczowo trzymając się słabej nadziei, że zostanie tam miło przyjęta. Na skraju polany bawiły się maluchy, ganiając po porośniętej mchem ziemi; do ich nagich ciał i włosów lepiły się sosnowe szpilki. Kira uśmiechnęła się. Rozpoznawała każdego z nich. Oto żółtowłosy syn przyjaciółki jej matki; pamiętała, jak przyszedł na świat dwie letnie pory temu. A dziewczynka, której siostra bliźniaczka zmarła, młodsza od żółtowłosego, ledwie zaczęła chodzić, lecz już chichotała i krzyczała z pozostałymi, bawiąc się w berka. Maluchy siłowały się, tłukły i kopały, dzierżyły patyki zabawki i wymachiwały drobnymi piąstkami. Kira przypomniała sobie, jak oglądała swoich towarzyszy z dzieciństwa podczas podobnych zabaw, szykujących się na prawdziwe zmagania dorosłego życia. Nie mogąc w nich uczestniczyć z powodu kalekiej nogi, z zazdrością obserwowała je z boku.

Starszy spośród maluchów, chłopczyk o brudnej twarzy mający najwyżej dziewięć lat, wciąż czekający na wejście w dojrzałość i nadanie dwusylabowego imienia, spojrzał na nią z miejsca, gdzie zbierał chrust i układał go w wiązki. Kira uśmiechnęła się. Matt od zawsze się z nią przyjaźnił. Lubiła Matta. Mieszkał na bagnistych, nieprzyjemnych Moczarach i zapewne był dzieckiem kopacza albo ciągacza, ale biegał swobodnie po wiosce wraz z rozbrykanymi kolegami i zawsze towarzyszył mu pies. Często, jak teraz, zatrzymywał się, by wykonać jakąś drobną pracę w zamian za kilka monet bądź słodycze. Kira pozdrowiła go głośno. Wygięty ogon psa, pełen wplątanych gałązek i liści, zabębnił o ziemię, a chłopak uśmiechnął się w odpowiedzi. – No i żeś wróciła z Pola – powiedział we własnym dialekcie. – Jak tam było? Żeś się bała, co nie? Czy nocą przyszły jakieś stwory? Pokręciła głową i uśmiechnęła się do niego. Młodszych, jednosylabowych maluchów nie dopuszczano na Pole, naturalne zatem, że Matt był ciekawy i lekko przerażony. – Żadnych stworów – zapewniła. – Miałam ognisko, które je płoszyło. – Czyli Katrina wyszła z ciała? – spytał. Ludzie z Moczarów byli dziwni, inni od reszty. Zawsze dawało się ich rozpoznać po osobliwej mowie i nieokrzesanym zachowaniu i większość mieszkańców patrzyła na nich z góry. Ale nie Kira. Bardzo lubiła Matta. Skinęła głową. – Dusza mojej matki odeszła – przyznała. – Patrzyłam, jak opuszcza ciało. Wyglądała jak mgła. Odpłynęła. Matt podszedł do niej, wciąż dźwigając naręcze chrustu. Zmrużył żałośnie oczy i zmarszczył nos. – Twoja chata okropnie spalona. Kira przytaknęła. Wiedziała, że jej dom został zniszczony, choć w głębi ducha miała nadzieję, że się myli. – Tak. – Westchnęła. – A rzeczy, które tam były? Moja obręcz? Spalili moją obręcz do haftów? Matt zmarszczył brwi. – Próbowałżem coś uratować, ale większość spalona. Tylko twoja chata, Kiro. Nie jak kiedy wybuchła choroba. Tym razem umarła tylko twoja mama. – Wiem. Kira znów westchnęła. W przeszłości zdarzały się choroby przechodzące z chaty do chaty i wiele śmierci. Gdy tak się działo, dochodziło do wielkiego palenia, a potem odbudowy, która zdawała się niemal świętem, gdy powietrze wypełniały głosy robotników rozsmarowujących metodycznie mokrą glinę na uplecionych z gałęzi ścianach nowych chat, oklepujących je i gładzących. Swąd starych spalonych domostw wciąż wisiał w powietrzu, choć wokół wyrastały nowe. Ten dzień jednak nie przypominał święta. Słyszała tylko zwykłe dźwięki. Śmierć Katriny niczego nie zmieniła w życiu ludzi. Była tu, a teraz odeszła. Oni żyli dalej. Wciąż z chłopcem u boku Kira przystanęła przy studni i napełniła pojemnik wodą. Zewsząd dobiegały ją odgłosy kłótni; w wiosce stale słyszało się melodię sprzeczek – szorstkie uwagi mężczyzn konkurujących o władzę, piskliwe przechwałki i drwiny kobiet zazdroszczących sobie nawzajem i zirytowanych na maluchy, które marudziły i płakały u ich stóp, często odtrącane na bok kopniakami. Osłoniła dłonią oczy i mrużąc je w blasku popołudniowego słońca, poszukała wzrokiem miejsca, w którym jeszcze niedawno stała jej chata. Westchnęła głęboko. Zbieranie gałęzi wymagało długich

wędrówek, a kopanie błota nad rzeką ciężkiej pracy. Trudno też będzie unieść i przywlec drągi na narożne podpory. – Muszę zacząć budować – poinformowała Matta, wciąż ściskającego w podrapanych, brudnych ramionach naręcze chrustu. – Chcesz mi pomóc? We dwójkę byłoby zabawniej. Nie mogę ci zapłacić, ale opowiem kilka nowych historii – dodała. Chłopak pokręcił głową. – Jakbym nie skończył zbierać gałęziów na opał, zbiliby mnie… – Odwrócił się. Po chwili wahania obejrzał się na Kirę i dodał cicho: – Słyszałżem, jak rozmawiali, i nie chcą, cobyś została. Teraz gdy twoja mama umarła, mają cię wypędzić. Chcą cię wysłać na Pole, na łup bestiów. Mówią, że każą ciągaczom cię tam zawlec. Kira poczuła, jak żołądek ściska się jej ze strachu. Postarała się jednak, by jej głos zabrzmiał spokojnie. Potrzebowała od Matta jak najwięcej informacji, a gdyby zorientował się, że się boi, zamknąłby się w sobie. – Jacy oni? – spytała rozdrażnionym, wyniosłym tonem. – Kobiety – odparł. – Słyszałżem, jak gadali przy studni, gdziem zbierał drzazgi drewna ze śmieciów, a oni nie zauważyli nawet, że słucham. Chcą twój kawałek ziemi. Chcą miejsce, gdzie stała twoja chata. Zamiarują zbudować tam zagrodę, by zamknąć maluchy i drób i nie musieć cały czas ganiać za nimi. Kira wbiła w niego wzrok. Cóż za przerażające, niemal niewiarygodne, przyziemne okrucieństwo. Kobiety chciały wypędzić ją z wioski i skazać na pożarcie przez żerujące na Polu bestie z lasu tylko po to, by zamknąć nieposłuszne dzieci i kury. – Kto przemawiał najgłośniej przeciw mnie? – spytała po chwili. Matt zastanowił się, poprawił chrust i Kira widziała, że nie ma ochoty angażować się w jej problemy w obawie o własny los. Ale zawsze był jej przyjacielem. W końcu, rozejrzawszy się najpierw i sprawdziwszy, że nikt nie podsłuchuje, podał jej imię osoby, z którą będzie musiała stanąć do walki. – Vandara – wyszeptał. Nie była zaskoczona. Mimo to serce zamarło w jej piersi. 2 Uznała, że najlepiej będzie udać, że o niczym nie wie. Wróci na miejsce, gdzie stała chata, w której mieszkała z matką, i zacznie odbudowę. Może sam widok Kiry przy pracy zniechęci pragnące ją wypędzić kobiety. Wspierając się na kiju, ruszyła przez zatłoczoną wieś. Tu i tam ludzie pozdrawiali ją lekkim skinieniem głowy, wszyscy jednak byli zajęci codziennymi obowiązkami, a wymiana uprzejmości nie należała do ich zwyczajów. Zobaczyła brata swojej matki. Wraz z synem Danem pracował w ogrodzie przy chacie, w której mieszkał z Solorą i maluchami. Gdy jego żona czekała na poród, rodziła i umierała, nikt nie plewił grządek, potem zaś mężczyzna spędził kolejne dni na Polu z martwą kobietą i maleństwem. W tym czasie chwasty pleniły się bez przeszkód, a podtrzymujące fasolę tyczki się powywracały. Ustawiał je teraz ze złością, podczas gdy Dan próbował pomóc, a młodsza córka Mar grzebała z boku w ziemi. Na oczach Kiry ojciec trzepnął mocno syna w ramię, upominając go, że nie trzyma tyczek dostatecznie prosto.

Minęła ich, przy każdym kroku wbijając stanowczym ruchem kij w ziemię. Zamierzała skinąć głową, gdyby dostrzegli jej obecność, lecz bawiąca się z boku dziewczynka marudziła i pluła (jak to maluchy, próbowała skosztować kamyków i odkryła, że usta wypełnia jej paskudny piasek), Dan zerknął na Kirę, ale wyraźnie jej nie poznał, nie pozdrowił – wciąż kulił się po ciosie ojca – a mężczyzna, jedyny brat jej matki, nie uniósł głowy znad grządek. Kira westchnęła. Przynajmniej miał pomoc. Jeśli nie uda jej się namówić młodszego przyjaciela Matta i jego kompanów, sama będzie musiała wszystko zrobić – odbudować dom, zająć się ogrodem. Zakładając, że pozwolą jej zostać. Zaburczało jej w żołądku i uświadomiła sobie, jak bardzo jest głodna. Wędrując ścieżką, minęła rząd niewielkich chat i dotarła na własną ziemię. Ujrzała przed sobą czarną stertę zgliszczy w miejscu, gdzie niegdyś stał jej dom. Z całego dobytku nic nie zostało, uradowała się jednak, widząc, że ocalał niewielki ogródek. Kwiaty matki wciąż kwitły, a wczesne warzywa dojrzewały w letnim słońcu. Przynajmniej na razie będzie mieć co jeść. Ale czy rzeczywiście? Na jej oczach z pobliskiej kępy drzew wypadła kobieta, zerknęła na Kirę, a potem zaczęła bezczelnie wyrywać z ogródka marchewki, które zasiały Kira i jej matka. – Przestań! To moje! Kira ruszyła naprzód najszybciej, jak umiała, powłócząc zdeformowaną nogą. Kobieta odeszła szybko, śmiejąc się z pogardą, z naręczem ubłoconych marchewek. Kira pospieszyła do resztek ogródka, postawiła na ziemi naczynie na wodę, zebrała kilka korzeni, otrzepała je z ziemi i zaczęła jeść. Pozbawione myśliwego w rodzinie wraz z matką nie jadały mięsa poza małymi zwierzętami, które zdołały schwytać w wiosce. Nie mogły zapuszczać się do lasu na polowanie jak mężczyźni. W rzece jednak roiło się od łatwych do złapania ryb, toteż nie odczuwały żadnego braku. Lecz warzywa były najważniejsze. Uświadomiła sobie, iż ma szczęście, że podczas czterech dni spędzonych na Polu ogródek nie został doszczętnie splądrowany. Zaspokoiwszy głód, usiadła, by dać odpocząć nodze, i rozejrzała się dookoła. Na skraju jej ziemi, nieopodal spalonej chaty ułożono stos młodych drzewek, oczyszczonych z gałązek, jakby ktoś szykował się do pomocy w odbudowie. Ale Kira wiedziała, że to nieprawda. Wstała i z wahaniem podniosła ze sterty smukłe, giętkie drzewko. Z pobliskiej polany natychmiast wyłoniła się Vandara. Kira pojęła, iż kobieta obserwowała ją i czekała. Nie wiedziała, gdzie Vandara mieszka ani kim jest jej mąż czy dzieci, nie należała do niej żadna z pobliskich chat. Ale w wiosce była bardzo znana. Ludzie szeptali o niej. Budziła szacunek. Albo lęk. Wysoka i muskularna, miała długie, potargane włosy ściągnięte do tyłu i związane rzemieniem na karku. Spojrzenie ciemnych oczu przegnało resztki spokoju Kiry. Od brody przez szyję aż po szerokie ramię kobiety ciągnęła się poszarpana blizna, ponoć pamiątka po dawno stoczonej bitwie z jednym z leśnych stworów. Nikt inny nie przeżył podobnego zranienia i blizna przypominała wszystkim o odwadze i nieugiętości Vandary, jak również o jej paskudnym charakterze. Dzieci szeptały, że została zaatakowana i poszarpana, gdy próbowała wykraść świeżo narodzone młode z jamy jego matki. Dziś, stojąc naprzeciw Kiry, znów szykowała się do zniszczenia czyjegoś potomstwa. W odróżnieniu od leśnych stworów Kira nie miała szponów, którymi mogłaby walczyć. Mocniej zacisnęła palce na drewnianej lasce, próbując odpowiedzieć spojrzeniem pozbawionym lęku.

– Wróciłam odbudować swoją chatę – poinformowała Vandarę. – Nie masz już ziemi. Teraz należy do mnie. Te drzewka są moje. – Wytnę sobie własne – Kira ustąpiła. – Ale odbuduję chatę na tej ziemi. Przed moim narodzeniem należała do ojca, a po jego śmierci do mojej matki. Teraz, gdy umarła, jest moja. Z sąsiednich chat zaczęły wychodzić kobiety. – Potrzebujemy jej – zawołała jedna. – Zamierzamy wybudować zagrodę dla maluchów. To był pomysł Vandary. Kira spojrzała na kobietę bezceremonialnie ciągnącą za rękę malucha. – Może to dobry pomysł – odparła – jeśli chcecie zamknąć swoje młode. Ale nie na tym kawałku ziemi. Możecie zbudować zagrodę gdzie indziej. Zobaczyła, jak Vandara schyla się i podnosi kamień wielkości pięści dziecka. – Nie chcemy cię tutaj – oznajmiła. – Nie ma już dla ciebie miejsca w wiosce. Z tą nogą jesteś bezwartościowa. Matka zawsze cię chroniła, ale teraz odeszła. Ty też powinnaś odejść. Czemu po prostu nie zostałaś na Polu? Kira odkryła nagle, że otaczają ją wrogo nastawione kobiety, które wyszły z chat i zerkały na Vandarę, czekając na wskazówki i przykład. Dostrzegła, że kilka z nich ściska w dłoniach kamienie – jeśli choć jedna rzuci, inne pójdą w jej ślady. Wszystkie czekały na tę pierwszą. Co zrobiłaby moja matka? , zastanawiała się gorączkowo, próbując zaczerpnąć mądrości z cząstki matczynej duszy, która w niej teraz żyła. Albo ojciec, który nigdy nie dowiedział się o moich narodzinach? Jego duch także we mnie tkwi. Wyprostowała ramiona i przemówiła. Jej głos był spokojny, starała się spojrzeć w oczy kolejno każdej kobiecie. Niektóre spuściły wzrok, wbijając go w ziemię. To dobrze. Oznaczało, że są słabe. – Wiecie, że w przypadku sporu w wiosce, który może zakończyć się śmiercią, musimy się zwrócić do Rady Opiekunów – przypomniała im Kira. Usłyszała potakujące pomruki. Vandara wciąż ściskała w dłoni kamień i jej ramiona napięły się, gotowe do rzutu. Kira spojrzała wprost na nią, zwracała się jednak do pozostałych w oczekiwaniu wsparcia. Odwoływała się nie do ich współczucia, bo wiedziała, że go nie mają, lecz do strachu. – Pamiętajcie, że jeśli konflikt nie trafi przed oblicze Rady Opiekunów i dojdzie do śmierci… – Usłyszała pomruk. – Jeśli dojdzie do śmierci… – któraś z kobiet powtórzyła niepewnym, zalęknionym głosem. Kira czekała. Stała wyprostowana, starając się jak najwyżej unieść głowę. W końcu jedna z kobiet dokończyła formułkę prawa. – Sprawca śmierci musi umrzeć. – Tak. Sprawca śmierci musi umrzeć – powtórzyły inne głosy. Kobiety kolejno upuszczały kamienie, nie chcąc stać się sprawczyniami śmierci. Kira zaczęła się uspokajać. Czekała. Patrzyła. W końcu tylko Vandara nadal trzymała w dłoni broń. Próbowała przygwoździć ją wrogim spojrzeniem, zginając łokieć, jakby szykowała się do rzutu. Wreszcie jednak i ona odrzuciła kamień na ziemię, w stronę Kiry. – W takim razie zaprowadzę ją przed Radę Opiekunów – oznajmiła Vandara. – Chętnie zostanę oskarżycielką. Niechaj oni ją wypędzą. – Zaśmiała się szorstko. – Nie musimy marnować życia, by się jej

pozbyć: do jutra, do zachodu słońca ta ziemia będzie nasza, a ona odejdzie. Trafi na Pole i tam będzie czekać na bestie. Kobiety jednocześnie zerknęły w stronę lasu pogrążonego w głębokim cieniu – miejsca, gdzie czekały bestie. Kira zmusiła się, by nie podążyć za ich wzrokiem. Tą samą dłonią, w której dzierżyła kamień, Vandara pogładziła bliznę na szyi i uśmiechnęła się okrutnie. – Pamiętam, jak to było – rzekła – oglądać własną krew tryskającą na ziemię. Przeżyłam – rzypomniała im wszystkim. – Przeżyłam dzięki swojej sile. Jutro o zmierzchu, gdy poczuje szpony na swym gardle – dodała – ta dwusylabowa karykatura dziewczyny pożałuje, że nie zabrała jej choroba, tak jak matkę. Kiwając potakująco głowami, kobiety odwróciły się plecami do Kiry i odeszły, upominając i kopiąc maluchy u swych boków. Słońce wisiało nisko na niebie, a na nie czekały wieczorne obowiązki: musiały przygotować się na powrót mężczyzn potrzebujących strawy, ognia i opatrzenia ran. Jedna z kobiet miała wkrótce urodzić, może tego wieczoru, i pozostałe zakrzątną się wokół, tłumiąc jej krzyki i oceniając wartość noworodka. Inne będą dziś kopulować, płodząc nowych ludzi, nowych łowców przyszłości, mających zastąpić obecnych, którzy umrą od ran, chorób i starości. Kira nie miała pojęcia, jaką decyzję podejmie Rada Opiekunów, wiedziała tylko, że niezależnie od tego, czy zostanie, czy będzie musiała odejść, czy odbuduje dom matki na ich ziemi, czy wkroczy na Pole i stawi czoła stworom czekającym w lesie, zrobi to sama. Znużona usiadła na poczerniałej od sadzy ziemi, czekając na noc. Sięgnęła po najbliższe ścięte drzewko i obróciła je w dłoniach, oceniając, jakie jest mocne i proste. Jeśli pozwolą jej zostać, do budowy chaty będzie potrzebowała solidnych kawałków drewna. Pójdzie do drwala Martina – przyjaźnił się z jej matką – może zdoła z nim zahandlować, zaproponuje, że ozdobi tkaniny dla jego żony w zamian za niezbędne belki. Na przyszłość do pracy, dzięki której być może zarobi na utrzymanie, będzie też potrzebowała kilku niewielkich, prostych kawałków drewna. To jest zbyt giętkie i się nie nada, pojęła i upuściła je na ziemię. Jutro, jeśli Rada Opiekunów zadecyduje na jej korzyść, poszuka potrzebnego drewna: krótkich, gładkich kawałków, które da się dopasować w narożnikach. Już snuła plany odtworzenia obręczy hafciarskiej. Kira zawsze świetnie sobie radziła z pracami ręcznymi. Gdy była jeszcze maluchem, matka nauczyła ją posługiwać się igłą, wbijać ją w materiał i tworzyć wzory barwnymi nićmi. Niedawno jednak jej talent nagle stał się czymś więcej niż zwykłą zdolnością – w jednym zdumiewającym przebłysku wykroczyła daleko poza nauki matki. Teraz bez żadnych wskazówek ani ćwiczeń jej palce bez wahania wyczuwały, jak należy splatać, przekręcać i łączyć razem specjalne nici, by tworzyć bogate, olśniewająco barwne wzory. Nie rozumiała, skąd wzięła się w niej ta wiedza, ale była tam, w opuszkach palców, które teraz zadrżały lekko, nie mogąc się doczekać rozpoczęcia pracy. Jeśli tylko pozwolą jej zostać. 3 O świcie przybył do Kiry posłaniec, znudzony i drapiący ugryzienie owada na szyi, i oznajmił, że późnym rankiem musi stawić się przed Radą Opiekunów. Kiedy słońce zbliżyło się ku najwyższemu

punktowi swej wędrówki po niebie, poprawiła strój i posłuszna instrukcjom ruszyła na miejsce. Gmach Rady okazał się zaskakująco wspaniały; zachował się z czasów sprzed Ruiny, tak dawno minionych, że nikogo z obecnie żyjących, ich rodziców ani dziadków nie było wtedy jeszcze na świecie. Ludzie wiedzieli o Ruinie wyłącznie z pieśni odśpiewywanej na corocznym zgromadzeniu. Plotka głosiła, iż śpiewak, którego jedynym zajęciem w wiosce był coroczny występ z pieśnią, szykował głos, odpoczywając całymi dniami i popijając olejki. Pieśń o Ruinie była długa i wyczerpująca. Zaczynała się od zarania czasu i opowiadała pełną historię ludzi przez niezliczone stulecia. Budziła też przerażenie. Przeszłość wypełniały wojny i katastrofy. Ze szczególnym strachem mieszkańcy wioski słuchali opisu Ruiny, końca cywilizacji przodków. Kolejne zwrotki opowiadały o dymach, trujących oparach, wielkich szczelinach w ziemi, o tym, jak olbrzymie budynki waliły się, po czym zalewały je morza. Wszyscy ludzie co roku musieli jej wysłuchać, lecz czasami podczas opisu Ruiny matki zatykały uszy najmniejszym dzieciom. Ruinę przetrwało niewiele, lecz w jakiś sposób budynek zwany Gmachem Rady wciąż pozostał solidny, nietknięty. Był niewiarygodnie stary. W kilku oknach wciąż połyskiwały wzorzyste szyby w barwach głębokich czerwieni i złota, niesamowite, bo wiedza o tym, jak produkować tak niezwykłe szkło, została utracona. Inne okna, te, w których barwne szkło się potłukło, wypełniały teraz zwykłe grube szyby, pełne zniekształcających widok bąbelków powietrza i nierówności. Jeszcze inne po prostu zabito deskami, toteż część wnętrza skrywały głębokie cienie. Mimo to budynek był niewiarygodnie wspaniały w porównaniu ze zwykłymi chatami i szałasami wioski. Kira, stawiwszy się przed południem, tak jak polecił posłaniec, przeszła sama długim korytarzem oświetlonym po obu stronach rozedrganymi płomieniami wysokich pochodni nasączonych olejem. Słyszała dobiegające z przodu, zza zamkniętych drzwi głosy rady: męskie, toczące niewyraźny spór. Jej kij stukał miarowo o drewnianą podłogę, a stopa kalekiej nogi przesuwała się po deskach z głośnym szuraniem, jakby wlokła za sobą miotłę. „Bądź dumna ze swojego bólu – powtarzała jej zawsze matka. – Jesteś silniejsza od tych, którzy go nie znają”. Teraz Kira przypomniała sobie te słowa i spróbowała odnaleźć w sobie dumę, którą poleciła jej odczuwać matka. Wyprostowała wątłe ramiona i przygładziła fałdy szorstko tkanej tuniki. Rano umyła się dokładnie w czystym strumieniu i ostrą gałązką wyczyściła paznokcie. Rozczesała włosy rzeźbionym drewnianym grzebieniem należącym do matki, który ukryła w swym niewielkim worku po jej śmierci. Potem związała je w warkocz, zręcznie przeplatając ciemne, gęste pasma i owijając koniec rzemykiem. Odetchnęła głęboko, próbując uciszyć dręczące ją obawy, i zastukała w ciężkie drzwi pomieszczenia, w którym toczyło się już zebranie Rady Opiekunów. Uchyliły się odrobinę i przez szczelinę na pogrążony w półmroku korytarz wylała się fala światła. Jakiś mężczyzna wystawił głowę i przyjrzał się jej podejrzliwie, potem otworzył szerzej drzwi, zapraszając ją gestem do środka. – Jest tu oskarżona sierota Kira – oznajmił strażnik i głosy ucichły. W milczeniu wszyscy zebrani odwrócili się i spojrzeli na nią. Komnata była wielka. Kira odwiedzała ją już z matką z okazji uroczystości takich jak coroczne zgromadzenie. Wówczas zasiadały wraz z tłumem na rzędach ławek, patrząc na scenę, na której znajdował się wyłącznie ołtarz: stół z Obiektem Czci, tajemniczą drewnianą konstrukcją z dwóch patyków połączonych tak, by tworzyły krzyż. Ponoć w przeszłości kryła się w nim wielka moc i ludzie kłaniali mu się z szacunkiem i pokorą. Tym razem jednak była sama, bez tłumu, bez zwykłych obywateli, jedynie w obecności Rady Opiekunów: dwunastu mężczyzn, którzy siedzieli naprzeciw niej przy długim stole u stóp sceny. Rzędy

lamp olejowych oświetlały jasno komnatę, a każdy z mężczyzn miał za plecami osobistą pochodnię rzucającą blask na sterty poukładanych i rozrzuconych papierów na blacie. Przyglądali się jej, gdy z wahaniem zmierzała ku nim. Przypomniawszy sobie szybko ceremoniał, który obserwowała podczas każdej uroczystości, Kira uniosła dłonie w geście szacunku – złożone razem, z palcami pod brodą – i dotarłszy do stołu, spojrzała pokornie na Obiekt Czci na scenie. Opiekunowie z aprobatą pokiwali głowami; najwyraźniej słusznie postąpiła. Odprężyła się lekko, czekając i zastanawiając się, co będzie dalej. Strażnik przy drzwiach zareagował na kolejne pukanie i oznajmił drugiego gościa. – Oskarżycielka Vandara! – zawołał. A zatem miały być tu obie. Kira patrzyła, jak Vandara maszeruje szybko w stronę stołu; po chwili stały już obok siebie, naprzeciw Rady Opiekunów. Z lekką satysfakcją zauważyła, iż kobieta przybyła boso, z brudną twarzą – nie przygotowała się do obrad. Może nie musiała. Ale Kira czuła, że być może dzięki swej schludności zyskała odrobinę uznania, niewielką przewagę. Vandara uczyniła dłońmi gest czci, zatem tu żadna z nich się nie wyróżniła. A potem kobieta skłoniła się i Kira z lekką obawą ujrzała, jak opiekunowie pochylają głowy. Powinnam była się ukłonić. Muszę znaleźć okazję, by to zrobić. – Spotkaliśmy się, by rozstrzygnąć konflikt – oznajmił władczym tonem najwyższy opiekun, siwy mężczyzna o czterosylabowym imieniu, którego Kira nie potrafiła zapamiętać. Nie ma żadnego konfliktu. Chciałam tylko odbudować swoją chatę i żyć własnym życiem. – Kim jest oskarżycielka? – spytał siwowłosy. Oczywiście znał odpowiedź, pomyślała Kira, ale ceremonialne pytanie stanowiło najwyraźniej część oficjalnej procedury. Odpowiedział inny z opiekunów, ociężały mężczyzna na końcu stołu, przed którym piętrzyły się stos grubych ksiąg i sterta papierów. Kira przyjrzała się uważnie opasłym tomom. Zawsze pragnęła nauczyć się czytać. Ale kobietom na to nie pozwalano. – Najwyższy opiekunie, oskarżycielka to kobieta Vandara. – A oskarżona? – Oskarżona to sierota Kira. – Mężczyzna zerknął na papiery, ale wyraźnie niczego nie czytał. Oskarżona? O co jestem oskarżona? Słysząc, jak powtarzają to słowo, Kira poczuła, iż ogarnia ją fala paniki. Ale mogę wykorzystać sposobność, by się pokłonić i okazać pokorę. Skłoniła lekko głowę i tułów, przyznając, że to o nią chodzi. Siwowłosy przyjrzał się im beznamiętnie. Kira wsparta na kiju starała się stać możliwie prosto. Niemal dorównywała wzrostem oskarżycielce, lecz Vandara była starsza, cięższa i zdrowa, pomijając bliznę, pamiątkę po tym, że stoczyła walkę z bestią i uszła z życiem. Choć odrażająca, blizna podkreślała jeszcze siłę oskarżycielki, kalectwo Kiry zaś nie niosło ze sobą żadnej wspaniałej historii. Obok tej okaleczonej, gniewnej kobiety poczuła się słaba, niegodna i już skazana. – Oskarżycielka przemówi pierwsza – polecił najwyższy opiekun. Głos Vandary brzmiał głośno, gorzko. – Dziewczyna powinna była trafić na Pole tuż po narodzinach, gdy była jeszcze bezimienna. Taki jest zwyczaj. – Mów dalej – rzekł najwyższy opiekun. – Była niedoskonała. I pozbawiona ojca. Matka nie powinna była jej zatrzymywać. Ale miałam w sobie siłę, a moje oczy lśniły jasno. Matka mi powiedziała. Nie pozwoliła mi odejść. Kira przeniosła ciężar ciała na drugą nogę, dając odpocząć tej wykręconej.

Przypomniała sobie historię własnych narodzin, zastanawiając się, czy będzie miała okazję opowiedzieć ją tutaj. Tak mocno ściskałam jej kciuk. – Przez te wszystkie lata tolerowaliśmy jej obecność – ciągnęła Vandara – ale nie wnosiła swojego udziału. Nie może kopać, sadzić ani nawet zajmować się domowymi zwierzętami, jak czynią dziewczyny w jej wieku. Wlecze za sobą martwą nogę jak bezużyteczne brzemię, jest powolna i dużo je. Rada Opiekunów słuchała uważnie i Kira poczuła, że policzki pieką ją ze wstydu. To prawda, dużo jadła, wszystko to było prawdą, każde słowo oskarżycielki. Mogę spróbować jeść mniej, mogę być głodna. W myślach Kira szykowała się do obrony, lecz natychmiast uznała, iż zabrzmiałoby to słabo i żałośnie. – Zatrzymano ją wbrew zasadom, bo jej dziadek żył wówczas i miał władzę. Ale już dawno odszedł i zastąpił go nowy przywódca, o większej władzy i mądrości… Vandara sypała komplementami mającymi wzmocnić jej pozycję. Kira zerknęła na najwyższego opiekuna, sprawdzając, czy da się kupić pochlebstwem, lecz jego twarz pozostała obojętna. – Jej ojca zabiły bestie jeszcze przed jej narodzinami, a teraz umarła jej matka – podjęła Vandara. – Można więc sądzić, że nosiła w sobie chorobę, która zagrozi innym… Nie! Tylko ona zachorowała! Spójrzcie na mnie! Leżałam obok niej, gdy umierała, i nie jestem chora! – …a kobiety potrzebują ziemi, gdzie stała ich chata. Nie ma miejsca dla tej bezużytecznej dziewczyny, nie może wyjść za mąż; nikt nie zechce kaleki. Zabiera tylko miejsce i strawę i powoduje problemy z maluchami. Opowiada im historie, uczy gier, tak że hałasują i przeszkadzają w pracy… Najwyższy opiekun machnął ręką. – Wystarczy – oznajmił. Vandara zmarszczyła brwi i umilkła. Skłoniła się lekko. Najwyższy opiekun powiódł wzrokiem po twarzach jedenastu towarzyszy, jakby czekał na pytania bądź sugestie. Kolejno pokiwali głowami. – Kiro – rzekł siwowłosy – jako dwusylabowa dziewczyna nie musisz sama się bronić. – Nie mam się bronić? Ale… Kira zamierzała znów się ukłonić, lecz ze zdenerwowania zapomniała. Teraz przypomniała sobie, lecz ukłon wydał się dość niezgrabny. Mężczyzna znów machnął ręką, nakazując jej milczenie. Zmusiła się, by znieruchomieć i słuchać. – Ze względu na swoją młodość – wyjaśnił – masz wybór. Możesz bronić się sama… Ponownie mu weszła w słowo, nie mogąc się powstrzymać. – O tak! Chcę się bro… Nie zwrócił uwagi na jej wybuch. – …albo mianujemy twojego obrońcę. Jeden z nas będzie cię bronił, wykorzystując swą większą mądrość i doświadczenie. Masz chwilę, by się namyślić, bo od tego może zależeć twoje życie. Ale przecież jesteście mi obcy! Jak możecie opowiedzieć historię moich narodzin? Jak opiszecie moje jasne oczy, siłę dłoni, gdy chwyciłam kciuk matki? Kira stała bezradnie, świadoma, że w grę wchodzi jej przyszłość. Obok siebie wyczuwała wrogość: Vandara oddychała szybko, gniewnie, choć została uciszona. Spojrzała na mężczyzn siedzących wokół stołu, próbując ocenić ich jako obrońców. Nie odnalazła w nich jednak ani wrogości, ani zbytniego zainteresowania, jedynie zniecierpliwienie, gdy czekali na jej decyzję. Zastanawiając się gorączkowo, Kira zauważyła, że wsuwa dłonie do głębokich kieszeni tuniki. Poczuła znajomy kształt drewnianego grzebienia matki i pogładziła go, szukając otuchy. Kciukiem wymacała niewielki kwadrat misternie haftowanego materiału; w zamęcie ostatnich dni

zapomniała o nim, ale teraz przypomniała sobie, skąd wziął się ten wzór, nieproszony, jak wyszyły go jej dłonie, kiedy siedziała obok matki w ostatnich dniach jej życia. Gdy była znacznie młodsza, niespodziewanie pojawiła się w niej wiedza. Przypomniała sobie rozbawienie na obliczu matki patrzącej, jak Kira pewnego popołudnia z nagłą pewnością wybiera i układa wzory. „Nie nauczyłam cię tego! – Matka roześmiała się, zaskoczona i zachwycona. – Nie potrafiłabym!” Kira tak naprawdę też nie wiedziała, jak to robi. Umiejętność zjawiła się niemal magicznie, zupełnie jakby nici przemówiły do niej bądź zaśpiewały. Po owym pierwszym razie wiedza zaczęła się rozrastać. Ścisnęła w palcach tkaninę, przypominając sobie pewność, którą jej dała. Teraz nie czuła już tej pewności, nie znalazła w sobie przemowy obronnej. Wiedziała, że będzie musiała przekazać tę rolę jednemu z mężczyzn, nieznajomych. Popatrzyła na nich przerażonymi oczami i ujrzała, jak jeden spogląda na nią spokojnie, dodając otuchy. Wyczuła wagę tego spojrzenia i coś jeszcze: świadomość, doświadczenie. Odetchnęła głęboko. Wciąż ściskała w palcach haftowany materiał, ciepły, znajomy. Zadrżała. Lecz jej głos zabrzmiał pewnie. – Proszę, mianujcie mi obrońcę. Najwyższy opiekun przytaknął. – Jamison – rzekł stanowczo i skinął na trzeciego mężczyznę po lewej. Człowiek o spokojnych, skupionych oczach wstał, by bronić Kiry. Czekała. 4 Zatem tak brzmiało jego imię: Jamison. Nie wydało jej się znajome. W wiosce mieszkało tak wielu ludzi, a po okresie dzieciństwa mężczyźni i kobiety całkowicie się separowali. Patrzyła, jak wstaje. Był wysoki, miał dość długie, ciemne włosy, gładko zaczesane i zebrane na karku rzeźbioną drewnianą spinką, w której rozpoznała dzieło młodego rzeźbiarza – jak on się nazywał? Thomas. Właśnie tak, Thomas Rzeźbiarz, tak go nazywali. Nadal był chłopcem nie starszym od Kiry, wyróżniał go jednak wielki talent, a rzeźby, dzieła jego zręcznych dłoni, stanowiły obiekt pożądania wioskowej elity. Zwykli ludzie nie używali ozdób. Matka Kiry nosiła na szyi wisiorek na rzemyku, zawsze jednak ukrywała go pod karczkiem sukni. Obrońca podniósł ze stołu plik papierów. Kira widziała, jak kreślił coś na nich starannie, słuchając oskarżenia. Dłonie miał duże, palce długie, poruszały się zręcznie, bez wahania czy niepewności. Spostrzegła, że na prawym przegubie nosi bransoletę ze splecionej skóry, a przedramię nad nią jest żylaste i umięśnione. Nie był starcem, jego imię, Jamison, wciąż miało trzy sylaby, a włosy jeszcze nie posiwiały. Oceniała, że osiągnął wiek średni, może ten sam co jej matka. Spojrzał w dół na pierwszą kartkę trzymanego w dłoniach pliku. Ze swego miejsca Kira widziała znaki, którym się przyglądał. Jakże chciałaby umieć je przeczytać! W końcu się odezwał. – Kolejno rozpatrzę punkty oskarżenia. – Patrząc w notatki, powtórzył słowa Vandary, choć nie naśladował jej przepełnionego gniewem tonu. – Dziewczyna powinna była trafić na Pole tuż po narodzinach, gdy była jeszcze bezimienna. Taki jest zwyczaj.

A zatem to właśnie pisał! Zanotował słowa, by móc je powtórzyć. Choć ponowne słuchanie oskarżeń sprawiało ból, Kira pojęła z podziwem, jak cenne jest powtórzenie. Nie można się po nim sprzeczać o to, co dokładnie powiedziano. Jakże często wśród maluchów wybuchały bójki na pięści i całe bitwy o „on powiedział, ja powiedziałem” i niekończące się odmiany tych słów. Jamison położył papiery na stole i podniósł ciężki tom oprawny w zieloną skórę. Kira zauważyła, że każdy z opiekunów ma identyczny. Otworzył na stronie, którą zaznaczył podczas oskarżenia. Widziała, jak obracał kartki, gdy Vandara wygłaszała swoją przemowę. – Oskarżycielka ma rację, taki jest zwyczaj – rzekł do opiekunów Jamison. Kirę oszołomiła ta nagła zdrada. Czyż nie kazano mu jej bronić? Kiedy wskazywał stronę gęsto zapisaną tekstem, zobaczyła, że część mężczyzn otwiera swoje tomy, znajdując ten sam fragment. Inni jedynie kiwali głowami, jakby pamiętali go tak dokładnie, że nie mieli powodu czytać. Vandara uśmiechnęła się lekko. Pokonana Kira zmięła w palcach kwadracik materiału. Jego ciepło zniknęło. Otucha, jaką dawał, także. – Jeśli jednak – kontynuował Jamison – odczytamy trzeci zestaw poprawek… Wszyscy opiekunowie przewrócili stronice w swych księgach. Nawet ci, którzy do tej pory nie otworzyli tomów, teraz sięgnęli po nie, sprawdzając właściwe miejsce. – …wyraźnie widać, że można czynić wyjątki. – Można czynić wyjątki – powtórzył jeden z opiekunów, odczytując słowa i przesuwając palcem po kartce. – Możemy zatem odrzucić stwierdzenie, że taki jest zwyczaj – oznajmił pewnym siebie tonem Jamison – bo nie zawsze musi być taki zwyczaj. Jest moim obrońcą. Może znajdzie sposób, by zachować mnie przy życiu! – Chcesz coś powiedzieć? – spytał ją obrońca. Dotykając skrawka tkaniny, pokręciła przecząco głową. – Była niedoskonała – podjął Jamison, sięgając do notatek. – I pozbawiona ojca. Matka nie powinna była jej zatrzymywać. Drugie powtórzenie zabolało, bo było prawdą. Zabolała także noga, nieprzywykła do tak długiego stania. Kira próbowała przenieść ciężar na drugą stopę, by zmniejszyć nacisk na tę chorą. – Te oskarżenia są prawdziwe – oznajmił spokojnie Jamison, potwierdzając rzecz oczywistą. – Dziewczyna Kira w chwili narodzin była niedoskonała, urodziła się z widocznym, nieuleczalnym kalectwem. Wszyscy opiekunowie patrzyli na nią. Podobnie Vandara, z pogardą. Kira przywykła do spojrzeń, przez całe dzieciństwo znosiła drwiny i szyderstwa. Dzięki naukom i wskazówkom matki nauczyła się wysoko nosić głowę, uniosła ją też teraz, spoglądając sędziom prosto w oczy. – I bez ojca – ciągnął Jamison. W pamięci Kira usłyszała głos matki tłumaczącej jej to. Była wówczas mała i zastanawiała się, czemu nigdy nie miała ojca. „Nie wrócił z wielkich łowów. To się stało, zanim przyszłaś na świat – powiedziała łagodnie matka. – Zabrały go bestie”. Usłyszała, jak Jamison powtarza słowa z jej myśli, zupełnie jakby wypowiedziała je głośno.

– Nim przyszła na świat, jej ojca zabrały bestie – wyjaśnił. Najwyższy opiekun uniósł wzrok znad papierów i obróciwszy się do pozostałych, przerwał Jamisonowi. – Jej ojcem był Christopher. Świetny łowca, jeden z najlepszych. Niektórzy z was pewnie go pamiętają. Kilku mężczyzn przytaknęło, obrońca także skinął głową. – Uczestniczyłem tego dnia w łowach – oznajmił. – Widziałem, jak go zabrały. Widziałeś, jak bestie zabrały mojego ojca? Kira nigdy nie poznała szczegółów tej tragedii, wiedziała tylko to, co usłyszała od matki. Ale ten człowiek znał jej ojca, był tam! Czy się bał? Czy mój ojciec się bał? Co za dziwne, zaskakujące pytanie. Nie zadała go głośno, ale sama też bardzo się bała. Czuła u swego boku niemal namacalną nienawiść Vandary, miała wrażenie, jakby i ją porywały bestie, jakby zaraz miała umrzeć. Zastanawiała się, czy tak właśnie wyglądała ta chwila dla jej ojca. – Tu także stosuje się trzecia poprawka – oświadczył Jamison. – Na oskarżenie „nie powinno się jej zatrzymać” odpowiadam, że zgodnie z trzecią poprawką można uczynić wyjątki. Najwyższy opiekun skinął głową. – Jej ojciec był świetnym łowcą – powtórzył. Pozostali przy stole, biorąc z niego wzór, szeptali potakująco. – Chcesz coś powiedzieć? – spytali ją. Znów pokręciła głową i znów przez chwilę poczuła się ocalona. – Ale – odczytywał dalej Jamison – nie może kopać, sadzić ani plewić, ani nawet opiekować się domowymi zwierzętami, tak jak inne dziewczyny w jej wieku. Wlecze za sobą martwą nogę jak bezużyteczne brzemię. Jest powolna – kontynuował i Kira dostrzegła na jego twarzy cień uśmiechu, kiedy zakończył – i dużo je. Przez moment milczał. – Jako obrońca – rzekł w końcu – zamierzam przyznać prawdziwość części oskarżeń w tym punkcie. Wyraźnie widać, że oskarżona nie może kopać, sadzić, plewić ani zajmować się zwierzętami domowymi. Wierzę jednak, że znalazła sposób, by wnieść swój udział. Czy mam rację, Kiro, że pracujesz w szopie tkaczek? Zaskoczona Kira potwierdziła skinieniem głowy. Skąd wiedział? Mężczyźni nie zwracali uwagi na pracę kobiet. – Tak – rzekła cicho ze zdenerwowania. – Pracuję tam, nie przy samym tkaniu, ale sprzątam skrawki i pomagam szykować warsztaty. To zajęcie, które mogę wykonywać rękami. I jestem silna. Zastanawiała się, czy powinna wspomnieć o swych umiejętnościach hafciarskich, w nadziei że być może zdoła w ten sposób zarobić na życie. Ale nie potrafiła znaleźć sposobu, by to opisać tak, aby nie zabrzmiało jak przechwałki, toteż milczała. – Kiro – spojrzał na nią – zademonstruj Radzie Opiekunów swoje kalectwo. Zobaczmy, jak chodzisz. Przejdź do drzwi i z powrotem. Co za okrucieństwo, pomyślała. Wszyscy wiedzieli o jej wykręconej nodze. Dlaczego miała to robić na oczach nieznajomych, poddając się ich upokarzającym spojrzeniom? Przez moment miała ochotę odmówić albo przynajmniej protestować. Ale stawka była zbyt wysoka: to nie gra maluchów, gdzie kłótnie i spory stanowią nieodłączny element zabawy. Tu decydowała się jej przyszłość i to, czy w ogóle będzie ją miała. Kira westchnęła i odwróciła się; wsparta na kiju powoli przeszła do drzwi. Zagryzając

wargę, krok za krokiem ciągnęła za sobą obolałą nogę, na plecach czuła wzgardliwe spojrzenie Vandary. Przy drzwiach Kira zawróciła i powoli pokuśtykała na swoje miejsce. Piekący ból zrodzony w stopie powoli ogarnął całą nogę. Marzyła, by usiąść. – Faktycznie powłóczy nogą i jest powolna – niepotrzebnie zauważył Jamison. – W tych punktach ustępuję. Lecz w szopie tkaczek idzie jej bardzo sprawnie, bywa tam co dzień i pracuje tyle, ile inni. Nigdy się nie spóźnia, a kobiety cenią sobie jej pomoc. Czy dużo je? – Zachichotał. – Nie sądzę. Spójrzcie, jaka jest chuda, jej waga zaprzecza oskarżeniu. Podejrzewam jednak, że teraz jest głodna – dodał. – Bo ja tak. Sugeruję, abyśmy urządzili przerwę na posiłek. Najwyższy opiekun wstał. – Chcesz coś powiedzieć? – spytał Kirę po raz trzeci. Po raz trzeci pokręciła przecząco głową; czuła się okropnie zmęczona. – Możecie usiąść – polecił Kirze i Vandarze. – Zaraz przyniosą jedzenie. Kira z wdzięcznością przysiadła na pobliskiej ławie. Jedną ręką pomasowała pulsującą bólem nogę. Zobaczyła, jak naprzeciwko Vandara się kłania – Z nów zapomniałam! Powinnam była się ukłonić! – a potem siada z kamienną twarzą. Najwyższy opiekun zerknął na własny plik papierów. – Zostało jeszcze pięć zarzutów – rzekł. – Zajmiemy się nimi i podejmiemy decyzję po posiłku. Pojawiło się jedzenie, wniesione przez wartownika, Kira także dostała talerz. Ujrzała i poczuła pieczone kurczę i ciepły chleb o chrupkiej skórce posypanej nasionami. Od wielu dni nie jadła niczego prócz surowych jarzyn, a od miesięcy nie kosztowała kurczęcia. Nadal jednak słyszała w głowie głos Vandary, przenikliwy, mściwy: „Dużo je”. Lękając się konsekwencji, gdyby pokazała, jak przeraźliwie jest głodna, zmusiła się, by jedynie skubać kuszący posiłek. Potem odstawiła na bok na wpół opróżniony talerz i upiła łyk wody z przyniesionego kubka. Zmęczona, nadal głodna i przerażona, gładziła tkwiący w kieszeni kawałek tkaniny, czekając na następną serię oskarżeń. Dwunastu opiekunów wyszło gdzieś bocznymi drzwiami, zapewne do prywatnej jadalni. Po pewnym czasie pojawili się strażnicy, zabrali jej talerz i ogłosili przerwę. Proces miał znów się rozpocząć, gdy dzwon zabrzmi dwukrotnie, oznajmili. Vandara wstała i opuściła salę. Kira odczekała chwilę, potem podreptała do drzwi, przeszła przez długi korytarz i dalej, na dwór. Świat się nie zmienił – ludzie jak co dzień krążyli dokoła, zajęci różnymi pracami i sprzeczający się hałaśliwie. Słyszała donośne głosy z targowiska, kobiety krzyczały oburzone cenami, kupcy odkrzykiwali w odpowiedzi, niemowlęta płakały, maluchy walczyły, bezpańskie psy warczały i atakowały się nawzajem, próbując zdobyć okrawki mięsa. Nagle zjawił się Matt przebiegający obok z innymi. Na widok Kiry zawahał się, zatrzymał i zawrócił. – Mamy dla ciebie drzewka – wyszeptał. – Ja i paru innych małych. Ułożylim je w kupę. Później, jakbyś chciała, zaczniem budowę twojej chaty. – Zaciekawiony zawiesił głos. – To znaczy jeśli będziesz potrzebować chaty. Co się tam wyprawia? Zatem Matt wiedział o rozprawie, nic dziwnego. Zdawało się, iż chłopak wie o wszystkim, co dzieje się w wiosce. Kira wzruszyła ramionami z udawaną nonszalancją; nie chciała, by zorientował się, jak bardzo się boi. – Mnóstwo gadaniny – odparła. – A ona też tam jest? Ta z paskudną blizną? Kira wiedziała, kogo ma na myśli. – Tak. To ona mnie oskarża.

– Twarda jest ta Vandara. Zabiła własnego malucha, tak mówią. Zmusiła, żeby zjadł oleander. Siedziała z nim i trzymała jego głowę, póki nie zjadł, chociaż wcale nie chciał. Kira słyszała już tę historię. – Uznano, że to był wypadek – przypomniała Mattowi, choć sama miała wątpliwości. – Inne maluchy też jadły oleander. Niebezpiecznie jest pozwalać, by wszędzie rosły trujące rośliny. Powinni powyrywać je wszystkie, a nie zostawiać tam, gdzie mogą dobrać się do nich maluchy. Matt pokręcił głową. – Potrzebujem ich, żeby się nauczyć – wytłumaczył. – Moja mama walnęła mnie, kiedy żem go dotknął. Walnęła mnie w głowę tak paskudnie mocno, żem myślał, że złamała mi kark. Tak żem się nauczył o oleandrze. – No cóż, Rada Opiekunów osądziła Vandarę i uznała, że tego nie zrobiła – przypomniała. – I tak jest twarda. Mówią, że to przez tę okropną ranę. Przez ból jest taka okrutna. Przez ból jestem dumna, pomyślała Kira, ale nie powiedziała tego głośno. – Kiedy skończyta? – Później, ale dzisiaj. – Będziem pracować przy twojej chacie. Część moich kumplów pomoże. – Dziękuję, Matt – powiedziała Kira. – Dobry z ciebie przyjaciel. Skrzywił się zawstydzony. – Będziesz potrzebować chaty. – Odwrócił się, by pobiec za chłopakami. – I w końcu opowiadasz nam historiów. Do tego też potrzebne ci jakieś miejsce. Kira uśmiechnęła się, patrząc, jak odbiega. Dzwon na Gmachu Rady zadźwięczał dwukrotnie. Odwróciła się i przekroczyła próg budynku. – Zatrzymano ją wbrew zasadom, bo jej dziadek wciąż żył i miał władzę. Ale już dawno odszedł – odczytał z listy Jamison. Podczas popołudniowej sesji pozwolili Kirze usiąść, powiedzieli też Vandarze, by spoczęła. Kira była im wdzięczna: gdyby Vandara stała, ona także zmusiłaby się, aby nie zważając na ból nogi, również stać. I znów broniący jej opiekun powtórzył, że można czynić wyjątki. Teraz jednak, choć oskarżenia ją przerażały, powtórzenia zaczęły nudzić. Starała się skupić, z ręką w kieszeni obracała w palcach skrawek tkaniny, wyobrażając sobie jej barwy. Zwykła tkanina wspólnoty była szara i bezbarwna. Bezkształtne tuniki i spodnie noszone przez lud tkano i szyto tak, by chroniły przed nagłym przelotnym deszczem, zadrapaniem cierniem czy kontaktem z trującą jagodą. Zwykłej wioskowej tkaniny niczym nie ozdabiano. Lecz matka Kiry znała sztukę farbiarską. To jej poplamione dłonie wytwarzały kolorowe nici, z których powstawały rzadkie ozdoby. Szatę noszoną co rok przez śpiewaka, gdy wykonywał Pieśń o Ruinie, zdobiły bogate hafty. Przedstawione na niej misterne sceny widniały tam od stuleci. Szatę nosił każdy śpiewak i przekazywał następcy. Kiedyś, wiele lat temu, poproszono Katrinę, by odtworzyła kilka zerwanych nitek. Kira była wówczas zaledwie maluchem, pamiętała jednak, jak stała w ciemnym kącie chaty, gdy opiekun przyniósł bajeczną szatę i czekał, obserwując, jak jej matka dokonuje drobnych napraw. Pamiętała, jak patrzyła zafascynowana, podczas gdy matka przeciskała kościaną igłę z grubą, barwną nicią przez materiał. Stopniowo jasne złoto zastąpiło niewielki, wytarty fragment na rękawie. A potem opiekunowie zabrali szatę.

W tym roku podczas zgromadzenia obie z matką wytężały wzrok ze swych miejsc, patrząc na scenę i próbując znaleźć naprawione miejsce, podczas gdy śpiewak gestykulował, wykonując pieśń. Siedziały jednak zbyt daleko, a owo miejsce było zbyt małe. Każdego następnego roku opiekunowie znów przynosili matce do naprawy starożytną szatę. „Pewnego dnia zajmie się tym moja córka – powiedziała kiedyś do jednego z nich Katrina. – Spójrz, co już zrobiła! – dodała, demonstrując kawałek ukończonego właśnie przez Kirę materiału, który wyszyła sama dzięki magii w swoich palcach. – Ma talent znacznie większy od mojego”. Kira stała w milczeniu, zawstydzona, lecz dumna, podczas gdy opiekun oglądał jej dzieło. Nie skomentował, jedynie skinął głową i oddał jej kawałek tkaniny. Jednak jego oczy błyszczały jasno, z zainteresowaniem. Każdego następnego roku prosił, by pokazać mu jej dzieła. Kira zawsze stała tylko u boku matki, nigdy nie dotknęła kruchej pradawnej tkaniny. Za każdym razem zachwycała się głębokimi barwami opowiadającymi dzieje świata. Złoto, czerwienie i brązy, a tu i tam wyblakły, niemal całkiem zbielały niegdysiejszy błękit. Matka pokazała jej wypłowiałe fragmenty, które przetrwały. Nie umiała uzyskać błękitu. Czasami Kira i Katrina rozmawiały o tym, spoglądając w olbrzymią, obróconą misę nieba nad ich światem. „Gdybym tylko umiała stworzyć błękit – powtarzała matka. – Słyszałam, że gdzieś rośnie specjalna roślina”. Zerknęła na swój ogród, pełen bujnych kwiatów i pędów, z których tworzyła czerwienie, zielenie i róże, i pokręciła tęsknie głową, myśląc o jedynym kolorze, którego nie umiała uzyskać. A teraz jej matka umarła. – Teraz jej matka umarła. Kira otrząsnęła się z sennych wspomnień. Ktoś właśnie wymówił te słowa, zmusiła się więc, by słuchać. – Teraz jej matka umarła. Można więc sądzić, że nosiła w sobie chorobę, która zagrozi innym, a kobiety potrzebują ziemi, gdzie stała ich chata. Nie ma miejsca dla tej bezużytecznej dziewczyny, nie może wyjść za mąż, nikt nie zechce kaleki. Zabiera tylko miejsce i strawę i powoduje problemy z maluchami. Opowiada im historie, uczy gier, tak że hałasują i przeszkadzają w pracy… Procedura ciągnęła się i ciągnęła. Obrońca raz po raz cytował słowa Vandary, potem znów powtarzał poprawkę głoszącą, że można czynić wyjątki. Lecz Kira dostrzegła zmianę tonu, subtelną różnicę. Coś wydarzyło się w Radzie Opiekunów, gdy jej członkowie spożywali razem posiłek. Zauważyła, jak Vandara kręci się niespokojnie na swoim miejscu, i zrozumiała, że oskarżycielka także się zorientowała. Ściskając w palcach haftowany talizman, Kira odkryła nagle, że materiał znów promieniuje ciepłem i otuchą. Podczas rzadkich wolnych chwil często eksperymentowała z barwnymi kawałkami nici, czując podniecenie w palcach, gdy jej zaskakujące umiejętności rosły. Wykorzystywała ścinki tkanin z szopy tkaczek. Nie stanowiło to naruszenia prawa, zawsze prosiła o pozwolenie, by móc je zabrać do swej chaty. Czasem zadowolona ze swego dzieła pokazywała je matce, która nagradzała ją dumnym, szybkim uśmiechem aprobaty. Lecz najczęściej jej wysiłki kończyły się rozczarowaniem, nierównym dziełem dziewczyny, która wciąż się uczy. Zazwyczaj wyrzucała podobne wprawki. Tę jednak, którą teraz ściskała w nerwowych palach prawej dłoni, wyszyła, gdy matka leżała chora. Siedząc bezradnie u boku umierającej, Kira raz po raz pochylała się, unosząc do ust matki pojemnik

z wodą. Gładziła jej włosy, rozcierała zziębnięte stopy i ściskała drżące dłonie, wiedząc, że nic więcej nie poradzi. Podczas gdy matka spała niespokojnie, Kira posortowała barwne nici w koszyku i zaczęła wplatać je w skrawek materiału kościaną igłą. Czynność ta ją uspokajała, pomagała zabić czas. Nici zaczęły do niej śpiewać, nie słowami bądź melodią, lecz pulsowaniem, drżeniem w dłoniach, jakby każda z nich była obdarzona życiem. Po raz pierwszy jej palce nie kierowały nićmi, lecz podążały ich śladem, mogła zamknąć oczy i czuć, jak igła przebija materiał, ciągnąc wibrującą, niespokojną nić. Kiedy matka zaczęła coś mamrotać, Kira pochyliła się z pojemnikiem i zwilżyła jej suche wargi. Dopiero wtedy spojrzała na niewielki pasek materiału na kolanach. Jarzył się własnym światłem. Mimo półmroku – zapadł już zmierzch – złoto i czerwienie pulsowały, jakby poranne słońce splotło swe promienie, tworząc materiał. Jasne nici krzyżowały się w misternym wzorze węzełków i pętli. Kira nigdy wcześniej nie widziała podobnych – nie mogła przecież ich stworzyć, nie słyszała nawet, by ktoś opisywał coś podobnego! Gdy oczy matki otworzyły się po raz ostatni, Kira uniosła jaśniejący kawałek tkaniny, by umierająca mogła go zobaczyć. Katrina nie była już w stanie nic powiedzieć. Ale się uśmiechnęła. Teraz ukryty w jej dłoni materiał zdawał się przekazywać Kirze milczącą, pulsującą wiadomość. Mówił, że wciąż grozi jej niebezpieczeństwo, ale też że zostanie ocalona. 5 Kira zauważyła, że na podłodze za siedziskami Rady Opiekunów ustawiono dużą skrzynię. Nie było jej tam przed przerwą na posiłek. Patrzyły z Vandarą, jak jeden ze strażników na skinienie głowy najwyższego opiekuna dźwignął skrzynię na stół i uniósł wieko. Obrońca wyciągnął z wnętrza i rozłożył coś, co Kira natychmiast rozpoznała. – Szata śpiewaka! – rzuciła głośno, z zachwytem. – To nie ma znaczenia dla sprawy – wycedziła przez zęby Vandara. Ale ona także wychylała się, by lepiej się przyjrzeć. Wspaniałą szatę ułożono na stole. Zazwyczaj ludzie widywali ją tylko raz do roku, gdy cała wieś zbierała się, by usłyszeć Pieśń o Ruinie, długą historię swego ludu. Większość obywateli stłoczonych z tej okazji w sali oglądała szatę jedynie z daleka, toteż przepychali się i wytężali wzrok, próbując przyjrzeć się dokładniej. Lecz Kira znała ją dobrze: co roku przyglądała się matce pracującej nad szatą pod czujnym okiem opiekuna. Uprzedzona, by niczego nie dotykać, Kira patrzyła zachwycona umiejętnościami matki, jej zdolnością wybrania najlepszego odcienia. Tam, na lewym ramieniu! Przypomniała sobie miejsce, gdzie zaledwie w zeszłym roku pękło kilka nici. Matka ostrożnie wysunęła je ze splotu. Potem wybrała jasne róże, nieco głębsze czerwienie i inne barwy aż do szkarłatu, każdą odrobinę ciemniejszą od poprzedniej. Wszyła je na miejsce, łącząc bez śladu z brzegami misternego wzoru. Jamison przyglądał się pogrążonej we wspomnieniach Kirze. – Twoja matka uczyła cię sztuki – rzekł w końcu. Kira przytaknęła.

– Odkąd byłam mała – przyznała głośno. – Matka zręcznie pracowała. Jej farby wytrzymywały długo. Nie wyblakły. – Była ostrożna – odparła Kira – i dokładna. – Słyszeliśmy, że ty przewyższasz ją w umiejętnościach. A zatem wiedzieli. – Nadal muszę się wiele nauczyć. – Czy oprócz ściegów nauczyła cię też farbowania? Kira skinęła głową, bo wiedziała, że tego oczekiwał, nie do końca jednak odpowiadało to prawdzie. Matka zamierzała przekazać jej sztukę tworzenia barwników, lecz zabrakło jej czasu, nim powaliła ją choroba. Kira spróbowała udzielić szczerej odpowiedzi. – Zaczynała mnie uczyć. Powiedziała, że ją samą uczyła kobieta imieniem Annabel. – Teraz Annabella – poprawił Jamison. Kira zdumiała się. – To ona wciąż żyje? I ma cztery sylaby? – Jest bardzo stara, jej wzrok już osłabł, ale nadal może posłużyć za źródło wiedzy. Wiedzy o czym? Lecz Kira milczała, a skrawek tkaniny w kieszeni grzał jej dłoń. Nagle Vandara wstała. – Domagam się podjęcia rozprawy – powiedziała ostro, szorstko. – To tylko przewlekanie ze strony obrońcy. Najwyższy opiekun też wstał, a pozostali, szepczący między sobą, ucichli. Jego głos skierowany do Vandary nie zabrzmiał nieżyczliwie. – Możesz już odejść – rzekł. – Rozprawa dobiegła końca. Podjęliśmy decyzję. Vandara stała w milczeniu, bez ruchu, patrząc na niego wyzywająco. Najwyższy opiekun skinął głową, dwaj strażnicy wystąpili naprzód, by wyprowadzić kobietę z sali. – Mam prawo poznać waszą decyzję! – krzyknęła, a jej twarz wykrzywił grymas wściekłości. Wyrwała ręce z uchwytu strażników i znów obróciła się do Rady Opiekunów. – Tak naprawdę – odrzekł spokojnie najwyższy opiekun – nie masz żadnych praw, ale zdradzę ci naszą decyzję, by nie doszło do żadnych nieporozumień. Sierota Kira zostanie. Przypadnie jej nowa rola. – Wyciągnął rękę w stronę szaty śpiewaka wciąż rozłożonej na stole. – Kiro – rzekł, patrząc na nią – podejmiesz dzieło swojej matki. Więcej, wykroczysz poza nie, bo twoje zdolności znacznie przewyższają jej. Po pierwsze, będziesz naprawiać szatę tak jak twoja matka. Po drugie, odnowisz ją, a potem zacznie się twoja prawdziwa praca: dokończysz szatę. – Wskazał duży nieozdobiony fragment tkaniny na ramionach. Uniósł jedną brew, patrząc na Kirę, jakby zadawał pytanie. Nerwowo pokiwała głową i ukłoniła się lekko radzie. – A co do ciebie… – Najwyższy opiekun znów spojrzał na Vandarę stojącą z nadąsaną miną między strażnikami. Wciąż przemawiał uprzejmie. – Nie przegrałaś. Domagałaś się ziemi dziewczyny i możesz ją sobie wziąć, wraz z resztą kobiet. Zbudujcie tam zagrodę, rozsądnie będzie zamknąć w niej maluchy; są niesforne i trzeba lepiej je przypilnować. A teraz idź – rozkazał. Vandara odwróciła się, jej twarz wykrzywiła furia. Wzruszeniem ramion odtrąciła dłonie strażników, pochyliła się i wyszeptała ochryple do Kiry: – Nie uda ci się. A wtedy cię zabiją. – Uśmiechnęła się zimno do Jamisona. – Zatem tak się sprawy

mają – dodała. – Dziewczyna jest twoja. Odeszła środkiem przejścia i zniknęła za szerokimi drzwiami. Najwyższy opiekun i pozostali członkowie rady nie przejęli się tym wybuchem, jakby mieli do czynienia z drażniącym owadem, którego w końcu udało im się przegnać. Ktoś składał ostrożnie szatę śpiewaka. – Kiro – odezwał się Jamison. – Idź i pozbieraj to, czego potrzebujesz. Przynieś ze sobą wszystko, co zechcesz. Wróć, kiedy dzwon zabrzmi cztery razy. Wtedy zabierzemy cię do twojej kwatery, do miejsca, w którym odtąd zamieszkasz. Zdumiona Kira odczekała chwilę, nie otrzymała jednak żadnych dalszych instrukcji. Opiekunowie porządkowali papiery, zbierali książki i drobiazgi. Zupełnie jakby zapomnieli o jej obecności. W końcu wstała, wyprostowała się wsparta na kiju i pokuśtykała na zewnątrz. Kiedy wyszła z Gmachu Rady na skąpany w jasnym słońcu, gwarny i rojny główny plac wioski, zauważyła, że wciąż jest wczesne popołudnie, zwykły dzień w życiu tych ludzi, i los żadnego z nich się nie zmienił, oprócz jej własnego. Pierwszy dzień lata był upalny. Niedaleko schodów Gmachu Rady zebrał się tłum oglądający ubój świń na podwórzu rzeźnika. Wiedziano, że po sprzedaniu najlepszych kawałków wyrzuci resztki. Ludzie i psy będą rozpychać się, by je zdobyć. Od smrodu kopczyków odchodów pod przerażonymi świniami i kwików oszalałych ze strachu zwierząt czekających na śmierć Kirze zakręciło się w głowie i zebrało na wymioty. Wyminęła szybko tłum, zmierzając w stronę szopy tkaczek. – Wyszłaś! Co się stało? Idziesz na Pole? Do bestiów? Matt wypytywał ją podekscytowany. Kira uśmiechnęła się. Ciekawość chłopaka spodobała się jej, bo pasowała do jej własnej, a Matt gdzieś pod maską dzikości miał dobre serce. Przypomniała sobie, jak zdobył swojego ulubieńca, małego psa, który już zawsze mu towarzyszył. To był bezużyteczny, bezpański kundel, który kręcił się pod nogami, wszędzie szukając pożywienia. W deszczowe popołudnie pochwyciło go i odrzuciło koło przejeżdżającego oślego wózka. Ciężko ranny pies leżał w błocie, krwawiąc, i z pewnością zdechłby niepostrzeżenie, lecz chłopak ukrył go w pobliskich krzakach, póki rany się nie zagoiły. Kira patrzyła co dzień z szopy tkaczek, jak Matt ukradkiem karmi zdrowiejące zwierzę. Teraz pies, żwawy i pełen życia, mimo krzywego ogona, bezużytecznego jak jej własna noga, nie odstępował chłopaka na krok. Matt nazwał go Patyk na pamiątkę kawałka gałązki, którym usztywnił uszkodzony ogon. Wyciągnęła rękę i podrapała za uchem brzydkiego kundla. – Wypuścili mnie – poinformowała chłopaka. Jego oczy otworzyły się szerzej, uśmiechnął się od ucha do ucha. – No to z kumplami dalej będziem słuchać twoich historiów – rzekł z zadowoleniem. – Widziałżem Vandarę – dodał – jak robi o tak. – Wspiął się po schodach i zszedł z nich, tupiąc z wyniosłą miną. Kirę rozbawiło to naśladownictwo. – Teraz na pewno już cię nienawidzi – dodał pogodnie. – No cóż, oddali jej mój kawałek ziemi – wyjaśniła Kira – więc może z pozostałymi zbudować zagrodę dla maluchów, tak jak chciała. Mam nadzieję, że nie zaczęliście jeszcze budowy nowej chaty dla mnie – dodała, pamiętając jego propozycję. Matt uśmiechnął się. – Nie zaczelim – przyznał. – Zrobiliby my to niedługo, ale gdyby posłali cię do bestiów, by nie było trzeba… – Urwał i pogłaskał Patyka brudną bosą stopą. – No to gdzie będziesz mieszkać? Kira plasnęła dłonią w komara na ręce i szybko starła niewielką plamkę krwi po ugryzieniu. – Nie wiem – przyznała. – Kazali mi wrócić do Gmachu Rady, gdy dzwon wybije cztery razy. Mam

pozbierać swoje rzeczy. – Zaśmiała się lekko. – Niewiele zostało do zbierania, większość spłonęła. Na twarzy Matta odmalowała się szczera radość. – Uratowałżem kilka twoich rzeczów – rzucił wesoło. – Żem ich podwędził z chaty, nim spłonęli. Wcześniej nie mówiłżem, bom czekał, co z tobą będzie. Dalej na ścieżce, za rzeźnią, koledzy Matta nawoływali, by pospieszył się i do nich dołączył. – Musimy już iść z Patykiem – oznajmił – ale przyniosę ci twoich rzeczów, kiedy dzwon zagra czwartą. Na schodach, tak? – Dziękuję, Matt, spotkamy się na schodach. Kira z uśmiechem odprowadziła go wzrokiem. Chude, podrapane nogi, wzbijające pył ze ścieżki, gdy biegł, by dołączyć do przyjaciół. Obok niego pędził Patyk, wymachując krzywo zrośniętym ogonem. Kira szła dalej przez tłum, mijając kramy z żywnością i rozwrzeszczane, targujące się kobiety. Psy szczekały, dwa z nich warczały, warując na ścieżce naprzeciw siebie z wyszczerzonymi zębami; między nimi leżał upuszczony kąsek. Stojący w pobliżu maluch o kręconych włosach przyglądał się im czujnie, po czym zgrabnie wskoczył między nie, chwycił kawałek mięsa i wepchnął sobie do ust. Jego matka, zajęta sprawunkami w najbliższym kramie, obejrzała się, zobaczyła dzieciaka obok psów i chwyciła go, szarpiąc za rękę. A kiedy znalazł się u jej boku, wymierzyła mu bolesne klepniecie w głowę. Maluch uśmiechnął się złośliwie, z zapałem przeżuwając to, co podniósł ze ścieżki. Szopa tkaczek stała nieco dalej, w przyjemnym cieniu wysokich drzew. Było tu ciszej i chłodniej, choć roiło się od komarów. Kobiety siedzące w niej przy warsztatach pozdrowiły zbliżającą się Kirę. – Jest mnóstwo skrawków do zebrania! – zawołała jedna z nich, wskazując głową, podczas gdy jej ręce nadal pracowały. Tym właśnie zazwyczaj zajmowała się Kira: sprzątaniem. Nie wolno jej było jeszcze tkać, choć zawsze obserwowała uważnie, jak to robią, i wiedziała, że gdyby jej potrzebowały, zapewne by sobie poradziła. Od wielu dni nie odwiedzała szopy tkaczek. Przeszkodziła jej choroba i śmierć matki. Tak wiele się wydarzyło. Tak wiele zmieniło. Zakładała, że teraz gdy jej status uległ zmianie, już tu nie wróci. Lecz ponieważ zawołały ją przyjaźnie, Kira zaczęła krążyć po szopie do wtóru grzechotu drewnianych warsztatów i zbierać ścinki z podłogi. Zauważyła, że jeden warsztat milczy. Nikt dziś przy nim nie pracował. Policzyła: czwarty od końca. Zazwyczaj siedziała przy nim Camilla. Kira przystanęła przy pustym stanowisku i zaczekała, aż najbliższa tkaczka przerwie na chwilę pracę, by nawlec czółenko. – Gdzie jest Camilla? – spytała ciekawie. Czasami oczywiście kobiety odchodziły na krótko, by wziąć ślub, urodzić albo po prostu wykonać inne, wyznaczone im doraźnie zadanie. Tkaczka obejrzała się, wciąż poruszając rękami, jej stopy znów zaczęły naciskać pedał. – Potknęła się i upadła niezgrabnie nad strumieniem. – Pokazała kierunek głową. – Właśnie prała. Na kamieniach był mech. – Tak, jest tam dość ślisko. Kira wiedziała to dobrze: sama czasami ślizgała się nad strumieniem w miejscu prania. Kobieta wzruszyła ramionami. – Paskudnie złamała rękę. Nie da się jej nastawić. Nie da wyprostować. Nie będzie już zdolna do tkania. Mąż bardzo się starał wyprostować jej rękę, bo Camilla jej potrzebuje. Do opieki nad maluchami i w ogóle. Ale pewnie trafi na Pole.

Kira zadrżała, wyobrażając sobie nieznośny ból złamanej ręki, gdy mąż próbuje naciągnąć ją i nastawić, by zrosła się jak należy. – Camilla ma pięcioro maluchów, teraz nie może się nimi zajmować ani pracować. Oddadzą je innym. Chcesz jednego? Kobieta uśmiechnęła się do Kiry. Miała zaledwie kilka zębów. Kira pokręciła głową i odpowiedziała słabym uśmiechem, drepcząc dalej między warsztatami. – Chcesz zająć jej warsztat? – zawołała na nią kobieta. – Będą potrzebowali kogoś, kto to zrobi. Chyba jesteś już gotowa. Ale Kira znów pokręciła przecząco głową. Kiedyś bardzo chciała tu pracować, a tkaczki zawsze traktowały ją życzliwie. Teraz jednak jej przyszłość wyglądała inaczej. Warsztaty grzechotały dalej. Z cienia szopy Kira zauważyła, że słońce stało już niżej na niebie. Wkrótce wybiją cztery dzwony. Pozdrowiła skinieniem głowy tkające kobiety i ruszyła ścieżką w stronę miejsca, gdzie mieszkała z matką, miejsca, gdzie tak długo stała jej chata, jedyny znany jej dom. Czuła potrzebę, by się pożegnać. 6 Wielki dzwon na wieży Gmachu Rady zaczął bić. Jego uderzenia rządziły życiem ludzi, informowały, kiedy zacząć pracę i kiedy skończyć, kiedy przyjść na spotkanie, przygotować się do łowów, uczcić coś czy uzbroić się do obrony przed zagrożeniem. Cztery uderzenia – właśnie zabrzmiało trzecie – oznaczały, że mieszkańcy mogą zakończyć dzisiejsze zajęcia, dla Kiry zaś stanowiły sygnał, że ma zgłosić się do Rady Opiekunów. Pospieszyła w stronę głównego placu pośród tłumów ludzi opuszczających swe warsztaty. Matt czekał na nią na stopniach zgodnie z obietnicą. Obok niego Patyk z podnieceniem trącał wielkiego, zielonobłękitnego żuka, raz po raz zagradzając mu łapą drogę, gdy ten bez powodzenia próbował pójść dalej. Na dźwięk powitania Kiry pies uniósł głowę i zamerdał krzywym ogonem. – Co masz? – spytał Matt, zerkając na niewielki tobołek, który dźwigała na plecach. – Niewiele – zaśmiała się gorzko – ale miałam kilka rzeczy ze sobą na Polu, więc ich nie spalili: koszyk z nićmi i kawałki tkanin. I popatrz na to, Matt. – Sięgnęła do kieszeni i wyjęła obłą bryłkę. – Znalazłam swoje mydło tam, gdzie je zostawiłam, na kamieniu. To dobrze, bo nie potrafię go zrobić i nie mam monet, żeby kupić nowe. Nagle roześmiała się, bo uświadomiła sobie, iż Matt, potargany i brudny, nie potrzebuje mydła. Przypuszczała, że ma matkę, a matki zazwyczaj od czasu do czasu szorują maluchy, ale nigdy nie widziała go czystego. – Masz, przyniesłem te tutaj. – Matt pokazał palcem stosik przedmiotów owinięty niedbale w brudną tkaninę i leżący na schodku obok. – Niektóre żem zabrał przed spaleniem, cobyś je miała, jeśli pozwolą ci zostać. – Dziękuję, Matt. Kira zastanawiała się, co wybrał. – Ale nie będziesz ich nosić, bo okropnie kulejesz – dodał, myśląc o jej nodze. – Ja będę twoim dźwigaczem. Kiedy powiedzą ci, gdzie masz mieszkać. I wtedy sam też się dowiem.

Kirze spodobała się myśl, że Matt pójdzie z nią i zobaczy, gdzie zamieszka. Dzięki temu poczuła się nieco mniej samotna. – W takim razie zaczekaj tutaj – poprosiła. – Ja muszę wejść do środka. Powiedzą mi, gdzie mam się udać, a potem wrócę po ciebie. Muszę się spieszyć, Matt, bo dzwony już umilkły, a oni kazali mi przyjść, gdy wybije czwarty. – Możemy z Patykiem zaczekać. Mam cuksa, zwędziłżem go z kramu. – Matt wyciągnął z kieszeni oblepionego brudem cukierka. – A Patyk uwielbia trącać mamucie żuki, o tak. Pies postawił uszy na dźwięk swojego imienia, lecz nie oderwał wzroku od chrząszcza. Kira pospieszyła do Gmachu Rady, podczas gdy chłopiec pozostał na schodach. W wielkiej sali czekał na nią tylko Jamison. Kira zastanawiała się, czy mianowany jej obrońcą miał teraz ją nadzorować. O dziwo, na tę myśl ogarnęła ją lekka irytacja. Była dość duża, by poradzić sobie sama, wiele dziewcząt w jej wieku szykowało się już do małżeństwa. Kira zawsze wiedziała, że nie wyjdzie za mąż – wykręcona noga to uniemożliwiała, nigdy nie byłaby dobrą żoną, nie mogłaby wypełniać mnóstwa obowiązków – ale z pewnością poradziłaby sobie sama. Matka pokazała jej, jak to robić. On jednak powitał ją skinieniem głowy i natychmiast zapomniała o rozdrażnieniu. – No, jesteś. – Wstał i złożył czytane papiery. – Zaprowadzę cię do twojej kwatery. To niedaleko. W skrzydle tego budynku. Potem spojrzał na nią i niewielki tobołek, który dźwigała na plecach. – Czy to wszystkie twoje rzeczy? – spytał. Ucieszyła się na to pytanie, bo zyskała szansę, by wspomnieć o Matcie. – Niezupełnie – odparła – ale nie mogę dźwigać zbyt wiele przez… – Wskazała gestem nogę. Jamison przytaknął. – Jest pewien chłopiec, który mi pomaga. Nazywa się Matt. Nie macie chyba nic przeciw temu? Czeka przed budynkiem, przyniósł resztę moich rzeczy. Miałam nadzieję, że może pozwolisz mu dalej mi pomagać. To dobry chłopak. Jamison lekko zmarszczył czoło, potem odwrócił się i zawołał jednego ze strażników. – Przyprowadź chłopaka ze schodów. – Ach – wtrąciła Kira. Jamison i strażnik spojrzeli na nią. Czując się niezręcznie, podjęła przepraszającym tonem i zauważyła nawet, że kłania się przy tym lekko. – Ma też psa. – Zniżyła głos. – Nigdzie nie pójdzie bez psa. Jest raczej mały – dodała szeptem. Jamison przez chwilę patrzył na nią ze zniecierpliwieniem, jakby nagle pojął, jak wielkim stanie się ciężarem. W końcu westchnął. – Przyprowadź też psa – polecił. Poprowadził ich trójkę w głąb korytarza. Stanowili dziwne trio: najpierw Kira wsparta ciężko na kiju i powłócząca nogą do wtóru szurania jak przy zamiataniu: szur, szur, potem Matt, dla odmiany milczący, chłonący z szeroko otwartymi oczami wspaniałość otoczenia, i wreszcie postukujący pazurami o kamienne płyty posadzki pies z krzywym ogonem, radośnie niosący w pysku protestującego chrząszcza. Matt położył zawiniątko z rzeczami Kiry tuż za progiem, sam jednak odmówił wejścia do pokoju. Przyjrzał się wszystkiemu z powagą, uważnie, i sam podjął decyzję. – Ja z Patykiem poczekam, o tam – oznajmił. – Jak to nazywają? – Rozejrzał się po obszernym pomieszczeniu, w którym się znajdował. – Korytarz – podpowiedział Jamison. Matt skinął głową.