Rozdział 1
Słońce wzeszło za kwadrans trzecia.
Półtorej godziny wcześniej ruch uliczny przerzedził się i w końcu zamarł. Wraz z
nim umilkł gwar ostatnich gości opuszczających restauracje. Zamiatarki zostawiły
na asfalcie ciemne smugi wilgoci. Długą prostą ulicą przemknęła na sygnale
karetka pogotowia. Cicho, niespiesznie przetoczył się czarny samochód z białymi
błotnikami, anteną na dachu i białym napisem POLICJA po bokach. Pięć minut
później dał się słyszeć brzęk szyby w gablocie, którą ktoś wybił dłonią w
rękawiczce, odgłos szybkich kroków i ryk silnika na jednej z bocznych uliczek.
Wszystko to obserwował mężczyzna na balkonie. Balkon był zwyczajny, z
balustradą, osłonięty z dwóch stron blachą falistą. Mężczyzna oparł przedramiona
na poręczy. W ciemnościach pobłyskiwał ciemnoczerwony ognik papierosa. W równych
odstępach czasu ostrożnie wyjmował z drewnianej cygarniczki centymetrowe
niedopałki i kładł jeden przy drugim na spodku, który stał na ogrodowym stoliku.
Uzbierało się ich dziesięć.
Było cicho, tak cicho, jak to tylko możliwe w dość dużym mieście w pogodną noc
na początku lata. Za parę godzin pojawią się gazeciarze rozwożący prasę na
przerobionych dziecięcych wózkach i pierwsze sprzątaczki spieszące do pracy.
Powoli rozpraszał się siwy półmrok; nieśmiałe słoneczne światło wychynęło zza
kilkupiętrowych domów, odbijając się w antenach telewizyjnych i walcowatych
kominach na dachach przeciwległych kamienic. Po chwili plama światła usiadła na
blaszanych dachach, szybko przeniosła się niżej, zsunęła z okapu i liznęła tynki
ceglastych ścian i drewnianych okien zaciemnionych opuszczonymi roletami albo
żaluzjami.
Mężczyzna na balkonie pochylił się i popatrzył na ulicę. Biegła z północy na
południe, była długa i prosta, mógł ogarnąć wzrokiem odcinek długości przeszło
dwóch kilometrów. Kiedy ją zbudowano, stanowiła dumę i chlubę miasta, ale od
tamtej pory zdążyło upłynąć czterdzieści lat i straciła na reprezentacyjności.
Miała tyle lat, co on.
Wytężając wzrok, dostrzegł w oddali samotną postać. Policjant? Po raz pierwszy
od kilku godzin wszedł do pokoju i udał się do kuchni. Było widno, nie musiał
włączać światła. W ogóle rzadko to robił, nawet w zimie. Otworzył szafkę, wyjął
emaliowany rondelek, wlał półtorej filiżanki wody i wsypał dwie łyżki grubo
mielonej kawy. Postawił naczynie na kuchence i zapalił gaz. Dotknął opuszkami
palców łebka wypalonej zapałki, żeby sprawdzić, czy zgasła, po czym wyrzucił ją
do śmieci. Stał przy kuchence, dopóki kawa się nie zagotowała, wyłączył gaz i
czekając, aż fusy opadną na dno, poszedł do toalety. Nie spuścił wody, nie
chciał obudzić sąsiadów. Wrócił do kuchni, ostrożnie wlał kawę do filiżanki,
posłodził kostką cukru z na wpół opróżnionego kartonu stojącego na blacie koło
zlewu i włożył łyżeczkę, którą wyjął z szuflady. Zaniósł filiżankę na balkon,
postawił na pociągniętym pokostem drewnianym stoliku i usiadł na składanym
krześle.
Słońce było już wysoko, oświetlało fasady domów po drugiej stronie ulicy aż po
parter. Wyciągnął z kieszeni spodni niklowaną puszeczkę i wykruszył tytoń z
niedopałków, przesiewając go między palcami. Zgniótł bibułki w kulki wielkości
grochu i położył na wyszczerbionym porcelanowym spodku. Potem zamieszał kawę i
wolniutko ją sączył. Znów zawyła syrena. Wstał i śledził karetkę spojrzeniem,
dopóki sygnał nie wybrzmiał. Minutę później przypominała mały biały prostokąt.
Skręciła w lewo u północnego wylotu ulicy i zniknęła mu z oczu. Usiadł na
krześle i bezmyślnie mieszał kawę, która zdążyła wystygnąć. Siedział nieruchomo,
wsłuchując się w odgłosy miasta budzącego się niechętnie, z wahaniem.
Mężczyzna na balkonie był średniego wzrostu, normalnej budowy ciała. Twarz
pospolita, wydatny nos, szaroniebieskie oczy i rzadkie włosy, sczesane do tyłu.
Miał na sobie białą koszulę, niewyprasowane niebieskie spodnie z gabardyny,
szare skarpety i czarne półbuty.
Była wpół do szóstej rano drugiego czerwca 1967. Miasto -Sztokholm.
Mężczyzna na balkonie nie przeczuwał, że jest obserwowany. Wszelkie przeczucia i
uczucia były mu obce. Pomyślał, że niebawem zrobi sobie owsiankę.
Ulica zaczynała się budzić. Po każdej zmianie świateł na czerwone wydłużała się
kolejka czekających samochodów. Kierowca furgonetki z pieczywem zatrąbił
wściekle na rowerzystę, który nagle wtargnął na jezdnię. Dwa auta za nią
gwałtownie zahamowały.
Mężczyzna wstał, oparł dłonie na poręczy i patrzył na ulicę. Spłoszony
rowerzysta usunął się pod krawężnik i udawał, że nie słyszy obelg miotanych
przez kierowcę furgonetki.
Na chodnikach pojawili się nieliczni piesi. Koło stacji benzynowej, pod
balkonem, rozmawiały dwie kobiety w jasnych, letnich sukienkach, nieco dalej
jakiś mężczyzna wyszedł z jamnikiem. Zniecierpliwiony szarpał smycz, podczas gdy
jego pupil niewzruszenie obwąchiwał drzewo.
Mężczyzna na balkonie wyprostował się, poprawił rzadkie włosy i wsunął dłonie do
kieszeni. Była za dwadzieścia ósma, słońce wisiało wysoko. Spojrzał w niebo.
Odrzutowiec narysował nad dachami domów biały wełnisty łuk. Znów popatrzył na
ulicę i przyglądał się starszej siwej pani w błękitnym płaszczu. Zatrzymała się
przed piekarnią w domu naprzeciwko, długo grzebała w torebce, w końcu wyjęła
klucz i otworzyła drzwi. Widział, jak wkłada klucz do zamka od wewnątrz. Na
białej opuszczonej rolecie widniał napis ZAMKNIĘTE.
W tej samej chwili otworzyły się drzwi wejściowe tuż obok piekarni i w plamie
słońca pojawiła się dziewczynka. Mężczyzna na balkonie cofnął się o krok, wyjął
dłonie z kieszeni i znieruchomiał.
Wyglądała na osiem, dziewięć lat. W ręku trzymała tornister w czerwoną kratkę.
Miała na sobie krótką czerwoną spódniczkę, pasiastą bluzkę i czerwony sweterek z
za krótkimi rękawami. Czarne drewniaki wydłużały i wyszczuplały jej nogi.
Powoli, z opuszczoną głową ruszyła w lewo.
Mężczyzna na balkonie śledził ją spojrzeniem. Po dwudziestu metrach przystanęła,
podniosła dłoń do piersi, otworzyła tornister, czegoś w nim szukała, biegiem
zawróciła i zniknęła za drzwiami.
Mężczyzna na balkonie ani drgnął. Upłynęło kilka minut, zanim drzwi ponownie się
otworzyły. Dziewczynka, z zapiętym tornistrem, ruszyła szybkim krokiem. Jej
jasny koński ogon obijał się o plecy. Skręciła za rogiem na najbliższym
skrzyżowaniu.
Była za trzy ósma. Mężczyzna poszedł do kuchni. Napił się wody, opłukał
szklankę, postawił ją na suszarce i wrócił na balkon.
Usiadł na składanym krześle, położył lewą rękę na poręczy, zapalił papierosa i
patrzył na ulicę.
Rozdział 2
Elektryczny zegar ścienny wskazywał za pięć jedenasta i zgodnie z kalendarzem
stojącym na biurku Gunvalda Larssona był piątek drugiego czerwca 1967.
Martin Beck znalazł się tutaj przypadkiem. Postawił torbę na podłodze przy
drzwiach, powiedział „cześć!", położył kapelusz na szafce z archiwaliami obok
karafki, wziął z tacy szklankę, nalał sobie wody, oparł łokieć o szafkę i
zamierzał się napić.
Mężczyzna za biurkiem popatrzył na niego z kwaśną miną.
- Ciebie też tu przysłali? - burknął. - Co schrzaniliśmy tym razem?
Martin Beck wypił łyk wody.
- Pewnie nic. Uspokój się. Mam sprawę do Melandera. Prosiłem go o coś. Gdzie on
jest?
- W klopie. Jak zwykle.
Wyświechtany dowcip o szczególnym talencie Melandera do permanentnego
przesiadywania w toalecie, w którym być może kryło się więcej niż jedno ziarnko
prawdy, nie wiedzieć czemu zirytował Martina Becka. Ale starym zwyczajem schował
irytację do kieszeni i badawczo popatrzył na mężczyznę za biurkiem.
- Co cię dręczy? - zapytał.
- A jak myślisz? Oczywiście rozboje. Wczoraj wieczorem znowu zaatakował w parku
Yanadis.
- Słyszałem.
- Emeryt wyprowadzał psa i oberwał w potylicę. Miał w portfelu sto czterdzieści
koron. Wstrząs mózgu. Leży w szpitalu Sabbatsberg. Nic nie widział, nic nie
słyszał.
Martin Beck milczał.
- To już ósmy raz w ciągu czternastu dni. Ten typek kogoś zabije...
Martin Beck opróżnił szklankę.
- Jeśli nikt go szybko nie zdejmie - dokończył Gunvald Lars-son.
- Nikt, czyli kto?
- Policja, kurde. My. Ktokolwiek. Niemundurowy patrol z dziewiątki był tam
kwadrans wcześniej.
- A gdzie był kwadrans później?
- W komisariacie. Pili kawę. I tak jest od początku. Jak nasi ludzie siedzą w
każdziuteńkim krzaku w parku Vanadis, obwieś atakuje w Vasaparken, a jak
obstawiamy chaszcze w Vanadis i w Vasaparken, grasuje przy źródełku w Lill-
Jansskogen.
- A kiedy i tam w każdym krzaku siedzi policjant?
- Wtedy demonstranci roznoszą w pył US Trade Center i podpalają ambasadę
amerykańską. To nie są żarty - ozięble skwitował Gunvald Larsson.
Martin Beck nie odrywał od niego wzroku.
- Nie żartuję. Po prostu jestem ciekaw.
- Gość zna się na rzeczy. Jakby miał radar. Kiedy atakuje, w pobliżu nigdy nie
uświadczysz policjanta.
Martin Beck potarł nasadę nosa kciukiem i palcem wskazującym.
- Wyślijcie...
- Wyślijcie? - błyskawicznie przerwał mu Gunvald Larsson. - Niby kogo? Co?
Sforę wściekłych psów? Żeby zagryzły nasze cywilne patrole? Poza tym wczorajszy
dziadek był z psem. I jaki miał z niego pożytek?
- Co to był za pies? *
-A skąd mam wiedzieć? Może warto go przesłuchać, co? Wezwać na komendę i wysłać
do kibla, żeby Melander z nim pogadał. Hau, hau! - Gunvald Larsson, któremu nie
było do śmiechu, grzmotnął pięścią w blat biurka. -Jakiś szaleniec napada na
ludzi w parkach, a ty mi tu wyjeżdżasz z psami?!
- Przecież to nie ja...
Gunvald Larsson nie dał mu dojść do słowa.
- Powiedziałem, że gość zna się na rzeczy. Zasadza się tylko na bezbronnych
starców, kobiety i dzieciaki. Zawsze od tyłu. W zeszłym tygodniu jedna z ofiar
zeznała, że wyskoczył zza krzaków jak pantera.
- Widzę tylko jeden sposób - łagodnie zauważył Martin Beck.
- Jaki?
- Przebierz się za bezbronnego.
Gunvald Larsson odwrócił głowę i przeszył Martina Becka świdrującym spojrzeniem.
Miał sto dziewięćdziesiąt dwa centymetry wzrostu, bary zawodowego ciężarowca, na
ramionach gęste owłosienie koloru blond, sczesane do tyłu blond włosy i
zdegustowane jasnoniebieskie oczy. I ważył dziewięćdziesiąt osiem kilo.
Kollberg zwykł uzupełniać jego rysopis konstatacją, że wyrazem twarzy jako żywo
przypomina motorowerzystę.
Teraz wjasnoniebieskim spojrzeniu wycelowanym w Martina Becka kryło się coś
więcej niż antypatia.
Martin Beck wzruszył ramionami.
- Poważnie mówiąc...
- Poważnie mówiąc, nie widzę w tym nic zabawnego. W życiu nie miałem na głowie
takiej serii rozbojów, a ty się popisujesz dowcipasami. Pies tu, pies tam. Nic,
tylko boki zrywać.
Martin Beck zdał sobie sprawę, że niechcący sprowokował go do reakcji, którą
niewielu udało się wywołać, i że za sekundę Gunvald Larsson straci panowanie nad
sobą.
Świadom konsekwencji zdjął łokieć z szafki i powiedział:
- Dość tego!
Dzięki Bogu w tym momencie z sąsiedniego pokoju wszedł Melander. Bez marynarki,
z fajką w ustach i otwartą książką telefoniczną w dłoniach.
- Cześć!
- Cześć! - odparł Martin Beck.
- Zaraz jak się rozłączyłeś, przypomniałem sobie nazwisko - powiedział
Melander. - Arvid Larsson. Znalazłem go w książce telefonicznej. Ale nie ma
sensu tam dzwonić. Zmarł w kwietniu. Wylew. Do końca robił w tej samej branży.
Miał lumpeks na Só-dermalmie. Teraz jest zamknięty.
Martin Beck wziął książkę telefoniczną, zerknął i skinął głową. Melander wyłowił
z kieszeni spodni pudełko zapałek i z namaszczeniem zapalał fajkę. Martin Beck
postąpił dwa kroki naprzód, położył książkę na biurku i wycofał się do szafki z
archiwaliami.
- Nad czym pracujecie? - zapytał podejrzliwie Gunvald Larsson.
- Nad niczym szczególnym - odrzekł Melander. - Martin zapomniał nazwiska
pewnego pasera, którego chcieliśmy zwinąć dwanaście lat temu.
- I zwinęliście?
- Nie.
- Ale ty wszystko zapamiętałeś?
- Tak.
Gunvald Larsson przysunął do siebie książkę telefoniczną, przekartkował ją i
powiedział:
- Jak, do diaska, jeśli wolno spytać, przez dwanaście lat można pamiętać namiary
na kogoś o nazwisku Larsson?
- Ech, to żadna sztuka - poważnie odparł Melander. Zadzwonił telefon.
- Wydział pierwszy, oficer dyżurny... Przepraszam, nie usłyszałem. .. Ze co?...
Czyjestem detektywem? Oficer dyżurny, wydział pierwszy, policjant śledczy
Larsson... Przepraszam, jak pani godność?
Gunvald Larsson wyjął długopis z kieszonki na piersi, nagryzmolił jedno słowo i
zamarł z uniesionym długopisem.
- O co chodzi?... Przepraszam, nie zrozumiałem... Że jak? Że co?... Kot?... Kot
na balkonie?... Słucham? Ktoś?... Ktoś stoi na balkonie?
Gunvald Larsson odsunął książkę telefoniczną, przysunął notatnik i skreślił
kilka słów.
- Rozumiem. Jak wygląda?... Tak, słyszę. Rzadkie włosy, sczesane do tyłu.
Wydatny nos. Uhm. Biała koszula. Wzrost średni. Brązowe spodnie. Rozpięte...
Co?... Aha, koszula rozpięta. Niebieskoszare oczy... Chwileczkę, droga pani...
Czy on stoi na swoim balkonie?
Gunvald Larsson zerknął na Melandera i Martina Becka i wzruszył ramionami.
Słuchając, dłubał długopisem w uchu.
- Momencik. A więc rzeczony mężczyzna stoi na swoim balkonie. Czy jest
napastliwy, agresywny?... Aha, nie jest. Po drugiej stronie ulicy? Na swoim
balkonie?... Skąd pani wie, że ma niebieskoszare oczy? To jakaś wyjątkowo wąska
uliczka... Słucham? Że co?... Zaraz... Mówi pani, że on stoi na balkonie. I co
jeszcze?... Patrzy na ulicę? A co się dzieje na ulicy?... Nic? Co takiego?
Samochody? Bawiące się dzieci?... W nocy też? Bawią się w nocy?... Aha, nie. Ale
on stoi w nocy na balkonie? I czego pani od nas oczekuje? Mamy wysłać sforę
psów?... Nie ma takiego prawa, proszę pani, które zabrania ludziom stać na
własnym balkonie.... Zgłasza pani swoje obserwacje? Rany, gdyby wszyscy
opowiadali o tym, co widzą, musielibyśmy przydzielić każdemu po trzech
policjantów... Dziękować? My mamy dziękować?!... Bezczelny? Ja jestem
bezczelny?! Słuchaj no, paniusiu...
Gunvald Larsson umilkł, trzymając słuchawkę w odległości dziesięciu centymetrów
od ucha.
- Rozłączyła się - powiedział zdumiony. - Po trzech sekundach rzucił słuchawkę
na widełki. - A pieprz się, babo! - Podarł kartkę, na której robił notatki, i
starannie wycierał długopis z woskowiny. - Ludzie są nienormalni. Nic dziwnego,
że niczego nie udaje się doprowadzić do końca. Dlaczego centrala takich nie
blokuje? Powinni ich przełączać do szpitala "wariatów.
- Musisz się przyzwyczaić - zauważył Melander, wziął książkę telefoniczną,
zamknął ją i wyszedł do sąsiedniego pokoju.
Gunvald Larsson wyczyścił długopis, zmiął strzępy kartki i wyrzucił do kosza.
- "wyjeżdżasz gdzieś? - spytał Martina Becka, patrząc z kwaśną miną na torbę
przy drzwiach.
- Uhm, do Motali. Na parę dni. Mam tam coś zobaczyć.
- Aha.
- Góra tydzień. Ale dzisiaj wraca Kollberg. Będzie tu od jutra. Nie musisz się
przejmować.
- Nie przejmuję się.
- A co do tych rozbojów...
- No?
- Nie, nic takiego...
- Jeśli zrobi to jeszcze dwa razy, złapiemy go - odezwał się Melander z pokoju
obok.
- Otóż to - potwierdził Martin Beck. - Cześć!
- Cześć! - bąknął Gunvald Larsson.
Rozdział 3
Martin beck dotarł na centralny dziewiętnaście minut przed odjazdem pociągu i
wykorzystał je na dwie rozmowy telefoniczne.
Najpierw zadzwonił do domu.
- Jeszcze nie wyjechałeś? - zapytała małżonka.
- Zatrzymam się w hotelu Palące - powiedział, ignorując jej retoryczne pytanie.
- Uznałem, że powinnaś to wiedzieć.
- Jak długo cię nie będzie?
- Tydzień.
- Skąd ta pewność?
Dobre pytanie, pomyślał Martin Beck. Przynajmniej nie jest głupia.
- Pozdrów dzieci. - Po chwili namysłu dodał: - Uważaj na siebie.
- Dzięki - odrzekła chłodno.
Rozłączył się i wyjął z kieszeni spodni następną dwudziesto-pięcioórówkę. Do
automatów telefonicznych była kolejka. Ci, co stali najbliżej, obrzucili go
niechętnym spojrzeniem, kiedy wrzucił monetę i wybrał numer komendy
południowej*. Po minucie usłyszał głos Kollberga.
- Cześć! Chciałem się tylko upewnić, że wróciłeś.
* Potoczna nazwa komendy policji w okręgu Soderort, obejmującym południowe
przedmieścia Sztokholmu (wszystkie przypisy tłumaczki).
- Ach, co za troska - powiedział Kollberg. - Jeszcze nie wyjechałeś?
- Jak się czuje Gun?
- Dobrze. Oczywiście wygląda jak budka telefoniczna. Gun, żona Kollberga, była
w ciąży, miała urodzić na przełomie sierpnia i września.
- Wracam za tydzień.
- Wiem, zasięgnąłem języka. Wtedyjuż mnie tutaj nie będzie. - Na moment zapadła
cisza. - Co ty masz do roboty w Motali?
- Sprawa tego dziadka...
- Jakiego dziadka?
- Złomiarza, który się spalił ubiegłej nocy. Nie...
- Czytałem o tym w gazetach. No i co?
- Jadę się rozejrzeć.
- Czy nie mają tam dość oleju w głowie, żeby się uporać z najzwyklejszym
pożarem?
- Zażyczyli sobie...
- Zaraz - przerwał mu Kollberg. - Może ten kit jest dobry dla twojej żony, ale
mnie nie nabierzesz. Poza tym świetnie wiem, czego sobie zażyczyli i kto sobie
zażyczył. Kto jest teraz szefem dochodzeniówki w Motali?
- Ahlberg, ale...
- No właśnie. Wiem, że wziąłeś pięć dni zaległego urlopu. Jedziesz do Motali,
żeby chlać z Ahlbergiem w Hotelu Miejskim. Dobrze mówię?
- No... ale...
- Powodzenia. Trzymaj się!
- Dzięki.
Martin Beck odwiesił słuchawkę. Człowiek, który stał za nim, łokciami utorował
sobie drogę do automatu. Martin Beck wzruszył ramionami i wyszedł do hali
dworcowej.
Kollberg miał po części rację. Choć w gruncie rzeczy było to bez znaczenia,
trochę się zirytowane tak łatwo został przejrzany. On i Kollberg poznali
Ahlberga w związku z pewnym morderstwem trzy lata temu. Śledztwo było długie i
trudne i zdążyli się w tym czasie zaprzyjaźnić. Gdyby nie to, Ahlberg
najprawdopodobniej nie zwróciłby się o wsparcie do Głównego Zarządu Policji, a
Martin Beck nie poświęciłby sprawie nawet połowy dniówki.
Według zegara dworcowego obie rozmowy zajęły mu dokładnie cztery minuty. Do
odjazdu pociągu został kwadrans. Na Centralnym jak zwykle kłębiły się tłumy.
Kupa ludzi, do wyboru, do koloru.
Martin Beck - niezbyt wysoki mężczyzna o szczupłej twarzy, szerokim czole i
wydatnych, mocnych szczękach - stał z torbą w ręku i czuł się nieswojo.
Większość brała go przypuszczalnie za zdezorientowanego wieśniaka, wrzuconego w
mrowisko wielkiego miasta.
Nagle usłyszał ochrypły szept:
- Te, stary...
Odwrócił się i zobaczył czternastoletnią dziewczynkę. Miała jasne rozczochrane
włosy i krótką batikową sukienkę. Brudna i bosa, ciut młodsza od jego córki i
podobnie rozwinięta, ściskała w prawej dłoni pasek czterech zdjęć, na które
pozwoliła mu zerknąć.
Ich zrobienie nie przedstawiało najmniejszej trudności. Dziewczynka weszła do
jednego z automatów na górnym peronie metra, uklękła na stołku, zadarła sukienkę
po pachy i wrzuciła jednokoronówki do otworu.
Kurtynki w automatach kończyły się mniej więcej na wysokości kolan, ale niewiele
to zmieniało. Oglądając fotki, pomyślał, że teraz dzieci szybciej dojrzewają. I
nie noszą majtek. Jakość zdjęć pozostawiała jednak sporo do życzenia.
- Dwie i pół dychy - wychrypiała dziewczynka z nadzieją w głosie.
Martin Beck, poirytowany, rozejrzał się. W końcu hali zauważył dwóch
mundurowych. Podszedł do nich. Jeden go poznał i zasalutował.
- Czy nie możecie zrobić porządku z tymi dzieciakami? Martin Beck był wściekły.
- Robimy, co w naszej mocy, komisarzu - odparł młody niebieskooki chłopak o
wypielęgnowanej blond brodzie, ten, który mu salutował.
Martin Beck odwrócił się bez słowa i ruszył ku szklanym drzwiom prowadzącym na
perony. Dziewczynka w batikowej sukience stała teraz trochę dalej i ukradkiem
zerkała na zdjęcia, jakby coś było nie tak z jej wyglądem.
Za chwilę najprawdopodobniej sprzeda je jakiemuś idiocie, potem pójdzie do
Humlegarden albo na Mariatorget i kupi prelu-din, marihuanę albo LSD.
Policjant, który go znał, nosił brodę. Dwadzieścia cztery lata temu, kiedy on
stawiał pierwsze kroki w zawodzie, policjanci byli starannie ogoleni.
Swoją drogą, dlaczego ten drugi, bez brody, nie zasalutował? Czy dlatego, że go
nie znał?
Dwadzieścia cztery lata temu policjanci oddawali honory wszystkim, którzy do
nich podchodzili, nawet jeśli owi podchodzący nie byli komisarzami. A może nie
oddawali?
Wtedy czternastoletnie dziewczynki nie fotografowały się nago w automatach i nie
próbowały sprzedawać zdjęć oficerom śledczym, żeby mieć pieniądze na narkotyki.
Poza tym Martin Beck nie był zadowolony ze swojego nowego stopnia, który
otrzymał na przełomie roku. Nie był zadowolony z nowego pokoju służbowego w
komendzie południowej, w hałaśliwej dzielnicy przemysłowej przy Vastberga Alle.
Nie był zadowolony z podejrzliwej małżonki ani z tego, że ktoś taki jak Gunvald
Larsson został policjantem śledczym.
Martin Beck rozmyślał o tym, siedząc przy oknie w przedziale pierwszej klasy.
Pociąg przetoczył się obok ratusza i zanim zanurkował w tunelu, Martin Beck
zdążył zobaczyć parowiec „Mariefred", jeden z ostatnich tego typu w kraju, i
gmaszysko wydawnictwa Nor-stedts. Kiedy się z niego wynurzył,*pojawiła się bujna
parkowa zieleń Tantolunden, która niebawem przyprawi Martina Becka o koszmary
senne, i koła zadudniły na moście.
18
Na postoju w Sódertalje poprawił mu się humor. Kupił butelkę wody mineralnej i
leciwą kanapkę z żółtym serem, serwowane z blaszanych wózków, które w większości
pociągów ekspresowych zastąpiły wagony restauracyjne.
Rozdział 4
No więc tak - zaczął Ahlberg. - W nocy było chłodno, a on miał stary piecyk
elektryczny, który postawił sobie przy łóżku. Potem skopał z siebie koc, koc
spadł na piecyk i się zapalił. Martin Beck skinął głową.
- To całkiem prawdopodobne - kontynuował Ahlberg. -Dzisiaj dostaliśmy wyniki
badań technicznych. Dzwoniłem do ciebie, ale już wyjechałeś.
Stali na pogorzelisku w Borenshult, pośród drzew połyskiwało jezioro i stopnie
śluzy, gdzie trzy lata temu znaleziono zwłoki kobiety. Po spalonym domu zostały
praktycznie tylko fundamenty i komin. Strażakom udało się jedynie uratować
szopę.
- Trzymał tam fanty - poinformował Ahlberg. - Stary Lars-son zajmował się
paserką. Szczególnie nas to nie zaskoczyło, był już karany. Roześlemy wykaz
skradzionych rzeczy.
Martin Beck znów skinął głową.
- Sprawdziłem jego brata w Sztokholmie - powiedział. -Zmarł tej wiosny. Wylew.
Też był paserem.
- Może to u nich rodzinne - skwitował Ahlberg.
- Brata nigdy nie przyskrzyniliśmy, ale Melander go zapamiętał.
*
- A, Melander, ten z fenomenalną pamięcią. Już razem nie pracujecie, prawda?
20
- Tylko okazjonalnie. Siedzi na Kungsholmsgatan. Kollberg też. Od dzisiaj.
Cholerne przetasowania.
Opuścili pogorzelisko i w milczeniu wrócili do samochodu.
Kwadrans później Ahlberg zatrzymał się przed komendą, niskim żółtym budynkiem na
rogu Prastgatan i Kungsgatan, tuż przy Stora Torget i pomniku Baltzara von
Platena.
Zerknął na Martina Becka.
- Skoro już tu jesteś i masz wolne, to chyba zostaniesz kilka dni?
Martin Beck pokiwał głową.
- Możemy popływać motorówką - zaproponował Ahlberg. Wieczorem zjedli w Hotelu
Miejskim przepysznego pstrąga
z jeziora Vattern. I co nieco wypili.
W sobotę pływali motorówką. W niedzielę też. W poniedziałek Martin Beck popłynął
sam. I we 'wtorek. W środę wybrał się do Vadsteny i zwiedził zamek.
Hotel, w którym mieszkał, był nowoczesny i wygodny. Towarzystwo Ałilberga
sprawiało mu przyjemność. Przeczytał powieść Kurta Salomonsona Obcy*. Czuł się
świetnie.
Zasłużył sobie na wypoczynek. Zima była pracowita, wiosna okropna. Jeszcze nie
stracił nadziei na spokojne lato.
* Mannen utanfór (1958).
Rozdział 5
Rabuś nie narzekał na brzydką pogodę.
Wczesnym popołudniem zaczęło padać. Najpierw ulewnie, potem ciurkająco, a o
siódmej przestało. Deszczowe chmury wciąż wisiały nisko i można się było
spodziewać, że niebawem znowu chluśnie. Dochodziła dziewiąta, zielone korony
drzew powoli spowijał zmierzch. Lada moment zapłoną latarnie.
Rabuś zdjął deszczowiec i położył obok na ławce. Miał na sobie tenisówki,
spodnie khaki i elegancki szary dralonowy sweterek z monogramem na kieszonce. Na
szyi zawiązał luźno dużą czerwoną chustkę. Spędził w parku ponad dwie godziny.
Widział dziesiątki ludzi, którym taksująco się przyglądał. Dwukrotnie ze
szczególnym zainteresowaniem i dwukrotnie jego uwagę przykuły dwie osoby, w
sumie cztery. Najpierw - młodsi od niego - mężczyzna i kobieta; ona w sandałkach
i krótkiej biało-czarnej letniej sukience, on w szykownej niebieskiej klubowej
marynarce i jasnoszarych spodniach. Szukali cienistego zakątka. Tam przystanęli
i zaczęli się pieścić. Dziewczyna oparła się plecami o drzewo, po kilku
sekundach chłopak wsunął prawą dłoń pod jej sukienkę i gumkę od majtek.
Natychmiast rozsunęła nogi, powiedziała: „Ajak ktoś nas zobaczy?" - ale
najwyraźniej rutynowo, bo od razu zamknęła oczy i rytmicznie kręcąc zadkiem,
wbiła-paznokcie lewej dłoni wwy-strzyżony kark mężczyzny. Nie widział jej prawej
ręki, choć był tak blisko, że zdążył zobaczyć jej białe ażurowe figi.
22
Podkradł się za nimi bezszelestnie i przycupnął za krzakami niespełna dziesięć
metrów dalej. Z wrodzonego poczucia humoru chętnie wkroczyłby do akcji. Wiedział
jednak, że dziewczyna nie ma torebki i pewnie trudno byłoby ją powstrzymać przed
krzykiem. To mogłoby mu przeszkodzić w wykonaniu zadania. Poza tym chłopak,
który okazał się nieco rosiej szy i bardziej barczysty, niż mu się początkowo
wydawało, wcale nie musiał mieć wypchanego portfela. Argumenty przeciw
przeważyły i ulotnił się równie bezgłośnie, jak się podkradł. Nie był przecież
podglądaczem, miał ważniejsze sprawy na głowie, zresztą i tak wiele więcej by
nie zobaczył. Chwilę później zauważył ich ponownie. Opuszczali park w
przyzwoitej odległości od siebie. Przecięli ulicę i weszli do czynszówki, której
zacny wygląd świadczył o tym, że zamieszkują ją obyczajni mieszczanie. W
drzwiach dziewczyna poprawiła sukienkę i stanik i przesunęła po brwiach zwilżoną
opuszką palca. Chłopak przeczesał włosy.
O wpół do dziewiątej jego uwagę zwróciła inna para. Przed sklepem żelaznym
zaparkowało czerwone volvo. Siedziało w nim dwóch mężczyzn. Jeden wysiadł i
wszedł do parku. Był z gołą głową, w beżowym deszczowcu. Po kilku minutach
wysiadł drugi i ruszył do parku inną alejką. Miał na sobie sportową czapkę i
tweedowy blezer. Mniej więcej po kwadransie wrócili do samochodu, każdy inną
drogą, w sześćdziesięciosekundowym odstępie.
Stojąc plecami do nich i wpatrując się w sklepową witrynę, usłyszał, co mówią.
- I?
- E tam.
- Co teraz?
- Lill-Jansskogen?
- W taką pogodę?
- No.
- Okej. Ale potem kawa.
- Okej.
Trzasnęli drzwiami i odjechali.
23
Przed dziewiątą siedział na ławce i czekał. Zobaczył ją, kiedy wchodziła do
parku, i od razu przewidział, którędy pójdzie. Niska grubaska w średnim wieku. W
płaszczu, z parasolką i dużą torebką. Wyglądało to obiecująco. Może kioskarka?
Wstał, włożył deszczowiec, przeciął trawnik i kucnął za krzakami. Nadchodziła
alejką, była blisko -jeszcze pięć, może dziesięć sekund... Lewą dłonią
podciągnął czerwoną chustkę po nasadę nosa, palce prawej wsunął w kastet.
Dzieliło ich mniej niż cztery metry. Był szybki, mokra trawa tłumiła jego kroki.
Ale nie najlepiej. Został mu metr, kiedy się odwróciła, zobaczyła go i otworzyła
usta do krzyku. Bez zastanowienia z całych sił uderzył ją w usta. Kastet
zachrzęścił, parasolka odfrunęła i kobieta zwaliła się na kolana, z torebką w
ramionach, jakby tuliła do piersi niemowlę.
Uderzył jeszcze raz, w nos. Kastet znów zachrzęścił. Upadła na plecy, z
podkurczonymi nogami. Nie wydała żadnego dźwięku. Obficie krwawiła, chyba
straciła przytomność. Na wszelki wypadek nabrał garść piasku i sypnął kobiecie w
oczy. Kiedy wyrwał jej torebkę, bezwładnie odwróciła głowę i zaczęła wymiotować.
Portfel, portmonetka, zegarek. Nieźle.
Rabuś wychodził z parku. Jakby tuliła do piersi niemowlę, pomyślał. A mogło być
ładnie i elegancko. Czysto. Cholerny bab-sztyl.
Kwadrans później był w domu. O wpół do dziesiątej, dziewiątego czerwca 1967, w
piątek. Po dwudziestu minutach znów się rozpadało.
Rozdział 6
Padało całą noc, a w sobotni poranek wyjrzało słońce, z rzadka chowające się za
białe obłoczki na błękitnym niebie. Był dziesiąty czerwca, zaczęły się wakacje,
w piątkowy wieczór tysiące samochodów opuściło miasto, biorąc kurs na domki
letniskowe, przystanie i kempingi. Mnóstwo ludzi, którzy zostali, musiało się
zadowolić w ten piękny, ciepły weekend namiastką życia na łonie natury,
korzystając z uroku parków i basenów.
Już za piętnaście dziewiąta pod kasą biletową przed kąpieliskiem w parku Vanadis
ustawiła się kolejka. Od Sveavagen nadciągały tłumy żądnych słońca i wody
sztokholmczyków.
Przez Frejgatan przechodziły na czerwonym świetle dwa wczorajsze, złachane
typki: jeden w dżinsach i pulowerze, drugi w czarnych spodniach i brązowej
marynarce, która się podejrzanie wybrzuszała na wysokości lewej piersi. Nie
śpieszyli się, mrużyli od blasku słońca przekrwione oczy. Ten z pokaźnym
przedmiotem w wewnętrznej kieszeni niemal się zderzył z rowerzystą. Rześki
sześćdziesięciolatek w jasnoszarym letnim garniturze, z mokrymi kąpielówkami na
bagażniku, zachwiał się i musiał postawić stopę na jezdni.
- Bałwany! - wydarł się na nich i popedałował dalej.
- Zgred - burknął typek w marynarce. - Pieprzony dyrektorek. O mały włos mnie
nie przejechał. Jakbym się wyłożył, byłoby po flaszce. - Zatrzymał się
zdenerwowany na chodniku, zadrżał
25
na samą myśl o tym, jak niewiele brakowało do katastrofy, i podniósł rękę do
wewnętrznej kieszeni. - Myślisz, że odpaliłby nam na nową? W życiu! Siedzi pewno
w luksusowej chałupie na Norr Malarstrand, ma szafy pełne szampana i w ogóle do
łba by mu nie wpadło, żeby zapłacić biednemu człowiekowi za flaszkę.
Kapitalistyczna świnia!
- Przecież jej nie rozbił - zauważył spokojnie kolega.
Był dużo młodszy. Wziął roztrzęsionego kumpla pod ramię i poprowadził do parku.
Ruszyli pod górę, nie w stronę kąpieliska jak inni, i skręcili w wąską alejkę
biegnącą od kościoła Stefana na szczyt wzniesienia. Z trudem, zdyszani dobrnęli
do połowy stromizny.
- Czasami w trawie za wieżą można znaleźć szmal - odezwał się młodszy. -Jeśli
dzień wcześniej rżnęli tam wieczorkiem w pokera. Gdybyśmy tak uzbierali na
butelczynę, zanim zamkną monopolowy. ..
W soboty sklepy monopolowe były otwarte tylko do pierwszej.
- Nie ma szans. Wczoraj padało.
- Fakt - przyznał młodszy i westchnął.
Alejka biegła wzdłuż ogrodzenia okalającego kąpielisko, gdzie roiło się od
opalonych na murzyna i prawdziwych Murzynów. Ale tacy byli w mniejszości,
dominowały białasy, które podczas długiej zimy nie spędziły nawet tygodnia na
Wyspach Kanaryjskich.
- Ty, zaczekaj - powiedział młodszy. - Popatrzymy na panienki, dobra?
- Nie, kurde - rzucił przez ramię starszy. - Ruchy, jestem spragniony jak
wielbłąd.
Dotarli do wieży ciśnień na szczycie parkowego wzniesienia i kiedy zaczęli ją
okrążać, z ulgą skonstatowali, że mają cały teren dla siebie.
Starszy usiadł w trawie, wyjął butelkę i zabrał się do odkręcania.
Młodszy podszedł do czerwonego płotka.
26
- Jocke! - zawołał. - Lepiej usiądźmy tam. No wiesz, gdyby ktoś przyszedł.
Jocke podniósł się, stęknął i z butelką w garści ruszył za kolegą, który zaczął
schodzić ze zbocza.
- O, tutaj będzie dobrze, pod tym krzakiem... - Młodszy stanął jak wryty i
nachylił się. - Co jest... - wyszeptał chrapliwie. -Jasna cholera!
Jocke podszedł bliżej, zobaczył dziewczynkę, odsunął się i zwymiotował.
Głowę i tułów częściowo zasłaniał krzak, na wilgotnym piasku leżały
wyprostowane, rozrzucone nogi. Sinawa twarz zwrócona w bok, na policzku
półdługie blond włosy, usta otwarte. Prawa ręka nad głową, lewa dłoń przy
biodrze, grzbietem do ziemi.
Była w spódniczce i pasiastej bluzce, która podsunęła się do góry, odsłaniając
goły brzuch.
Mogła mieć około dziewięciu lat.
I z całą pewnością nie żyła.
Była za pięć dziesiąta, kiedy Jocke z kompanem zgłosili się na dziewiąty
komisariat przy Surbrunnsgatan. Chaotycznie i nerwowo opowiedzieli oficerowi
dyżurnemu, młodszemu policjantowi o nazwisku Granlund, co zobaczyli w parku
Vanadis. Dziesięć minut później Granlund w towarzystwie czterech kolegów był na
miejscu.
Upłynęło zaledwie dwanaście godzin, kiedy dwaj policjanci z tych czterech
zostali wezwani do innej części parku, gdzie doszło do kolejnego rozboju.
Ponieważ od rozboju do zgłoszenia minęła godzina, wszyscy przyjęli za pewnik, że
rabuś spokojnie zdążył się oddalić z miejsca przestępstwa. Dlatego nie
przeszukali terenu i nie wiedzieli, czy zwłoki dziewczynki już tam były, czy
nie.
Pięciu policjantów stwierdziło, że mała nie żyje, że przypuszczalnie -jeśli laik
może to ocenić - została uduszona. Czyli zamordowana. Chwilowo nic więcej nie
mogli zrobić.
Czekając na kryminalnych i techników, skupili się na trzymaniu gapiów w
bezpiecznej odległości od miejsca zbrodni.
27
Granlund rozejrzał się i pomyślał, że ludzi z dochodzeniówki czeka nie lada
zadanie. Po śmierci dziewczynki rozpadało się na dobre. Ale chyba wiedział, kim
ona jest, i ta wiedza bynajmniej nie napawała go radością.
Dzień wcześniej, o jedenastej w nocy, przyszła na komisariat zaniepokojona mama
z prośbą, żeby odszukali jej ośmioipółłetnią córeczkę. O siódmej wieczorem
wyszła się pobawić i słuch o niej zaginął. Zaalarmowali kryminalnych z
dochodzeniówki, wszystkie jednostki patrolowe dostały rysopis dziewczynki.
Sprawdzili szpitalne oddziały ratunkowe.
Niestety, rysopis się zgadzał.
Granlundowi nic nie było wiadomo o tym, żeby mała się odnalazła. Na domiar złego
mieszkała na Sveavagen przy parku Va-nadis - co raczej nie pozostawiało
wątpliwości.
Pomyślał ojej rodzicach, którzy siedzą teraz w domu i czekają w napięciu, i
modlił się w duchu, żeby to nie on musiał powiedzieć im prawdę.
Kiedy wreszcie zjawili się kryminalni, Granlund miał wrażenie, że spędził w
słońcu obok ciała małej dziewczynki całą wieczność.
Ledwie eksperci zabrali się do pracy, odszedł. Wracał do dziewiątego
komisariatu, mając przed oczyma obraz martwego dziecka.
Rozdział 7
Kiedy Kollberg i Rónn przyszli na miejsce zbrodni w parku Va-nadis, teren za
wieżą ciśnień był nienagannie odgrodzony. Fotograf zakończył pracę, lekarz
dokonywał pierwszych rutynowych oględzin zwłok.
Na wilgotnej ziemi widniały wyłącznie świeże odciski stóp -najprawdopodobniej
mężczyzn, którzy znaleźli ciało. Kawałek dalej, pod czerwonym płotkiem, leżały
drewniaki dziewczynki.
Kollberg podszedł do lekarza.
- No i? - zapytał.
- Uduszona. - Lekarz wzruszył ramionami. - Może zgwałcona.
- Kiedy?
- Wczoraj wieczorem. Dowiemy się, o której i co jadła...
- Tak, jasne. Myślisz, że to się stało tutaj?
- Nie zauważyłem niczego, co przemawiałoby za innym miejscem.
- Uhm. Diabli nadali tę ulewę.
- Owszem - przytaknął lekarz, idąc do samochodu.
Kollberg został jeszcze pół godziny, po czym zabrał się z chłopcami na
komisariat przy Surbrunnsgatan. Kiedy wszedł do pokoju, komisarz siedział za
biurkiem i czytał jakiś raport. Wskazał mu krzesło.
- Paskudna historia - odezwał się Kollberg, siadając.
29
- Tak. Macie coś?
- Na razie nic. Deszcz pozacierał, co się dało.
- Jak myślisz, kiedy to się mogło stać? Wczoraj wieczorem doszło tam do napadu
rabunkowego. Właśnie przeglądam raport.
- Nie wiem. Przekonamy się, kiedy ją stamtąd zabierzemy.
- Nie wydaje ci się, że to robota tego samego faceta? Że dziewczynka przez
przypadek była świadkiem albo coś w tym stylu?
- Jeśli została zgwałcona, wątpię. Rabuś i gwałciciel w jednej osobie, hm, to
chyba lekka przesada.
- Zgwałcona? Lekarz tak powiedział?
- Nie wykluczył tego. - Kollberg westchnął i potarł brodę. - Chłopcy, którzy
mnie tu przywieźli, mówili, że znacie tę dziewczynkę.
- Tak - potwierdził komisarz. - Chyba tak. Przed chwilą był tu Granlund i
zidentyfikował ją na podstawie zdjęcia, które wczoraj dostaliśmy od jej mamy.
Komisarz wyjął ze skoroszytu amatorską fotkę. Ta sama dziewczynka, którą
Kollberg widział w parku Vanadis, stała oparta o drzewo i śmiała się do słońca.
Kollberg skinął głową i oddał zdjęcie.
- Czy rodzice wiedzą, że...
- Nie - przerwał komisarz, wyrwał kartkę z bloczku i wręczył Kollbergowi.
- „Karin Carlsson" - przeczytał na głos Kollberg. - „Sveava-gen osiemdziesiąt
trzy".
- Dziewczynka ma na imię Eva. Byłoby dobrze, gdyby ktoś... gdybyś tam poszedł.
Teraz. Zanim się o tym dowie w mniej przyjemnej formie.
- Jest wystarczająco nieprzyjemnie - z westchnieniem skwitował Kollberg.
Komisarz popatrzył na niego z poważną miną.
- Wydawało mi się, że to twój rewir - zauważył Kollberg, wstając. - Dobrze,
dobrze, już idę. Przecież ktoś musi to zrobić. -Odwrócił się w drzwiach. - Nic
dziwnego, że brakuje nam ludzi. Zęby zasuwać w policji, trzeba mieć nie po kolei
w głowie.
30
Ponieważ zostawił samochód pod kościołem Stefana, postanowił pójść pieszo na
Sveavagen. Chciał mieć trochę czasu, zanim się spotka z rodzicami Evy.
Świeciło słońce, po nocnej ulewie nie było śladu. Kollberg czuł się nieswojo na
myśl o, oględnie mówiąc, przykrym zadaniu, którego się podjął. Choć nie robił
tego po raz pierwszy, zadręczał się bardziej niż kiedykolwiek, bo chodziło o
dziecko. Żeby przynajmniej był ze mną Martin, pomyślał. Jest w tym dużo lepszy
ode mnie. Ale przypomniał sobie, jak bardzo Martina Becka takie sytuacje
przygnębiały. Ech, nie ma mocnych.
Dziewczynka mieszkała w kamienicy naprzeciwko parku Vanadis, między
Surbrunnsgatan a Frejgatan. Winda nie działała, musiał wejść po schodach na
piąte piętro. Zanim zadzwonił, chwilę stał pod drzwiami, żeby złapać oddech.
Kobieta otworzyła niemal natychmiast. Była w brązowej bawełnianej szmizjerce i w
sandałach. Miała zmierzwione blond włosy, jakby raz po raz przeczesywała je
palcami. Na jej twarzy odmalowało się rozczarowanie, nadzieja i lęk. Kiedy
okazał legitymację, w jej pytającym spojrzeniu kryła się rozpacz.
- Mogę wejść?
Kobieta szerzej otworzyła drzwi i przesunęła się.
- Nie znaleźliście jej...
Kollberg bez słowa wszedł do mieszkania. Były tu chyba dwa pokoje. W pierwszym
zobaczył łóżko, regały, biurko, telewizor, komodę i dwa fotele po przeciwległych
stronach tekowej ławy. Na przykrytym niebieską narzutą łóżku przypuszczalnie
nikt nie spał ostatniej nocy. Leżała na nim otwarta walizka, obok piętrzyły się
kupki starannie złożonych ubrań. Na pokrywie walizki wisiały dwie świeżo
wyprasowane bawełniane sukienki. Drzwi do pokoju w głębi były otwarte. Dostrzegł
tam niebieskie półki z książkami i zabawkami; na najwyższej siedział biały miś.
- Usiądziemy? - odezwał się Kollberg, sadowiąc się w fotelu.
- Co się stało? - zapytała kobieta. - Znaleźliście ją? Widząc w jej oczach
paniczny lęk, usiłował zachować spokój.
- Tak. Proszę usiąść, pani Carlsson. Gdzie jest pani mąż?
31
Przycupnęła na fotelu naprzeciwko Kollberga.
- Nie mam męża. Rozwiedliśmy się. Gdzie jest Eva? Co się stało?
- Bardzo mi przykro, pani Carlsson, że muszę pani to powiedzieć. Pani córka nie
żyje.
Kobieta wpatrywała się w niego.
- Nie. Nie.
Kollberg wstał i podszedł do niej.
- Czy ktoś mógłby teraz być z panią? Pani rodzice? Kobieta pokręciła głową.
- Nie, to nieprawda.
Kollberg położył jej dłoń na ramieniu.
- Bardzo mi przykro, pani Carlsson - powtórzył bezsilnie.
- Ale kto... jak... Miałyśmy wyjechać na wieś...
- Na razie nic nie wiemy. Sądzimy, że... spotkała kogoś...
- Nie żyje? Zamordowana? Kollberg skinął głową.
Kobieta zamknęła oczy i znieruchomiała. Po chwili je otworzyła i potrząsnęła
głową.
- Nie. To nie jest Eva. To nie... To pomyłka.
- Niestety. Naprawdę mi przykro, pani Carlsson. Może mógłbym do kogoś zadzwonić
i poprosić, żeby do pani przyszedł? Do pani rodziców albo kogoś innego?
- Nie, nie, nie do rodziców. Nie chcę nikogo widzieć.
- A pani były mąż?
- Chyba mieszka w Malmó.
Była trupio blada, miała puste spojrzenie. Kollberg domyślił się, że jeszcze do
niej nie dotarło, co się wydarzyło, że narastał w niej sprzeciw, który dawał
odpór prawdzie. Widział już takie reakcje, wiedział, że kiedy kobieta nie będzie
w stanie dłużej walczyć, załamie się.
- Z usług jakiego lekarza zwykle pani korzysta, pani Carlsson?
x
- Chodzimy do doktora Stroma. Byłyśmy u niego w środę. Evę od kilku dni bolał
brzuch, a ponieważ wybierałyśmy się na
32
wieś, uznałam, że będzie najlepiej... - Urwała i popatrzyła w stronę drugiego
pokoju. - Eva nigdy nie choruje. Ból brzucha minął. Doktor podejrzewał chwilową
infekcję, grypę żołądka. - Po chwili milczenia odezwała się ledwie słyszalnym
szeptem. - Teraz jest już zdrowa.
Spojrzał na nią bezradnie. Czuł się idiotycznie. Nie wiedział, co mówić i robić.
Nie odwracała głowy od otwartych drzwi do pokoju córki. Desperacko szukał słów,
kiedy się nagle podniosła, na całe gardło, przeraźliwie wykrzyknęła imię
dziewczynki i pobiegła do jej pokoju. Kollberg poszedł za nią.
Jasny, ładnie umeblowany pokój. W kącie stała czerwona skrzynka pełna zabawek, a
w nogach wąskiego łóżka staroświecki domek dla lalek. Na biurku leżała sterta
podręczników szkolnych.
Kobieta usiadła na łóżku, z łokciami na kolanach, z twarzą w dłoniach, i
kołysała się w przód i w tył. Chyba nie płakała.
Patrzył na nią przez chwilę, po czym wyszedł do przedpokoju, gdzie wcześniej
zauważył telefon. W leżącym obok notesie odszukał numer doktora Stroma.
Strom go wysłuchał i obiecał, że będzie za pięć minut.
Kollberg wrócił do kobiety. Siedziała w tej samej pozycji co poprzednio. W
całkowitym milczeniu. Usiadł obok niej i czekał. Nie miał pojęcia, czy powinien
jej dotykać, po chwili jednak objął ją ramieniem. Sprawiała takie wrażenie,
jakby nie była świadoma jego obecności.
I tak siedzieli, dopóki ciszy nie zmącił odgłos dzwonka do drzwi. Przyszedł
lekarz.
Rozdział 8
KoLLBERG OBFICIE SIĘ POCIŁ, WRACAJĄC PRZEZ PARK YaNADIS. Nie
dlatego że szedł pod górkę, nie z powodu upału ani tuszy. W każdym razie nie
tylko.
Podobnie jak większość kolegów, którzy będą się zajmować tą sprawą, odczuwał
przemęczenie już na początku śledztwa. Myślał o ohydzie tej zbrodni i ludziach
dotkniętych jej ślepą bezmyślnością. Doświadczał czegoś podobnego nie raz, nie
dwa i bardzo dobrze wiedział, jak okropny może być ciąg dalszy. I jak trudny.
Pomyślał o postępującym bandytyzmie będącym wytworem społeczeństwa, które się
przyczyniło do jego wzrostu. On też. Pomyślał o postępującej technicyzacji w
policji w ostatnim roku i o tym, że przestępczość wciąż była górą. Pomyślał o
nowoczesnych metodach dochodzeniowo-śledczych i komputerach, dzięki którym być
może zaczną wyłapywać morderców w kilka godzin, i o tym, co miały do
zaoferowania te cuda techniki na przykład Karin Carlsson. Albo jemu. Albo
ekspertom zgromadzonym przy zwłokach dziecka między skalistym pagórkiem a
czerwonym płotkiem.
Widział martwą dziewczynkę przez krótką chwilę i z pewnej odległości. Nie
chciałby jej oglądać ponownie, ale to, niestety, niewykonalne. Jego świadomość
zarejestrowała obraz raz na zawsze, włączyła do poprzednich. Nigdy nie zapomni
czerwonej
34
spódniczki ani pasiastej bluzki. Pomyślał o drewniakach i swoim nienarodzonym
dziecku. O tym, jak będzie wyglądało za dziewięć lat. O strachu i oburzeniu,
jakie ta zbrodnia wywoła. O tym, co będzie na pierwszych stronach popołudniówek.
Teren wokół ponurej jak twierdza wieży ciśnień i część zbocza do schodów
prowadzących do Ingemarsgatan zostały odgrodzone. Kollberg minął samochody,
zatrzymał się przy blokadzie i popatrzył na pusty plac zabaw: piaskownice,
huśtawki, drabinki.
Przytłoczyła go myśl, że to się już kiedyś stało i na pewno się powtórzy. Mimo
że teraz mieli do dyspozycji komputery, więcej ludzi i więcej samochodów. Mimo
że teraz parki były lepiej oświetlone i wycięto większość zarośli. Następnym
razem będzie jeszcze więcej samochodów i komputerów, i jeszcze mniej zarośli.
Kollberg wytarł czoło mokrą od potu chusteczką.
Dziennikarze i fotografowie już byli na miejscu, ale na szczęście nie roiło się
od gapiów. O dziwo, w dużej mierze dzięki policji prasa z biegiem lat zmądrzała,
czego z pewnością nie dałoby się powiedzieć o wścibskich ciekawskich.
Mimo stosunkowo dużej liczby ludzi przebywających w parku Vanadis koło wieży
ciśnień panował względny spokój. Z daleka, może z basenu albo placu zabaw przy
Sveavagen, dobiegały radosne okrzyki i śmiech dzieci.
Kollberg stał przy blokadzie. Nic nie mówił, nikt go nie zaczepiał.
Wiedział, że główny wydział zabójstw jest zaalarmowany, że tworzy się zespół
śledczy, że pracują technicy, że włączono obyczaj ówkę, że organizuje się grupa
zbierająca informacje od ludności, że szykuje się akcja odpytywania okolicznych
mieszkańców, że lekarz sądowy jest w pogotowiu, tak jak radiowozy, że uruchomi
się wszystkie siły i środki i że jego też to nie ominie.
Mimo to pozwolił sobie na chwilę refleksji. Jest lato. Ludzie zażywają kąpieli.
Turyści krążą z mapami w dłoniach. A w krzakach między skałkami i czerwonym
płotkiem leży martwe dziecko. Koszmar. Na domiar złego, może być gorzej.
35
Od kościoła Stefana nadjechał, mrucząc silnikiem, dziewiąty albo dziesiąty
samochód. Kollberg, nie odwracając głowy, zobaczył wysiadającego Gunvalda
Larssona.
- Cześć! No i jak? - zapytał Gunvald Larsson.
- Nie wiem.
- Deszcz. Całą noc lało. Prawdopodobnie... - Gunvald Larsson, co dość
niezwykłe, sam sobie przerwał. -Jeśli zabezpieczą jakieś odciski butów; to
pewnie moje. Byłem tam wczoraj wieczorem. Tuż po dziesiątej.
-Aha.
- Rabuś napadł na kobietę niecałe pięćdziesiąt metrów dalej.
- Tak, słyszałem.
- Zamknęła swój sklep z owocami i wracała do domu. Miała przy sobie cały utarg.
- Aha.
- Cały utarg - powtórzył Gunvałd Larsson. - Ludzie mają nierówno pod sufitem. -
Wskazał głową na wzgórze, krzaki i czerwony płotek. - Dzieciak pewnie już tam
był.
- Chyba tak.
- Kiedy tu przyszliśmy, zaczęło padać. Patrol z dziewiątki był trzy kwadranse
przed rozbojem. Nic nie zauważyli. Prze-ślepili.
- Rozglądali się za rabusiem - powiedział Kollberg.
- Jasne. Ajak ten sukinkot tu przylazł, byli w Lill-Jansskogen. To już dziewiąty
rozbój.
- Co z tą kobietą?
- Karetka pogotowia i szpital. Szok, pęknięta kość szczęki, cztery wybite zęby,
stłuczona kość nosowa. Zdążyła zobaczyć, że zaatakował ją mężczyzna i że miał na
twarzy czerwoną chustkę. Genialny rysopis. - Gunvald Larsson zrobił pauzę. -
Gdybym miał sforę psów...
- Co?
- Twój błyskotliwy koleś Beck poradził mi, żebym wysłał psy, kiedy wpadł do nas
w zeszłym tygodniu. Pies może by znalazł...
36
Kiwnął głową w kierunku wzgórza, jakby wolał nie ubierać w słowa tego, co ma na
myśli.
Choć Kollberg nie przepadał za Gunvaldem Larssonem, tym razem go rozumiał.
- Tak, możliwe - przyznał.
- Seks...? - spytał Gunvald Larsson z wahaniem w głosie.
- Prawdopodobnie.
- No to raczej nie ma żadnego związku.
- Raczej nie ma.
Do blokady podszedł Ronn.
- Seks? - błyskawicznie powtórzył pytanie Gunvald Larsson.
- Tak - odparł Ronn. - Wszystko na to wskazuje. Chyba na pewno.
- Wobec tego nie ma związku.
- Z czym?
- Z rabusiem.
- Jak to wygląda? - spytał Kollberg.
- Źle - powiedział Ronn. - Deszcz zrobił swoje. Przemokła na wylot, jak
utopiony kociak.
- Jasna cholera! Żeby to nagły szlag trafił! W tym samym miejscu grasują dwaj
odmóżdżeni zwyrodnialcy, jeden gorszy od drugiego. - Gunvald Larsson okręcił się
na pięcie i ruszył do samochodu. - Parszywy zawód! - rzucił przez ramię.
Ronn popatrzył za nim.
- Czy mógłbyś na chwilkę przyjść do nas? Kollberg westchnął ciężko i przełożył
nogę przez linę.
Martin Beck pojechał do Sztokholmu dopiero w sobotę po południu, dzień przed
powrotem do pracy. Ahlberg odprowadził go na stację.
W Hallsbergu, gdzie miał przesiadkę, kupił w dworcowym kiosku popołudniowe
gazety i wsunął je do kieszeni deszczowca. Zajrzał do nich w pociągu ekspresowym
Góteborg - Sztokholm, kiedy się już wygodnie rozsiadł.
37
f
Rzucił okiem na nagłówki na pierwszych stronach i zamarł. Koszmar się zaczął.
Dla niego kilka godzin później niż dla kolegów. Tylko tyle.
Rozdział 9
Bywają takie chwile i sytuacje, których za wszelką cenę chciałoby się uniknąć,
ale nie jest to, niestety, możliwe. Chyba jest prawdą, że policjantom
przydarzają się częściej niż innym śmiertelnikom, zwłaszcza niektórym
policjantom.
Do takich sytuacji można zaliczyć przesłuchanie Karin Carls-son w niespełna dobę
po tym, kiedy się dowiedziała, że jej ośmioipółletnią córeczkę udusił dewiant
seksualny. Przesłuchanie samotnej kobiety, która mimo zastrzyków i tabletek nie
wyszła z szoku, a o jej apatii świadczyło choćby ubranie - ta sama brązowa
bawełniana szmizjerka i te same sandały - które miała na sobie, kiedy gruby
policjant, którego nigdy wcześniej nie widziała i nigdy więcej nie zobaczy,
zadzwonił do jej drzwi blisko dwadzieścia cztery godziny temu. A wzmiankowana
chwila nastąpiła tuż przed wzmiankowanym przesłuchaniem.
Komisarz głównego wydziału zabójstw wie, że tej rozmowy nie da się odwlec ani
tym bardziej uniknąć, ponieważ prócz samotnej kobiety, jedynego świadka, nie
mają żadnego tropu ani poszlak, i choć protokół obdukcyjny jeszcze nie został
sporządzony, z grubsza wiadomo, co będzie zawierał.
Dwadzieścia cztery godziny temu Martin Beck siedział na łodzi i wyciągał sieci,
które zarzucili z Ahlbergiern wczesnym rankiem. Teraz stał w pokoju wydziału
dochodzeniowo-śledczego
39
przy Kungholmsgatan, z łokciem na szafce z archiwaliami, zbyt nieswój, żeby
usiąść.
Uznano za stosowne, by przesłuchanie prowadziła kobieta, policjantka z
obyczajówki. Wybrano, poniekąd bardzo fortunnie, czterdziestopięcioletnią Sylvię
Granberg. Siedząc przy stole naprzeciwko Karin Carlsson, sprawiała wrażenie
równie nieczułej jak magnetofon, który włączyła.
Kiedy po czterdziestu minutach go wyłączyła, nie zaszła w niej żadna zmiana, ani
razu nie pozwoliła sobie na wahanie lub niepewność. Martin Beck miał okazję to
zauważyć nieco później, przesłuchując taśmę w towarzystwie Kollberga i dwóch
innych kolegów.
„Granberg: Wiem, że jest pani ciężko, pani Carlsson, ale, niestety, musimy zadać
kilka pytań.
Świadek: Tak.
G: Nazywa się pani Karin Elisabet Carlsson.
Ś: Tak.
G: Data urodzenia?
S: Sió... tysiąc...
G: Czy mogłaby pani mówić do mikrofonu?
S: Siódmy kwietnia tysiąc dziewięćset trzydzieści siedem.
G: Stan cywilny?
Ś: Co... ja...
G: Niezamężna, mężatka czy rozwódka?
S: Rozwódka.
G: Od kiedy?
Ś: Od sześciu lat... prawie od siedmiu.
G: Imię i nazwisko byłego męża?
S: Sigvard Erik Bertil Carlsson.
G: Gdzie mieszka?
S: W Malmo... to znaczy jest tam zameldowany... chyba.
G: Chyba? Nie wie pani? *
Martin Beck: Jest marynarzem. Jeszcze go nie zlokalizowaliśmy.
40
G: Czy nie był zobowiązany do świadczeń alimentacyjnych na rzecz córki?
MB: Był, ale od lat nie płacił.
Ś: Nigdy... tak naprawdę nie interesował się Evą.
G: Pani córka nazywa się Eva Carlsson? Ma tylko jedno imię?
Ś: Tak.
G: Urodzona piątego lutego tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego dziewiątego?
Ś: Tak.
G: Czy zechciałaby pani jak najdokładniej opowiedzieć, co się stało w piątek
wieczorem?
Ś: Stało... Nic się nie stało. Eva... wyszła na dwór.
G: O której?
Ś: Zaraz po siódmej. Oglądała telewizję, zjadłyśmy.
G: O której jadłyście?
Ś: O szóstej. Zawsze jemy o szóstej, kiedy wracam do domu. Pracuję w fabryce
abażurów... i po drodze zabieram Evę ze świetlicy. .. Chodzi tam po lekcjach...
i razem robimy zakupy...
G: Co jadła?
Ś: Klopsiki... Czy mogłabym poprosić o szklankę wody?
G: Oczywiście. Proszę.
Ś: Dziękuję. Klopsiki i puree ziemniaczane. Na deser zjadłyśmy lody.
G: Co piła?
Ś: Mleko.
G: Co robiłyście potem?
Ś: Oglądałyśmy telewizję... Był program dla dzieci.
G: I o siódmej albo tuż po siódmej wyszła na dwór?
Ś: Tak, akurat przestało padać, a w telewizji były wiadomości. Evę niezbyt
interesują wiadomości.
G: Wyszła sama?
Ś: Tak. Na dworze było widno, zaczęły się wakacje. Pozwoliłam jej wyjść i
pobawić się do ósmej. Czy myśli pani, że... coś zaniedbałam?
41
G: Nie. Bynajmniej. I potem już jej pani nie widziała?
S: Nie... dopiero... dopiero, nie mogę...
G: Na identyfikacji? Nie musi pani o tym mówić. O której zaczęła się pani
niepokoić?
Ś: Nie wiem. Cały czas byłam niespokojna. Zawsze się niepokoję, kiedy nie ma jej
w domu. To przecież moje jedyne...
G: O której zaczęła pani jej szukać?
Ś: Po wpół do dziewiątej. Eva czasami się spóźnia. Zasiedzi się u koleżanki i
zapomni spojrzeć na zegarek. Rozumie pani, jak dzieci się bawią...
G: Oczywiście. Rozumiem. O której zaczęła pani jej szukać?
S: Mniej więcej za kwadrans dziewiąta. Znam dwie dziewczynki, z którymi często
się bawi. Zadzwoniłam do rodzicówjed-nej z nich, ale nikt nie odbierał.
MB: Nie ma ich w mieście. Wyjechali na weekend do domku letniskowego.
Ś: Nie wiedziałam. Eva chyba też nie.
G: I co zrobiła pani potem?
Ś: Rodzice drugiej dziewczynki nie mają telefonu. Poszłam do nich.
G: O której?
Ś: Na pewno po dziewiątej, bo drzwi na klatkę były zamknięte i musiałam chwilę
poczekać, dopóki ktoś nie przyszedł. Eva była tam tuż po siódmej, ale koleżanka
nie mogła wyjść na dwór. Jej tata powiedział, że jest za późno, żeby takie małe
dziewczynki o tej porze były poza domem, (pauza) Boże, gdybym ja też... Ale
przecież było widno i wszędzie pełno ludzi. Gdybym...
G: Czy pani córka od razu stamtąd wyszła?
Ś: Tak. Powiedziała, że idzie na plac zabaw.
G: Który plac zabaw miała na myśli?
S: Ten w parku Vanadis przy Sveavagen. Zawsze tam chodziła.
G: A nie mogła mieć na myśli tego przy wieży ciśnień?
Ś: Raczej nie. Tak daleko nie chodziła. Na pewno nie sama.
G: Czy mogła spotkać inne dzieci?
Ś: Nie wiem. Zawsze bawiła się z tymi dwiema koleżankami.
42
*
G: Co pani zrobiła, kiedy jej pani nie znalazła w drugim miejscu?
Ś: Poszłam... na plac zabaw przy Sveavagen. Rozejrzałam się. Nikogo tam nie
było.
G: A potem?
Ś: Nie wiedziałam, co robić. Wróciłam do domu i czekałam. Stałam w oknie i
wypatrywałam jej.
G: O której zadzwoniła pani na policję?
Ś: Dużo później. Pięć albo dziesięć po dziesiątej zobaczyłam, że koło parku
zatrzymuje się radiowóz, a potem przyjechała karetka pogotowia. Wtedy znowu
zaczęło padać. Włożyłam płaszcz i pobiegłam tam. Ro... rozmawiałam z
policjantem, powiedział, że chodzi o starszą panią, która się skaleczyła.
G: I wróciła pani do domu?
Ś: Tak... Zobaczyłam światło w mieszkaniu. Bardzo się ucieszyłam, myślałam, że
Eva przyszła. Ale to ja zapomniałam zgasić.
G: O której zadzwoniła pani na policję?
Ś: Po wpół do jedenastej nie mogłam już dłużej wytrzymać. Zadzwoniłam do
koleżanki z pracy. Mieszka w Hókarangen. Powiedziała, żebym natychmiast
zawiadomiła policję.
G: Według informacji, jakie otrzymaliśmy, zadzwoniła pani za dziesięć jedenasta.
Ś: Tak. A potem poszłam na komisariat. Ten na Surbrunnsga-tan. Byli bardzo
sympatyczni. Powiedziałam, jak Eva wygląda... wyglądała... i co miała na sobie.
Przyniosłam jej zdjęcie. Byli bardzo uprzejmi. Policjant, który wszystko
zapisywał, powiedział, że dużo dzieci się gubi albo siedzi w domu u kolegów, ale
po kilku godzinach wszystkie się zazwyczaj odnajdują. I...
G:Tak?
Ś: I powiedział, że gdyby się coś stało, wypadek albo coś takiego, to już by o
tym wiedzieli.
G: O której była pani z powrotem w domu?
Ś: Po dwunastej. Siedziałam i czekałam... całą noc. Czekałam na telefon. Z
policji. Mieli mój numer. Ale nikt nie zadzwonił. Sama do nich zadzwoniłam.
Policjant, który odebrał, powiedział,
43
że zna mój numer i natychmiast mnie powiadomi, gdyby... (pauza) Ale nikt się nie
odezwał. Nikt. Rano też nie. A potem przyszedł policjant w cywilu i...
powiedział... powiedział, że...
G: Myślę, że nie musimy kontynuować tego wątku.
Ś:Aha.
MB: Raz albo dwa pani córka była narażona na zaczepki... tak zwanych brzydkich
wujków, prawda?
Ś: Tak, zeszłej jesieni. Dwa razy. Wydawało jej się, że wie, kto to jest.
Podobno mieszka w tym samym domu co Eivor, koleżanka, która nie ma telefonu.
MB: Ta z Hagagatan?
Ś: Tak. Zgłosiłam to na policji. Byłyśmy tutaj i Eva o wszystkim opowiedziała
jakiejś pani. I obejrzała mnóstwo zdjęć.
G: Wszystko zarejestrowaliśmy.
MB: Tak, wiem. Chciałbym spytać, czy później Evy nie spotkały jakieś przykrości
ze strony tego mężczyzny? Kiedy złożyła pani na niego doniesienie.
S: Nie... nic o tym nie wiem. Eva o niczym takim nie wspomniała. .. a zawsze o
wszystkim mi mówi...
G: To wszystko, pani Carlsson.
Ś: Aha.
MB: Przepraszam, że spytam: Dokąd pani teraz pójdzie?
Ś: Nie wiem. Nie do domu, do...
G: Zejdę z panią i omówimy to po drodze. Na pewno coś wymyślimy.
Ś: Dziękuję. Jesteście bardzo mili".
Kollberg wyłączył magnetofon i wpatrywał się w Martina Becka z ponurą miną.
- Ten sukinsyn, który się na nią zasadził jesienią...
- No?
- Rónn go teraz obrabia. Zdjęliśmy go wczoraj w południe.
- I? *
- Beczy i wszystkiego się wypiera.
- Co świadczy o...?
44
- O niczym. Ale nie ma alibi. Mówi, że spał w swojej kawalerce na Hagagatan.
Nie bardzo pamięta.
- Nie pamięta?
- To zdeklarowany alkoholik - wyjaśnił Kollberg. - W każdym razie wiemy, że
siedział w knajpie i pil do szóstej, dopóki go nie wyrzucili. Kiepsko to
wygląda.
- A co ostatnio zmalował?
- O ile wiem, lubi się obnażać. Mam taśmę z przesłuchania dziewczynki. Kolejny
cud techniki.
Otworzyły się drzwi i wszedł Rónn.
- No? - zapytał Kollberg.
- Pstro. Na razie nic. Musi ochłonąć. Jest wykończony.
- Ty chyba też - uprzejmie zauważył Kollberg.
Celnie, bo Rónn miał nienaturalnie bladą twarz, podpuchnię-te oczy i
zaczerwienione powieki.
- Co myślisz? - spytał Martin Beck.
- Nic - odparł Rónn. - Nie wiem. Chyba się rozchoruję.
- Później - wtrącił Kollberg. - Nie teraz. Posłuchamy tej taśmy?
Martin Beck skinął głową. Szpula zaczęła się obracać, odezwał się przyjemny
kobiecy głos: „Przesłuchanie uczennicy Evy Carlsson, urodzonej piątego lutego w
tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym dziewiątym roku. Przesłuchująca: policjantka
śledcza Sonja Hansson".
Martin Beck i Kollberg zmarszczyli czoło. Dobrze znali to nazwisko i głos.
Niewiele brakowało, żeby dwa i pół roku temu przyczynili się do śmierci Sonji
Hansson, której użyli jako przynęty w policyjnej zasadzce.
- To cud, że została w policji - powiedział Kollberg.
- Uhm - przyznał Martin Beck.
- Ciszej! - skarcił ich Rónn, którego przy tym nie było. - Nic nie słyszę.
„Sonja Hansson: .. .i wtedy ten pan do ciebie podszedł? Eva Carlsson: Tak. Eivor
i ja stałyśmy na przystanku autobusowym.
45
SH: I co zrobił ten pan?
EC: Brzydko pachniał i dziwnie szedł, i powiedział... coś okropnie dziwnego.
SH: Pamiętasz, co powiedział?
EC: Tak. Powiedział: „Cześć, dziewuszki, zrobicie mi rentgena za piątaka?".
SH: "wiesz, co miał na myśli?
EC: Nie, to było dziwne. Wiedziałyśmy, co to rentgen. Jak w szpitalu. Ale nie
mogłyśmy tego zrobić. Nie miałyśmy takiego... aparatu.
SH: I co zrobiłyście, kiedy tak powiedział?
EC: On to mówił kilka razy, a jak sobie poszedł, to się za nim podkradałyśmy.
SH: Podkradałyście się?
EC: No. Śledziłyśmy go. Jak w kinie albo w telewizorze.
SH: Nie bałyście się?
EC: E tam, nie było czego.
SH: Było. Trzeba uważać na takich wujków.
EC: Ale on nie był zły.
SH: Widziałyście, dokąd poszedł?
EC: Tak, do domu, w którym mieszka Eivor, i dwa piętra nad nią wyjął klucz i
wszedł do środka.
SH: A wy wróciłyście do siebie?
EC: Nie. Podkradłyśmy się za nim i obejrzałyśmy drzwi. Tam było napisane, jak on
się nazywa.
SH: Rozumiem. I co tam było napisane?
EC: Chyba „Eriksson". Podsłuchiwałyśmy przez szparę na listy. Coś tam mruczał do
siebie.
SH: Powiedziałaś o tym mamie?
EC: E tam, przecież to nic takiego. Tylko było okropnie dziwne.
SH: Ale powiedziałaś mamie o tym, co się stało wczoraj, prawda?
*
EC: To o krowach? Tak.
SH: Czy to był ten sam wujek?
46
EC:No...
SH: Jesteś pewna?
EC: Prawie.
SH: Jak myślisz, ile ten wujek może mieć lat?
EC: Mniej więcej czterdzieści. Albo pięćdziesiąt.
SH: Czy jest starszy ode mnie, czy młodszy?
EC: O, dużo starszy. Dużo, dużo starszy. A ile ty masz lat?
SH: Dwadzieścia osiem. Możesz mi powiedzieć, co się wczoraj stało?
EC: Tak. Eivor i ja grałyśmy w klasy w bramie i on przyszedł, i sobie stanął, i
powiedział, że jak my, „dziewuszki", pójdziemy do niego do domu, to zobaczymy,
jak on doi krowy.
SH: Aha. I co zrobił potem?
EC: E tam, przecież nie mógł trzymać krów w mieszkaniu. Nie naprawdę.
SH: I co mu powiedziałyście, ty i Eivor?
EC: Nic, ale potem Eivor powiedziała, że się wstydzi, bo rozwiązała jej się
wstążka do włosów, i że z nikim nigdzie nie pójdzie.
SH: I wujek odszedł?
EC: Nie. Powiedział: „No to wydoję moje krowy tutaj" i rozpiął spodnie, i...
SH: I?
EC: Czy myślisz, że gdyby Eivor nie rozwiązała się wstążka, to mogłybyśmy zostać
zamordowane? Ale fajowo...
SH: Myślę, że nie. Czy ten wujek rozpiął spodnie?
EC: No, i wyjął to... to coś, czym wujkowie sikają..."
Kollberg wyłączył magnetofon i jasny dziecięcy głosik umilkł w połowie zdania.
Martin Beck spojrzał na niego. Wsparłszy głowę na lewej dłoni, pocierał
kłykciami nasadę nosa.
- To zabawne... - zaczął Ronn.
- Co ty chrzanisz?! - porywczo przerwał mu Kollberg.
- Że się przyznał. Poprzednim razem wszystkiemu zaprzeczał, dziewczynki nie
były już takie pewne, że to on, i sprawa
47
się rozmyła. Ale teraz się przyznaje. Mówi, że był pijany, inaczej w życiu by
tego nie zrobił.
- Aha, teraz się przyznaje - powiedział Kollberg.
- Tak.
Martin Beck obrzucił Kollberga pytającym spojrzeniem, po czym zwrócił się do
Rónna:
- Nie spałeś tej nocy?
- Nie spałem.
- To idź do domu i odpocznij.
- Wypuszczamy go?
- Nie - odparł Kollberg.
Rozdział 10
Mężczyzna rzeczywiście nazywał się Eriksson, był magazynierem i nie trzeba było
pracować w szpitalu poliklinicznym Maria, gdzie opiekowano się alkoholikami,
żeby zauważyć, że mógłby być ich pacjentem. Miał sześćdziesiąt lat, był niemal
kompletnie łysy, wysoki i wychudzony. I drżał na całym ciele.
Kollberg i Martin Beck przesłuchiwali go przez bite dwie godziny, równie
uciążliwe dla obu stron.
Eriksson ciurkiem przytaczał te same, odrażające szczegóły, płakał i zaklinał
się na wszystkie świętości, że w piątek po południu z knajpy wrócił do domu. W
każdym razie nie przypominał sobie, żeby mogło być inaczej.
Po dwóch godzinach przyznał się do kradzieży dwustu koron w lipcu 1964 i roweru,
kiedy miał osiemnaście lat, i łkał rzewnymi łzami. Był przeraźliwie samotnym
wrakiem człowieka, wyrzuconym poza nawias wątpliwej wspólnoty.
Kollberg i Martin Beck obserwowali go z ponurymi minami i odesłali do
celi.Tymczasem koledzy z wydziału i personel z piątki usiłowali znaleźć kogoś z
kamienicy przy Hagagatan, kto mógłby potwierdzić albo obalić jego alibi. Bez
powodzenia.
Około czwartej po południu były wstępne wyniki obdukcji: uduszenie, ślady palców
na szyi, podłoże seksualne. Nie stwierdzono gwałtu.
4 - Mężczyzna na balkonie
49
W orzeczeniu znalazło się ponadto kilka negatywnych informacji. Nic nie
wskazywało na to, żeby dziewczynka się broniła. Nie znaleziono fragmentów
naskórka pod paznokciami ani siniaków na ramionach i dłoniach. Sine było tylko
podbrzusze, jak od uderzenia pięścią.
Technicy zbadali ubranie. Brakowało jedynie fig. Nigdzie ich nie znaleziono.
Białe trykotowe, rozmiar trzydzieści sześć, powszechnie dostępnej marki.
Wieczorem policjanci wręczyli okolicznym mieszkańcom pięćset formularzy i
spotkali się z jednym jedynym odzewem. Osiemnastoletnia Majken Jansson ze
Sveavagen 103, dyrektorska córka, powiedziała, że ona i jej kolega rówieśnik
spędzili około dwudziestu minut w parku Vanadis między ósmą a dziewiątą. Nie
potrafiła podać dokładniejszego czasu. Nic nie słyszeli, nic nie widzieli.
Na pytanie, co robili w parku Vanadis, zeznała, że na chwilę wyszli z rodzinnego
przyjęcia, żeby odetchnąć świeżym powietrzem.
- Odetchnąć świeżym powietrzem - odezwał się z powątpiewaniem w głosie
Melander.
- Pewnie w rozkroku - dodał Gunvald Larsson.
Gunvald Larsson, były zawodowy oficer floty wojennej, obecnie oficer rezerwy, od
czasu do czasu popisywał się marynarskim żargonem.
Wlekła się godzina za godziną. Dochodzeniówka robiła swoje. Na wolnym biegu.
Martin Beck wrócił do Bagarmossen o pierwszej nad ranem. Wszyscy spali. Wyjął
piwo z lodówki i zrobił sobie kanapkę z pasztetem drobiowym. Wypił piwo i
wyrzucił kanapkę do śmieci.
Kiedy się położył, myślał przez chwilę o drżącym magazynierze Erikssonie, który
trzy lata temu ukradł koledze dwieście koron z kieszeni marynarki.
Kollberg nie zmrużył oka. Leżał, gapiąc się w ciemnościach w sufit. Też myślał o
Erikssonie notowanym przez obyczajówkę.
50
Przyszło mu głowy, że skoro mordercy z parku Vanadis nie ma w kartotece, to
komputery są równie przydatne jak policji amerykańskiej ścigającej dusiciela z
Bostonu. Czyli jedno wielkie zero. Dusiciel z Bostonu w ciągu dwóch lat pozbawił
życia trzynaście samotnych kobiet, nie zostawiając po sobie śladu.
Czasami zerkał na żonę. Spała, leciutko podrygując, ilekroć czuła silne ruchy
dziecka.
Rozdział 11
Było poniedziałkowe popołudnie, dwie i ćwierć doby po znalezieniu martwej
dziewczynki w parku Vanadis.
Policja zaapelowała o pomoc za pośrednictwem prasy, radia i telewizji i
otrzymała ponad trzysta wiadomości. Wszystkie rejestrowała i sprawdzała
specjalna grupa robocza, po czym starannie je analizowano.
Obyczajówka przeglądała swoje kartoteki, w SKL* badali skromny materiał z
miejsca zbrodni, w bazie danych pracowano pełną parą, ludzie z wydziału do spraw
przemocy fizycznej wespół z dziewiątką pukali do każdych drzwi w domach przy
parku Vanadis, przesłuchiwano potencjalnych podejrzanych i świadków. Na razie te
zmasowane działania nie doprowadziły do niczego, co można by nazwać sukcesem.
Morderca pozostał nieznany i wciąż był na wolności.
Na biurku Martina Becka piętrzyły się papiery. Od bladego świtu zmagał się z
setkami raportów, ekspertyz i protokołów przesłuchań. Telefon dzwonił bez
przerwy, więc żeby mieć chwilę oddechu, poprosił Kollberga, by przez godzinę go
odciążył. Gunvald Larsson i Melander, odcięci od telefonów, siedzieli za
zamkniętymi drzwiami i analizowali materiał.
* Statens Kriminaltekniska Laboratorium - Państwowe Laboratorium Techniki
Kryminalistycznej.
52
Martin Beck, który ostatniej nocy spał dwie godziny, zrezygnował z lunchu, żeby
zdążyć na konferencję prasową, niezbyt owocną dla dziennikarzy.
Ziewnął i spojrzał na zegarek. Zdziwił się, że jest już kwadrans po trzeciej.
Zebrał plik papierów, którymi powinien się zająć Melander, zapukał do pokoju
Melandera i Gunvalda Larssona i wszedł.
Melander nawet nie podniósł głowy. Znali się dostatecznie długo, żeby wiedział,
kto puka.
Gunvald Larsson z odrazą popatrzył na papiery w ręku Martina Becka.
- Jezu, znowu coś taszczysz?! Przecież po uszy toniemy w robocie.
Martin Beck wzruszył ramionami i położył papiery obok łokcia Melandera.
- Napiłbym się kawy. A wy? Melander pokręcił głową.
- Chętnie - powiedział Gunvald Larsson.
Martin Beck wyszedł, zamknął drzwi i zderzył się z rozpędzonym Kollbergiem.
Widząc wyraz podniecenia na jego okrągłej twarzy, zapytał:
- Co jest?
Kollberg wziął go pod ramię.
- Martin! - Kollberg wypluwał słowa z taką szybkością, że prawie się o siebie
potykały. - Znowu się stało! Znowu to zrobił! W Tantolunden.
Mknęli przez Vasterbron na sygnale. Słyszeli w radiu, że wszystkie wozy
policyjne mają się natychmiast udać do Tantolunden, żeby zablokować teren.
Martin Beck i Kollberg wiedzieli tylko tyle, że koło teatru letniego były zwłoki
dziewczynki, że morderstwo przypominało to z parku Vanadis, że odnaleziono je
bardzo szybko i niewykluczone, że zabójca nie zdążył daleko uciec.
53
Mijając boisko na Zinkensdamm, zobaczyli dwa czarno-białe radiowozy skręcające w
Wollmar Yxkullsgatan. Kilka innych stało na Ringvagen i w parku.
Zahamowali przed niskim drewnianym szeregowcem na Skóldgatan. Drogę prowadzącą
do parku zagradzał radiowóz. Na alejce dostrzegli mundurowego, który zatrzymał
dzieci wędrujące pod górę na szczyt wzniesienia.
Martin Beck długimi susami ruszył do policjanta, nie przejmując się, że zostawia
w tyle Kollberga. Przywitał się. Policjant wskazał ręką na szczyt wzniesienia i
Martin Beck pognał przed siebie pagórkowatym parkiem. Dopiero kiedy minął teatr,
zobaczył kilku mężczyzn; stali w półkolu, plecami do niego, w niecce,
dwadzieścia metrów od drogi. Wyżej, na rozstaju, policjant odpędzał gapiów.
Kollberg dogonił go na spadku. Dobiegły ich odgłosy rozmowy policjantów. Na ich
widok zamilkli. Przywitali się i odeszli na bok. Martin Beck słyszał chrapliwy
oddech Kollberga.
Dziewczynka leżała w trawie na plecach, z ramionami na głowie. Lewa noga zgięta
w kolanie, udo pod kątem prostym do tułowia, prawa noga wyprostowana. Patrzyła w
niebo spod półprzy-mkniętych powiek, z otwartymi ustami. Z nosa ciekła krew.
Szyję oplatała skakanka z przezroczystego żółtego plastiku. Była w żółtej
bawełnianej szmizjerce bez rękawów - brakowało trzech dolnych guzików - białych
skarpetkach i czerwonych sandałkach. Nie miała fig. Mogła mieć dziesięć lat. Nie
żyła.
Martin Beck zarejestrował wszystko w parę sekund - tyle czasu był w stanie
skupić na niej spojrzenie - odwrócił się i popatrzył na drogę. Biegli do nich
technicy w gołębich kombinezonach. Jeden trzymał duży aluminiowy pojemnik, drugi
- zwój liny i czarną torbę.
Kiedy byli blisko, ten z liną powiedział:
- Niech ten skurczybyk, który zaparkował w poprzek drogi, natychmiast przestawi
wóz, żebyśmy mogli tu podjechać.
Zerknął na zwłoki, pognał do rozwidlenia i zaczął odgradzać teren.
54
Obok policjanta w skórzanej kurtce, który rozmawiał na poboczu przez walkie-
talkie, stał jakiś cywil. Martin Beck od razu go rozpoznał. Nazywał się Manning
i pracował w dwójce w zespole prewencji.
Manning zobaczył Martina Becka i Kollberga, rzucił kilka słów do policjanta i
podszedł do nich.
- Wygląda na to, że cały teren jest ogrodzony. Na tyle, na ile się da.
- O której została znaleziona? - spytał Martin Beck. Manning spojrzał na
zegarek.
- Pierwszy samochód był na miejscu dwadzieścia pięć minut temu.
- I nie macie rysopisu - powiedział Kollberg.
- Niestety.
- Kto ją znalazł? - spytał Martin Beck.
- Dwóch chłopców. Zatrzymali radiowóz na Ringvagen. Kiedy przyszli tu nasi
ludzie, była jeszcze ciepła. Od zabójstwa nie mogło upłynąć dużo czasu.
Martin Beck rozejrzał się. Nadjeżdżały dwa samochody; pierwszy z technikami,
drugi z lekarzem.
Z niecki, w której leżały zwłoki dziecka, nie było widać terenów działkowych,
usytuowanych za wzgórzem, mniej więcej pięćdziesiąt metrów na zachód. Nad
koronami drzew wznosiły się górne piętra wieżowców przy Tantogatan, tory
kolejowe biegnące wzdłuż ulicy przesłaniała parkowa zieleń.
- Nie mógł wybrać lepszego miejsca - skonstatował Martin Beck.
- Chyba gorszego - poprawił go Kollberg.
I miał rację. Nawet jeśli zabójca dziewczynki wciąż był w pobliżu, miał sporo
możliwości ucieczki. Do największego parku w mieście przylegały tereny
działkowe, graniczące z nabrzeżem Arstaviken, gdzie nie brakowało stoczni
jachtowych, magazynów, warsztatów, złomowisk i najrozmaitszych ruder. Między
Wollmar Yxkullsgatan, od Ringvagen do nabrzeża, a Hornsgatan był zakład opieki
dla alkoholików, składający się z kilku nieregularnie
55
rozmieszczonych budynków. Wokół stały jakieś magazyny i drewniane szopy. Między
zakładem opieki a boiskiem na Zinkensdamm rozciągały się inne ogródki działkowe.
Wiadukt nad torami łączył południową część parku z Tantogatan, gdzie na
skalistym terenie blisko brzegu wznosiło się pięć ogromnych czynszówek. Trochę
dalej, na rogu Ringvagen, w długich niskich barakach mieścił się hotel
kawalerski Tanto.
Martin Beck po namyśle uznał, że sytuacja jest beznadziejna. Wątpił, by od razu
udało im się schwytać przestępcę. Po pierwsze, nie mieli rysopisu, po drugie,
najprawdopodobniej zdążył się oddalić z miejsca zbrodni, a po trzecie,
przesłuchanie wszystkich pacjentów zakładu opieki dla alkoholików i gości hotelu
kawalerskiego zajęłoby im kilka dni.
Najbliższa godzina potwierdziła jego wątpliwości. Po wstępnych oględzinach
lekarz mógł powiedzieć tylko tyle, że dziewczynka została uduszona i
przypuszczalnie zgwałcona i że zgon nastąpił niedawno. Psy, które ściągnięto w
chwilę po przyjeździe Martina Becka i Kollberga, podjęły tylko jeden trop
prowadzący z parku na Wollmar Yxkullsgatan. Niemundurowi policjanci z patrolu
przesłuchiwali potencjalnych świadków; na razie bez rezultatu. Spacerowicze i
właściciele ogródków działkowych nie widzieli ani nie słyszeli niczego, co
miałoby związek z morderstwem.
Była za dziesięć piąta. Na chodniku przy Ringvagen grupka ludzi przyglądała się
z zainteresowaniem pozornie chaotycznej pracy policji. Tłumnie zjeżdżali
reporterzy i fotografowie, niektórzy już wrócili do redakcji, żeby dostarczyć
czytelnikom soczystych opisów drugiego w ciągu trzech dni zabójstwa dziewczynki,
którego dopuścił się jakiś szaleniec, wciąż przebywający na wolności.
Martin Beck dostrzegł pulchny zadek Kollberga w drzwiach radiowozu parkującego
na żwirowym placyku opodal Ringvagen. Uwolnił się od dziennikarzy i podszedł do
niego. Kollberg rozmawiał przez radio. Martin Beck poczekał, aż skończy, i lekko
uszczypnął go w pośladek.
56
Kollberg odskoczył od samochodu.
- A, to ty. Myślałem, że to jeden z naszych kundli.
- Nie wiesz, czy ktoś zawiadomił rodziców dziewczynki? -spytał Martin Beck.
- Wiem. Zawiadomił. Przynajmniej tę przykrość mamy z głowy.
- Chciałbym porozmawiać z chłopcami, którzy ją znaleźli. Podobno są u siebie,
na Tantogatan.
- Okej, rozmawiaj. Ja zostanę.
- To na razie.
Chłopcy mieszkali w dużym łukowatym domu przy Tantogatan. Martin Beck zastał obu
w mieszkaniu jednego z nich. Zszokowani tym strasznym przeżyciem, nie potrafili
ukryć dreszczyku podniecenia.
Opowiedzieli Martinowi Beckowi, jak znaleźli dziewczynkę podczas zabawy w parku.
Od razu ją poznali, bo mieszkała w ich bloku. Skakała przez skakankę razem z
dwiema koleżankami w jej wieku. Ponieważ jedna z nich chodziła z chłopcami do
tej samej klasy, Martin Beck dowiedział się, że nazywa się Lena Oskarsson, ma
dziesięć lat i mieszka w sąsiednim domu.
Sąsiedni dom był taki sam jak ten, w którym mieszkali chłopcy. Wjechał szybką
automatyczną windą na siódme piętro i nacisnął dzwonek. Po chwili drzwi się
otworzyły i błyskawicznie zamknęły. Nikogo nie dostrzegł w szparze. Zadzwonił
jeszcze raz. Drzwi otworzyły się natychmiast i już wiedział, dlaczego wcześniej
nikogo nie zauważył. Chłopczyk mógł mieć około trzech lat, jego lniana czupryna
była mniej więcej na wysokości pępka Martina Becka.
- Cześć! Dzień dobry.
Malec pobiegł w głąb mieszkania.
- Mamo! Mamo! Psysed wujek!
Po chwili w drzwiach stanęła jego mama. Popatrzyła na Martina Becka poważnie i
pytająco.
Czym prędzej się wylegitymował.
57
- Chciałbym porozmawiać z pani córką, jeśli jest w domu. Czy ona wie, co się
stało?
- Z Anniką? Tak, przed sekundą usłyszeliśmy o tym od sąsiada. To okropne. Jak
coś podobnego może się wydarzyć w biały dzień? Proszę wejść. Przyprowadzę Lenę.
Martin Beck poszedł za panią Oskarsson do dużego pokoju. Nie licząc mebli,
niczym się nie różnił od tego, w którym siedział kilka minut temu. Chłopczyk
stał pośrodku, wyraźnie zaciekawiony. Trzymał w rączce gitarę zabawkę.
- Pobaw się w swoim pokoju, Bossę - powiedziała mama. Bossę nie posłuchał,
czego chyba się spodziewała. Z kanapy
pod oknem wychodzącym na balkon zabrała kilka zabawek.
- Przepraszam za bałagan. Proszę usiąść, już idę po Lenę.
Martin Beck uśmiechnął się do malca. Jego dzieci miały dwanaście i piętnaście
lat i zdążył zapomnieć, jak się rozmawia z trzylatkami.
- Umiesz na tym grać? - spytał.
- Nie umiem glac. Ty glac.
- Nie, ja też nie umiem glac - powiedział Martin Beck.
- Umies. - Bossę obstawał przy swoim. - Glaj „w nocy śniłem, nie śniłem nigdy,
że wojen nadsed kres"*.
Weszła pani Oskarsson, wzięła synka na ręce i zdecydowanym krokiem wyniosła go z
pokoju. Malec krzyczał, wyrywał się.
- Niedługo wrócę - rzuciła przez ramię. - Może pan porozmawiać z Leną.
Chłopcy powiedzieli mu, że Lena ma dziesięć lat. Była wysoka jak na swój wiek i
mimo nadąsanej miny bardzo ładna. Miała na sobie dżinsy i bawełnianą bluzeczkę.
Dygnęła nieśmiało.
- Usiądź - odezwał się Martin Beck. - Łatwiej nam będzie rozmawiać.
* Amerykańska pieśń pacyfistyczna l^tst night I had the strangest dream Eda
McCurdy'ego, przełożona i śpiewana w wersji szwedzkiej przez wybitnego
kompozytora, poetę i pieśniarza Cornelisa Vreeswijka (1937-1987) - tutaj po
dziecięcemu zniekształcona.
58
Usiadła w fotelu, na brzeżku, ze złączonymi kolanami.
- Masz na imię Lena?
- Tak.
- A ja nazywam się Martin Beck. Czy wiesz, co się stało?
- Tak - powiedziała dziewczynka, wpatrując się w podłogę. -Słyszałam... Mama
mówiła.
- Rozumiem, że jesteś wystraszona, ale muszę cię zapytać o parę rzeczy.
- Tak.
- Podobno byłaś dzisiaj z Anniką.
- Tak. Bawiłyśmy się. Ulla, Annika i ja.
- Gdzie się bawiłyście? Kiwnęła głową w stronę okna.
- Najpierw tutaj, na podwórku. Potem Ulla musiała iść do domu, żeby coś zjeść,
a Annika i ja poszłyśmy do mnie. Potem Ulla przyszła po nas i znowu wyszłyśmy na
dwór.
- I dokąd poszłyście?
- Do Tantolunden. Musiałam zabrać Bossego, tam są huśtawki, na których lubi się
huśtać.
- Pamiętasz, która była godzina?
- Chyba wpół do drugiej. Może mama będzie wiedziała.
- No dobrze, więc poszłyście do Tantolunden. Czy Annika kogoś tam spotkała? Czy
rozmawiała z jakimś wujkiem?
- Nie, nie widziałam, żeby z kimś rozmawiała.
- Co robiłyście w Tantolunden?
Lena przez chwilę patrzyła w okno. Zastanawiała się.
- No... bawiłyśmy się. Najpierw trochę się huśtałyśmy, bo Bossę chciał. Potem
skakałyśmy przez skakankę. A potem poszłyśmy do kiosku kupić lody.
- Czy w parku były inne dzieci?
- Nie, wtedy nie. Oczywiście jakieś maluchy siedziały w piaskownicy. Bossę się
z nimi pokłócił. Ale ich mama szybko je zabrała.
- Co robiłyście potem, kiedy kupiłyście lody?
59
Z pokoju obok dat się słyszeć głos pani Oskarsson i wrzask malca.
- Spacerowałyśmy. Potem Annika się obraziła.
- Obraziła się? O co?
- Nie wiem. O nic. Ulla i ja chciałyśmy grać w klasy, a ona nie chciała.
Chciała się bawić w chowanego, ale z Bossem to niemożliwe, bo biega między nami
i mówi, gdzie się schowałyśmy. No i Annika się obraziła i poszła.
- Dokąd poszła? Powiedziała, dokąd idzie?
- Nie, nic nie powiedziała. Po prostu sobie poszła. Ulla i ja rysowałyśmy klasy
i nie widziałyśmy, kiedy poszła.
- Ani w którą stronę?
- Nie. Nie myślałyśmy o tym. Grałyśmy w klasy, potem zobaczyłam, że nie ma
Bossego, i dopiero wtedy zauważyłyśmy, że Anniki też nie ma.
- Szukałyście Bossego? Dziewczynka spojrzała na swoje dłonie.
- Nie - odparła po dłuższej chwili. - Myślałam, że jest z Annika. Zawsze za nią
lata. Ona nie ma... nie miała rodzeństwa i zawsze była bardzo miła dla Bossego.
Zawsze.
- Co było potem? Czy Bossę wrócił?
- Tak, zaraz wrócił. Chyba był gdzieś blisko, chociaż go nie widziałyśmy.
Martin Beck pokiwał głową. Chciał zapalić, ale nigdzie nie dostrzegł
popielniczki i zrezygnował.
- Czy zastanawiałyście się, gdzie może być Annika? Czy Bossę nie wspomniał,
dokąd poszła?
Dziewczynka pokręciła głową. Długa jasna grzywka opadła jej na czoło.
- Nie. Pomyślałyśmy, że wróciła do domu. Nie pytałyśmy Bossego, on nic nie
powiedział. Potem zrobił się taki nieznośny, że poszłyśmy do mnie.
- Wiesz, o której Annika zniknęła z placu zabaw?
- Nie, nie miałam zegarka. Ale byłyśmy w domu o trzeciej. Krótko grałyśmy w
klasy. Może pół godziny.
60
- Nie widziałyście innych ludzi w parku? Lena odgarnęła grzywkę i zmarszczyła
czoło.
- Nie myślałyśmy o tym. W każdym razie ja nie myślałam. Była tam przez chwilę
jakaś pani z pieskiem. Z jamnikiem. Bossę chciał go pogłaskać, więc musiałam go
stamtąd zabrać. - Popatrzyła na Martina Becka z poważną miną. - Nie wolno mu
głaskać psów; To może być niebezpieczne.
- Czy nie zauważyłaś nikogo więcej? Zastanów się, może coś sobie przypomnisz.
Pokręciła głową.
- Nie. Bawiłyśmy się, musiałam pilnować Bossego, nie zwracałam uwagi na innych
ludzi. Ktoś tam pewnie przechodził, ale nie wiem kto.
W pokoju zapadła cisza, wróciła pani Oskarsson. Martin Beck wstał.
- Podaj mi jeszcze nazwisko Ulli i jej adres i już sobie idę. Może znowu będę
chciał z tobą porozmawiać. Gdybyś sobie coś przypomniała, poproś mamę, żeby do
mnie zadzwoniła. To może być jakiś drobiazg - Martin Beck zwrócił się do pani
Oskarsson - pozornie bez znaczenia. Jeśli córka cokolwiek sobie przypomni,
byłbym wdzięczny za telefon.
Zostawił pani Oskarsson wizytówkę i dostał kartkę z nazwiskiem, adresem i
numerem telefonu trzeciej dziewczynki.
I poszedł do Tantolunden.
Technicy wciąż pracowali w niecce, poniżej teatru letniego. Słońce wisiało
nisko, drzewa rzucały długie cienie na trawnik. Martin Beck został, dopóki nie
zabrano ciała dziewczynki, i wrócił na Kungsholmen.
- Znowu gwizdnął majtki - powiedział Gunvald Larsson.
- Tak - skonstatował Martin Beck. - Białe. Rozmiar trzydzieści sześć.
- Sukinsyn! - Gunvald Larsson podłubał długopisem w uchu. -1 co na to twoi
czworonożni przyjaciele?
Martin Beck obrzucił go zniesmaczonym spojrzeniem.
61
- Co robimy z Erikssonem? - spytał Rónn.
- "Wypuść go - zdecydował Martin Beck. - Ale nie trać z oczu - dodał po kilku
sekundach.
Rozdział 12
We WTOREK RANO TRZYNASTEGO CZeiWCa ODPRAWA BYŁA KRÓTKA i mało optymistyczna.
Takjak komunikat zamieszczony w prasie. Wykonano ze śmigłowca zdjęcia miejsc
zbrodni i okolic; społeczeństwo przekazało około tysiąca informacji; informacje
poddano analizie; sprawdzono wszystkich znanych policji ekshibicjonistów,
podglądaczy i dewiantów seksualnych; jedną osobę zatrzymano, przesłuchano na
okoliczność alibi podczas pierwszej zbrodni i wypuszczono.
Wszyscy byli niewyspani i przemęczeni, nawet dziennikarze i fotografowie.
Po odprawie Kollberg powiedział do Martina Becka:
- Mamy dwóch świadków.
Martin Beck pokiwał głową. Szli do Gunvalda Larssona i Me-landera.
- Mamy dwóch świadków - powtórzył za Kollbergiem Martin Beck.
Melander nie podniósł głowy znad papierów, ale Gunvald Larsson się
zainteresował.
- O kurde! A niby kogo?
- Po pierwsze, chłopca z Tantolunden.
- Tego trzylatka?
- Właśnie.
- Przecież wiesz, że dziewczyny z obyczajówki próbowały z nim gadać. On w ogóle
nie umie mówić. Świetny pomysł! Równie błyskotliwy jak ten, żebym przesłuchał
psa.
MĘŻCZYZNA NA BALKONIE MAJ SJOWALL PER WAHLOO ebook#2 Przekład HALINA THYLWE & AMBER Korekta Anna Brzezińska Jolanta Kucharska Projekt graficzny serii Małgorzata Foniok Projekt graficzny okładki Małgorzata Foniok Zdjęcie na okładce Wydawnictwo Amber Skład Wydawnictwo Amber Monika E, Zjawińska Druk Drukarnia Naukowo-Techniczna Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA, Warszawa, ul. Mińska 65 Tytuł oryginału Mannen pi balkongen Copyright © Maj Sjowall and Per WahlflO 1967 Pubiished by arrangement with Salomonsson Agency. Ali rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2008 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. For the Polish translation Copyright © by Halina Thylwe ISBN 978-83-241-3487-8 Warszawa 2009. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 teL62040 13,620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl Keiążkę wydrukowano na -przyjaznym" papierze
Rozdział 1 Słońce wzeszło za kwadrans trzecia. Półtorej godziny wcześniej ruch uliczny przerzedził się i w końcu zamarł. Wraz z nim umilkł gwar ostatnich gości opuszczających restauracje. Zamiatarki zostawiły na asfalcie ciemne smugi wilgoci. Długą prostą ulicą przemknęła na sygnale karetka pogotowia. Cicho, niespiesznie przetoczył się czarny samochód z białymi błotnikami, anteną na dachu i białym napisem POLICJA po bokach. Pięć minut później dał się słyszeć brzęk szyby w gablocie, którą ktoś wybił dłonią w rękawiczce, odgłos szybkich kroków i ryk silnika na jednej z bocznych uliczek. Wszystko to obserwował mężczyzna na balkonie. Balkon był zwyczajny, z balustradą, osłonięty z dwóch stron blachą falistą. Mężczyzna oparł przedramiona na poręczy. W ciemnościach pobłyskiwał ciemnoczerwony ognik papierosa. W równych odstępach czasu ostrożnie wyjmował z drewnianej cygarniczki centymetrowe niedopałki i kładł jeden przy drugim na spodku, który stał na ogrodowym stoliku. Uzbierało się ich dziesięć. Było cicho, tak cicho, jak to tylko możliwe w dość dużym mieście w pogodną noc na początku lata. Za parę godzin pojawią się gazeciarze rozwożący prasę na przerobionych dziecięcych wózkach i pierwsze sprzątaczki spieszące do pracy. Powoli rozpraszał się siwy półmrok; nieśmiałe słoneczne światło wychynęło zza kilkupiętrowych domów, odbijając się w antenach telewizyjnych i walcowatych kominach na dachach przeciwległych kamienic. Po chwili plama światła usiadła na blaszanych dachach, szybko przeniosła się niżej, zsunęła z okapu i liznęła tynki ceglastych ścian i drewnianych okien zaciemnionych opuszczonymi roletami albo żaluzjami. Mężczyzna na balkonie pochylił się i popatrzył na ulicę. Biegła z północy na południe, była długa i prosta, mógł ogarnąć wzrokiem odcinek długości przeszło dwóch kilometrów. Kiedy ją zbudowano, stanowiła dumę i chlubę miasta, ale od tamtej pory zdążyło upłynąć czterdzieści lat i straciła na reprezentacyjności. Miała tyle lat, co on. Wytężając wzrok, dostrzegł w oddali samotną postać. Policjant? Po raz pierwszy od kilku godzin wszedł do pokoju i udał się do kuchni. Było widno, nie musiał włączać światła. W ogóle rzadko to robił, nawet w zimie. Otworzył szafkę, wyjął emaliowany rondelek, wlał półtorej filiżanki wody i wsypał dwie łyżki grubo mielonej kawy. Postawił naczynie na kuchence i zapalił gaz. Dotknął opuszkami palców łebka wypalonej zapałki, żeby sprawdzić, czy zgasła, po czym wyrzucił ją do śmieci. Stał przy kuchence, dopóki kawa się nie zagotowała, wyłączył gaz i czekając, aż fusy opadną na dno, poszedł do toalety. Nie spuścił wody, nie chciał obudzić sąsiadów. Wrócił do kuchni, ostrożnie wlał kawę do filiżanki, posłodził kostką cukru z na wpół opróżnionego kartonu stojącego na blacie koło zlewu i włożył łyżeczkę, którą wyjął z szuflady. Zaniósł filiżankę na balkon, postawił na pociągniętym pokostem drewnianym stoliku i usiadł na składanym krześle. Słońce było już wysoko, oświetlało fasady domów po drugiej stronie ulicy aż po parter. Wyciągnął z kieszeni spodni niklowaną puszeczkę i wykruszył tytoń z niedopałków, przesiewając go między palcami. Zgniótł bibułki w kulki wielkości grochu i położył na wyszczerbionym porcelanowym spodku. Potem zamieszał kawę i wolniutko ją sączył. Znów zawyła syrena. Wstał i śledził karetkę spojrzeniem, dopóki sygnał nie wybrzmiał. Minutę później przypominała mały biały prostokąt. Skręciła w lewo u północnego wylotu ulicy i zniknęła mu z oczu. Usiadł na krześle i bezmyślnie mieszał kawę, która zdążyła wystygnąć. Siedział nieruchomo, wsłuchując się w odgłosy miasta budzącego się niechętnie, z wahaniem. Mężczyzna na balkonie był średniego wzrostu, normalnej budowy ciała. Twarz pospolita, wydatny nos, szaroniebieskie oczy i rzadkie włosy, sczesane do tyłu. Miał na sobie białą koszulę, niewyprasowane niebieskie spodnie z gabardyny, szare skarpety i czarne półbuty. Była wpół do szóstej rano drugiego czerwca 1967. Miasto -Sztokholm. Mężczyzna na balkonie nie przeczuwał, że jest obserwowany. Wszelkie przeczucia i uczucia były mu obce. Pomyślał, że niebawem zrobi sobie owsiankę. Ulica zaczynała się budzić. Po każdej zmianie świateł na czerwone wydłużała się kolejka czekających samochodów. Kierowca furgonetki z pieczywem zatrąbił
wściekle na rowerzystę, który nagle wtargnął na jezdnię. Dwa auta za nią gwałtownie zahamowały. Mężczyzna wstał, oparł dłonie na poręczy i patrzył na ulicę. Spłoszony rowerzysta usunął się pod krawężnik i udawał, że nie słyszy obelg miotanych przez kierowcę furgonetki. Na chodnikach pojawili się nieliczni piesi. Koło stacji benzynowej, pod balkonem, rozmawiały dwie kobiety w jasnych, letnich sukienkach, nieco dalej jakiś mężczyzna wyszedł z jamnikiem. Zniecierpliwiony szarpał smycz, podczas gdy jego pupil niewzruszenie obwąchiwał drzewo. Mężczyzna na balkonie wyprostował się, poprawił rzadkie włosy i wsunął dłonie do kieszeni. Była za dwadzieścia ósma, słońce wisiało wysoko. Spojrzał w niebo. Odrzutowiec narysował nad dachami domów biały wełnisty łuk. Znów popatrzył na ulicę i przyglądał się starszej siwej pani w błękitnym płaszczu. Zatrzymała się przed piekarnią w domu naprzeciwko, długo grzebała w torebce, w końcu wyjęła klucz i otworzyła drzwi. Widział, jak wkłada klucz do zamka od wewnątrz. Na białej opuszczonej rolecie widniał napis ZAMKNIĘTE. W tej samej chwili otworzyły się drzwi wejściowe tuż obok piekarni i w plamie słońca pojawiła się dziewczynka. Mężczyzna na balkonie cofnął się o krok, wyjął dłonie z kieszeni i znieruchomiał. Wyglądała na osiem, dziewięć lat. W ręku trzymała tornister w czerwoną kratkę. Miała na sobie krótką czerwoną spódniczkę, pasiastą bluzkę i czerwony sweterek z za krótkimi rękawami. Czarne drewniaki wydłużały i wyszczuplały jej nogi. Powoli, z opuszczoną głową ruszyła w lewo. Mężczyzna na balkonie śledził ją spojrzeniem. Po dwudziestu metrach przystanęła, podniosła dłoń do piersi, otworzyła tornister, czegoś w nim szukała, biegiem zawróciła i zniknęła za drzwiami. Mężczyzna na balkonie ani drgnął. Upłynęło kilka minut, zanim drzwi ponownie się otworzyły. Dziewczynka, z zapiętym tornistrem, ruszyła szybkim krokiem. Jej jasny koński ogon obijał się o plecy. Skręciła za rogiem na najbliższym skrzyżowaniu. Była za trzy ósma. Mężczyzna poszedł do kuchni. Napił się wody, opłukał szklankę, postawił ją na suszarce i wrócił na balkon. Usiadł na składanym krześle, położył lewą rękę na poręczy, zapalił papierosa i patrzył na ulicę. Rozdział 2 Elektryczny zegar ścienny wskazywał za pięć jedenasta i zgodnie z kalendarzem stojącym na biurku Gunvalda Larssona był piątek drugiego czerwca 1967. Martin Beck znalazł się tutaj przypadkiem. Postawił torbę na podłodze przy drzwiach, powiedział „cześć!", położył kapelusz na szafce z archiwaliami obok karafki, wziął z tacy szklankę, nalał sobie wody, oparł łokieć o szafkę i zamierzał się napić. Mężczyzna za biurkiem popatrzył na niego z kwaśną miną. - Ciebie też tu przysłali? - burknął. - Co schrzaniliśmy tym razem? Martin Beck wypił łyk wody. - Pewnie nic. Uspokój się. Mam sprawę do Melandera. Prosiłem go o coś. Gdzie on jest? - W klopie. Jak zwykle. Wyświechtany dowcip o szczególnym talencie Melandera do permanentnego przesiadywania w toalecie, w którym być może kryło się więcej niż jedno ziarnko prawdy, nie wiedzieć czemu zirytował Martina Becka. Ale starym zwyczajem schował irytację do kieszeni i badawczo popatrzył na mężczyznę za biurkiem. - Co cię dręczy? - zapytał. - A jak myślisz? Oczywiście rozboje. Wczoraj wieczorem znowu zaatakował w parku Yanadis. - Słyszałem. - Emeryt wyprowadzał psa i oberwał w potylicę. Miał w portfelu sto czterdzieści koron. Wstrząs mózgu. Leży w szpitalu Sabbatsberg. Nic nie widział, nic nie słyszał. Martin Beck milczał. - To już ósmy raz w ciągu czternastu dni. Ten typek kogoś zabije... Martin Beck opróżnił szklankę.
- Jeśli nikt go szybko nie zdejmie - dokończył Gunvald Lars-son. - Nikt, czyli kto? - Policja, kurde. My. Ktokolwiek. Niemundurowy patrol z dziewiątki był tam kwadrans wcześniej. - A gdzie był kwadrans później? - W komisariacie. Pili kawę. I tak jest od początku. Jak nasi ludzie siedzą w każdziuteńkim krzaku w parku Vanadis, obwieś atakuje w Vasaparken, a jak obstawiamy chaszcze w Vanadis i w Vasaparken, grasuje przy źródełku w Lill- Jansskogen. - A kiedy i tam w każdym krzaku siedzi policjant? - Wtedy demonstranci roznoszą w pył US Trade Center i podpalają ambasadę amerykańską. To nie są żarty - ozięble skwitował Gunvald Larsson. Martin Beck nie odrywał od niego wzroku. - Nie żartuję. Po prostu jestem ciekaw. - Gość zna się na rzeczy. Jakby miał radar. Kiedy atakuje, w pobliżu nigdy nie uświadczysz policjanta. Martin Beck potarł nasadę nosa kciukiem i palcem wskazującym. - Wyślijcie... - Wyślijcie? - błyskawicznie przerwał mu Gunvald Larsson. - Niby kogo? Co? Sforę wściekłych psów? Żeby zagryzły nasze cywilne patrole? Poza tym wczorajszy dziadek był z psem. I jaki miał z niego pożytek? - Co to był za pies? * -A skąd mam wiedzieć? Może warto go przesłuchać, co? Wezwać na komendę i wysłać do kibla, żeby Melander z nim pogadał. Hau, hau! - Gunvald Larsson, któremu nie było do śmiechu, grzmotnął pięścią w blat biurka. -Jakiś szaleniec napada na ludzi w parkach, a ty mi tu wyjeżdżasz z psami?! - Przecież to nie ja... Gunvald Larsson nie dał mu dojść do słowa. - Powiedziałem, że gość zna się na rzeczy. Zasadza się tylko na bezbronnych starców, kobiety i dzieciaki. Zawsze od tyłu. W zeszłym tygodniu jedna z ofiar zeznała, że wyskoczył zza krzaków jak pantera. - Widzę tylko jeden sposób - łagodnie zauważył Martin Beck. - Jaki? - Przebierz się za bezbronnego. Gunvald Larsson odwrócił głowę i przeszył Martina Becka świdrującym spojrzeniem. Miał sto dziewięćdziesiąt dwa centymetry wzrostu, bary zawodowego ciężarowca, na ramionach gęste owłosienie koloru blond, sczesane do tyłu blond włosy i zdegustowane jasnoniebieskie oczy. I ważył dziewięćdziesiąt osiem kilo. Kollberg zwykł uzupełniać jego rysopis konstatacją, że wyrazem twarzy jako żywo przypomina motorowerzystę. Teraz wjasnoniebieskim spojrzeniu wycelowanym w Martina Becka kryło się coś więcej niż antypatia. Martin Beck wzruszył ramionami. - Poważnie mówiąc... - Poważnie mówiąc, nie widzę w tym nic zabawnego. W życiu nie miałem na głowie takiej serii rozbojów, a ty się popisujesz dowcipasami. Pies tu, pies tam. Nic, tylko boki zrywać. Martin Beck zdał sobie sprawę, że niechcący sprowokował go do reakcji, którą niewielu udało się wywołać, i że za sekundę Gunvald Larsson straci panowanie nad sobą. Świadom konsekwencji zdjął łokieć z szafki i powiedział: - Dość tego! Dzięki Bogu w tym momencie z sąsiedniego pokoju wszedł Melander. Bez marynarki, z fajką w ustach i otwartą książką telefoniczną w dłoniach. - Cześć! - Cześć! - odparł Martin Beck. - Zaraz jak się rozłączyłeś, przypomniałem sobie nazwisko - powiedział Melander. - Arvid Larsson. Znalazłem go w książce telefonicznej. Ale nie ma sensu tam dzwonić. Zmarł w kwietniu. Wylew. Do końca robił w tej samej branży. Miał lumpeks na Só-dermalmie. Teraz jest zamknięty.
Martin Beck wziął książkę telefoniczną, zerknął i skinął głową. Melander wyłowił z kieszeni spodni pudełko zapałek i z namaszczeniem zapalał fajkę. Martin Beck postąpił dwa kroki naprzód, położył książkę na biurku i wycofał się do szafki z archiwaliami. - Nad czym pracujecie? - zapytał podejrzliwie Gunvald Larsson. - Nad niczym szczególnym - odrzekł Melander. - Martin zapomniał nazwiska pewnego pasera, którego chcieliśmy zwinąć dwanaście lat temu. - I zwinęliście? - Nie. - Ale ty wszystko zapamiętałeś? - Tak. Gunvald Larsson przysunął do siebie książkę telefoniczną, przekartkował ją i powiedział: - Jak, do diaska, jeśli wolno spytać, przez dwanaście lat można pamiętać namiary na kogoś o nazwisku Larsson? - Ech, to żadna sztuka - poważnie odparł Melander. Zadzwonił telefon. - Wydział pierwszy, oficer dyżurny... Przepraszam, nie usłyszałem. .. Ze co?... Czyjestem detektywem? Oficer dyżurny, wydział pierwszy, policjant śledczy Larsson... Przepraszam, jak pani godność? Gunvald Larsson wyjął długopis z kieszonki na piersi, nagryzmolił jedno słowo i zamarł z uniesionym długopisem. - O co chodzi?... Przepraszam, nie zrozumiałem... Że jak? Że co?... Kot?... Kot na balkonie?... Słucham? Ktoś?... Ktoś stoi na balkonie? Gunvald Larsson odsunął książkę telefoniczną, przysunął notatnik i skreślił kilka słów. - Rozumiem. Jak wygląda?... Tak, słyszę. Rzadkie włosy, sczesane do tyłu. Wydatny nos. Uhm. Biała koszula. Wzrost średni. Brązowe spodnie. Rozpięte... Co?... Aha, koszula rozpięta. Niebieskoszare oczy... Chwileczkę, droga pani... Czy on stoi na swoim balkonie? Gunvald Larsson zerknął na Melandera i Martina Becka i wzruszył ramionami. Słuchając, dłubał długopisem w uchu. - Momencik. A więc rzeczony mężczyzna stoi na swoim balkonie. Czy jest napastliwy, agresywny?... Aha, nie jest. Po drugiej stronie ulicy? Na swoim balkonie?... Skąd pani wie, że ma niebieskoszare oczy? To jakaś wyjątkowo wąska uliczka... Słucham? Że co?... Zaraz... Mówi pani, że on stoi na balkonie. I co jeszcze?... Patrzy na ulicę? A co się dzieje na ulicy?... Nic? Co takiego? Samochody? Bawiące się dzieci?... W nocy też? Bawią się w nocy?... Aha, nie. Ale on stoi w nocy na balkonie? I czego pani od nas oczekuje? Mamy wysłać sforę psów?... Nie ma takiego prawa, proszę pani, które zabrania ludziom stać na własnym balkonie.... Zgłasza pani swoje obserwacje? Rany, gdyby wszyscy opowiadali o tym, co widzą, musielibyśmy przydzielić każdemu po trzech policjantów... Dziękować? My mamy dziękować?!... Bezczelny? Ja jestem bezczelny?! Słuchaj no, paniusiu... Gunvald Larsson umilkł, trzymając słuchawkę w odległości dziesięciu centymetrów od ucha. - Rozłączyła się - powiedział zdumiony. - Po trzech sekundach rzucił słuchawkę na widełki. - A pieprz się, babo! - Podarł kartkę, na której robił notatki, i starannie wycierał długopis z woskowiny. - Ludzie są nienormalni. Nic dziwnego, że niczego nie udaje się doprowadzić do końca. Dlaczego centrala takich nie blokuje? Powinni ich przełączać do szpitala "wariatów. - Musisz się przyzwyczaić - zauważył Melander, wziął książkę telefoniczną, zamknął ją i wyszedł do sąsiedniego pokoju. Gunvald Larsson wyczyścił długopis, zmiął strzępy kartki i wyrzucił do kosza. - "wyjeżdżasz gdzieś? - spytał Martina Becka, patrząc z kwaśną miną na torbę przy drzwiach. - Uhm, do Motali. Na parę dni. Mam tam coś zobaczyć. - Aha. - Góra tydzień. Ale dzisiaj wraca Kollberg. Będzie tu od jutra. Nie musisz się przejmować. - Nie przejmuję się. - A co do tych rozbojów...
- No? - Nie, nic takiego... - Jeśli zrobi to jeszcze dwa razy, złapiemy go - odezwał się Melander z pokoju obok. - Otóż to - potwierdził Martin Beck. - Cześć! - Cześć! - bąknął Gunvald Larsson. Rozdział 3 Martin beck dotarł na centralny dziewiętnaście minut przed odjazdem pociągu i wykorzystał je na dwie rozmowy telefoniczne. Najpierw zadzwonił do domu. - Jeszcze nie wyjechałeś? - zapytała małżonka. - Zatrzymam się w hotelu Palące - powiedział, ignorując jej retoryczne pytanie. - Uznałem, że powinnaś to wiedzieć. - Jak długo cię nie będzie? - Tydzień. - Skąd ta pewność? Dobre pytanie, pomyślał Martin Beck. Przynajmniej nie jest głupia. - Pozdrów dzieci. - Po chwili namysłu dodał: - Uważaj na siebie. - Dzięki - odrzekła chłodno. Rozłączył się i wyjął z kieszeni spodni następną dwudziesto-pięcioórówkę. Do automatów telefonicznych była kolejka. Ci, co stali najbliżej, obrzucili go niechętnym spojrzeniem, kiedy wrzucił monetę i wybrał numer komendy południowej*. Po minucie usłyszał głos Kollberga. - Cześć! Chciałem się tylko upewnić, że wróciłeś. * Potoczna nazwa komendy policji w okręgu Soderort, obejmującym południowe przedmieścia Sztokholmu (wszystkie przypisy tłumaczki). - Ach, co za troska - powiedział Kollberg. - Jeszcze nie wyjechałeś? - Jak się czuje Gun? - Dobrze. Oczywiście wygląda jak budka telefoniczna. Gun, żona Kollberga, była w ciąży, miała urodzić na przełomie sierpnia i września. - Wracam za tydzień. - Wiem, zasięgnąłem języka. Wtedyjuż mnie tutaj nie będzie. - Na moment zapadła cisza. - Co ty masz do roboty w Motali? - Sprawa tego dziadka... - Jakiego dziadka? - Złomiarza, który się spalił ubiegłej nocy. Nie... - Czytałem o tym w gazetach. No i co? - Jadę się rozejrzeć. - Czy nie mają tam dość oleju w głowie, żeby się uporać z najzwyklejszym pożarem? - Zażyczyli sobie... - Zaraz - przerwał mu Kollberg. - Może ten kit jest dobry dla twojej żony, ale mnie nie nabierzesz. Poza tym świetnie wiem, czego sobie zażyczyli i kto sobie zażyczył. Kto jest teraz szefem dochodzeniówki w Motali? - Ahlberg, ale... - No właśnie. Wiem, że wziąłeś pięć dni zaległego urlopu. Jedziesz do Motali, żeby chlać z Ahlbergiem w Hotelu Miejskim. Dobrze mówię? - No... ale... - Powodzenia. Trzymaj się! - Dzięki. Martin Beck odwiesił słuchawkę. Człowiek, który stał za nim, łokciami utorował sobie drogę do automatu. Martin Beck wzruszył ramionami i wyszedł do hali dworcowej. Kollberg miał po części rację. Choć w gruncie rzeczy było to bez znaczenia, trochę się zirytowane tak łatwo został przejrzany. On i Kollberg poznali Ahlberga w związku z pewnym morderstwem trzy lata temu. Śledztwo było długie i trudne i zdążyli się w tym czasie zaprzyjaźnić. Gdyby nie to, Ahlberg najprawdopodobniej nie zwróciłby się o wsparcie do Głównego Zarządu Policji, a Martin Beck nie poświęciłby sprawie nawet połowy dniówki.
Według zegara dworcowego obie rozmowy zajęły mu dokładnie cztery minuty. Do odjazdu pociągu został kwadrans. Na Centralnym jak zwykle kłębiły się tłumy. Kupa ludzi, do wyboru, do koloru. Martin Beck - niezbyt wysoki mężczyzna o szczupłej twarzy, szerokim czole i wydatnych, mocnych szczękach - stał z torbą w ręku i czuł się nieswojo. Większość brała go przypuszczalnie za zdezorientowanego wieśniaka, wrzuconego w mrowisko wielkiego miasta. Nagle usłyszał ochrypły szept: - Te, stary... Odwrócił się i zobaczył czternastoletnią dziewczynkę. Miała jasne rozczochrane włosy i krótką batikową sukienkę. Brudna i bosa, ciut młodsza od jego córki i podobnie rozwinięta, ściskała w prawej dłoni pasek czterech zdjęć, na które pozwoliła mu zerknąć. Ich zrobienie nie przedstawiało najmniejszej trudności. Dziewczynka weszła do jednego z automatów na górnym peronie metra, uklękła na stołku, zadarła sukienkę po pachy i wrzuciła jednokoronówki do otworu. Kurtynki w automatach kończyły się mniej więcej na wysokości kolan, ale niewiele to zmieniało. Oglądając fotki, pomyślał, że teraz dzieci szybciej dojrzewają. I nie noszą majtek. Jakość zdjęć pozostawiała jednak sporo do życzenia. - Dwie i pół dychy - wychrypiała dziewczynka z nadzieją w głosie. Martin Beck, poirytowany, rozejrzał się. W końcu hali zauważył dwóch mundurowych. Podszedł do nich. Jeden go poznał i zasalutował. - Czy nie możecie zrobić porządku z tymi dzieciakami? Martin Beck był wściekły. - Robimy, co w naszej mocy, komisarzu - odparł młody niebieskooki chłopak o wypielęgnowanej blond brodzie, ten, który mu salutował. Martin Beck odwrócił się bez słowa i ruszył ku szklanym drzwiom prowadzącym na perony. Dziewczynka w batikowej sukience stała teraz trochę dalej i ukradkiem zerkała na zdjęcia, jakby coś było nie tak z jej wyglądem. Za chwilę najprawdopodobniej sprzeda je jakiemuś idiocie, potem pójdzie do Humlegarden albo na Mariatorget i kupi prelu-din, marihuanę albo LSD. Policjant, który go znał, nosił brodę. Dwadzieścia cztery lata temu, kiedy on stawiał pierwsze kroki w zawodzie, policjanci byli starannie ogoleni. Swoją drogą, dlaczego ten drugi, bez brody, nie zasalutował? Czy dlatego, że go nie znał? Dwadzieścia cztery lata temu policjanci oddawali honory wszystkim, którzy do nich podchodzili, nawet jeśli owi podchodzący nie byli komisarzami. A może nie oddawali? Wtedy czternastoletnie dziewczynki nie fotografowały się nago w automatach i nie próbowały sprzedawać zdjęć oficerom śledczym, żeby mieć pieniądze na narkotyki. Poza tym Martin Beck nie był zadowolony ze swojego nowego stopnia, który otrzymał na przełomie roku. Nie był zadowolony z nowego pokoju służbowego w komendzie południowej, w hałaśliwej dzielnicy przemysłowej przy Vastberga Alle. Nie był zadowolony z podejrzliwej małżonki ani z tego, że ktoś taki jak Gunvald Larsson został policjantem śledczym. Martin Beck rozmyślał o tym, siedząc przy oknie w przedziale pierwszej klasy. Pociąg przetoczył się obok ratusza i zanim zanurkował w tunelu, Martin Beck zdążył zobaczyć parowiec „Mariefred", jeden z ostatnich tego typu w kraju, i gmaszysko wydawnictwa Nor-stedts. Kiedy się z niego wynurzył,*pojawiła się bujna parkowa zieleń Tantolunden, która niebawem przyprawi Martina Becka o koszmary senne, i koła zadudniły na moście. 18 Na postoju w Sódertalje poprawił mu się humor. Kupił butelkę wody mineralnej i leciwą kanapkę z żółtym serem, serwowane z blaszanych wózków, które w większości pociągów ekspresowych zastąpiły wagony restauracyjne. Rozdział 4 No więc tak - zaczął Ahlberg. - W nocy było chłodno, a on miał stary piecyk elektryczny, który postawił sobie przy łóżku. Potem skopał z siebie koc, koc spadł na piecyk i się zapalił. Martin Beck skinął głową. - To całkiem prawdopodobne - kontynuował Ahlberg. -Dzisiaj dostaliśmy wyniki badań technicznych. Dzwoniłem do ciebie, ale już wyjechałeś.
Stali na pogorzelisku w Borenshult, pośród drzew połyskiwało jezioro i stopnie śluzy, gdzie trzy lata temu znaleziono zwłoki kobiety. Po spalonym domu zostały praktycznie tylko fundamenty i komin. Strażakom udało się jedynie uratować szopę. - Trzymał tam fanty - poinformował Ahlberg. - Stary Lars-son zajmował się paserką. Szczególnie nas to nie zaskoczyło, był już karany. Roześlemy wykaz skradzionych rzeczy. Martin Beck znów skinął głową. - Sprawdziłem jego brata w Sztokholmie - powiedział. -Zmarł tej wiosny. Wylew. Też był paserem. - Może to u nich rodzinne - skwitował Ahlberg. - Brata nigdy nie przyskrzyniliśmy, ale Melander go zapamiętał. * - A, Melander, ten z fenomenalną pamięcią. Już razem nie pracujecie, prawda? 20 - Tylko okazjonalnie. Siedzi na Kungsholmsgatan. Kollberg też. Od dzisiaj. Cholerne przetasowania. Opuścili pogorzelisko i w milczeniu wrócili do samochodu. Kwadrans później Ahlberg zatrzymał się przed komendą, niskim żółtym budynkiem na rogu Prastgatan i Kungsgatan, tuż przy Stora Torget i pomniku Baltzara von Platena. Zerknął na Martina Becka. - Skoro już tu jesteś i masz wolne, to chyba zostaniesz kilka dni? Martin Beck pokiwał głową. - Możemy popływać motorówką - zaproponował Ahlberg. Wieczorem zjedli w Hotelu Miejskim przepysznego pstrąga z jeziora Vattern. I co nieco wypili. W sobotę pływali motorówką. W niedzielę też. W poniedziałek Martin Beck popłynął sam. I we 'wtorek. W środę wybrał się do Vadsteny i zwiedził zamek. Hotel, w którym mieszkał, był nowoczesny i wygodny. Towarzystwo Ałilberga sprawiało mu przyjemność. Przeczytał powieść Kurta Salomonsona Obcy*. Czuł się świetnie. Zasłużył sobie na wypoczynek. Zima była pracowita, wiosna okropna. Jeszcze nie stracił nadziei na spokojne lato. * Mannen utanfór (1958). Rozdział 5 Rabuś nie narzekał na brzydką pogodę. Wczesnym popołudniem zaczęło padać. Najpierw ulewnie, potem ciurkająco, a o siódmej przestało. Deszczowe chmury wciąż wisiały nisko i można się było spodziewać, że niebawem znowu chluśnie. Dochodziła dziewiąta, zielone korony drzew powoli spowijał zmierzch. Lada moment zapłoną latarnie. Rabuś zdjął deszczowiec i położył obok na ławce. Miał na sobie tenisówki, spodnie khaki i elegancki szary dralonowy sweterek z monogramem na kieszonce. Na szyi zawiązał luźno dużą czerwoną chustkę. Spędził w parku ponad dwie godziny. Widział dziesiątki ludzi, którym taksująco się przyglądał. Dwukrotnie ze szczególnym zainteresowaniem i dwukrotnie jego uwagę przykuły dwie osoby, w sumie cztery. Najpierw - młodsi od niego - mężczyzna i kobieta; ona w sandałkach i krótkiej biało-czarnej letniej sukience, on w szykownej niebieskiej klubowej marynarce i jasnoszarych spodniach. Szukali cienistego zakątka. Tam przystanęli i zaczęli się pieścić. Dziewczyna oparła się plecami o drzewo, po kilku sekundach chłopak wsunął prawą dłoń pod jej sukienkę i gumkę od majtek. Natychmiast rozsunęła nogi, powiedziała: „Ajak ktoś nas zobaczy?" - ale najwyraźniej rutynowo, bo od razu zamknęła oczy i rytmicznie kręcąc zadkiem, wbiła-paznokcie lewej dłoni wwy-strzyżony kark mężczyzny. Nie widział jej prawej ręki, choć był tak blisko, że zdążył zobaczyć jej białe ażurowe figi. 22 Podkradł się za nimi bezszelestnie i przycupnął za krzakami niespełna dziesięć metrów dalej. Z wrodzonego poczucia humoru chętnie wkroczyłby do akcji. Wiedział jednak, że dziewczyna nie ma torebki i pewnie trudno byłoby ją powstrzymać przed krzykiem. To mogłoby mu przeszkodzić w wykonaniu zadania. Poza tym chłopak, który okazał się nieco rosiej szy i bardziej barczysty, niż mu się początkowo
wydawało, wcale nie musiał mieć wypchanego portfela. Argumenty przeciw przeważyły i ulotnił się równie bezgłośnie, jak się podkradł. Nie był przecież podglądaczem, miał ważniejsze sprawy na głowie, zresztą i tak wiele więcej by nie zobaczył. Chwilę później zauważył ich ponownie. Opuszczali park w przyzwoitej odległości od siebie. Przecięli ulicę i weszli do czynszówki, której zacny wygląd świadczył o tym, że zamieszkują ją obyczajni mieszczanie. W drzwiach dziewczyna poprawiła sukienkę i stanik i przesunęła po brwiach zwilżoną opuszką palca. Chłopak przeczesał włosy. O wpół do dziewiątej jego uwagę zwróciła inna para. Przed sklepem żelaznym zaparkowało czerwone volvo. Siedziało w nim dwóch mężczyzn. Jeden wysiadł i wszedł do parku. Był z gołą głową, w beżowym deszczowcu. Po kilku minutach wysiadł drugi i ruszył do parku inną alejką. Miał na sobie sportową czapkę i tweedowy blezer. Mniej więcej po kwadransie wrócili do samochodu, każdy inną drogą, w sześćdziesięciosekundowym odstępie. Stojąc plecami do nich i wpatrując się w sklepową witrynę, usłyszał, co mówią. - I? - E tam. - Co teraz? - Lill-Jansskogen? - W taką pogodę? - No. - Okej. Ale potem kawa. - Okej. Trzasnęli drzwiami i odjechali. 23 Przed dziewiątą siedział na ławce i czekał. Zobaczył ją, kiedy wchodziła do parku, i od razu przewidział, którędy pójdzie. Niska grubaska w średnim wieku. W płaszczu, z parasolką i dużą torebką. Wyglądało to obiecująco. Może kioskarka? Wstał, włożył deszczowiec, przeciął trawnik i kucnął za krzakami. Nadchodziła alejką, była blisko -jeszcze pięć, może dziesięć sekund... Lewą dłonią podciągnął czerwoną chustkę po nasadę nosa, palce prawej wsunął w kastet. Dzieliło ich mniej niż cztery metry. Był szybki, mokra trawa tłumiła jego kroki. Ale nie najlepiej. Został mu metr, kiedy się odwróciła, zobaczyła go i otworzyła usta do krzyku. Bez zastanowienia z całych sił uderzył ją w usta. Kastet zachrzęścił, parasolka odfrunęła i kobieta zwaliła się na kolana, z torebką w ramionach, jakby tuliła do piersi niemowlę. Uderzył jeszcze raz, w nos. Kastet znów zachrzęścił. Upadła na plecy, z podkurczonymi nogami. Nie wydała żadnego dźwięku. Obficie krwawiła, chyba straciła przytomność. Na wszelki wypadek nabrał garść piasku i sypnął kobiecie w oczy. Kiedy wyrwał jej torebkę, bezwładnie odwróciła głowę i zaczęła wymiotować. Portfel, portmonetka, zegarek. Nieźle. Rabuś wychodził z parku. Jakby tuliła do piersi niemowlę, pomyślał. A mogło być ładnie i elegancko. Czysto. Cholerny bab-sztyl. Kwadrans później był w domu. O wpół do dziesiątej, dziewiątego czerwca 1967, w piątek. Po dwudziestu minutach znów się rozpadało. Rozdział 6 Padało całą noc, a w sobotni poranek wyjrzało słońce, z rzadka chowające się za białe obłoczki na błękitnym niebie. Był dziesiąty czerwca, zaczęły się wakacje, w piątkowy wieczór tysiące samochodów opuściło miasto, biorąc kurs na domki letniskowe, przystanie i kempingi. Mnóstwo ludzi, którzy zostali, musiało się zadowolić w ten piękny, ciepły weekend namiastką życia na łonie natury, korzystając z uroku parków i basenów. Już za piętnaście dziewiąta pod kasą biletową przed kąpieliskiem w parku Vanadis ustawiła się kolejka. Od Sveavagen nadciągały tłumy żądnych słońca i wody sztokholmczyków. Przez Frejgatan przechodziły na czerwonym świetle dwa wczorajsze, złachane typki: jeden w dżinsach i pulowerze, drugi w czarnych spodniach i brązowej marynarce, która się podejrzanie wybrzuszała na wysokości lewej piersi. Nie śpieszyli się, mrużyli od blasku słońca przekrwione oczy. Ten z pokaźnym przedmiotem w wewnętrznej kieszeni niemal się zderzył z rowerzystą. Rześki
sześćdziesięciolatek w jasnoszarym letnim garniturze, z mokrymi kąpielówkami na bagażniku, zachwiał się i musiał postawić stopę na jezdni. - Bałwany! - wydarł się na nich i popedałował dalej. - Zgred - burknął typek w marynarce. - Pieprzony dyrektorek. O mały włos mnie nie przejechał. Jakbym się wyłożył, byłoby po flaszce. - Zatrzymał się zdenerwowany na chodniku, zadrżał 25 na samą myśl o tym, jak niewiele brakowało do katastrofy, i podniósł rękę do wewnętrznej kieszeni. - Myślisz, że odpaliłby nam na nową? W życiu! Siedzi pewno w luksusowej chałupie na Norr Malarstrand, ma szafy pełne szampana i w ogóle do łba by mu nie wpadło, żeby zapłacić biednemu człowiekowi za flaszkę. Kapitalistyczna świnia! - Przecież jej nie rozbił - zauważył spokojnie kolega. Był dużo młodszy. Wziął roztrzęsionego kumpla pod ramię i poprowadził do parku. Ruszyli pod górę, nie w stronę kąpieliska jak inni, i skręcili w wąską alejkę biegnącą od kościoła Stefana na szczyt wzniesienia. Z trudem, zdyszani dobrnęli do połowy stromizny. - Czasami w trawie za wieżą można znaleźć szmal - odezwał się młodszy. -Jeśli dzień wcześniej rżnęli tam wieczorkiem w pokera. Gdybyśmy tak uzbierali na butelczynę, zanim zamkną monopolowy. .. W soboty sklepy monopolowe były otwarte tylko do pierwszej. - Nie ma szans. Wczoraj padało. - Fakt - przyznał młodszy i westchnął. Alejka biegła wzdłuż ogrodzenia okalającego kąpielisko, gdzie roiło się od opalonych na murzyna i prawdziwych Murzynów. Ale tacy byli w mniejszości, dominowały białasy, które podczas długiej zimy nie spędziły nawet tygodnia na Wyspach Kanaryjskich. - Ty, zaczekaj - powiedział młodszy. - Popatrzymy na panienki, dobra? - Nie, kurde - rzucił przez ramię starszy. - Ruchy, jestem spragniony jak wielbłąd. Dotarli do wieży ciśnień na szczycie parkowego wzniesienia i kiedy zaczęli ją okrążać, z ulgą skonstatowali, że mają cały teren dla siebie. Starszy usiadł w trawie, wyjął butelkę i zabrał się do odkręcania. Młodszy podszedł do czerwonego płotka. 26 - Jocke! - zawołał. - Lepiej usiądźmy tam. No wiesz, gdyby ktoś przyszedł. Jocke podniósł się, stęknął i z butelką w garści ruszył za kolegą, który zaczął schodzić ze zbocza. - O, tutaj będzie dobrze, pod tym krzakiem... - Młodszy stanął jak wryty i nachylił się. - Co jest... - wyszeptał chrapliwie. -Jasna cholera! Jocke podszedł bliżej, zobaczył dziewczynkę, odsunął się i zwymiotował. Głowę i tułów częściowo zasłaniał krzak, na wilgotnym piasku leżały wyprostowane, rozrzucone nogi. Sinawa twarz zwrócona w bok, na policzku półdługie blond włosy, usta otwarte. Prawa ręka nad głową, lewa dłoń przy biodrze, grzbietem do ziemi. Była w spódniczce i pasiastej bluzce, która podsunęła się do góry, odsłaniając goły brzuch. Mogła mieć około dziewięciu lat. I z całą pewnością nie żyła. Była za pięć dziesiąta, kiedy Jocke z kompanem zgłosili się na dziewiąty komisariat przy Surbrunnsgatan. Chaotycznie i nerwowo opowiedzieli oficerowi dyżurnemu, młodszemu policjantowi o nazwisku Granlund, co zobaczyli w parku Vanadis. Dziesięć minut później Granlund w towarzystwie czterech kolegów był na miejscu. Upłynęło zaledwie dwanaście godzin, kiedy dwaj policjanci z tych czterech zostali wezwani do innej części parku, gdzie doszło do kolejnego rozboju. Ponieważ od rozboju do zgłoszenia minęła godzina, wszyscy przyjęli za pewnik, że rabuś spokojnie zdążył się oddalić z miejsca przestępstwa. Dlatego nie przeszukali terenu i nie wiedzieli, czy zwłoki dziewczynki już tam były, czy nie.
Pięciu policjantów stwierdziło, że mała nie żyje, że przypuszczalnie -jeśli laik może to ocenić - została uduszona. Czyli zamordowana. Chwilowo nic więcej nie mogli zrobić. Czekając na kryminalnych i techników, skupili się na trzymaniu gapiów w bezpiecznej odległości od miejsca zbrodni. 27 Granlund rozejrzał się i pomyślał, że ludzi z dochodzeniówki czeka nie lada zadanie. Po śmierci dziewczynki rozpadało się na dobre. Ale chyba wiedział, kim ona jest, i ta wiedza bynajmniej nie napawała go radością. Dzień wcześniej, o jedenastej w nocy, przyszła na komisariat zaniepokojona mama z prośbą, żeby odszukali jej ośmioipółłetnią córeczkę. O siódmej wieczorem wyszła się pobawić i słuch o niej zaginął. Zaalarmowali kryminalnych z dochodzeniówki, wszystkie jednostki patrolowe dostały rysopis dziewczynki. Sprawdzili szpitalne oddziały ratunkowe. Niestety, rysopis się zgadzał. Granlundowi nic nie było wiadomo o tym, żeby mała się odnalazła. Na domiar złego mieszkała na Sveavagen przy parku Va-nadis - co raczej nie pozostawiało wątpliwości. Pomyślał ojej rodzicach, którzy siedzą teraz w domu i czekają w napięciu, i modlił się w duchu, żeby to nie on musiał powiedzieć im prawdę. Kiedy wreszcie zjawili się kryminalni, Granlund miał wrażenie, że spędził w słońcu obok ciała małej dziewczynki całą wieczność. Ledwie eksperci zabrali się do pracy, odszedł. Wracał do dziewiątego komisariatu, mając przed oczyma obraz martwego dziecka. Rozdział 7 Kiedy Kollberg i Rónn przyszli na miejsce zbrodni w parku Va-nadis, teren za wieżą ciśnień był nienagannie odgrodzony. Fotograf zakończył pracę, lekarz dokonywał pierwszych rutynowych oględzin zwłok. Na wilgotnej ziemi widniały wyłącznie świeże odciski stóp -najprawdopodobniej mężczyzn, którzy znaleźli ciało. Kawałek dalej, pod czerwonym płotkiem, leżały drewniaki dziewczynki. Kollberg podszedł do lekarza. - No i? - zapytał. - Uduszona. - Lekarz wzruszył ramionami. - Może zgwałcona. - Kiedy? - Wczoraj wieczorem. Dowiemy się, o której i co jadła... - Tak, jasne. Myślisz, że to się stało tutaj? - Nie zauważyłem niczego, co przemawiałoby za innym miejscem. - Uhm. Diabli nadali tę ulewę. - Owszem - przytaknął lekarz, idąc do samochodu. Kollberg został jeszcze pół godziny, po czym zabrał się z chłopcami na komisariat przy Surbrunnsgatan. Kiedy wszedł do pokoju, komisarz siedział za biurkiem i czytał jakiś raport. Wskazał mu krzesło. - Paskudna historia - odezwał się Kollberg, siadając. 29 - Tak. Macie coś? - Na razie nic. Deszcz pozacierał, co się dało. - Jak myślisz, kiedy to się mogło stać? Wczoraj wieczorem doszło tam do napadu rabunkowego. Właśnie przeglądam raport. - Nie wiem. Przekonamy się, kiedy ją stamtąd zabierzemy. - Nie wydaje ci się, że to robota tego samego faceta? Że dziewczynka przez przypadek była świadkiem albo coś w tym stylu? - Jeśli została zgwałcona, wątpię. Rabuś i gwałciciel w jednej osobie, hm, to chyba lekka przesada. - Zgwałcona? Lekarz tak powiedział? - Nie wykluczył tego. - Kollberg westchnął i potarł brodę. - Chłopcy, którzy mnie tu przywieźli, mówili, że znacie tę dziewczynkę. - Tak - potwierdził komisarz. - Chyba tak. Przed chwilą był tu Granlund i zidentyfikował ją na podstawie zdjęcia, które wczoraj dostaliśmy od jej mamy. Komisarz wyjął ze skoroszytu amatorską fotkę. Ta sama dziewczynka, którą Kollberg widział w parku Vanadis, stała oparta o drzewo i śmiała się do słońca.
Kollberg skinął głową i oddał zdjęcie. - Czy rodzice wiedzą, że... - Nie - przerwał komisarz, wyrwał kartkę z bloczku i wręczył Kollbergowi. - „Karin Carlsson" - przeczytał na głos Kollberg. - „Sveava-gen osiemdziesiąt trzy". - Dziewczynka ma na imię Eva. Byłoby dobrze, gdyby ktoś... gdybyś tam poszedł. Teraz. Zanim się o tym dowie w mniej przyjemnej formie. - Jest wystarczająco nieprzyjemnie - z westchnieniem skwitował Kollberg. Komisarz popatrzył na niego z poważną miną. - Wydawało mi się, że to twój rewir - zauważył Kollberg, wstając. - Dobrze, dobrze, już idę. Przecież ktoś musi to zrobić. -Odwrócił się w drzwiach. - Nic dziwnego, że brakuje nam ludzi. Zęby zasuwać w policji, trzeba mieć nie po kolei w głowie. 30 Ponieważ zostawił samochód pod kościołem Stefana, postanowił pójść pieszo na Sveavagen. Chciał mieć trochę czasu, zanim się spotka z rodzicami Evy. Świeciło słońce, po nocnej ulewie nie było śladu. Kollberg czuł się nieswojo na myśl o, oględnie mówiąc, przykrym zadaniu, którego się podjął. Choć nie robił tego po raz pierwszy, zadręczał się bardziej niż kiedykolwiek, bo chodziło o dziecko. Żeby przynajmniej był ze mną Martin, pomyślał. Jest w tym dużo lepszy ode mnie. Ale przypomniał sobie, jak bardzo Martina Becka takie sytuacje przygnębiały. Ech, nie ma mocnych. Dziewczynka mieszkała w kamienicy naprzeciwko parku Vanadis, między Surbrunnsgatan a Frejgatan. Winda nie działała, musiał wejść po schodach na piąte piętro. Zanim zadzwonił, chwilę stał pod drzwiami, żeby złapać oddech. Kobieta otworzyła niemal natychmiast. Była w brązowej bawełnianej szmizjerce i w sandałach. Miała zmierzwione blond włosy, jakby raz po raz przeczesywała je palcami. Na jej twarzy odmalowało się rozczarowanie, nadzieja i lęk. Kiedy okazał legitymację, w jej pytającym spojrzeniu kryła się rozpacz. - Mogę wejść? Kobieta szerzej otworzyła drzwi i przesunęła się. - Nie znaleźliście jej... Kollberg bez słowa wszedł do mieszkania. Były tu chyba dwa pokoje. W pierwszym zobaczył łóżko, regały, biurko, telewizor, komodę i dwa fotele po przeciwległych stronach tekowej ławy. Na przykrytym niebieską narzutą łóżku przypuszczalnie nikt nie spał ostatniej nocy. Leżała na nim otwarta walizka, obok piętrzyły się kupki starannie złożonych ubrań. Na pokrywie walizki wisiały dwie świeżo wyprasowane bawełniane sukienki. Drzwi do pokoju w głębi były otwarte. Dostrzegł tam niebieskie półki z książkami i zabawkami; na najwyższej siedział biały miś. - Usiądziemy? - odezwał się Kollberg, sadowiąc się w fotelu. - Co się stało? - zapytała kobieta. - Znaleźliście ją? Widząc w jej oczach paniczny lęk, usiłował zachować spokój. - Tak. Proszę usiąść, pani Carlsson. Gdzie jest pani mąż? 31 Przycupnęła na fotelu naprzeciwko Kollberga. - Nie mam męża. Rozwiedliśmy się. Gdzie jest Eva? Co się stało? - Bardzo mi przykro, pani Carlsson, że muszę pani to powiedzieć. Pani córka nie żyje. Kobieta wpatrywała się w niego. - Nie. Nie. Kollberg wstał i podszedł do niej. - Czy ktoś mógłby teraz być z panią? Pani rodzice? Kobieta pokręciła głową. - Nie, to nieprawda. Kollberg położył jej dłoń na ramieniu. - Bardzo mi przykro, pani Carlsson - powtórzył bezsilnie. - Ale kto... jak... Miałyśmy wyjechać na wieś... - Na razie nic nie wiemy. Sądzimy, że... spotkała kogoś... - Nie żyje? Zamordowana? Kollberg skinął głową. Kobieta zamknęła oczy i znieruchomiała. Po chwili je otworzyła i potrząsnęła głową. - Nie. To nie jest Eva. To nie... To pomyłka.
- Niestety. Naprawdę mi przykro, pani Carlsson. Może mógłbym do kogoś zadzwonić i poprosić, żeby do pani przyszedł? Do pani rodziców albo kogoś innego? - Nie, nie, nie do rodziców. Nie chcę nikogo widzieć. - A pani były mąż? - Chyba mieszka w Malmó. Była trupio blada, miała puste spojrzenie. Kollberg domyślił się, że jeszcze do niej nie dotarło, co się wydarzyło, że narastał w niej sprzeciw, który dawał odpór prawdzie. Widział już takie reakcje, wiedział, że kiedy kobieta nie będzie w stanie dłużej walczyć, załamie się. - Z usług jakiego lekarza zwykle pani korzysta, pani Carlsson? x - Chodzimy do doktora Stroma. Byłyśmy u niego w środę. Evę od kilku dni bolał brzuch, a ponieważ wybierałyśmy się na 32 wieś, uznałam, że będzie najlepiej... - Urwała i popatrzyła w stronę drugiego pokoju. - Eva nigdy nie choruje. Ból brzucha minął. Doktor podejrzewał chwilową infekcję, grypę żołądka. - Po chwili milczenia odezwała się ledwie słyszalnym szeptem. - Teraz jest już zdrowa. Spojrzał na nią bezradnie. Czuł się idiotycznie. Nie wiedział, co mówić i robić. Nie odwracała głowy od otwartych drzwi do pokoju córki. Desperacko szukał słów, kiedy się nagle podniosła, na całe gardło, przeraźliwie wykrzyknęła imię dziewczynki i pobiegła do jej pokoju. Kollberg poszedł za nią. Jasny, ładnie umeblowany pokój. W kącie stała czerwona skrzynka pełna zabawek, a w nogach wąskiego łóżka staroświecki domek dla lalek. Na biurku leżała sterta podręczników szkolnych. Kobieta usiadła na łóżku, z łokciami na kolanach, z twarzą w dłoniach, i kołysała się w przód i w tył. Chyba nie płakała. Patrzył na nią przez chwilę, po czym wyszedł do przedpokoju, gdzie wcześniej zauważył telefon. W leżącym obok notesie odszukał numer doktora Stroma. Strom go wysłuchał i obiecał, że będzie za pięć minut. Kollberg wrócił do kobiety. Siedziała w tej samej pozycji co poprzednio. W całkowitym milczeniu. Usiadł obok niej i czekał. Nie miał pojęcia, czy powinien jej dotykać, po chwili jednak objął ją ramieniem. Sprawiała takie wrażenie, jakby nie była świadoma jego obecności. I tak siedzieli, dopóki ciszy nie zmącił odgłos dzwonka do drzwi. Przyszedł lekarz. Rozdział 8 KoLLBERG OBFICIE SIĘ POCIŁ, WRACAJĄC PRZEZ PARK YaNADIS. Nie dlatego że szedł pod górkę, nie z powodu upału ani tuszy. W każdym razie nie tylko. Podobnie jak większość kolegów, którzy będą się zajmować tą sprawą, odczuwał przemęczenie już na początku śledztwa. Myślał o ohydzie tej zbrodni i ludziach dotkniętych jej ślepą bezmyślnością. Doświadczał czegoś podobnego nie raz, nie dwa i bardzo dobrze wiedział, jak okropny może być ciąg dalszy. I jak trudny. Pomyślał o postępującym bandytyzmie będącym wytworem społeczeństwa, które się przyczyniło do jego wzrostu. On też. Pomyślał o postępującej technicyzacji w policji w ostatnim roku i o tym, że przestępczość wciąż była górą. Pomyślał o nowoczesnych metodach dochodzeniowo-śledczych i komputerach, dzięki którym być może zaczną wyłapywać morderców w kilka godzin, i o tym, co miały do zaoferowania te cuda techniki na przykład Karin Carlsson. Albo jemu. Albo ekspertom zgromadzonym przy zwłokach dziecka między skalistym pagórkiem a czerwonym płotkiem. Widział martwą dziewczynkę przez krótką chwilę i z pewnej odległości. Nie chciałby jej oglądać ponownie, ale to, niestety, niewykonalne. Jego świadomość zarejestrowała obraz raz na zawsze, włączyła do poprzednich. Nigdy nie zapomni czerwonej 34 spódniczki ani pasiastej bluzki. Pomyślał o drewniakach i swoim nienarodzonym dziecku. O tym, jak będzie wyglądało za dziewięć lat. O strachu i oburzeniu, jakie ta zbrodnia wywoła. O tym, co będzie na pierwszych stronach popołudniówek.
Teren wokół ponurej jak twierdza wieży ciśnień i część zbocza do schodów prowadzących do Ingemarsgatan zostały odgrodzone. Kollberg minął samochody, zatrzymał się przy blokadzie i popatrzył na pusty plac zabaw: piaskownice, huśtawki, drabinki. Przytłoczyła go myśl, że to się już kiedyś stało i na pewno się powtórzy. Mimo że teraz mieli do dyspozycji komputery, więcej ludzi i więcej samochodów. Mimo że teraz parki były lepiej oświetlone i wycięto większość zarośli. Następnym razem będzie jeszcze więcej samochodów i komputerów, i jeszcze mniej zarośli. Kollberg wytarł czoło mokrą od potu chusteczką. Dziennikarze i fotografowie już byli na miejscu, ale na szczęście nie roiło się od gapiów. O dziwo, w dużej mierze dzięki policji prasa z biegiem lat zmądrzała, czego z pewnością nie dałoby się powiedzieć o wścibskich ciekawskich. Mimo stosunkowo dużej liczby ludzi przebywających w parku Vanadis koło wieży ciśnień panował względny spokój. Z daleka, może z basenu albo placu zabaw przy Sveavagen, dobiegały radosne okrzyki i śmiech dzieci. Kollberg stał przy blokadzie. Nic nie mówił, nikt go nie zaczepiał. Wiedział, że główny wydział zabójstw jest zaalarmowany, że tworzy się zespół śledczy, że pracują technicy, że włączono obyczaj ówkę, że organizuje się grupa zbierająca informacje od ludności, że szykuje się akcja odpytywania okolicznych mieszkańców, że lekarz sądowy jest w pogotowiu, tak jak radiowozy, że uruchomi się wszystkie siły i środki i że jego też to nie ominie. Mimo to pozwolił sobie na chwilę refleksji. Jest lato. Ludzie zażywają kąpieli. Turyści krążą z mapami w dłoniach. A w krzakach między skałkami i czerwonym płotkiem leży martwe dziecko. Koszmar. Na domiar złego, może być gorzej. 35 Od kościoła Stefana nadjechał, mrucząc silnikiem, dziewiąty albo dziesiąty samochód. Kollberg, nie odwracając głowy, zobaczył wysiadającego Gunvalda Larssona. - Cześć! No i jak? - zapytał Gunvald Larsson. - Nie wiem. - Deszcz. Całą noc lało. Prawdopodobnie... - Gunvald Larsson, co dość niezwykłe, sam sobie przerwał. -Jeśli zabezpieczą jakieś odciski butów; to pewnie moje. Byłem tam wczoraj wieczorem. Tuż po dziesiątej. -Aha. - Rabuś napadł na kobietę niecałe pięćdziesiąt metrów dalej. - Tak, słyszałem. - Zamknęła swój sklep z owocami i wracała do domu. Miała przy sobie cały utarg. - Aha. - Cały utarg - powtórzył Gunvałd Larsson. - Ludzie mają nierówno pod sufitem. - Wskazał głową na wzgórze, krzaki i czerwony płotek. - Dzieciak pewnie już tam był. - Chyba tak. - Kiedy tu przyszliśmy, zaczęło padać. Patrol z dziewiątki był trzy kwadranse przed rozbojem. Nic nie zauważyli. Prze-ślepili. - Rozglądali się za rabusiem - powiedział Kollberg. - Jasne. Ajak ten sukinkot tu przylazł, byli w Lill-Jansskogen. To już dziewiąty rozbój. - Co z tą kobietą? - Karetka pogotowia i szpital. Szok, pęknięta kość szczęki, cztery wybite zęby, stłuczona kość nosowa. Zdążyła zobaczyć, że zaatakował ją mężczyzna i że miał na twarzy czerwoną chustkę. Genialny rysopis. - Gunvald Larsson zrobił pauzę. - Gdybym miał sforę psów... - Co? - Twój błyskotliwy koleś Beck poradził mi, żebym wysłał psy, kiedy wpadł do nas w zeszłym tygodniu. Pies może by znalazł... 36 Kiwnął głową w kierunku wzgórza, jakby wolał nie ubierać w słowa tego, co ma na myśli. Choć Kollberg nie przepadał za Gunvaldem Larssonem, tym razem go rozumiał. - Tak, możliwe - przyznał. - Seks...? - spytał Gunvald Larsson z wahaniem w głosie.
- Prawdopodobnie. - No to raczej nie ma żadnego związku. - Raczej nie ma. Do blokady podszedł Ronn. - Seks? - błyskawicznie powtórzył pytanie Gunvald Larsson. - Tak - odparł Ronn. - Wszystko na to wskazuje. Chyba na pewno. - Wobec tego nie ma związku. - Z czym? - Z rabusiem. - Jak to wygląda? - spytał Kollberg. - Źle - powiedział Ronn. - Deszcz zrobił swoje. Przemokła na wylot, jak utopiony kociak. - Jasna cholera! Żeby to nagły szlag trafił! W tym samym miejscu grasują dwaj odmóżdżeni zwyrodnialcy, jeden gorszy od drugiego. - Gunvald Larsson okręcił się na pięcie i ruszył do samochodu. - Parszywy zawód! - rzucił przez ramię. Ronn popatrzył za nim. - Czy mógłbyś na chwilkę przyjść do nas? Kollberg westchnął ciężko i przełożył nogę przez linę. Martin Beck pojechał do Sztokholmu dopiero w sobotę po południu, dzień przed powrotem do pracy. Ahlberg odprowadził go na stację. W Hallsbergu, gdzie miał przesiadkę, kupił w dworcowym kiosku popołudniowe gazety i wsunął je do kieszeni deszczowca. Zajrzał do nich w pociągu ekspresowym Góteborg - Sztokholm, kiedy się już wygodnie rozsiadł. 37 f Rzucił okiem na nagłówki na pierwszych stronach i zamarł. Koszmar się zaczął. Dla niego kilka godzin później niż dla kolegów. Tylko tyle. Rozdział 9 Bywają takie chwile i sytuacje, których za wszelką cenę chciałoby się uniknąć, ale nie jest to, niestety, możliwe. Chyba jest prawdą, że policjantom przydarzają się częściej niż innym śmiertelnikom, zwłaszcza niektórym policjantom. Do takich sytuacji można zaliczyć przesłuchanie Karin Carls-son w niespełna dobę po tym, kiedy się dowiedziała, że jej ośmioipółletnią córeczkę udusił dewiant seksualny. Przesłuchanie samotnej kobiety, która mimo zastrzyków i tabletek nie wyszła z szoku, a o jej apatii świadczyło choćby ubranie - ta sama brązowa bawełniana szmizjerka i te same sandały - które miała na sobie, kiedy gruby policjant, którego nigdy wcześniej nie widziała i nigdy więcej nie zobaczy, zadzwonił do jej drzwi blisko dwadzieścia cztery godziny temu. A wzmiankowana chwila nastąpiła tuż przed wzmiankowanym przesłuchaniem. Komisarz głównego wydziału zabójstw wie, że tej rozmowy nie da się odwlec ani tym bardziej uniknąć, ponieważ prócz samotnej kobiety, jedynego świadka, nie mają żadnego tropu ani poszlak, i choć protokół obdukcyjny jeszcze nie został sporządzony, z grubsza wiadomo, co będzie zawierał. Dwadzieścia cztery godziny temu Martin Beck siedział na łodzi i wyciągał sieci, które zarzucili z Ahlbergiern wczesnym rankiem. Teraz stał w pokoju wydziału dochodzeniowo-śledczego 39 przy Kungholmsgatan, z łokciem na szafce z archiwaliami, zbyt nieswój, żeby usiąść. Uznano za stosowne, by przesłuchanie prowadziła kobieta, policjantka z obyczajówki. Wybrano, poniekąd bardzo fortunnie, czterdziestopięcioletnią Sylvię Granberg. Siedząc przy stole naprzeciwko Karin Carlsson, sprawiała wrażenie równie nieczułej jak magnetofon, który włączyła. Kiedy po czterdziestu minutach go wyłączyła, nie zaszła w niej żadna zmiana, ani razu nie pozwoliła sobie na wahanie lub niepewność. Martin Beck miał okazję to zauważyć nieco później, przesłuchując taśmę w towarzystwie Kollberga i dwóch innych kolegów. „Granberg: Wiem, że jest pani ciężko, pani Carlsson, ale, niestety, musimy zadać kilka pytań. Świadek: Tak.
G: Nazywa się pani Karin Elisabet Carlsson. Ś: Tak. G: Data urodzenia? S: Sió... tysiąc... G: Czy mogłaby pani mówić do mikrofonu? S: Siódmy kwietnia tysiąc dziewięćset trzydzieści siedem. G: Stan cywilny? Ś: Co... ja... G: Niezamężna, mężatka czy rozwódka? S: Rozwódka. G: Od kiedy? Ś: Od sześciu lat... prawie od siedmiu. G: Imię i nazwisko byłego męża? S: Sigvard Erik Bertil Carlsson. G: Gdzie mieszka? S: W Malmo... to znaczy jest tam zameldowany... chyba. G: Chyba? Nie wie pani? * Martin Beck: Jest marynarzem. Jeszcze go nie zlokalizowaliśmy. 40 G: Czy nie był zobowiązany do świadczeń alimentacyjnych na rzecz córki? MB: Był, ale od lat nie płacił. Ś: Nigdy... tak naprawdę nie interesował się Evą. G: Pani córka nazywa się Eva Carlsson? Ma tylko jedno imię? Ś: Tak. G: Urodzona piątego lutego tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego dziewiątego? Ś: Tak. G: Czy zechciałaby pani jak najdokładniej opowiedzieć, co się stało w piątek wieczorem? Ś: Stało... Nic się nie stało. Eva... wyszła na dwór. G: O której? Ś: Zaraz po siódmej. Oglądała telewizję, zjadłyśmy. G: O której jadłyście? Ś: O szóstej. Zawsze jemy o szóstej, kiedy wracam do domu. Pracuję w fabryce abażurów... i po drodze zabieram Evę ze świetlicy. .. Chodzi tam po lekcjach... i razem robimy zakupy... G: Co jadła? Ś: Klopsiki... Czy mogłabym poprosić o szklankę wody? G: Oczywiście. Proszę. Ś: Dziękuję. Klopsiki i puree ziemniaczane. Na deser zjadłyśmy lody. G: Co piła? Ś: Mleko. G: Co robiłyście potem? Ś: Oglądałyśmy telewizję... Był program dla dzieci. G: I o siódmej albo tuż po siódmej wyszła na dwór? Ś: Tak, akurat przestało padać, a w telewizji były wiadomości. Evę niezbyt interesują wiadomości. G: Wyszła sama? Ś: Tak. Na dworze było widno, zaczęły się wakacje. Pozwoliłam jej wyjść i pobawić się do ósmej. Czy myśli pani, że... coś zaniedbałam? 41 G: Nie. Bynajmniej. I potem już jej pani nie widziała? S: Nie... dopiero... dopiero, nie mogę... G: Na identyfikacji? Nie musi pani o tym mówić. O której zaczęła się pani niepokoić? Ś: Nie wiem. Cały czas byłam niespokojna. Zawsze się niepokoję, kiedy nie ma jej w domu. To przecież moje jedyne... G: O której zaczęła pani jej szukać? Ś: Po wpół do dziewiątej. Eva czasami się spóźnia. Zasiedzi się u koleżanki i zapomni spojrzeć na zegarek. Rozumie pani, jak dzieci się bawią... G: Oczywiście. Rozumiem. O której zaczęła pani jej szukać?
S: Mniej więcej za kwadrans dziewiąta. Znam dwie dziewczynki, z którymi często się bawi. Zadzwoniłam do rodzicówjed-nej z nich, ale nikt nie odbierał. MB: Nie ma ich w mieście. Wyjechali na weekend do domku letniskowego. Ś: Nie wiedziałam. Eva chyba też nie. G: I co zrobiła pani potem? Ś: Rodzice drugiej dziewczynki nie mają telefonu. Poszłam do nich. G: O której? Ś: Na pewno po dziewiątej, bo drzwi na klatkę były zamknięte i musiałam chwilę poczekać, dopóki ktoś nie przyszedł. Eva była tam tuż po siódmej, ale koleżanka nie mogła wyjść na dwór. Jej tata powiedział, że jest za późno, żeby takie małe dziewczynki o tej porze były poza domem, (pauza) Boże, gdybym ja też... Ale przecież było widno i wszędzie pełno ludzi. Gdybym... G: Czy pani córka od razu stamtąd wyszła? Ś: Tak. Powiedziała, że idzie na plac zabaw. G: Który plac zabaw miała na myśli? S: Ten w parku Vanadis przy Sveavagen. Zawsze tam chodziła. G: A nie mogła mieć na myśli tego przy wieży ciśnień? Ś: Raczej nie. Tak daleko nie chodziła. Na pewno nie sama. G: Czy mogła spotkać inne dzieci? Ś: Nie wiem. Zawsze bawiła się z tymi dwiema koleżankami. 42 * G: Co pani zrobiła, kiedy jej pani nie znalazła w drugim miejscu? Ś: Poszłam... na plac zabaw przy Sveavagen. Rozejrzałam się. Nikogo tam nie było. G: A potem? Ś: Nie wiedziałam, co robić. Wróciłam do domu i czekałam. Stałam w oknie i wypatrywałam jej. G: O której zadzwoniła pani na policję? Ś: Dużo później. Pięć albo dziesięć po dziesiątej zobaczyłam, że koło parku zatrzymuje się radiowóz, a potem przyjechała karetka pogotowia. Wtedy znowu zaczęło padać. Włożyłam płaszcz i pobiegłam tam. Ro... rozmawiałam z policjantem, powiedział, że chodzi o starszą panią, która się skaleczyła. G: I wróciła pani do domu? Ś: Tak... Zobaczyłam światło w mieszkaniu. Bardzo się ucieszyłam, myślałam, że Eva przyszła. Ale to ja zapomniałam zgasić. G: O której zadzwoniła pani na policję? Ś: Po wpół do jedenastej nie mogłam już dłużej wytrzymać. Zadzwoniłam do koleżanki z pracy. Mieszka w Hókarangen. Powiedziała, żebym natychmiast zawiadomiła policję. G: Według informacji, jakie otrzymaliśmy, zadzwoniła pani za dziesięć jedenasta. Ś: Tak. A potem poszłam na komisariat. Ten na Surbrunnsga-tan. Byli bardzo sympatyczni. Powiedziałam, jak Eva wygląda... wyglądała... i co miała na sobie. Przyniosłam jej zdjęcie. Byli bardzo uprzejmi. Policjant, który wszystko zapisywał, powiedział, że dużo dzieci się gubi albo siedzi w domu u kolegów, ale po kilku godzinach wszystkie się zazwyczaj odnajdują. I... G:Tak? Ś: I powiedział, że gdyby się coś stało, wypadek albo coś takiego, to już by o tym wiedzieli. G: O której była pani z powrotem w domu? Ś: Po dwunastej. Siedziałam i czekałam... całą noc. Czekałam na telefon. Z policji. Mieli mój numer. Ale nikt nie zadzwonił. Sama do nich zadzwoniłam. Policjant, który odebrał, powiedział, 43 że zna mój numer i natychmiast mnie powiadomi, gdyby... (pauza) Ale nikt się nie odezwał. Nikt. Rano też nie. A potem przyszedł policjant w cywilu i... powiedział... powiedział, że... G: Myślę, że nie musimy kontynuować tego wątku. Ś:Aha. MB: Raz albo dwa pani córka była narażona na zaczepki... tak zwanych brzydkich wujków, prawda?
Ś: Tak, zeszłej jesieni. Dwa razy. Wydawało jej się, że wie, kto to jest. Podobno mieszka w tym samym domu co Eivor, koleżanka, która nie ma telefonu. MB: Ta z Hagagatan? Ś: Tak. Zgłosiłam to na policji. Byłyśmy tutaj i Eva o wszystkim opowiedziała jakiejś pani. I obejrzała mnóstwo zdjęć. G: Wszystko zarejestrowaliśmy. MB: Tak, wiem. Chciałbym spytać, czy później Evy nie spotkały jakieś przykrości ze strony tego mężczyzny? Kiedy złożyła pani na niego doniesienie. S: Nie... nic o tym nie wiem. Eva o niczym takim nie wspomniała. .. a zawsze o wszystkim mi mówi... G: To wszystko, pani Carlsson. Ś: Aha. MB: Przepraszam, że spytam: Dokąd pani teraz pójdzie? Ś: Nie wiem. Nie do domu, do... G: Zejdę z panią i omówimy to po drodze. Na pewno coś wymyślimy. Ś: Dziękuję. Jesteście bardzo mili". Kollberg wyłączył magnetofon i wpatrywał się w Martina Becka z ponurą miną. - Ten sukinsyn, który się na nią zasadził jesienią... - No? - Rónn go teraz obrabia. Zdjęliśmy go wczoraj w południe. - I? * - Beczy i wszystkiego się wypiera. - Co świadczy o...? 44 - O niczym. Ale nie ma alibi. Mówi, że spał w swojej kawalerce na Hagagatan. Nie bardzo pamięta. - Nie pamięta? - To zdeklarowany alkoholik - wyjaśnił Kollberg. - W każdym razie wiemy, że siedział w knajpie i pil do szóstej, dopóki go nie wyrzucili. Kiepsko to wygląda. - A co ostatnio zmalował? - O ile wiem, lubi się obnażać. Mam taśmę z przesłuchania dziewczynki. Kolejny cud techniki. Otworzyły się drzwi i wszedł Rónn. - No? - zapytał Kollberg. - Pstro. Na razie nic. Musi ochłonąć. Jest wykończony. - Ty chyba też - uprzejmie zauważył Kollberg. Celnie, bo Rónn miał nienaturalnie bladą twarz, podpuchnię-te oczy i zaczerwienione powieki. - Co myślisz? - spytał Martin Beck. - Nic - odparł Rónn. - Nie wiem. Chyba się rozchoruję. - Później - wtrącił Kollberg. - Nie teraz. Posłuchamy tej taśmy? Martin Beck skinął głową. Szpula zaczęła się obracać, odezwał się przyjemny kobiecy głos: „Przesłuchanie uczennicy Evy Carlsson, urodzonej piątego lutego w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym dziewiątym roku. Przesłuchująca: policjantka śledcza Sonja Hansson". Martin Beck i Kollberg zmarszczyli czoło. Dobrze znali to nazwisko i głos. Niewiele brakowało, żeby dwa i pół roku temu przyczynili się do śmierci Sonji Hansson, której użyli jako przynęty w policyjnej zasadzce. - To cud, że została w policji - powiedział Kollberg. - Uhm - przyznał Martin Beck. - Ciszej! - skarcił ich Rónn, którego przy tym nie było. - Nic nie słyszę. „Sonja Hansson: .. .i wtedy ten pan do ciebie podszedł? Eva Carlsson: Tak. Eivor i ja stałyśmy na przystanku autobusowym. 45 SH: I co zrobił ten pan? EC: Brzydko pachniał i dziwnie szedł, i powiedział... coś okropnie dziwnego. SH: Pamiętasz, co powiedział? EC: Tak. Powiedział: „Cześć, dziewuszki, zrobicie mi rentgena za piątaka?". SH: "wiesz, co miał na myśli?
EC: Nie, to było dziwne. Wiedziałyśmy, co to rentgen. Jak w szpitalu. Ale nie mogłyśmy tego zrobić. Nie miałyśmy takiego... aparatu. SH: I co zrobiłyście, kiedy tak powiedział? EC: On to mówił kilka razy, a jak sobie poszedł, to się za nim podkradałyśmy. SH: Podkradałyście się? EC: No. Śledziłyśmy go. Jak w kinie albo w telewizorze. SH: Nie bałyście się? EC: E tam, nie było czego. SH: Było. Trzeba uważać na takich wujków. EC: Ale on nie był zły. SH: Widziałyście, dokąd poszedł? EC: Tak, do domu, w którym mieszka Eivor, i dwa piętra nad nią wyjął klucz i wszedł do środka. SH: A wy wróciłyście do siebie? EC: Nie. Podkradłyśmy się za nim i obejrzałyśmy drzwi. Tam było napisane, jak on się nazywa. SH: Rozumiem. I co tam było napisane? EC: Chyba „Eriksson". Podsłuchiwałyśmy przez szparę na listy. Coś tam mruczał do siebie. SH: Powiedziałaś o tym mamie? EC: E tam, przecież to nic takiego. Tylko było okropnie dziwne. SH: Ale powiedziałaś mamie o tym, co się stało wczoraj, prawda? * EC: To o krowach? Tak. SH: Czy to był ten sam wujek? 46 EC:No... SH: Jesteś pewna? EC: Prawie. SH: Jak myślisz, ile ten wujek może mieć lat? EC: Mniej więcej czterdzieści. Albo pięćdziesiąt. SH: Czy jest starszy ode mnie, czy młodszy? EC: O, dużo starszy. Dużo, dużo starszy. A ile ty masz lat? SH: Dwadzieścia osiem. Możesz mi powiedzieć, co się wczoraj stało? EC: Tak. Eivor i ja grałyśmy w klasy w bramie i on przyszedł, i sobie stanął, i powiedział, że jak my, „dziewuszki", pójdziemy do niego do domu, to zobaczymy, jak on doi krowy. SH: Aha. I co zrobił potem? EC: E tam, przecież nie mógł trzymać krów w mieszkaniu. Nie naprawdę. SH: I co mu powiedziałyście, ty i Eivor? EC: Nic, ale potem Eivor powiedziała, że się wstydzi, bo rozwiązała jej się wstążka do włosów, i że z nikim nigdzie nie pójdzie. SH: I wujek odszedł? EC: Nie. Powiedział: „No to wydoję moje krowy tutaj" i rozpiął spodnie, i... SH: I? EC: Czy myślisz, że gdyby Eivor nie rozwiązała się wstążka, to mogłybyśmy zostać zamordowane? Ale fajowo... SH: Myślę, że nie. Czy ten wujek rozpiął spodnie? EC: No, i wyjął to... to coś, czym wujkowie sikają..." Kollberg wyłączył magnetofon i jasny dziecięcy głosik umilkł w połowie zdania. Martin Beck spojrzał na niego. Wsparłszy głowę na lewej dłoni, pocierał kłykciami nasadę nosa. - To zabawne... - zaczął Ronn. - Co ty chrzanisz?! - porywczo przerwał mu Kollberg. - Że się przyznał. Poprzednim razem wszystkiemu zaprzeczał, dziewczynki nie były już takie pewne, że to on, i sprawa 47 się rozmyła. Ale teraz się przyznaje. Mówi, że był pijany, inaczej w życiu by tego nie zrobił. - Aha, teraz się przyznaje - powiedział Kollberg. - Tak.
Martin Beck obrzucił Kollberga pytającym spojrzeniem, po czym zwrócił się do Rónna: - Nie spałeś tej nocy? - Nie spałem. - To idź do domu i odpocznij. - Wypuszczamy go? - Nie - odparł Kollberg. Rozdział 10 Mężczyzna rzeczywiście nazywał się Eriksson, był magazynierem i nie trzeba było pracować w szpitalu poliklinicznym Maria, gdzie opiekowano się alkoholikami, żeby zauważyć, że mógłby być ich pacjentem. Miał sześćdziesiąt lat, był niemal kompletnie łysy, wysoki i wychudzony. I drżał na całym ciele. Kollberg i Martin Beck przesłuchiwali go przez bite dwie godziny, równie uciążliwe dla obu stron. Eriksson ciurkiem przytaczał te same, odrażające szczegóły, płakał i zaklinał się na wszystkie świętości, że w piątek po południu z knajpy wrócił do domu. W każdym razie nie przypominał sobie, żeby mogło być inaczej. Po dwóch godzinach przyznał się do kradzieży dwustu koron w lipcu 1964 i roweru, kiedy miał osiemnaście lat, i łkał rzewnymi łzami. Był przeraźliwie samotnym wrakiem człowieka, wyrzuconym poza nawias wątpliwej wspólnoty. Kollberg i Martin Beck obserwowali go z ponurymi minami i odesłali do celi.Tymczasem koledzy z wydziału i personel z piątki usiłowali znaleźć kogoś z kamienicy przy Hagagatan, kto mógłby potwierdzić albo obalić jego alibi. Bez powodzenia. Około czwartej po południu były wstępne wyniki obdukcji: uduszenie, ślady palców na szyi, podłoże seksualne. Nie stwierdzono gwałtu. 4 - Mężczyzna na balkonie 49 W orzeczeniu znalazło się ponadto kilka negatywnych informacji. Nic nie wskazywało na to, żeby dziewczynka się broniła. Nie znaleziono fragmentów naskórka pod paznokciami ani siniaków na ramionach i dłoniach. Sine było tylko podbrzusze, jak od uderzenia pięścią. Technicy zbadali ubranie. Brakowało jedynie fig. Nigdzie ich nie znaleziono. Białe trykotowe, rozmiar trzydzieści sześć, powszechnie dostępnej marki. Wieczorem policjanci wręczyli okolicznym mieszkańcom pięćset formularzy i spotkali się z jednym jedynym odzewem. Osiemnastoletnia Majken Jansson ze Sveavagen 103, dyrektorska córka, powiedziała, że ona i jej kolega rówieśnik spędzili około dwudziestu minut w parku Vanadis między ósmą a dziewiątą. Nie potrafiła podać dokładniejszego czasu. Nic nie słyszeli, nic nie widzieli. Na pytanie, co robili w parku Vanadis, zeznała, że na chwilę wyszli z rodzinnego przyjęcia, żeby odetchnąć świeżym powietrzem. - Odetchnąć świeżym powietrzem - odezwał się z powątpiewaniem w głosie Melander. - Pewnie w rozkroku - dodał Gunvald Larsson. Gunvald Larsson, były zawodowy oficer floty wojennej, obecnie oficer rezerwy, od czasu do czasu popisywał się marynarskim żargonem. Wlekła się godzina za godziną. Dochodzeniówka robiła swoje. Na wolnym biegu. Martin Beck wrócił do Bagarmossen o pierwszej nad ranem. Wszyscy spali. Wyjął piwo z lodówki i zrobił sobie kanapkę z pasztetem drobiowym. Wypił piwo i wyrzucił kanapkę do śmieci. Kiedy się położył, myślał przez chwilę o drżącym magazynierze Erikssonie, który trzy lata temu ukradł koledze dwieście koron z kieszeni marynarki. Kollberg nie zmrużył oka. Leżał, gapiąc się w ciemnościach w sufit. Też myślał o Erikssonie notowanym przez obyczajówkę. 50 Przyszło mu głowy, że skoro mordercy z parku Vanadis nie ma w kartotece, to komputery są równie przydatne jak policji amerykańskiej ścigającej dusiciela z Bostonu. Czyli jedno wielkie zero. Dusiciel z Bostonu w ciągu dwóch lat pozbawił życia trzynaście samotnych kobiet, nie zostawiając po sobie śladu. Czasami zerkał na żonę. Spała, leciutko podrygując, ilekroć czuła silne ruchy dziecka.
Rozdział 11 Było poniedziałkowe popołudnie, dwie i ćwierć doby po znalezieniu martwej dziewczynki w parku Vanadis. Policja zaapelowała o pomoc za pośrednictwem prasy, radia i telewizji i otrzymała ponad trzysta wiadomości. Wszystkie rejestrowała i sprawdzała specjalna grupa robocza, po czym starannie je analizowano. Obyczajówka przeglądała swoje kartoteki, w SKL* badali skromny materiał z miejsca zbrodni, w bazie danych pracowano pełną parą, ludzie z wydziału do spraw przemocy fizycznej wespół z dziewiątką pukali do każdych drzwi w domach przy parku Vanadis, przesłuchiwano potencjalnych podejrzanych i świadków. Na razie te zmasowane działania nie doprowadziły do niczego, co można by nazwać sukcesem. Morderca pozostał nieznany i wciąż był na wolności. Na biurku Martina Becka piętrzyły się papiery. Od bladego świtu zmagał się z setkami raportów, ekspertyz i protokołów przesłuchań. Telefon dzwonił bez przerwy, więc żeby mieć chwilę oddechu, poprosił Kollberga, by przez godzinę go odciążył. Gunvald Larsson i Melander, odcięci od telefonów, siedzieli za zamkniętymi drzwiami i analizowali materiał. * Statens Kriminaltekniska Laboratorium - Państwowe Laboratorium Techniki Kryminalistycznej. 52 Martin Beck, który ostatniej nocy spał dwie godziny, zrezygnował z lunchu, żeby zdążyć na konferencję prasową, niezbyt owocną dla dziennikarzy. Ziewnął i spojrzał na zegarek. Zdziwił się, że jest już kwadrans po trzeciej. Zebrał plik papierów, którymi powinien się zająć Melander, zapukał do pokoju Melandera i Gunvalda Larssona i wszedł. Melander nawet nie podniósł głowy. Znali się dostatecznie długo, żeby wiedział, kto puka. Gunvald Larsson z odrazą popatrzył na papiery w ręku Martina Becka. - Jezu, znowu coś taszczysz?! Przecież po uszy toniemy w robocie. Martin Beck wzruszył ramionami i położył papiery obok łokcia Melandera. - Napiłbym się kawy. A wy? Melander pokręcił głową. - Chętnie - powiedział Gunvald Larsson. Martin Beck wyszedł, zamknął drzwi i zderzył się z rozpędzonym Kollbergiem. Widząc wyraz podniecenia na jego okrągłej twarzy, zapytał: - Co jest? Kollberg wziął go pod ramię. - Martin! - Kollberg wypluwał słowa z taką szybkością, że prawie się o siebie potykały. - Znowu się stało! Znowu to zrobił! W Tantolunden. Mknęli przez Vasterbron na sygnale. Słyszeli w radiu, że wszystkie wozy policyjne mają się natychmiast udać do Tantolunden, żeby zablokować teren. Martin Beck i Kollberg wiedzieli tylko tyle, że koło teatru letniego były zwłoki dziewczynki, że morderstwo przypominało to z parku Vanadis, że odnaleziono je bardzo szybko i niewykluczone, że zabójca nie zdążył daleko uciec. 53 Mijając boisko na Zinkensdamm, zobaczyli dwa czarno-białe radiowozy skręcające w Wollmar Yxkullsgatan. Kilka innych stało na Ringvagen i w parku. Zahamowali przed niskim drewnianym szeregowcem na Skóldgatan. Drogę prowadzącą do parku zagradzał radiowóz. Na alejce dostrzegli mundurowego, który zatrzymał dzieci wędrujące pod górę na szczyt wzniesienia. Martin Beck długimi susami ruszył do policjanta, nie przejmując się, że zostawia w tyle Kollberga. Przywitał się. Policjant wskazał ręką na szczyt wzniesienia i Martin Beck pognał przed siebie pagórkowatym parkiem. Dopiero kiedy minął teatr, zobaczył kilku mężczyzn; stali w półkolu, plecami do niego, w niecce, dwadzieścia metrów od drogi. Wyżej, na rozstaju, policjant odpędzał gapiów. Kollberg dogonił go na spadku. Dobiegły ich odgłosy rozmowy policjantów. Na ich widok zamilkli. Przywitali się i odeszli na bok. Martin Beck słyszał chrapliwy oddech Kollberga. Dziewczynka leżała w trawie na plecach, z ramionami na głowie. Lewa noga zgięta w kolanie, udo pod kątem prostym do tułowia, prawa noga wyprostowana. Patrzyła w niebo spod półprzy-mkniętych powiek, z otwartymi ustami. Z nosa ciekła krew. Szyję oplatała skakanka z przezroczystego żółtego plastiku. Była w żółtej
bawełnianej szmizjerce bez rękawów - brakowało trzech dolnych guzików - białych skarpetkach i czerwonych sandałkach. Nie miała fig. Mogła mieć dziesięć lat. Nie żyła. Martin Beck zarejestrował wszystko w parę sekund - tyle czasu był w stanie skupić na niej spojrzenie - odwrócił się i popatrzył na drogę. Biegli do nich technicy w gołębich kombinezonach. Jeden trzymał duży aluminiowy pojemnik, drugi - zwój liny i czarną torbę. Kiedy byli blisko, ten z liną powiedział: - Niech ten skurczybyk, który zaparkował w poprzek drogi, natychmiast przestawi wóz, żebyśmy mogli tu podjechać. Zerknął na zwłoki, pognał do rozwidlenia i zaczął odgradzać teren. 54 Obok policjanta w skórzanej kurtce, który rozmawiał na poboczu przez walkie- talkie, stał jakiś cywil. Martin Beck od razu go rozpoznał. Nazywał się Manning i pracował w dwójce w zespole prewencji. Manning zobaczył Martina Becka i Kollberga, rzucił kilka słów do policjanta i podszedł do nich. - Wygląda na to, że cały teren jest ogrodzony. Na tyle, na ile się da. - O której została znaleziona? - spytał Martin Beck. Manning spojrzał na zegarek. - Pierwszy samochód był na miejscu dwadzieścia pięć minut temu. - I nie macie rysopisu - powiedział Kollberg. - Niestety. - Kto ją znalazł? - spytał Martin Beck. - Dwóch chłopców. Zatrzymali radiowóz na Ringvagen. Kiedy przyszli tu nasi ludzie, była jeszcze ciepła. Od zabójstwa nie mogło upłynąć dużo czasu. Martin Beck rozejrzał się. Nadjeżdżały dwa samochody; pierwszy z technikami, drugi z lekarzem. Z niecki, w której leżały zwłoki dziecka, nie było widać terenów działkowych, usytuowanych za wzgórzem, mniej więcej pięćdziesiąt metrów na zachód. Nad koronami drzew wznosiły się górne piętra wieżowców przy Tantogatan, tory kolejowe biegnące wzdłuż ulicy przesłaniała parkowa zieleń. - Nie mógł wybrać lepszego miejsca - skonstatował Martin Beck. - Chyba gorszego - poprawił go Kollberg. I miał rację. Nawet jeśli zabójca dziewczynki wciąż był w pobliżu, miał sporo możliwości ucieczki. Do największego parku w mieście przylegały tereny działkowe, graniczące z nabrzeżem Arstaviken, gdzie nie brakowało stoczni jachtowych, magazynów, warsztatów, złomowisk i najrozmaitszych ruder. Między Wollmar Yxkullsgatan, od Ringvagen do nabrzeża, a Hornsgatan był zakład opieki dla alkoholików, składający się z kilku nieregularnie 55 rozmieszczonych budynków. Wokół stały jakieś magazyny i drewniane szopy. Między zakładem opieki a boiskiem na Zinkensdamm rozciągały się inne ogródki działkowe. Wiadukt nad torami łączył południową część parku z Tantogatan, gdzie na skalistym terenie blisko brzegu wznosiło się pięć ogromnych czynszówek. Trochę dalej, na rogu Ringvagen, w długich niskich barakach mieścił się hotel kawalerski Tanto. Martin Beck po namyśle uznał, że sytuacja jest beznadziejna. Wątpił, by od razu udało im się schwytać przestępcę. Po pierwsze, nie mieli rysopisu, po drugie, najprawdopodobniej zdążył się oddalić z miejsca zbrodni, a po trzecie, przesłuchanie wszystkich pacjentów zakładu opieki dla alkoholików i gości hotelu kawalerskiego zajęłoby im kilka dni. Najbliższa godzina potwierdziła jego wątpliwości. Po wstępnych oględzinach lekarz mógł powiedzieć tylko tyle, że dziewczynka została uduszona i przypuszczalnie zgwałcona i że zgon nastąpił niedawno. Psy, które ściągnięto w chwilę po przyjeździe Martina Becka i Kollberga, podjęły tylko jeden trop prowadzący z parku na Wollmar Yxkullsgatan. Niemundurowi policjanci z patrolu przesłuchiwali potencjalnych świadków; na razie bez rezultatu. Spacerowicze i właściciele ogródków działkowych nie widzieli ani nie słyszeli niczego, co miałoby związek z morderstwem.
Była za dziesięć piąta. Na chodniku przy Ringvagen grupka ludzi przyglądała się z zainteresowaniem pozornie chaotycznej pracy policji. Tłumnie zjeżdżali reporterzy i fotografowie, niektórzy już wrócili do redakcji, żeby dostarczyć czytelnikom soczystych opisów drugiego w ciągu trzech dni zabójstwa dziewczynki, którego dopuścił się jakiś szaleniec, wciąż przebywający na wolności. Martin Beck dostrzegł pulchny zadek Kollberga w drzwiach radiowozu parkującego na żwirowym placyku opodal Ringvagen. Uwolnił się od dziennikarzy i podszedł do niego. Kollberg rozmawiał przez radio. Martin Beck poczekał, aż skończy, i lekko uszczypnął go w pośladek. 56 Kollberg odskoczył od samochodu. - A, to ty. Myślałem, że to jeden z naszych kundli. - Nie wiesz, czy ktoś zawiadomił rodziców dziewczynki? -spytał Martin Beck. - Wiem. Zawiadomił. Przynajmniej tę przykrość mamy z głowy. - Chciałbym porozmawiać z chłopcami, którzy ją znaleźli. Podobno są u siebie, na Tantogatan. - Okej, rozmawiaj. Ja zostanę. - To na razie. Chłopcy mieszkali w dużym łukowatym domu przy Tantogatan. Martin Beck zastał obu w mieszkaniu jednego z nich. Zszokowani tym strasznym przeżyciem, nie potrafili ukryć dreszczyku podniecenia. Opowiedzieli Martinowi Beckowi, jak znaleźli dziewczynkę podczas zabawy w parku. Od razu ją poznali, bo mieszkała w ich bloku. Skakała przez skakankę razem z dwiema koleżankami w jej wieku. Ponieważ jedna z nich chodziła z chłopcami do tej samej klasy, Martin Beck dowiedział się, że nazywa się Lena Oskarsson, ma dziesięć lat i mieszka w sąsiednim domu. Sąsiedni dom był taki sam jak ten, w którym mieszkali chłopcy. Wjechał szybką automatyczną windą na siódme piętro i nacisnął dzwonek. Po chwili drzwi się otworzyły i błyskawicznie zamknęły. Nikogo nie dostrzegł w szparze. Zadzwonił jeszcze raz. Drzwi otworzyły się natychmiast i już wiedział, dlaczego wcześniej nikogo nie zauważył. Chłopczyk mógł mieć około trzech lat, jego lniana czupryna była mniej więcej na wysokości pępka Martina Becka. - Cześć! Dzień dobry. Malec pobiegł w głąb mieszkania. - Mamo! Mamo! Psysed wujek! Po chwili w drzwiach stanęła jego mama. Popatrzyła na Martina Becka poważnie i pytająco. Czym prędzej się wylegitymował. 57 - Chciałbym porozmawiać z pani córką, jeśli jest w domu. Czy ona wie, co się stało? - Z Anniką? Tak, przed sekundą usłyszeliśmy o tym od sąsiada. To okropne. Jak coś podobnego może się wydarzyć w biały dzień? Proszę wejść. Przyprowadzę Lenę. Martin Beck poszedł za panią Oskarsson do dużego pokoju. Nie licząc mebli, niczym się nie różnił od tego, w którym siedział kilka minut temu. Chłopczyk stał pośrodku, wyraźnie zaciekawiony. Trzymał w rączce gitarę zabawkę. - Pobaw się w swoim pokoju, Bossę - powiedziała mama. Bossę nie posłuchał, czego chyba się spodziewała. Z kanapy pod oknem wychodzącym na balkon zabrała kilka zabawek. - Przepraszam za bałagan. Proszę usiąść, już idę po Lenę. Martin Beck uśmiechnął się do malca. Jego dzieci miały dwanaście i piętnaście lat i zdążył zapomnieć, jak się rozmawia z trzylatkami. - Umiesz na tym grać? - spytał. - Nie umiem glac. Ty glac. - Nie, ja też nie umiem glac - powiedział Martin Beck. - Umies. - Bossę obstawał przy swoim. - Glaj „w nocy śniłem, nie śniłem nigdy, że wojen nadsed kres"*. Weszła pani Oskarsson, wzięła synka na ręce i zdecydowanym krokiem wyniosła go z pokoju. Malec krzyczał, wyrywał się. - Niedługo wrócę - rzuciła przez ramię. - Może pan porozmawiać z Leną.
Chłopcy powiedzieli mu, że Lena ma dziesięć lat. Była wysoka jak na swój wiek i mimo nadąsanej miny bardzo ładna. Miała na sobie dżinsy i bawełnianą bluzeczkę. Dygnęła nieśmiało. - Usiądź - odezwał się Martin Beck. - Łatwiej nam będzie rozmawiać. * Amerykańska pieśń pacyfistyczna l^tst night I had the strangest dream Eda McCurdy'ego, przełożona i śpiewana w wersji szwedzkiej przez wybitnego kompozytora, poetę i pieśniarza Cornelisa Vreeswijka (1937-1987) - tutaj po dziecięcemu zniekształcona. 58 Usiadła w fotelu, na brzeżku, ze złączonymi kolanami. - Masz na imię Lena? - Tak. - A ja nazywam się Martin Beck. Czy wiesz, co się stało? - Tak - powiedziała dziewczynka, wpatrując się w podłogę. -Słyszałam... Mama mówiła. - Rozumiem, że jesteś wystraszona, ale muszę cię zapytać o parę rzeczy. - Tak. - Podobno byłaś dzisiaj z Anniką. - Tak. Bawiłyśmy się. Ulla, Annika i ja. - Gdzie się bawiłyście? Kiwnęła głową w stronę okna. - Najpierw tutaj, na podwórku. Potem Ulla musiała iść do domu, żeby coś zjeść, a Annika i ja poszłyśmy do mnie. Potem Ulla przyszła po nas i znowu wyszłyśmy na dwór. - I dokąd poszłyście? - Do Tantolunden. Musiałam zabrać Bossego, tam są huśtawki, na których lubi się huśtać. - Pamiętasz, która była godzina? - Chyba wpół do drugiej. Może mama będzie wiedziała. - No dobrze, więc poszłyście do Tantolunden. Czy Annika kogoś tam spotkała? Czy rozmawiała z jakimś wujkiem? - Nie, nie widziałam, żeby z kimś rozmawiała. - Co robiłyście w Tantolunden? Lena przez chwilę patrzyła w okno. Zastanawiała się. - No... bawiłyśmy się. Najpierw trochę się huśtałyśmy, bo Bossę chciał. Potem skakałyśmy przez skakankę. A potem poszłyśmy do kiosku kupić lody. - Czy w parku były inne dzieci? - Nie, wtedy nie. Oczywiście jakieś maluchy siedziały w piaskownicy. Bossę się z nimi pokłócił. Ale ich mama szybko je zabrała. - Co robiłyście potem, kiedy kupiłyście lody? 59 Z pokoju obok dat się słyszeć głos pani Oskarsson i wrzask malca. - Spacerowałyśmy. Potem Annika się obraziła. - Obraziła się? O co? - Nie wiem. O nic. Ulla i ja chciałyśmy grać w klasy, a ona nie chciała. Chciała się bawić w chowanego, ale z Bossem to niemożliwe, bo biega między nami i mówi, gdzie się schowałyśmy. No i Annika się obraziła i poszła. - Dokąd poszła? Powiedziała, dokąd idzie? - Nie, nic nie powiedziała. Po prostu sobie poszła. Ulla i ja rysowałyśmy klasy i nie widziałyśmy, kiedy poszła. - Ani w którą stronę? - Nie. Nie myślałyśmy o tym. Grałyśmy w klasy, potem zobaczyłam, że nie ma Bossego, i dopiero wtedy zauważyłyśmy, że Anniki też nie ma. - Szukałyście Bossego? Dziewczynka spojrzała na swoje dłonie. - Nie - odparła po dłuższej chwili. - Myślałam, że jest z Annika. Zawsze za nią lata. Ona nie ma... nie miała rodzeństwa i zawsze była bardzo miła dla Bossego. Zawsze. - Co było potem? Czy Bossę wrócił? - Tak, zaraz wrócił. Chyba był gdzieś blisko, chociaż go nie widziałyśmy. Martin Beck pokiwał głową. Chciał zapalić, ale nigdzie nie dostrzegł popielniczki i zrezygnował.
- Czy zastanawiałyście się, gdzie może być Annika? Czy Bossę nie wspomniał, dokąd poszła? Dziewczynka pokręciła głową. Długa jasna grzywka opadła jej na czoło. - Nie. Pomyślałyśmy, że wróciła do domu. Nie pytałyśmy Bossego, on nic nie powiedział. Potem zrobił się taki nieznośny, że poszłyśmy do mnie. - Wiesz, o której Annika zniknęła z placu zabaw? - Nie, nie miałam zegarka. Ale byłyśmy w domu o trzeciej. Krótko grałyśmy w klasy. Może pół godziny. 60 - Nie widziałyście innych ludzi w parku? Lena odgarnęła grzywkę i zmarszczyła czoło. - Nie myślałyśmy o tym. W każdym razie ja nie myślałam. Była tam przez chwilę jakaś pani z pieskiem. Z jamnikiem. Bossę chciał go pogłaskać, więc musiałam go stamtąd zabrać. - Popatrzyła na Martina Becka z poważną miną. - Nie wolno mu głaskać psów; To może być niebezpieczne. - Czy nie zauważyłaś nikogo więcej? Zastanów się, może coś sobie przypomnisz. Pokręciła głową. - Nie. Bawiłyśmy się, musiałam pilnować Bossego, nie zwracałam uwagi na innych ludzi. Ktoś tam pewnie przechodził, ale nie wiem kto. W pokoju zapadła cisza, wróciła pani Oskarsson. Martin Beck wstał. - Podaj mi jeszcze nazwisko Ulli i jej adres i już sobie idę. Może znowu będę chciał z tobą porozmawiać. Gdybyś sobie coś przypomniała, poproś mamę, żeby do mnie zadzwoniła. To może być jakiś drobiazg - Martin Beck zwrócił się do pani Oskarsson - pozornie bez znaczenia. Jeśli córka cokolwiek sobie przypomni, byłbym wdzięczny za telefon. Zostawił pani Oskarsson wizytówkę i dostał kartkę z nazwiskiem, adresem i numerem telefonu trzeciej dziewczynki. I poszedł do Tantolunden. Technicy wciąż pracowali w niecce, poniżej teatru letniego. Słońce wisiało nisko, drzewa rzucały długie cienie na trawnik. Martin Beck został, dopóki nie zabrano ciała dziewczynki, i wrócił na Kungsholmen. - Znowu gwizdnął majtki - powiedział Gunvald Larsson. - Tak - skonstatował Martin Beck. - Białe. Rozmiar trzydzieści sześć. - Sukinsyn! - Gunvald Larsson podłubał długopisem w uchu. -1 co na to twoi czworonożni przyjaciele? Martin Beck obrzucił go zniesmaczonym spojrzeniem. 61 - Co robimy z Erikssonem? - spytał Rónn. - "Wypuść go - zdecydował Martin Beck. - Ale nie trać z oczu - dodał po kilku sekundach. Rozdział 12 We WTOREK RANO TRZYNASTEGO CZeiWCa ODPRAWA BYŁA KRÓTKA i mało optymistyczna. Takjak komunikat zamieszczony w prasie. Wykonano ze śmigłowca zdjęcia miejsc zbrodni i okolic; społeczeństwo przekazało około tysiąca informacji; informacje poddano analizie; sprawdzono wszystkich znanych policji ekshibicjonistów, podglądaczy i dewiantów seksualnych; jedną osobę zatrzymano, przesłuchano na okoliczność alibi podczas pierwszej zbrodni i wypuszczono. Wszyscy byli niewyspani i przemęczeni, nawet dziennikarze i fotografowie. Po odprawie Kollberg powiedział do Martina Becka: - Mamy dwóch świadków. Martin Beck pokiwał głową. Szli do Gunvalda Larssona i Me-landera. - Mamy dwóch świadków - powtórzył za Kollbergiem Martin Beck. Melander nie podniósł głowy znad papierów, ale Gunvald Larsson się zainteresował. - O kurde! A niby kogo? - Po pierwsze, chłopca z Tantolunden. - Tego trzylatka? - Właśnie. - Przecież wiesz, że dziewczyny z obyczajówki próbowały z nim gadać. On w ogóle nie umie mówić. Świetny pomysł! Równie błyskotliwy jak ten, żebym przesłuchał psa.