lea17

  • Dokumenty501
  • Odsłony58 487
  • Obserwuję40
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań35 719

Morderstwo w Savoyu - Sjowall Maj, Wahloo Per

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :491.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Morderstwo w Savoyu - Sjowall Maj, Wahloo Per.pdf

lea17 EBooki
Użytkownik lea17 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 197 stron)

MAI SIOWALL PER WAHLOO MORDERSTWO W SAVOYU Przekład HALINA THYLWE

AMBER Rozdział 1 Był upalny parny dzień, ani śladu wiatru, w powietrzu wisiała słoneczna mgiełka. Pogodne niebo mieniło się różem i zgaszonym błękitem. Wkrótce czerwona tarcza słońca schowa się gdzieś za Ven. Lustro wód Sundu już marszczyła wieczorna bryza, której podmuchy zaczynały przyjemnie orzeźwiać ulice Malmó. Towarzyszył im zapach rozkładających się morszczynów, wodorostów i ścieków spuszczanych do kąpieliska Ribersborgsstranden, skąd wejściem do portu wpływały do kanałów. Miasto raczej nie sprawia wrażenia szwedzkiego, na co przede wszystkim ma wpływ położenie geograficzne. Bliżej stąd do Rzymu niż do dnia polarnego, na horyzoncie majaczą światełka duńskiego wybrzeża i choć to prawda, że zimy często bywają pluchowate i jadowicie wietrzne, prawdą jest również to, że lata są równie często długie, ciepłe, przesycone słowiczymi trelami i wonią bujnej zieleni parków. Właśnie tak było tego ślicznego wieczoru na początku lipca 1969 roku. Wszędzie cicho, spokojnie i pustawo. Międzynarodowa turystyka jeszcze nie dawała się zanadto we znaki - co zresztą rzadko tutaj robi. Pierwsze grupy niedomytych, palących haszysz, młodocianych włóczęgów z różnych stron świata już przyjechały i pewnie dużo więcej ich nie przybędzie, bo główne siły nie docierają dalej niż do Kopenhagi. W hotelu naprzeciwko dworca opodal portu też było spokojnie. W recepcji kilku zagranicznych biznesmenów odbierało klucze do zarezerwowanych pokoi, przez nikogo nienękany szatniarz czytał jakiegoś klasyka, w barze spowitym mrokiem było tylko paru cichych stałych bywalców i barman w śnieżnobiałej marynarce. W przestronnej klasycznej sali restauracyjnej na prawo od lobby też niewiele się działo. Przy stolikach siedzieli nieliczni goście, najczęściej samotnie. Pianista zrobił

sobie przerwę. Przed wahadłowymi drzwiami do kuchni stał kelner z założonymi na plecach dłońmi i patrzył przez duże otwarte okna, przypuszczalnie zatopiony w myślach o niezbyt odległej piaszczystej plaży. Wgłębi sali restauracyjnej spożywało kolację siedem osób: elegancko ubrane towarzystwo obojga płci i w różnym wieku. Ich stół był zastawiony kieliszkami i smakołykami, w kubełkach z lodem chłodził się szampan. Obsługa dyskretnie się usunęła, ponieważ najważniejszy gość wstał z krzesła i przystąpił do wygłaszania mowy. Był rosłym mężczyzną w zaawansowanym średnim wieku, popielatowłosy, mocno opalony, w granatowym garniturze z szantungu. Mówił spokojnie i wprawnie, modulował głos, używał humorystycznych zwrotów. Sześcioro biesiadników przyglądało mu się w milczeniu; jedna osoba paliła. Zza uchylonych okien dobiegał szum przejeżdżających samochodów i stukot pociągów na dworcu przetokowym po drugiej stronie kanału, notabene największym takim dworcu w Europie Północnej, u wejścia do portu krótko i ochryple zawyła syrena na statku płynącym z Kopenhagi, gdzieś nad kanałem zachichotała dziewczyna. Tak się przedstawiała sytuacja owej pogodnej ciepłej lipcowej środy mniej więcej o wpół do dziewiątej wieczorem. Wyrażenie „mniej więcej" jest tu niezbędne, ponieważ nikomu nie udało się precyzyjnie określić czasu, kiedy to się stało. Bez porównania łatwiej można było powiedzieć, co się stało. Do hotelu wszedł mężczyzna, obrzucił spojrzeniem recepcję, gdzie stali zagraniczni biznesmeni i recepcjonista w liberii, bez wahania skręcił w prawo, minął szatnię i wąskie długie lobby przed barem, po czym spokojnie wkroczył do restauracji. Na razie nie zwrócił na siebie uwagi, nikt mu się nie przyglądał, on sam nie popatrywał na boki. Minął organy Hammonda, fortepian, stół serwisowy, zastawiony lśniącymi jak kryształ bajerami, i dwa filary podtrzymujące sklepienie restauracji. Znów bez wahania podszedł do towarzystwa w głębi sali, gdzie przemawiał najważniejszy gość,

zwrócony do niego plecami. Kiedy zbliżył się na odległość około pięciu kroków i wsunął prawą dłoń pod marynarkę, i kiedy jedna z kobiet przy stole spojrzała na niego, mówca lekko odwrócił głowę, chcąc sprawdzić, co ją rozprasza. Obojętnie zerknął na mężczyznę, po czym błyskawicznie zwrócił się w stronę gości, ani na sekundę nie przerywając swojego wywodu. W tym momencie przybysz wyciągnął stalowobłękitny przedmiot z rowkowaną kolbą i długą lufą, dokładnie wycelował i strzelił mówcy w głowę. Strzał nie był porażająco głośny, przywoływał na pamięć stłumione pif-paf, jakie wydaje małokalibrowy karabin na jarmarcznej strzelnicy. Pocisk trafił tuż obok lewego ucha. Mówca padł na stół, lądując lewym policzkiem w wykwintnej rybie pod beszamelem a la Frans Suell, okolonej krenelażem z puree ziemniaczanego. Strzelec schował broń, odwrócił się w prawo, przeszedł kilka kroków do najbliższego otwartego okna, postawił lewą stopę na futrynie, wdepnął w korytko z kwiatami na zewnątrz, zeskoczył na chodnik i zniknął. Gość około pięćdziesiątki, siedzący pod oknem trzy stoliki dalej, znieruchomiał i wpatrywał się w osłupieniu, ze szklaneczką whisky w pół drogi do ust. Na blacie leżała książka, którą przed sekundą pilnie czytał. Mężczyzna z opalenizną, w granatowym garniturze z szantungu nie był martwy. Poruszył się i rzekł: - Aj. To boli. Martwi nie zwykli narzekać. Poza tym nie było widać ani jednej kropli krwi. Rozdział 2 Per Mansson siedział w kawalerce na Regementsgatan i rozmawiał przez telefon ze swoją ślubną. Inspektor policji w Malmó mimo stanu małżeńskiego przez pięć dni w tygodniu żył jak kawaler. Za obopólnym porozumieniem od przeszło dziesięciu lat spędzał z żoną każdy wolny weekend, z czego oboje byli zadowoleni. Przycisnął słuchawkę do lewego ramienia i prawą ręką przyrządzał gripenberga, ulubionego drinka, którego robi się z ośmiu centylitrów dżinu, jednej trzeciej butelki toniku grejpfrutowego i pokruszonego lodu.

Żona była w kinie i streszczała mu Przeminęło z wiatrem. Trochę to trwało, ale Mansson uzbroił się w cierpliwość i nie przerywał, bo zamierzał odwołać jej weekendową wizytę, zasłaniając się pracą. Było dwadzieścia po dziewiątej wieczorem. Mansson pocił się mimo skąpego stroju, czyli siatkowego podkoszulka i pasiastych slipów. Tuż przed rozmową zamknął drzwi balkonowe, żeby mu nie przeszkadzał hałas uliczny Choć słońce dawno temu skryło się za dachami naprzeciwległych kamienic, w pokoju było potwornie gorąco. Zamieszał drinka widelcem, który - wstyd to przyznać -podwędził lub przypadkiem wyniósł z restauracji Pułkownik. Czy można przypadkiem wynieść widelec? - pomyślał. - Jasne, rozumiem. Leslie Howard... Aha. Clark Gable? Tak, tak... Pięć minut później dobrnęła do końca, poczęstował ją swoim kłamstwem i się rozłączył. Zadzwonił telefon. Mansson nie odebrał od razu. Miał wolne i chciał, żeby tak zostało. Zanim podniósł słuchawkę, powoli dopił gripenberga i popatrzył na ciemniejące wieczorne niebo. - Mansson, słucham. - Cześć, tu Nilsson. Cholernie długo gadałeś. Dzwonię do ciebie od pół godziny. Policjant śledczy Nilsson miał tej nocy dyżur w komendzie na Davidshallstorg. Mansson westchnął. - O co chodzi? - W sali restauracyjnej Hotelu Savoy strzelano do jakiegoś gościa. Chyba będę cię musiał prosić, żebyś tam pojechał. Mansson podniósł opróżnioną, wciąż chłodną szklaneczkę i potarł nią czoło. - Nie żyje? - Nie wiem - odparł Nilsson. - Nie możesz tam posłać Skackego? - Ma wolne. Jest nieosiągalny. Próbuję go zlokalizować. Backlund tam jest, ale chyba powinieneś...

Mansson drgnął i odstawił szklaneczkę. - Backlund? Okej, już jadę. Natychmiast wybrał numer taxi, położył słuchawkę na stole i ubierając się, słuchał nagranego głosu, powtarzającego mechanicznie: „Taxi, proszę czekać", dopóki nie odezwała się telefonistka. Przed Hotelem Savoy stało kilka byle jak zaparkowanych radiowozów i dwóch policjantów powstrzymujących przed wejściem rosnącą grupę ciekawskich przechodniów, którzy gromadzili się przy schodach. Mansson obserwował tę scenę, płacąc za taksówkę i chowając rachunek. Jeden z policjantów poczynał sobie dość obcesowo i Mansson pomyślał ze smutkiem, że to nieodległa przyszłość, kiedy policja w Malmó będzie miała równie złą opinię jak koledzy ze Sztokholmu. Nic jednak nie powiedział. Mijając dwóch mundurowych, skinął im tylko głową i wszedł do lobby. Teraz było tu gwarno. Pracownicy hotelu i część gości z grill baru mówili jeden przez drugiego, a kilku policjantów, bezradnych i nieprzywykłych do takich sytuacji, najwyraźniej nie miało pojęcia, jak się zachować ani czego się po nich spodziewano. Mansson, duży pięćdziesięcioletni mężczyzna w luźnej koszuli, terylenowych spodniach i sandałach, wyjął z kieszonki na piersi wykałaczkę, usunął z niej papierową osłonkę i wetknął do ust. Żuł przez chwilę, zastanawiając się, co teraz. Wykałaczka była amerykańska o smaku mentolowym, zaopatrzył się w nią na promie kolejowym „Malmóhus", gdzie były dostępne dla wszystkich pasażerów. Przy drzwiach do sali restauracyjnej stał policjant Elofs-son, który w mniemaniu Manssona wyglądał na bardziej rozgarniętego niż inni. Podszedł do niego. - Co się właściwie dzieje? - spytał. - Podobno kogoś postrzelono. - Jakie dostaliście instrukcje? - Żadnych. - Co robi Backlund?

- Przesłuchuje świadków. - Gdzie jest ten postrzelony? - Chyba w szpitalu. - Elofsson lekko się zaczerwienił. -Karetka przyjechała wcześniej niż policja. Mansson westchnął i wszedł do restauracji. Backlund, starszy pan w okularach, o pospolitym wyglądzie, stał przy stole zastawionym lśniącymi srebrnymi wazami i przesłuchiwał kelnera. Jakimś cudem udało mu się zostać policjantem śledczym. Odpytując świadka, wszystko skrzętnie zapisywał w notesie. Mansson zatrzymał się w stosownej odległości i słuchał. - O której to się stało? - E, około wpół do dziewiątej. - Około? - No, tak dokładnie to nie wiem. - Czyli nie wie pan, o której godzinie? - Uhm. - Bardzo dziwne. - Że co? - Mówię, że to dziwne. Przecież nosi pan zegarek, prawda? - Jasne. - I, jeśli się nie mylę, na tamtej ścianie wisi zegar. - Tak, ale... - Ale co? - Jeden i drugi źle chodzą. Poza tym nie myślałem o patrzeniu na zegarek. Backlund wydawał się oszołomiony odpowiedzią. Odłożył notes i długopis i zaczął przecierać okulary. Potem głęboko odetchnął, wziął notes i podjął kolejną próbę. - Mimo że miał pan do dyspozycji dwa czasomierze, nie wie pan, która była godzina? - No, tak jakby. - Nic nam nie da pańskie „tak jakby". - Zresztą oba źle chodzą. Mój się śpieszy, a tamten się późni.

Backlund zerknął na swój zegarek. - Dziwne - rzekł i coś zanotował. Mansson był ciekaw, co. - A więc stał pan w tym miejscu, kiedy sprawca przeszedł obok pana? - Tak. - Mógłby pan podać wyczerpujący rysopis? - Właściwie to na niego nie patrzyłem. - Nie widział pan sprawcy? - ze zdumieniem spytał Backlund. - Widziałem, jak wychodził przez okno. - Jak wyglądał? - Nie wiem. To dość daleko stąd, poza tym filar przesłaniał stół. - Czy chce pan powiedzieć, że nie wie pan, jak on wyglądał? - Uhm . - A w co był ubrany? - Miał chyba brązową marynarkę. - Chyba? - Widziałem go tylko przez chwilę. - I co jeszcze? Spodnie na przykład? - Tak, miał spodnie. - Na pewno? - No tak, inaczej... dziwacznie by to wyglądało. To znaczy gdyby nie miał spodni. Backlund notował jak oszalały. Mansson obrócił wykałaczkę w ustach i odezwał się spokojnie: - Posłuchaj no, Backlund... Backlund odwrócił się i łypnął poirytowany. - Prowadzę ważne przesłuchanie... - Urwał i sposępniał. - A, to ty. - Co się właściwie stało? - Postrzelono tu mężczyznę. Zgadniesz, kogo? - Nie. - Dyrektora Viktora Palmgrena - z emfazą obwieścił Backlund.

- Ach, tak. - Czysta przyjemność, pomyślał. - Jak rozumiem, doszło do tego ponad godzinę temu i człowiek, który strzelał, wyskoczył przez okno. - Na to wygląda. Backlund nigdy niczego nie przyjmował za pewnik. - Dlaczego przed hotelem stoi sześć radiowozów? - Zarządziłem blokadę. - Czego? Kwartału? - Miejsca przestępstwa. - Odpraw wszystkich funkcjonariuszy - zaordynował zniesmaczony Mansson. - Dla hotelu to średnia przyjemność, kiedy w foyer i na ulicy roi się od policjantów. Poza tym na pewno są bardziej potrzebni gdzie indziej. Potem postaraj się zebrać dane do rysopisu. Bez wątpienia znajdą się lepsi świadkowie od tego tutaj. - Naturalnie, przesłuchamy wszystkich. - Tak, w swoim czasie. Nie zatrzymuj tych, którzy nie mają nic ważnego do powiedzenia. Ogranicz się do spisania nazwisk i adresów. Backlund obrzucił go nieufnym spojrzeniem. - A ty co będziesz robił? - Podzwonię tu i tam. - Na przykład gdzie? - Na przykład do gazet, żeby się dowiedzieć, co się stało. - To ma być żart? - Oczywiście - odparł rozkojarzony Mansson i rozejrzał się. Po sali restauracyjnej kręcili się dziennikarze i fotografowie. Niektórzy na pewno byli tutaj przed przybyciem policji, może któryś siedział w barze, kiedy padł strzał. Jeśli Mansson znał się na dziennikarzach. - Systematyka rządzi się swoimi prawami... - zaczął Backlund. W tym momencie do restauracji wpadł Benny Skacke, zaledwie trzydziestoletni policjant śledczy. Wcześniej pracował w głównym wydziale zabójstw w Sztokholmie, ale po nieco dwuznacznej akcji, która o mały włos kosztowałaby życie

jednego z jego przełożonych, złożył podanie o przeniesienie. Był obowiązkowy, sumienny i ciut naiwny, ale Mansson go lubił. - Weź Skackego do pomocy. Backlund miał wątpliwości. - Sztokholmczyka? - Tak - potwierdził Mansson. - I nie zapomnij o rysopisie1. Teraz tylko to się liczy Wyrzucił przeżutą wykałaczkę do popielniczki, wyszedł do lobby i skierował się do telefonu naprzeciwko recepcji. Odbył pięć rozmów, potrząsnął głową i wszedł do baru. - O, kogo ja widzę, dzień dobry, dzień dobry - odezwał się barman. - Cześć! - przywitał się Mansson i usiadł. - Czym możemy dzisiaj służyć? To co zwykle? - Nie. Tylko tonik. Muszę się zastanowić. Czasami wszystko idzie jak po grudzie, pomyślał. Teraz nie mogło być gorzej. Viktor Palmgren to bardzo znana i ważna persona. Choć trudno powiedzieć, dlaczego, jedno nie ulegało wątpliwości: miał mnóstwo pieniędzy. Fakt, że strzelano do niego w jednej z najpopularniejszych restauracji w Europie, niczego nie ułatwiał. Wręcz przeciwnie. Sprawa nabierze rozgłosu, skutkując niemożliwymi do przewidzenia konsekwencjami. Natychmiast po zajściu pracownicy hotelu przenieśli rannego do salki telewizyjnej, zadbali o prowizoryczne posłanie i wezwali policję i karetkę. Karetka przyjechała błyskawicznie i zabrała Viktora Palmgrena do szpitala publicznego, a policja nie przyjechała wcale, mimo że jeden radiowóz znajdował się koło dworca głównego, niespełna dwieście metrów od miejsca przestępstwa. Dlaczego? Teraz już wiedział, ale wytłumaczenie nie przysparzało policji szczególnego splendoru. Pierwsze zgłoszenie źle zinterpretowano, uznając sprawę za niezbyt naglącą. W związku z tym funkcjonariusze operujący koło dworca poświęcili całą energię na okiełznanie kompletnie niegroźnego pijaczka. Dopiero drugie zgłoszenie postawiło wszystkich na nogi i w trybie arcypilnym skierowano do hotelu mnóstwo radiowozów i mundurowych z Bacldundem na czele. Następnie

przystąpiono do chaotycznych działań. W tym czasie Mansson przez ponad czterdzieści minut wałkował z żoną Przeminęło z wiatrem. Poza tym wypił dwa drinki i musiał czekać na taksówkę. Kiedy pierwszy policjant dotarł na miejsce, od oddania strzału upłynęło pół godziny. Stan Viktora Palmgrena był pod znakiem zapytania. Po badaniach na oddziale powypadkowym w Malmó został odesłany na neurochirurgię w Lundzie. Odległość między miastami wynosiła około dwudziestu kilometrów i karetka jeszcze była w drodze. W karetce znajdował się jeden z najważniejszych świadków, mianowicie żona Palmgrena. Przypuszczalnie siedziała przy stole naprzeciwko męża, dzięki czemu mogła się najlepiej przyjrzeć sprawcy. Teraz od zdarzenia minęła prawie godzina. Godzina stracona, a każda sekunda była na wagę złota. Mansson potrząsnął głową i spojrzał na barowy zegar. Wpół do dziesiątej. Do baru wkroczył Backlund, a tuż za nim Skacke. - Jesteś tutaj? Krótkowzroczny Backlund wpatrywał się w Manssona z najwyższym zdumieniem. - Co z rysopisem? - spytał Mansson. - Czas ucieka. Backlund guzdrał się z notesem, w końcu położył go na kontuarze, zdjął okulary i zaczął je czyścić. - Się robi - szybko zareagował Skacke. - Na razie wiemy tyle, że gość jest średniego wzrostu, ma szczupłą twarz i rzadkie, sczesane do tyłu, ciemnobrązowe włosy. Miał na sobie brązową marynarkę, pastelową koszulę, żółtą albo zieloną, ciemny krawat, ciemnoszare spodnie, czarne albo brązowe półbuty. Wiek: około czterdziestki. - Dobrze. Roześlij to. Natychmiast. Zarządź blokadę wszystkich wylotówek, sprawdź dworce, lotniska i porty. - Tak jest - powiedział Skacke. - Nie może wyjechać z miasta. Skacke wyszedł. Backlund włożył okulary, wlepił wzrok w Manssona i powtórzył bezsensowne pytanie:

- Jesteś tutaj? - Popatrzył na szklaneczkę i zdumiał się jeszcze bardziej. - I pijesz? Mansson puścił to mimo uszu. Backlund skupił się teraz na barowym zegarze, po czym porównał czas ze swoim zegarkiem. - Ten zegar też źle chodzi. - Owszem - potwierdził barman. - Śpieszy się. To taki ukłon w stronę gości, żeby się nie spóźnili na pociąg albo na statek. - Ojojoj! - jęknął Backlund. - Nigdy tego nie wyjaśnimy. Jak mamy ustalić czas, skoro nie można polegać na zegarach? - Tak, to trudne - odruchowo przyznał Mansson. Wrócił Skacke. - Załatwione. - Pewnie za późno - skwitował Mansson. - O czym wy do licha mówicie?! - Backlund chwycił notes. - Jeśli chodzi o tego kelnera... Mansson przerwał mu, podnosząc dłoń. - Chwila moment. Benny, zadzwoń na komendę w Lundzie i poproś, żeby wysłali kogoś do szpitala na neurochirurgię. Niech weźmie magnetofon, nagra Palmgrena, jak tylko -jeśli w ogóle - odzyska przytomność, i niech przesłucha panią Palmgren. Skacke od razu się ulotnił. - O tym kelnerze - odezwał się barman - mogę powiedzieć tyle, że niczego by nie zauważył, nawet gdyby do restauracji wleciał Dracula. Backlund, poirytowany, przezornie milczał. Mansson nic nie mówił, dopóki nie wrócił Skacke. Backlund, przełożony Skackego, zdecydował się na liczbę mnogą: - Kto, waszym zdaniem, jest najlepszym świadkiem? - Niejaki Edvardsson - odparł Skacke. - Siedział trzy stoliki dalej. Ale... - Ale?

- Jest nietrzeźwy. - Alkohol to przekleństwo. - Wobec tego porozmawiamy z nim jutro - skonstatował Mansson. - Kto mógłby mnie podrzucić do komendy? - Ja - powiedział Skacke. - A ja się stąd nie ruszę - wypalił Backlund. - Bo, formalnie rzecz biorąc, to ja prowadzę dochodzenie. - Jasne - odparł Mansson. - Cześć! A siedząc w samochodzie, mruknął: - Pociągi i statki... - Myślisz, że dał nogę? - spytał z wahaniem w głosie Skacke. - Myślę, że mógł. Tak czy inaczej, bez względu na porę musimy obdzwonić tabuny ludzi. Skacke zerknął na Manssona, który zmienił wykałaczkę, i skręcił na dziedziniec komendy. - Samolot - mruknął pod nosem Mansson. - Zapowiada się ciężka noc. O tej porze komenda wydawała się wielka, posępna i wyludniona. Kiedy wchodzili po szerokich kamiennych schodach, ich kroki niosły się samotnym echem. Duży Mansson był z natury flegmatyczny. Nie cierpiał ciężkich nocy, poza tym karierę miał już praktycznie za sobą. Co innego Skacke. Dwadzieścia lat młodszy, gorliwy i ambitny, był wyjątkowo zainteresowany pięciem się w górę. Jego wcześniejsze policyjne doświadczenia sprawiły, że spokorniał i starał się przypodobać innym. Na dobrą sprawę nieźle się uzupełniali. Mansson natychmiast otworzył okno w swoim pokoju, wychodzące na asfaltowy dziedziniec komendy, usiadł na obrotowym krześle i przez kilka minut milczał, obracając w zamyśleniu wałek w swojej starej maszynie Underwood. W końcu się odezwał: - Załatw przekierowywanie do nas wszystkich wiadomości radiowych i ewentualnych rozmów. Na twój numer.

Skacke urzędował w pokoju po drugiej stronie korytarza, naprzeciwko Manssona. - Nie zamykaj drzwi - polecił Mansson, a po chwili dorzucił z łagodną ironią: - W ten sposób stworzymy coś na kształt głównej kwatery śledczej. Skacke poszedł do siebie i zaczął dzwonić. Po krótkiej chwili Mansson ruszył za nim i z wykałaczką w kąciku ust oparł się o futrynę. - Myślałeś, Benny? - Nie za dużo - przezornie odparł Skacke. - To w pewnym sensie niezrozumiałe. - No właśnie. Niezrozumiałe. - Na przykład jaki może być motyw? - Zostawmy motyw w spokoju i skoncentrujmy się na samym zdarzeniu. Zadzwonił telefon. Skacke odebrał i coś zanotował. - Człowiek, który strzelał do Palmgrena, miał zaledwie parę procent szans, że po fakcie uda mu się wydostać z hotelowej restauracji. Do momentu oddania strzału jego zachowanie wskazywałoby na fanatyzm. - Mniej więcej jak przy zamachu na tle politycznym? - Tak. Ale potem? Co się dzieje potem? Cudownym zrządzeniem losu wychodzi z tego cało i już nie zachowuje się jak fanatyk, tylko działa w panice. - Dlatego podejrzewasz, że chce opuścić miasto? - Między innymi. Wchodzi, strzela, nie przejmuje się tym, co będzie potem. Ale, jak to bywa u większości przestępców, ogarnia go panika. Całkiem zwyczajnie oblatuje go strach i za wszelką cenę chce uciec jak najdalej i jak najszybciej. To teoria, pomyślał Skacke. I oparta na dosyć kruchych podstawach. - Oczywiście, to tylko tak zwana teoria - powiedział Mansson. - Dobry kryminalny nie kieruje się teoriami. Nie widzę jednak innej możliwości. Zadzwonił telefon. Robota, pomyślał Mansson. Na dokładkę cholernie dziwna robota. Przecież miał wolne. Na razie ciężka noc polegała na tym, że nic się nie działo. Przy wylotówkach i na dworcu głównym zatrzymano trochę ludzi, którzy mniej więcej odpowiadali rysopisowi. Raczej nikt nie miał ze sprawą nic wspólnego, ale zostali spisani.

Za dwadzieścia pierwsza odszedł ostatni pociąg. Za kwadrans druga policja w Lundzie przekazała wiadomość, że Palmgren żyje. O trzeciej przyszła wiadomość z tego samego źródła. Pani Palmgren jest w szoku i nie ma mowy o przesłuchaniu. W każdym razie wyraźnie widziała tego, kto strzelał, i z całą pewnością go nie zna. - Gość w Lundzie nie zasypia gruszek w popiele - zauważył Mansson i ziewnął. Tuż po czwartej policja z Lundu znów się odezwała. Zespół lekarzy kurujących Palmgrena postanowił odłożyć operację. Pocisk utkwił za lewym uchem i nie można było stwierdzić, jakie spowodował szkody. Biorąc pod uwagę okoliczności, ogólny stan pacjenta uznano za dobry. Ogólny stan Manssona nie był dobry. Był zmęczony, zasychało mu w ustach i co chwila chodził do toalety, żeby się napić wody. - Czy można żyć z kulą w głowie? - spytał Skacke. - Tak. Są na to przykłady. W niektórych przypadkach pocisk się otorbia i pacjent wraca do zdrowia. Gdyby lekarze próbowali go wyjąć, mógłby umrzeć. Backlund najwyraźniej przyspawał się do Hotelu Savoy. Zadzwonił stamtąd o wpół do piątej z informacją, że odgrodził i zaplombował określony obszar i czeka na techników, którzy zbadają miejsce przestępstwa, co powinno nastąpić najwcześniej za parę godzin. - Pyta, czy będzie tam jeszcze potrzebny - powiedział Skacke, zasłaniając słuchawkę dłonią. - Jedyne miejsce, gdzie ewentualnie jest potrzebny, to łóżko we własnym domu, u boku żony. Skacke przekazał słowa Manssona w nieco zmodyfikowanej formie. - Wydaje mi się - powiedział po chwili - że możemy skreślić Bulltoftę. Ostatni samolot odleciał pięć po jedenastej. Na pokładzie nie było nikogo odpowiadającego rysopisowi. Najbliższy samolot startuje o wpół do siódmej rano, wszystkie miejsca są zabukowane od przedwczoraj i nie ma ani jednej osoby na liście rezerwowej. Mansson myślał.

- Hm... Chyba zadzwonię do kogoś, kto zdecydowanie nie lubi być budzony. - Do kogo? Do komendanta? - Nie, komendant też się pewnie nie wyspał. Gdzie się podziewałeś wczoraj wieczorem? - Byłem w kinie. Przecież nie mogę dzień w dzień zakuwać. - Ja nigdy nie zakuwałem. O dziewiątej odpłynął jakiś wodolot z Malmó do Kopenhagi. Dowiedz się, który. To zadanie okazało się nadspodziewanie trudne i zajęło Skackemu pół godziny. - „Springeren". Teraz cumuje w Kopenhadze. Niesamowite, jak się niektórzy wkurzają, kiedy się ich obudzi. - Powiem ci na pocieszenie, że mnie się zaraz gorzej oberwie. Mansson poszedł do swojego pokoju, podniósł słuchawkę, wybrał dwa zera i czterdzieści pięć, a potem numer domowy inspektora Mogensena z kopenhaskiej policji kryminalnej. Zanim się dodzwonił, doliczył się siedemnastu sygnałów. - Mogensen, słucham. - Cześć, tu Per Mansson z Malmó. - Pocałuj mnie w dupę! Wiesz, która godzina?! - Wiem. Ale to może być bardzo ważne, wielkiej wagi. - Musi być cholernie wielkiej wagi - groźnie warknął Duńczyk. - Wczoraj wieczorem był u nas w Malmó zamach. Istnieje cień szansy, że zamachowiec uciekł do Kopenhagi. Mamy jego rysopis. Po czym opowiedział, co i jak. - Do jasnej cholery, myślisz, że jestem cudotwórcą? - Tak właśnie myślę - odparł Mansson. - Odezwij się, jak będziesz coś wiedział. - Odwal się - rzekł Mogensen najczystszą szwedczyzną i rzucił słuchawkę. Mansson otrząsnął się i ziewnął. - W jakim języku mówiłeś? - zainteresował się Skacke. - Po skandynawsku. Potem nic się nie wydarzyło. Potem zadzwonił Backlund. Technicy przystąpili do pracy. Była ósma.

- Ale ma szwung - mruknął Mansson. - Co robimy? - spytał Skacke. - Nic. Czekamy Za dwadzieścia dziewiąta odezwał się telefon Manssona. Odebrał, słuchał przez minutę, zakończył rozmowę krótkim „dzięki!" albo „cześć!" i zawołał do Skackego: - Dzwoń do Sztokholmu! Natychmiast! - Co mam powiedzieć? Mansson spojrzał na zegarek. - Dzwonił Mogensen. W nocy jakiś Szwed podający się za Bengta Svenssona kupił bilet z Kastrup do Sztokholmu. Liczył na okazję i w końcu załapał się na samolot SAS-u, który wystartował dwadzieścia pięć po siódmej. Powinien wylądować na Arlandzie góra dziesięć minut temu. Podobno rysopis się zgadza. Niech go znajdą i zgarną na pierwszym przystanku autobusu jadącego z lotniska. Skacke rzucił się do telefonu. - Załatwione - wydyszał pół minuty później. - Z kim? - Z Gunvaldem Larssonem. - A, z nim. Czekali. Po półgodzinie telefon Skackego zadzwonił. Skacke chwycił słuchawkę i znieruchomiał. - Nici. - Uhm - skwitował Mansson. Przecież mieli dwadzieścia minut, pomyślał. Rozdział 3 Identyczny komentarz padł w sztokholmskiej komendzie policji na Kungsholmsgatan. - Nici - zakomunikował Einar Rónn, wsuwając swoją czerwoną, spoconą facjatę w uchylone drzwi do pokoju Gunvalda Larssona.

- Jakie nici? - spytał lekko rozkojarzony Gunvald Larsson. Myślał o trzech wyjątkowo brutalnych rozbojach w metrze ostatniej nocy. I o dwóch gwałtach. I szesnastu bójkach. W końcu to był Sztokholm. Na szczęście obyło się bez umyślnego i nieumyślnego zabójstwa. Nie wiedział, ilu dokonano włamań i kradzieży. Ani ilu zwinięto narkomanów, melinia-rzy i nietrzeźwych. Ani ilu bogu ducha winnych sponiewierali funkcjonariusze, pakując ich do radiowozów i komisariatów. Pewnie mnóstwo. Ale to nie jego broszka. Jasnowłosy i niebieskooki Gunvald Larsson, starszy policjant śledczy w wydziale do spraw przemocy fizycznej, miał sto dziewięćdziesiąt dwa centymetry wzrostu, był silny jak byk i, biorąc pod uwagę jego zawód, wyjątkowo snobistyczny. Na przykład tego ranka włożył lekki, szarawy garnitur, takiż krawat, buty i skarpety. Jego dość specyficzne usposobienie nie przysparzało mu nadmiaru przyjaciół. - No, z tym autobusem z Arlandy na przystanku Haga -uściślił Rónn. - Nici? - Chłopcy z patrolu, którzy mieli sprawdzić pasażerów, nie zdążyli na czas. Kiedy tam przyjechali, wszyscy już wysiedli. Gunvald Larsson wrócił na ziemię i wbił wzrok w Rónna. - Co? Nie, to niemożliwe. - A jednak. Po prostu nie zdążyli. - Odbiło ci? - W rzeczy samej to nie ja miałem się tym zająć. W rzeczy samej nie ja. Rónn, spokojny, dobroduszny Norrlandczyk z Arjeplog, mimo lat pracy w Sztokholmie nie do końca wyzbył się swojego dialektu. Gunvald Larsson przypadkiem odebrał telefon od Skackego i uznał kontrolę pasażerów autobusu za najzwyklejsze, rutynowe czynności. - Przecież od razu zadzwoniłem na Solną i dowiedziałem się od oficera dyżurnego, że ich wóz patrolowy jest na Karolińskiej - warknął, ściągając brwi. - Stamtąd do przystanku jest góra trzy minuty. Co się takiego stało? - Podobno ktoś ich napastował. - Napastował?!

- No, musieli interweniować. A kiedy przyjechali na miejsce, autobusu już nie było. - Interweniować?! Rónn włożył okulary i spojrzał na kartkę, którą trzymał w dłoni. - Tak. Autobus Beata. Zazwyczaj obsługuje lotnisko w Brommie. - Beata? Co za patentowany idiota nadaje autobusom imiona? - Nie ja - odparł Rónn. - Czy te orły z radiowozu jakoś się nazywają? - Zapewne. Ale nie wiem jak. - To się dowiedz. Skoro nawet autobusy mają imiona, policjanci też powinni. Chociaż wystarczyłyby im numery. - Albo symbole. - Symbole? - No, jak u przedszkolaków Stateczki, autka, ptaszki, grzybki, muszki, pieski i takie tam. - W życiu nie byłem w przedszkolu - z niesmakiem odparował Gunvald Larsson. - Sprawdź to. Mansson pęknie ze śmiechu, jeśli nie usłyszy jakiegoś sensownego wytłumaczenia. Rónn wyszedł. - Pieski i takie tam - mruknął Gunvald Larsson. - Wszyscy mają nie po kolei w głowie. I zajął się rozbojami w metrze, dłubiąc w zębach nożem do papieru. Rónn był z powrotem po dziesięciu minutach. W okularach na czerwonym nochalu i z kartką w garści. - Mam - oznajmił. - Trójka z komisariatu na Solnej. Obsada: Karl Kristiansson i Kurt Kvant. Gunvald Larsson aż podskoczył z wrażenia, o mały włos nie zabijając się nożem. - Co?! Mogłem się, cholera, tego domyślić. Ci dwaj idioci najwyraźniej mnie prześladują. Na dokładkę są ze Skanii. Ściągnij ich tutaj lotem błyskawicy. Trzeba to natychmiast wyjaśnić.

Kristiansson i Kvant mieli co wyjaśniać. Rzecz była zagmatwana i nie wyglądała najlepiej. A ponieważ panicznie się bali Gunvalda Larssona, stawili się w komendzie na Kung-sholmsgatan z blisko dwugodzinnym spóźnieniem. Na własną zgubę, bo w tym czasie Gunvald zdążył przeprowadzić swoje małe owocne śledztwo. Wreszcie dotarli. W schludnych mundurach, z furażerkami w dłoniach. Jasnowłosi, niebieskoocy, barczyści, mierzący sto osiemdziesiąt sześć centymetrów, patrzyli na Gunvalda Larsso-na otępiałym spojrzeniem. Zastanawiali się, dlaczego właśnie on stanowi wyjątek od niepisanej złotej reguły obowiązującej w ich środowisku, wedle której policjanci nie powinni się nawzajem krytykować ani świadczyć przeciwko sobie. - Dzień dobry! - przywitał ich uprzejmie Gunvald Larsson. - Miło, że wpadliście. - Dzień dobry - odparł z wahaniem Kristiansson. - Cześć! - rzekł przekornie Kvant. Gunvald Larsson zerknął na niego i westchnął. - To wy mieliście sprawdzić pasażerów autobusu na przystanku Haga, prawda? - No. - Kristiansson myślał przez chwilę. - Ale przyjechaliśmy za późno. - Nie zdążyliśmy - poprawił kolegę Kvant. - Załapałem. Jak rozumiem, odebraliście zgłoszenie, kiedy parkowaliście na Karolińskiej. Przejazd stamtąd na przystanek zajmuje około dwóch minut, góra trzy. Jaki macie wóz? Kristiansson przestąpił z nogi na nogę. - Plymoutha. - Okoń przepływa dwa kilometry na godzinę. To najpowolniejsza ryba na świecie. Ale nawet ona z łatwością pokonałaby tę odległość szybciej od was. - Gunvald Larsson zawiesił głos. - Dlaczego, do ka nędzy, nie zdążyliście?! - Bo musieliśmy interweniować - odparował Kvant. - Podejrzewam, że okoń znalazłby lepszą wymówkę... Dlaczego musieliście interweniować? - Bo... zostaliśmy znieważeni - szepnął Kristiansson.

- Zniewaga urzędnika na służbie - wyrecytował Kvant. - Co się konkretnie stało? - Rowerzysta obrzucił nas obelgami. Podczas gdy Kvant trzymał fason, Kristiansson wydawał się coraz bardziej niespokojny. - I to wam przeszkodziło w wykonaniu zdania? Kvant miał gotową odpowiedź: - Komendant główny policji powiedział publicznie, że należy bezwarunkowo zwalczać każdą formę zniewagi urzędnika, zwłaszcza funkcjonariusza w mundurze. Policjant nie może być wystawiany na pośmiewisko. - Nie może? Chłopcy z patrolu wpatrywali się w niego tępym wzrokiem. Gunvald Larsson wzruszył ramionami i kontynuował: - Wprawdzie wspomniany potentat słynie z publicznych wystąpień, wątpię, żeby wyrwało mu się coś tak kretyńskiego. No, co to były za obelgi? - „Glina, glina, kartoflana wieprzowina" - wyrecytował Kvant. - I to jest waszym zdaniem obelżywe? - Bezwarunkowo - potwierdził Kvant. Gunvald Larsson obrzucił Kristianssona inkwizytorskim spojrzeniem. Ten przestąpił z nogi na nogę i wymruczał: - No, tak uważam. - No - dorzucił Kvant. - Nawet gdyby Siv... - Co za Siv? - zapytał Gunvald Larsson. - Znowu jakiś autobus? - Nie, moja żona. Gunvald Larsson rozczapierzył palce i położył swoje ogromne owłosione dłonie na blacie biurka. - A więc wyglądało to następująco: parkujecie na Karolińskiej, przed chwilą odebraliście zgłoszenie. Wtedy obok przejeżdża mężczyzna na rowerze i woła do was: „Glina, glina, kartoflana wieprzowina!". Musieliście interweniować i dlatego nie zdążyliście na czas dotrzeć na przystanek.

- No właśnie - odparł Kvant. - Taaak - dodał Kristiansson. Gunvald Larsson długo im się przyglądał. - Czy to prawda? - spytał spokojnie. Odpowiedziała mu cisza. Kvantowi nieco zrzedła mina. Kristiansson przebierał nerwowo palcami jednej ręki po kaburze pistoletu, a drugą ocierał furażerką pot z czoła. Gunvald Larsson długo siedział w milczeniu. W końcu nagle uniósł ramiona i grzmotnął dłońmi w biurko, wprawiając w drgania cały pokój. - To kłamstwo! - wrzasnął. - Każde słowo to kłamstwo, o czym dobrze wiecie. Zatrzymaliście się przed kioskiem z kiełbaskami. Jeden z was stał przy radiowozie i jadł hot doga. Wtedy rzeczywiście przejechał koło was mężczyzna na rowerze i ktoś coś do was zawołał. Ale nie ten mężczyzna, tylko jego synek, który siedział z tyłu w foteliku. I nie krzyknął: „Glina, glina, kartoflana wieprzowina!", tylko: „Glina, glina, kartoflana papka!". Ma dopiero trzy lata i jeszcze się nie nauczył poprawnie mówić. Gunvald Larsson umilkł. Twarze Kristianssona i Kvanta przybrały buraczaną barwę. - Jakim cudem... Skąd pan może to wiedzieć? - niewyraźnie wymruczał Kristiansson. Gunvald Larsson lustrował ich miażdżącym spojrzeniem. - No, który wcinał parówkę? - Nie ja - powiedział Kristiansson. - Ty tchórzliwy, tępy bydlaku - wycedził kącikiem ust Kvant. - A teraz odpowiem na pytanie - rzekł zniechęcony Gunvald Larsson. - Wiem o tym, bo mężczyzna na rowerze nie zamierzał puścić płazem tego, że dwóch ordynusów w mundurach wyzywa go na ulicy za coś, co przypadkiem powiedział jego trzyletni syn. Zadzwonił na komisariat i złożył skargę. Bardzo słusznie. Tym bardziej że nie brakowało świadków Parówka była z puree ziemniaczanym? Kristiansson ponuro kiwnął głową. Kvant po raz ostatni próbował się bronić.

- Łatwo się przesłyszeć, jak się ma usta pełne je... Gunvald Larsson przerwał mu, podnosząc prawą rękę. Potem przysunął do siebie notatnik, wyjął długopis z wewnętrznej kieszonki i napisał drukowanymi literami: „Spierdalać!" Wyrwał kartkę i przesunął po biurku. Kristiansson wziął, przeczytał, poczerwieniał jeszcze bardziej i przekazał ją Kvantowi. - Nie mam siły powtarzać tego głośno - oznajmił Gun-vald Larsson. Kristiansson i Kvant zabrali z sobą kartkę i wyszli. Rozdział 4 Martin Beck o niczym nie miał pojęcia. Siedział w swoim pokoju służbowym w komendzie południowej* przy Vastberga Alle, pochłonięty innymi problemami. Odsunął się z krzesłem od biurka i położył nogi na dolnej, półotwartej szufladzie. Przygryzając tekturowy ustnik dopiero co przypalonej florydy, wbił dłonie w kieszenie spodni, zmrużył oczy i patrzył w okno. Myślał. * Potoczna nazwa komendy policji w okręgu Sóderort, obejmującym południowe przedmieścia Sztokholmu (wszystkie przypisy tłumaczki). Ponieważ był komisarzem w głównym wydziale zabójstw, można byłoby przypuszczać, że roztrząsa na przykład sprawę niewyjaśnionego morderstwa na Sódermalmie, gdzie przeszło tydzień temu oprawca posłużył się siekierą, albo duma o zwłokach niezidentyfikowanej kobiety, wyłowionej poprzedniego dnia z Riddarfjarden. Nic podobnego. Martin Beck zastanawiał się, co kupić na proszoną kolację. Pod koniec maja przeprowadził się do dwupokojowego mieszkania na Kópmangatan, na Starym Mieście. On i Inga byli małżeństwem od osiemnastu lat, ale już dawno ich drogi się rozeszły W styczniu, kiedy ich córka Ingrid spakowała manatki i

zamieszkała z koleżanką, odbył z żoną rozmowę o separacji. Początkowo protestowała, ale kiedy podpisał umowę najmu, stawiając ją przed faktem dokonanym, zaakceptowała jego decyzję. Rolf, jej beniaminek, miał zaledwie czternaście lat i Martin Beck podejrzewał, że Ingi wcale nie martwi samotne wychowywanie syna. Mieszkanie było przytulne i wystarczająco przestronne i kiedy wreszcie poustawiał nieliczne sprzęty, jakie zabrał z małżeńskiego gniazdka na koszmarnym przedmieściu Ba-garmossen, i dokupił to, czego mu brakowało, w przypływie megalomanii zaprosił na kolację troje przyjaciół. Jako że jego zdolności kulinarne ograniczały się w najlepszym razie do ugotowania jajek i zaparzenia herbaty, musiał przyznać, że go poniosło. Próbował sobie przypomnieć, co Inga zwykle podawała gościom, ale udało mu się przywołać jedynie mętne wspomnienia skomplikowanych dań, o których przyrządzeniu i składnikach nie miał bladego pojęcia. Martin Beck zapalił następnego papierosa i skołowany, pomyślał o soli a la Walewska, filecie z cielęciny a la Oscar i Coeur de Filet Provenęale. Poza tym, wyskakując ze swoim nieprzemyślanym zaproszeniem, nie wziął pod uwagę jeszcze jednej okoliczności. Otóż w życiu nie widział większych żarłoków od trojga swoich przyszłych gości. Lennart Kollberg, przyjaciel i najbliższy współpracownik, był łakomczuchem i smakoszem, co Martin Beck mógł stwierdzić, ilekroć zdobywał się na odwagę, żeby zejść do stołówki. Poza tym jego powłoka cielesna świadczyła o silnym pociągu do oddawania się rozkoszom stołu, którego nie zmąciła głęboka rana w brzuchu po pchnięciu nożem, jaką odniósł rok temu. Gun Kollberg nie miała wprawdzie postury męża, ale dorównywała mu apetytem. AAsa Torell, również jego koleżanka z pracy, odkąd po ukończeniu szkoły policyjnej trafiła do oby-czajówki, w niczym nie ustępowała Gargantui. Dobrze pamiętał tę drobną chudzinę sprzed półtora roku, kiedy jej życiowy partner, najmłodszy policjant śledczy w zespole Martina Becka, zginął w autobusie, zastrzelony przez seryjnego mordercę*. Teraz, po traumie, odzyskała apetyt i ociupinkę się zaokrągliła. Najprawdopodobniej miała wspaniałą przemianę materii.

* M. Sjówall, P. Wahlóó Śmiejący się policjant, Amber 2010. Martin Beck zastanawiał się, czyby nie poprosić Asy, żeby przyszła trochę wcześniej i pomogła mu w pichceniu. Nie. Odrzucił tę myśl. Mięsista pięść walnęła w drzwi, które w ułamku sekundy się otworzyły, i do pokoju wparował Kollberg. - Nad czym główkujesz? - spytał, opadając na fotel dla gości, który niepokojąco zaskrzypiał pod jego ciężarem. Nikt by nie przypuszczał, że Kollberg zna o niebo więcej złodziejskich sztuczek niż ktokolwiek w ich branży i jest rewelacyjnie sprawny fizycznie. Martin Beck zdjął nogi z szuflady i przysunął krzesło bliżej biurka. Zanim się odezwał, starannie zgasił papierosa i zełgał: - Nad tym od siekiery na Sódermalmie. Jest coś nowego? - Nie czytałeś protokołu obdukcyjnego? Gość zszedł po pierwszym ciosie. Miał wyjątkowo kruche kości czaszki. - Czytałem. - Zobaczymy, kiedy się uda porozmawiać z żoną. Dzisiaj rano powiedzieli w szpitalu, że ciągle jest w szoku. Kto wie, może to ona go zabiła. Kollberg dźwignął się z fotela i otworzył okno. - Zamknij - poprosił Martin Beck. Kollberg zamknął. - Jak ty to wytrzymujesz - burknął z wymówką w głosie. - Gorąco tu jak w piekle. - Lepiej się usmażyć, niż zatruć - odparł filozoficznie Martin Beck. Komenda południowa mieściła się tuż przy Essingeleden i kiedy sunęło mnóstwo samochodów, jak teraz, na początku sezonu urlopowego, powietrze było gęste od spalin. - Miej pretensję do siebie - rzekł Kollberg, człapiąc do drzwi. - Postaraj się przynajmniej dożyć do dzisiejszego wieczoru. O siódmej, tak?