lea17

  • Dokumenty501
  • Odsłony59 028
  • Obserwuję40
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań36 042

Sjowall Maj, Wahloo Per - Martin Beck 05 - Woz strazacki, ktory zniknal

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :660.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Sjowall Maj, Wahloo Per - Martin Beck 05 - Woz strazacki, ktory zniknal.pdf

lea17 EBooki
Użytkownik lea17 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 257 stron)

MAJ SIOWALL PER WAHLOO WÓZ STRAŻACKI, KTÓRY ZNIKNĄŁ (Jak kamień w wodę) Przekład HALINA THYLWE AMBER 2010

Rozdział 1 Mężczyzna, który leżał martwy na schludnie posłanym łóżku, zdjął marynarkę i krawat i powiesił je na krześle przy drzwiach. Buty postawił pod krzesłem, na stopy wsunął czarne skórzane kapcie. Wypalił trzy papierosy z filtrem, zgasił je w popielniczce stojącej na nocnej szafce, po czym położył się na plecach i strzelił sobie w usta. To już nie wyglądało schludnie. Jego najbliższym sąsiadem był przedwcześnie emerytowany kapitan, który przed rokiem został przypadkowo postrzelony podczas polowania na łosie. Po wypadku nie mógł spać i często kładł nocami pasjansa. Właśnie kończył Lirę, kiedy za ścianą usłyszał strzał. Natychmiast zadzwonił na policję. Za dwadzieścia czwarta rano siódmego marca dwaj policjanci patrolowi wyrwali bolce w drzwiach i weszli do mieszkania, w którym mężczyzna leżący na łóżku nie żył od trzydziestu dwóch minut. Dosyć szybko uznali, że z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością popełnił samobójstwo. Zanim wrócili do radiowozu, by poinformować centralę o zejściu śmiertelnym, rozejrzeli się po mieszkaniu, czego właściwie nie powinni byli robić. Oprócz sypialni składało się z jeszcze jednego pokoju, kuchni, przedpokoju, łazienki i garderoby. Nie zauważyli żadnej wiadomości ani listu pożegnalnego. Tylko na bloczku przy telefonie w dużym pokoju widniały dwa słowa. Imię i nazwisko. Obaj dobrze je znali. „Martin Beck". Tego dnia imieniny obchodziła Otylia. Tuż po jedenastej przed południem Martin Beck opuścił budynek komendy

południowej* i stanął w kolejce w sklepie monopolowym przy Karusellplan po butelkę nutty solera. W drodze do stacji metra kupił tuzin czerwonych tulipanów i puszkę angielskich herbatników. Ponieważ mamę obdarowano na chrzcie sześcioma imionami, wśród których była Otylia, postanowił ją odwiedzić i złożyć życzenia. Mama Martina Becka od roku mieszkała w dużym wiekowym domu starców. Zdaniem personelu zbyt wiekowym i nienowoczesnym. Mimo siedemdziesięciu ośmiu lat była samodzielna, żwawa i praktycznie na nic się nie uskarżała. Zdecydowała się na dom starców, ponieważ nie chciała być ciężarem dla swojego jedynego dziecka. Zawczasu zarezerwowała miejsce i kiedy zwolnił się pokój, co było równoznaczne ze śmiercią pensjonariusza, pozbyła się większości swoich rzeczy i przeniosła tutaj. Od dziewiętnastu lat, od śmierci męża, miała oparcie tylko w Martinie Becku, którego od czasu do czasu nękały wyrzuty sumienia, że sam się nią nie zaopiekował. W głębi duszy był jej wdzięczny, że wzięła sprawy w swoje ręce, nie prosząc go o radę. Idąc ciemnym korytarzem, minął małą ponurą świetlicę, w której ani razu nikogo nie widział, zatrzymał się przed drzwiami do pokoju matki, zapukał i wszedł. Spojrzała na niego ze zdziwieniem. Miała przytępiony słuch, nie usłyszała pukania. Rozpromieniona, odłożyła książkę i zaczęła się podnosić. * Potoczna nazwa komendy policji w okręgu Sóderort, obejmującym południowe przedmieścia Sztokholmu (wszystkie przypisy tłumaczki). Martin Beck szybko do niej podszedł, pocałował w policzek i delikatnie usadził na krześle. - Nie będziesz się teraz krzątać z mojego powodu. - Położył kwiaty na

jej kolanach, na stole postawił butelkę wina i puszkę herbatników. - Wszystkiego najlepszego, mamusiu! Rozwinęła bukiet z papieru. - Ach, jakie piękne kwiaty! I herbatniki. I wino, prawda? Tak, sherry. Mój kochany. - Wstała i mimo protestów Martina Becka podeszła do szafki, wyjęła srebrny wazon i napełniła go wodą z kranu nad umywalką. - Nie jestem jeszcze taka stara i niedołężna, żebym nie mogła utrzymać się na nogach. Siadaj. Napijemy się sherry czy kawy? Zdjął kapelusz i jesionkę i usiadł. - Co wolisz. - Wobec tego zrobię kawę. A na sherry zaproszę koleżanki, żeby się pochwalić, jakiego mam wspaniałego syna. Każdy powód do radości jest dobry. Martin Beck przyglądał się jej w milczeniu. Włączyła elektryczną kuchenkę, nalała wody, wsypała kawę. Drobna i krucha, za każdym razem, kiedy ją odwiedzał, wydawała się mniejsza. - Nie nudzisz się, mamo? - Ja? Skąd, nigdy się nie nudzę. Odpowiedziała zbyt szybko i gładko, więc jej nie uwierzył. Zanim usiadła, postawiła dzbanek na kuchence i wazon z kwiatami na stole. - Nie martw się o mnie - dodała. - Mam mnóstwo zajęć. Czytam, rozmawiam z koleżankami, robię na drutach. Czasami jeżdżę do miasta. Aż przykro patrzeć, co oni wyburzają. Wiesz, że rozebrali budynek, gdzie tata miał firmę? Martin Beck pokiwał głową. Ojciec prowadził niedużą firmę przewozową w parafii Klary. Teraz wznosił się tam kompleks handlowy ze szkła i

betonu. Zerknął na fotografię ojca, stojącą na komodzie obok łóżka. Została zrobiona w połowie lat dwudziestych, kiedy Martin Beck miał kilka lat. Ojciec był jeszcze młodym mężczyzną o jasnym spojrzeniu, lśniących czarnych włosach, które czesał z przedziałkiem, i wystającym podbródku. Rzekomo Martin Beck był do niego podobny, ale on sam nie dopatrzył się żadnych podobieństw No, może nie licząc wyglądu. Zapamiętał ojca jako szczerego i beztroskiego, powszechnie lubianego, skorego do śmiechu i żartów Siebie określiłby jako nieśmiałego nudziarza. Ojciec pracował wtedy na budowie. Potem zaczął się kryzys, ojciec stracił pracę i dosyć długo był bezrobotny. Matka Martina Becka nigdy nie zapomniała o latach nędzy i wyrzeczeń. Mimo że później nieźle im się powodziło, nie przestawała się martwić o finanse. Nadal kupowała sobie coś nowego tylko wówczas, kiedy naprawdę musiała; ubrania i parę mebli, które zabrała z domu, nadgryzł ząb czasu. Martin Beck próbował dawać matce pieniądze, regularnie proponował, że będzie opłacał jej pobyt w domu starców, ale odmawiała. Była dumna i uparta, chciała sama sobie radzić. Kawa się zagotowała. Zdjął dzbanek z kuchenki i pozwolił się obsłużyć. Mama zawsze mu dogadzała i wyręczała we wszystkim. Nie oczekiwała od niego pomocy w zmywaniu ani w ścieleniu jego łóżka. Pojął złe strony tej troskliwości dopiero wtedy, kiedy się wyprowadził. Okazało się, że ma dwie lewe ręce. Z rozbawieniem patrzył na matkę, jak wkłada do ust kostkę cukru i łyczkami pije kawę. Nigdy dotąd tego nie robiła. Pochwyciła jego spojrzenie.

- Na starość można sobie pofolgować. - Odstawiła filiżankę i wyprostowała się, luźno splatając na kolanie szczupłe dłonie, poznaczone brązowymi plamkami. - No, opowiadaj, co tam słychać u moich wnuków. Martin Beck bardzo się pilnował, żeby w rozmowach z matką wyrażać się o dzieciach w samych superlatywach, ponieważ w jej opinii były najmądrzejsze, najzdolniejsze i najpiękniejsze na świecie. Często miała mu za złe, że nie uświadamia sobie ich zalet, ba, zarzucała mu nawet, że jest nieczułym, niedobrym ojcem. Według jego trzeźwej, jak mniemał, oceny, córka i syn niczym się nie różnili od rówieśników. Lepszy kontakt miał z szesnastoletnią Ingrid, bystrą i inteligentną, która świetnie sobie radziła w szkole i w gronie kolegów. Rolf, niebawem trzynastoletni, był leniwy, skryty, kompletnie nie-zainteresowany szkołą ani czymkolwiek innym, pozbawiony jakichś szczególnych zdolności. Martin Beck martwił się jego rozmamłaniem, miał jednak nadzieję, że to kwestia wieku i że z czasem Rolf obudzi się z letargu. Ponieważ nie przyszło mu do głowy nic pozytywnego o synu, czym mógłby się podzielić z matką, wolał nic nie mówić, zwłaszcza że nie uwierzyłaby mu, gdyby powiedział, jak jest. Kiedy pochwalił się ostatnimi osiągnięciami Ingrid w szkole, matka ni stąd, ni zowąd spytała: - Rolf chyba nie chce zostać policjantem? - Nie wydaje mi się. Ma niespełna trzynaście lat. Trochę za wcześnie, żeby się tym przejmować na zapas. - Ale gdyby chciał, musisz go powstrzymać. Nie mam pojęcia, dlaczego tak się uparłeś, żeby zostać policjantem. Dzisiaj to na pewno jeszcze gorszy zawód niż wtedy, kiedy zaczynałeś. Dlaczego go wybrałeś, Martin?

Martin Beck wpatrywał się w nią w osłupieniu. Owszem, dwadzieścia cztery lata temu była przeciwna jego profesji, ale po co teraz do tego wraca? Od blisko roku był komisarzem głównego wydziału zabójstw i pracował w zupełnie innych warunkach. Pochylił się i pogłaskał ją po dłoni. - Nie narzekam, mamo. Ostatnio przeważnie siedzę za biurkiem. Chociaż, rzecz jasna, nie raz, nie dwa sam zadawałem sobie to pytanie. Faktycznie. Często się zastanawiał, dlaczego został policjantem. Naturalnie mógłby odpowiedzieć, że w czasie wojny był to dobry sposób na uniknięcie wojska, kiedy po dwuletnim odroczeniu z powodu choroby płuc uznano go za całkowicie zdrowego i gotowego do służby. W 1944 o odmowie nie było co marzyć. Wielu, którzy tak jak on wywinęli się od poboru, później zmieniło zawód, a on z czasem awansował na komisarza. Czyli powinien być dobrym policjantem. Teoretycznie. Istniały bowiem liczne przykłady złych policjantów na wysokich stanowiskach. Martin Beck wcale nie był pewien, czy chce być dobrym policjantem, jeśli miałoby to znaczyć, że traktuje regulamin jak Biblię. Przypomniał sobie, co nie tak dawno usłyszał od Lennarta Kollberga: „Pełno jest dobrych gliniarzy. Dobrymi gliniarzami są zakute łby, tępaki, służbiści, twardziele i nadęte bubki. Wolałbym, żeby gliniarzami było więcej dobrych chłopaków". Mama wyszła z nim i ruszyli na spacer po parku. Po dziesięciu minutach zmagania się ze śnieżną breją i lodowatym wiatrem, tarmoszącym nagie konary drzew, odprowadził ją do schodów i pocałował w policzek. Kiedy się potem odwrócił, zobaczył, że macha mu na pożegnanie. Malutka, zgarbiona, niepozorna.

Metrem wrócił do komendy przy Vastberga Alle. Idąc do siebie, uchylił drzwi do pokoju policjanta śledczego Kollberga, najbliższego współpracownika i przyjaciela. Pusto. Zerknął na zegarek. Wpół do drugiej. Dzień tygodnia: czwartek. Bez nadmiernego wysiłku umysłowego odgadł, gdzie może być Kollberg. Martin Beck rozważał przez sekundę, czy nie dotrzymać mu towarzystwa i przyłączyć się do pałaszowania grochówki*, ale kiedy pomyślał o swoim żołądku, zrezygnował. Już dawał * Grochówka i naleśniki - standardowe szwedzkie menu w czwartki. o sobie znać po zbyt wielu kawach, które wmusiła w niego mama. Na biurku zastał krótką informację o samobójcy. Nazywał się Ernst Sigurd Karlsson, miał 46 lat, był kawalerem, najbliższa krewna, leciwa ciotka, mieszkała w Borasie. Od poniedziałku nie pokazał się w pracy, w firmie ubezpieczeniowej. Grypa. Według kolegów był odludkiem i z tego, co wiedzieli, nie miał przyjaciół. W opinii sąsiadów był spokojny i małomówny, wychodził i wracał o stałych porach, rzadko przyjmował gości. Własnoręcznie napisał na bloczku przy telefonie imię i nazwisko Martina Becka. Nie ulegało wątpliwości, że popełnił samobójstwo. Nic dodać, nic ująć. Ernst Sigurd Karlsson odebrał sobie życie. Ponieważ samobójstwo nie jest w Szwecji przestępstwem, policja nie mogła zrobić nic więcej. Żadne pytania nie pozostały bez odpowiedzi. Z wyjątkiem jednego. Autor raportu sformułował je następująco: „Czy komisarza Becka łączyło coś z tym mężczyzną i czy ewentualnie mógłby coś dodać?" Martin Beck nie mógłby. Nigdy nie słyszał o Ernście Sigurdzie Karlssonie. Rozdział 2 Gunvald Larsson opuścił pokój służbowy w komendzie przy

Kungsholmsgatan o wpół do jedenastej w nocy i nie planował bohaterskich wyczynów. Chyba że można do nich zaliczyć przejazd do domu w Bollmorze, włożenie piżamy i udanie się do łóżka. Gunvald Larsson z przyjemnością pomyślał o piżamie. Tego dnia kupił nowiutką. Gdyby koledzy usłyszeli, ile za nią zapłacił, większość nie wierzyłaby własnym uszom. Po drodze miał jeszcze załatwić pewien drobiazg, co nie powinno mu zająć więcej niż pięć minut. Myśląc o piżamie, wbił się w bułgarski kożuch, zgasił światło i zatrzasnął drzwi. Zdezelowana winda zatrzymała się na piętrze wydziału do spraw przemocy fizycznej i jak zwykle musiał dwa razy tupnąć, żeby łaskawie ruszyła. Gunvald Larsson, okazały mężczyzna, miał sto dziewięćdziesiąt dwa centymetry wzrostu i ważył ponad sto kilo, więc jego tupnięcia nie pozostawały bez echa. Na dworze było zimno, wirował gnany wiatrem suchy śnieg. Gunvald Larsson miał zaledwie kilka kroków do samochodu, dlatego nie musiał się przejmować pogodą. Wjechał na Vasterbron i obojętnie spojrzał w lewo. Zobaczył sylwetę Ratusza, z żółtym punktowym oświetleniem na iglicy, powyżej trzech złotych koron, i tysiące innych świateł, których nie potrafił rozpoznać. Za mostem pojechał prosto, z Hornsplanu skręcił w lewo, w Hornsgatan, a potem w prawo, przy stacji metra Zinkensdamm. Kierował się Ringvagen na południe. Pięćset metrów dalej zahamował i się zatrzymał. Mimo że nadal znajdował się w centralnej części Sztokholmu, nie było tu budynków mieszkalnych. Na zachód od Ringvagen rozpościerał się pagórkowaty park Tantolunden, po przeciwnej stronie prócz nagiej skały były parking i stacja benzynowa. Między skałą a stacją wiła się Skóldgatan, ni pies, ni wydra, ot, kawałek bitego gościńca, pamiątka po

ambitnych kreatorach planów urbanistycznych, którym udało się zniszczyć niejedną dzielnicę, ogołocić z pierwotnych walorów, pozbawić odrębności i porzucić. Niespełna trzystu metrowe nie wiadomo co łączy Ringvagen z Rosenlundsgatan. Jeżdżą tędy głównie taksówki i zabłąkane radiowozy. Latem jest tutaj coś w rodzaju oazy. Mimo ciągłego ruchu na Ringvagen i łoskotu pociągów, które przetaczają się po biegnącej pięćdziesiąt metrów dalej magistrali kolejowej, bujna roślinność na poboczach Skóldgatan przyciąga starsze pokolenie nierobów We względnym spokoju mogą się skoncentrować na flaszkach wina, kiełbasie i zatłuszczonych taliach kart. Zimą nikt się tutaj dobrowolnie nie zapuszcza. Ale wieczorem siódmego marca 1968 roku wśród bezlistnych krzaków po stronie południowej tkwił pewien mężczyzna. Mało skupiony, patrzył na jedyny dom na tej ulicy: starą piętrową drewnianą chałupę. Przed chwilą w dwóch oknach na piętrze paliło się światło, dochodziły stamtąd dźwięki muzyki, krzyki i salwy śmiechu, teraz było ciemno i cicho. Nie licząc szumu wiatru i odległego hałasu ulicznego. Mężczyzna nie stał w krzakach z własnej woli. Był policjantem, nazywał się Zachrisson i niczego bardziej nie pragnął, niż znaleźć się gdzie indziej. Gunvald Larsson wysiadł z samochodu, postawił kołnierz, wcisnął futrzaną czapkę na uszy, długim krokiem przeciął szeroką Ringvagen, minął stację benzynową i brnął przed siebie w śnieżnej brei. Widocznie Miejski Zarząd Dróg uznał, że nie warto marnować soli na ten bezsensowny kawałek drogi. Dom stał mniej więcej siedemdziesiąt pięć metrów dalej, nieco wyżej i na ukos do Skóldgatan. Gunvald Larsson zatrzymał się naprzeciwko i rozejrzał.

- Zachrisson? - powiedział półgłosem. Mężczyzna wyłonił się z krzaków. - Złe nowiny - obwieścił Gunvald Larsson. - Postoisz dwie godziny ekstra. Isaksson zachorował. - Jasna cholera! Gunvald Larsson zlustrował okolicę i wykrzywił się, niezadowolony. - Lepiej zająć pozycję na skale. - Jasne - przyznał Zachrisson. - Żeby odmrozić sobie tyłek. - Żeby mieć całościowy ogląd. Działo się coś? Zachrisson pokręcił głową. - Nic. Przed chwilą zakończyli jakąś imprezkę na piętrze. Wygląda na to, że uderzyli w kimono. - A Malm? - Też kima. Zgasił światło trzy godziny temu. - Był sam? - Tak jakby. - Tak jakby? Czy ktoś wychodził z domu? - Nikogo nie widziałem. - A co widziałeś? - Odkąd tu jestem, weszły trzy osoby. Jeden chłopak i dwie dziewczyny. Przyjechali taryfą. Chyba byli na tej imprezce. - Chyba? - Skąd mam wiedzieć? Przecież... Zachrissonowi tak szczękały zęby, że ledwie mówił. Gunvald Larsson obrzucił go krytycznym spojrzeniem. - Przecież co?

- Przecież nie mam rentgena w oczach - wydukał ponuro Zachrisson. Gunvald Larsson przejawiał rygorystyczne zapędy i mało go obchodziły ludzkie słabości. Nie cieszył się popularnością wśród podwładnych, wielu się go bało. Gdyby Zachrisson znał go ciut lepiej, nigdy by sobie nie pozwolił na takie zachowanie. Ale nawet Gunvald Larsson nie mógł nie zauważyć, że Zachrisson jest wykończony i zziębnięty i że przez kilka najbliższych godzin nie poprawi się ani jego kondycja, ani spostrzegawczość. Wiedział, co z tym fantem zrobić, nie zamierzał jednak puszczać niczego płazem. Chrząknął, poirytowany. - Zimno ci? Zachrisson zaśmiał się głucho, strzepując z rzęs kryształki lodu. - Zimno - odparł z lekką ironią. - Czuję się jak trzech młodzieńców w piecu ognistym*. - Nie jesteś tu po to, żeby dowcipkować. Jesteś na służbie. - Przepraszam, ale... - Na służbie trzeba się między innymi porządnie ubrać i od czasu do czasu poruszać. Żeby się nie zamienić w pieprzonego bałwana, kiedy coś się stanie. Nie wiem, czy wtedy byłoby ci do śmiechu... Zachrissonowi zrzedła mina. Speszony, zadygotał z zimna i rzekł pojednawczo: - Jasne, okej, ale... - Okej?! Tak się składa, że mnie powierzono to zadanie, a ja nie toleruję partaczy! Zaledwie dwudziestotrzyletni Zachrisson był zwykłym posterunkowym, przydzielonym do zespołu prewencji w drugim

* Księga Daniela. dystrykcie. Dwadzieścia lat starszy Gunvald Larsson był śledczym wydziału do spraw przemocy fizycznej policji sztokholmskiej . Zachrisson już otwierał usta w odpowiedzi, kiedy Gunvald Larsson podniósł swoją wielką prawą dłoń. - Ani słowa więcej! Szoruj na komisariat przy Rosenlundsgatan i napij się kawy. Punktualnie za pół godziny masz być z powrotem, rozmrożony i gotowy. No, zmiataj! Zachrisson odszedł. Gunvald Larsson zerknął na zegarek i mruknął pod nosem: - Żółtodziób. Okręcił się na pięcie, przedarł przez krzaki i zaczął wspinać na skałę. Mełł przekleństwa, ilekroć grube gumowe podeszwy jego włoskich zimowych butów traciły przyczepność na oblodzonych kamieniach. Zachrisson miał rację, że na szczycie nie można się było schronić przed bezlitosnym północnym wiatrem, a on miał rację, że właśnie tutaj był najlepszy punkt obserwacyjny. Nic, co dzieje się w domu i jego najbliższym sąsiedztwie, nie umknie jego uwagi. W oknach, których szyby częściowo lub całkowicie pokrywały kwiaty mrozu, było ciemno. Dym z komina - jedyna oznaka życia - gnał ku czarnemu bezgwiezdnemu niebu, postrzępiony przez wiatr. Gunvald Larsson odruchowo przestępował z nogi na nogę i poruszał palcami w skórzanych rękawiczkach. Zanim został policjantem, pływał. Najpierw we flocie, później na frachtowcach kursujących po północnym Atlantyku. Dzięki zimowym wachtom na otwartych mostkach wiedział, jak nie dać się mrozom. Poza tym był specjalistą od tego rodzaju zadań,

mimo że ostatnio najczęściej zajmował się ich koordynacją. Po chwili zauważył w prawym oknie na piętrze słaby blask, jakby ktoś zapalił zapałkę. Może żeby przypalić papierosa albo zerknąć na zegarek. Rutynowo zerknął na swój. Cztery po jedenastej. Zachrisson opuścił stanowisko szesnaście minut temu. Pewnie siedzi teraz w świetlicy w komisariacie, trąbi kawę i użala się mundurowym kolegom, którzy skończyli służbę. Krótka radość, bo najpóźniej za siedem minut musi wracać. Jeśli nie chce się narazić na opieprz stulecia, pomyślał posępnie Gunvald Larsson. Zastanawiał się przez chwilę, ile osób może teraz przebywać w domu. W starej drewnianej chałupie znajdowały się cztery mieszkania, dwa na parterze i dwa na piętrze. To na piętrze po lewej zajmowała niezamężna trzydziestoletnia kobieta z trójką dzieci, które miały różnych ojców. Tyle z grubsza wiedział o tej pani. Więcej nie musiał. Pod nią od blisko pół wieku mieszkało małżeństwo siedemdziesięciolatków. Wszyscy prócz nich często zmieniali adresy. Mężczyzna pił i mimo szacownego wieku był stałym klientem aresztu w najbliższym komisariacie. Na piętrze po prawej rezydował młody człowiek, znany z bardziej kryminalnych powodów niż chroniczne, cosobotnie opilstwo. Liczył dwadzieścia siedem wiosen i zdążył odsiedzieć sześć wyroków różnej długości. I z różnych paragrafów. Od prowadzenia w stanie nietrzeźwym i samowoli karalnej po włamania i pobicia. Nazywał się Roth i to on balował w towarzystwie dwóch dziewczyn i jednego kolesia. Już wyłączyli gramofon i zgasili światło. Albo spali, albo kontynuowali zabawę w inny sposób. I to w jego mieszkaniu ktoś zapalił zapałkę. Niżej, na parterze po prawej, mieszkał osobnik, którego Gunvald Larsson

obserwował. Znał jego nazwisko, wiedział, jak wygląda, ale żeby było śmieszniej, nie miał bladego pojęcia, dlaczego nie wolno go spuszczać z oka. Sprawy przedstawiały się następująco: Gunvald Larsson był według egzaltowanego określenia dziennikarzy tropicielem morderców, a ponieważ ostatnio nie napatoczył się żaden morderca, wypożyczył go inny wydział, żeby prócz rutynowych obowiązków zajął się obserwacją rzeczonego mężczyzny. Przydzielono mu czterech ludzi i polecono „dopilnować, by obiekt nie zniknął i w nic się nie wpakował, i zwrócić uwagę na to, z kim się spotyka". Gunvald Larsson nie spytał, o co chodzi. Pewnie o narkotyki. Obecnie wszystko zdawało się mieć związek z narkotykami. Obserwacja trwała od dziesięciu dni. Obserwowany wszedł w kontakt z jednym kurwiszonem i dwiema półlitrówkami czystej. Gunvald Larsson popatrzył na zegarek. Dziewięć po jedenastej. Jeszcze osiem minut. Ziewnął i kiedy uniósł ręce, żeby nimi pomachać dla rozgrzewki, dom eksplodował. Rozdział 3 Pożar poprzedził ogłuszający huk. Wyleciały okna w mieszkaniu na parterze po prawej, odpadł wielki płat ściany szczytowej, z rozbitych szyb buchnęły błękitne jęzory ognia. Gunvald Larsson zamarł na szczycie skały z uniesionymi ramionami jak posąg Zbawiciela. Błyskawicznie się otrząsnął i puścił w dół zbocza. Potykając się i klnąc, przebiegł przez ulicę i zatrzymał się przed domem. W tym czasie płomienie przybrały kolor pomarańczowy i żwawo pięły się po drewnianych ścianach. Miał

wrażenie, że po prawej dach już się załamuje, jakby runęła część fundamentów. Mieszkanie na parterze zajęło się w kilka sekund i zanim dopadł schodów przed drzwiami wejściowymi, zaczęły się palić pokoje na piętrze. Szarpnięciem otworzył drzwi na klatkę i od razu zrozumiał, że jest za późno. Drzwi po prawej wypadły z zawiasów i zatarasowały przejście. Płonęły jak ogromne polano, ogień wspinał się po drewnianych stopniach. Uderzyła go fala gorąca. Osmalony i oślepiony, chwiejnie się wycofał. Z wnętrza domu dobiegały krzyki ludzi wijących się z bólu lub lęku przed śmiercią. Z tego, co wiedział, w środku było co najmniej jedenaście osób, zamkniętych w piekielnej pułapce. Przypuszczalnie kilka już nie żyło. Z okien na parterze jak z palnika bluzgały snopy ognia. Gunvald Larsson szybko się rozejrzał za jakąś drabiną albo innym sprzętem ratowniczym. Nic takiego nie wpadło mu w oko. Na piętrze otworzyło się okno. W dymie i płomieniach dostrzegł młodą dziewczynę. Histerycznie, przeraźliwie krzyczała. Ułożył dłonie w lejek, przytknął do ust i wrzasnął: - Skacz! Skacz w prawo! Stała w oknie. Wahała się. - Skacz! Teraz! Jak najdalej! Złapię cię! Dziewczyna skoczyła. Prosto na niego. Prawą ręką chwycił ją między nogami, lewą opasał ramiona. Rutyna. Nie była ciężka, mogła ważyć jakieś pięćdziesiąt kilo. Ledwie ją złapał, okręcił się, cofnął i położył ofiarę na ziemi. Miała nie więcej niż siedemnaście lat. Naga, drżała na całym ciele, darła się wniebogłosy i rzucała głową. Poza tym chyba nic jej nie dolegało.

Kiedy się odwrócił, w oknie stał mężczyzna owinięty jakąś narzutą. Ogień przybrał na sile. Kłęby dymu sięgały kalenicy, między dachówkami po prawej stronie pojawiły się pierwsze płomienie. Jeśli natychmiast nie przyjedzie ta cholerna straż... - pomyślał Gunvald Larsson, podchodząc jak najbliżej rozszalałego żywiołu. Świerczyna strzelała i trzaskała, kaskady iskier opadały mu na twarz i kożuch, wżerały się w kosztowną owczą skórę i gasły. Zawołał najdonośniej, jak umiał, żeby przekrzyczeć huk pożogi: - Skacz!!! Jak najdalej! W prawo! Mężczyzna skoczył. W tym samym momencie zajęła się narzuta, w którą był owinięty. Wydał z siebie rozdzierający krzyk i próbował ją z siebie zedrzeć. Tym razem akcja nie zakończyła się pełnym sukcesem. Dużo cięższy od dziewczyny, uderzył lewym ramieniem w bark Gunvalda Larssona i wyrżnął łopatką o bruk. W ostatniej sekundzie Gunvald Larsson podłożył pod głowę mężczyzny swoją wielką lewą dłoń, dzięki czemu uchronił jego głowę przed roztrzaskaniem. Potem ściągnął z niego płonącą narzutę, osmalając przy okazji rękawiczki. Nie licząc złotej ślubnej obrączki, mężczyzna też był nagi. Przeraźliwie jęczał i wydawał z siebie kompletnie niezrozumiałe, gardłowe dźwięki jak, nie przymierzając, fiśnięty szympans. Gunvald Larsson przeturlał go kilka metrów dalej i zostawił na śniegu poza zasięgiem ognia. Kiedy się odwrócił, z mieszkania na piętrze po prawej wyskoczyła kobieta. Miała na sobie czarny biustonosz, paliły się jej rude włosy, runęła tuż przy ścianie. Gunvald Larsson wpadł między płonące deski, wyciągnął ją ze strefy bezpośredniego zagrożenia i śniegiem ugasił włosy. Dotkliwie poparzona, głośno jęczała i wiła się z bólu. Upadła niefortunnie; jedna noga leżała pod

nienaturalnym kątem. Włosy łonowe też były rude. Mogła mieć około dwudziestu pięciu lat. Skóra na brzuchu, o dziwo nietknięta, była blada i zwiotczała. Najbardziej ucierpiała twarz, nogi, plecy i piersi, w które się wtopił nylonowy biustonosz. Kiedy po raz ostatni spojrzał na piętro po prawej, zobaczył widmową postać, która płonąc jak pochodnia, osunęła się spiralnie z ramionami nad głową i zniknęła. Gunvald Larsson przypuszczał, że to czwarty uczestnik imprezy i że nikt mu już nie jest w stanie pomóc. Palił się strych i krokwie, buchały kłęby gęstego dymu, strzelały świerkowe deski. Na piętrze po lewej otworzyło się okno i ktoś wzywał pomocy. Gunvald Larsson czym prędzej tam pobiegł. Z okna wychylała się kobieta w białej koszuli nocnej, przyciskając do piersi jakieś zawiniątko. Dziecko w beciku. Dym wydobywał się z mieszkania, ale w pokoju, w którym była kobieta, jeszcze się nie paliło. - Ratunku! - krzyknęła w rozpaczy. Ponieważ pożar nie zdążył się rozpanoszyć w tej części domu, Gunvald Larsson stanął dość blisko ściany, poniżej okna. - Rzucaj! - zawołał. Kobieta, nie wahając się ani sekundy, puściła dziecko. Lekko zaskoczony, w ostatniej chwili wyciągnął ręce i chwycił je jak bramkarz, który pewnie łapie piłkę z rzutu wolnego. Dziecko było bardzo małe. Nie płakało, tylko cichutko kwiliło. Gunvald Larsson znieruchomiał. Nie miał doświadczenia z dziećmi, nie przypominał sobie, by kiedykolwiek trzymał jakieś w ramionach. Przez moment zastanawiał się, czy przypadkiem nie ścisnął go zbyt mocno. W końcu odszedł od ściany i położył maleństwo na ziemi. Jeszcze nachylony, usłyszał za plecami szybkie kroki. Wyprostował się.

- Co... - wydyszał czerwony na twarzy Zachrisson. - Jak... - Gdzie się, do cholery, podziała straż?! - wypalił Gunvald Larsson. - Ma tu być... to znaczy... zobaczyłem pożar już na Rosenlundsgatan... wróciłem, żeby zadzwonić, i zadzwoniłem... - No to wracaj jeszcze raz i ściągnij tu migiem pieprzony wóz strażacki i karetkę pogotowia! Zachrisson odwrócił się na pięcie i puścił się biegiem. - I policję!!! - wrzasnął za nim Gunvald Larsson. Zachrisson zgubił czapkę i zatrzymał się, żeby ją podnieść. - Idiota!!! - krzyknął Gunvald Larsson. Prawe skrzydło domu zamieniło się w inferno, z mieszkania na piętrze dymiło na całego, kobieta w nocnej koszuli stała w oknie z drugim dzieckiem, pięcioletnim blondynkiem w kwiecistej błękitnej piżamce. Rzuciła go równie szybko i bez chwili namysłu, ale tym razem Gunvald Larsson był lepiej przygotowany. Chłopczyk wylądował bezpiecznie w jego ramionach. - Jak się nazywasz? - zapytał dzielny malec. - Larsson. - Jesteś strażakiem? Gunvald Larsson postawił go na ziemi. - Uciekaj stąd! Spojrzał w górę i oberwał w głowę dachówką. Rozżarzoną do czerwoności. Mimo że futrzana czapka zamortyzowała siłę uderzenia, pociemniało mu w oczach. Poczuł piekący ból i krew spływającą po twarzy. Kobieta w nocnej koszuli zniknęła. Ledwie zdążył pomyśleć, że pobiegła po trzecie dziecko, wyrzuciła przez okno dużego psa z porcelany.

Roztrzaskał się w drobny mak. Sekundę później wyskoczyła. Z miernym skutkiem. Spadła na Gunvalda Larssona. Przewrócił się na plecy, uderzył potylicą o ziemię i natychmiast wyczołgał się spod kobiety. Chyba wyszła z tego bez szwanku. Gdyby nie jej szklane oczy... - Czy nie ma pani jeszcze jednego dziecka? - spytał. Wpatrując się w niego, zawyła jak ranne zwierzę. - Niech się pani zatroszczy o te, które ocalały. Ogień zajął całe piętro, z okna mieszkania kobiety w nocnej koszuli buchały teraz płomienie. Pozostało starsze małżeństwo na parterze w lewym skrzydle. Tam pewnie jeszcze nic się nie zajęło żywym ogniem, ale było pełno dymu i za minutę lub dwie mógł runąć dach. Gunvald Larsson rozejrzał się za czymś ciężkim. Kilka metrów dalej zobaczył jakiś głaz. Oczywiście przymarzł na amen, ale udało mu się go wyrwać. Ważył co najmniej dwadzieścia kilo. Podniósł go na wyprostowanych ramionach i z całych sił rzucił w okno po lewej. Deszcz szkła i drzazg okiennej ramy. Wspiął się na parapet, pokonał roletę, która ustąpiła pod jego ciężarem, przewrócił stół i wylądował w pokoju, gdzie było duszno od gryzącego dymu. Zaniósł się kaszlem, zakrył usta wełnianym szalikiem, zerwał roletę i się rozejrzał. Świst, trzask, huk, pożoga. Na podłodze człowiek; nieruchomy, bezkształtny tłumok. Kobieta? Zaniósł bezwładne ciało do okna, chwycił pod pachy i ostrożnie opuścił na ziemię. Natychmiast znieruchomiało. Głęboko odetchnął, zerwał roletę z drugiego okna i wybił szybę krzesłem. Dym zrzedł, sufit zaczął się zapadać, pomarańczowe płomienie lizały drzwi przedpokoju. W piętnaście sekund odnalazł mężczyznę. Nie zdążył wyjść z łóżka, ale żył. Cicho, płaczliwie pokasływał. Gunvald Larsson

zdjął z niego kołdrę, przerzucił przez ramię, przeciął pokój i wydostał się na zewnątrz w deszczu iskier. Zanosił się suchym kaszlem, krew spływająca z rany na czole utrudniała widoczność, mieszała się z potem i łzami. Ze starszym mężczyzną na ramieniu odciągnął jego żonę od ściany domu i ułożył oboje na ziemi. Sprawdził, czy kobieta oddycha. Tak. Zdjął kożuch, strzepnął ogienki, okrył nim nagą dziewczynę, która bez przerwy histerycznie krzyczała, i zaprowadził do pozostałych pogorzelców. Na dwoje małych dzieci narzucił tweedową marynarkę. Wełniany szalik dał nagiemu mężczyźnie, który błyskawicznie owinął biodra. W końcu podszedł do rudowłosej kobiety, dźwignął ją i zaniósł do reszty towarzystwa. Strasznie cuchnęła i rozdzierająco wyła. Płonął cały dom. Wielkim, nieokiełznanym ogniem. Na ulicy zatrzymywały się samochody, wychodzili z nich osłupiali ludzie. Gunvałd Larsson nie zaprzątał sobie nimi głowy. Włożył swoją futrzaną czapkę na głowę kobiety w nocnej koszuli i powtórzył pytanie, które zadał jej kilka minut wcześniej: - Czy nie ma pani jeszcze jednego dziecka? - Mam... Kristinę... Mieszka w pokoju na strychu. Kobieta wybuchnęła niepohamowanym płaczem. Gunvald Larsson, zakrwawiony, pokryty sadzą, przesiąknięty potem, złachany, stał pośród rozhisteryzowanych, zszokowanych, krzyczących, nieprzytomnych, płaczących i umierających ludzi. Jak na polu bitwy. Przez łoskot pożaru przebił się ryk syren. Zjechali wszyscy naraz. Beczkowozy, wozy z drabinami, radiowozy, karetki pogotowia, policjanci na motocyklach i dowództwo straży pożarnej

w czerwonych samochodach osobowych. I podbiegł Zachrisson. - Jak... jak to się stało? W tym momencie runął dach i dom zamienił się w wesoło buzujące ognisko sygnalizacyjne. Gunvald Larsson spojrzał na zegarek. Szesnaście minut temu stał na skale i marzł. Rozdział 4 W piątek po południu ósmego marca Gunvald Larsson siedział w komendzie przy Kungsholmsgatan. Miał na sobie biały golf, jasnoszary garnitur z ukośnymi kieszeniami i obandażowane dłonie. Bandaż na głowie upodobniał go do generała von Dóbelna ze znanego obrazu przedstawiającego bitwę pod Jutas. Twarz i kark znaczyły liczne plastry, brwi i blond włosy, które zaczesywał do tyłu, częściowo osmalił ogień, ale spojrzenie błękitnych oczu wydawało się niezmiennie chłodne i zdegustowane. W pokoju były również inne osoby. Na przykład Martin Beck i Kollberg z głównego wydziału zabójstw z Vastbergi i Evald Hammar, zastępca komendanta, chwilowo przydzielony do prowadzenia sprawy. Niegdyś bujna, lwia czupryna rosłego Hammara zdążyła posiwieć, zaczął liczyć dni do emerytury i każde poważniejsze przestępstwo traktował jak osobistą szykanę. - Gdzie reszta? - spytał Martin Beck. Jak zwykle trzymał się z boku, blisko drzwi, opierając prawy łokieć na szafce z archiwaliami. - Jaka reszta? - odpowiedział pytaniem Hammar, ponieważ to on

decydował o liczebności grupy dochodzeniowo--śledczej i przywykł do nieskrępowanego doboru ludzi. - Rónn i Mellander - ze stoickim spokojem odrzekł Martin Beck. - Rónn jest w szpitalu na Sódermalmie, a Melander na pogorzelisku. Na stole przed Gunvaldem Larssonem leżały popołudniówki. Przerzucał je rozeźlony zabandażowanymi rękami. - Pieprzone pismaki - warknął, podsuwając jedną z gazet Martinowi Beckowi. - Rzuć okiem na to zdjęcie. Trzy szpalty zajmowało zdjęcie młodego mężczyzny w trenczu i kapeluszu z małym rondkiem, który z zakłopotaną miną wskazywał laską na dymiące zgliszcza przy Skóldgatan, a za nim, w lewym rogu, stał Gunvald Larsson i baranim wzrokiem patrzył w obiektyw aparatu. - Może nie wyszedłeś najlepiej - przyznał Martin Beck. -Kim jest ten gość z laską? - To Zachrisson. Żółtodziób z drugiego dystryktu. Kompletny idiota. Przeczytaj, co napisali pod zdjęciem. Martin Beck przeczytał. „Bohater dnia, policjant śledczy Gunwald Larson (z prawej), wykazał się nie lada heroizmem, ratując z nocnego pożaru wiele osób. Właśnie bada ruiny doszczętnie spalonego domu". - Nie dość, że patałachy nie odróżniają lewej strony od prawej... - zaczął posępnie Gunvald Larsson i niedokończył. Ale Martin Beck zrozumiał i w zamyśleniu pokiwał głową. Na domiar wszystkiego źle napisali imię i nazwisko. Gunvald Larsson z niesmakiem odsunął gazetę. - Poza tym wyglądam jak ktoś niespełna rozumu.

- Takie są cienie i blaski sławy - skonstatował Martin Beck. Kollberg, który nie cierpiał Gunvalda Larssona, z odrazą popatrzył na gazety. Nie wszystkie zdjęcia były równie zwodnicze, ale wszystkie czołówki zdominował wytrzeszczony wzrok Gunvalda Larssona i krzykliwe nagłówki. „Wyczyn", „Bohater" - itede itepe. Kollberg ciężko westchnął. Opasły, siedział na krześle, wsparty łokciami o blat stołu. - Znaleźliśmy się w nieciekawej sytuacji - zauważył posępnie Hammar. - Nie mamy pojęcia, co się stało. - Bez przesady - zaoponował Kollberg. - Ja na przykład rzadko kiedy wiem, co się stało. Hammar obrzucił go krytycznym spojrzeniem. - Chodzi mi o to, że nie wiemy, czy ktoś podłożył ogień, czy... - A niby czemu miałby podłożyć? - Optymista - skwitował Martin Beck. - Niech mnie szlag, jeśli to nie podpalenie - włączył się Gunvald Larsson. - Na moich oczach chałupa wyleciała w powietrze! - Jesteś pewien, że zaczęło się od Malma? - Jestem. - Jak długo obserwowałeś dom? - Osobiście plus minus pół godziny. Przedtem sterczał tam ten osioł Zachrisson. Kretyńskie pytania. Martin Beck potarł nasadę nosa prawym kciukiem i palcem wskazującym. - I na pewno nikt wtedy nie wchodził ani nie wychodził? - Tak, mur-beton. Ale nie wiem, co było wcześniej. Zachrisson powiedział, że weszły trzy osoby i nikt nie wyszedł.

- Można mu ufać? - Wątpię. Wygląda mi na matoła. - Czyżby? - wtrącił Kollberg. Gunvald Larsson obrzucił go złym spojrzeniem. - O co tu, kurde, chodzi?! Stoję na pieprzonej skale, chałupa się jara, w środku jedenastu luda, wyciągam ośmioro. - Owszem, zauważyłem - burknął Kollberg, zerkając na gazety. - Czy na pewno spaliły się tylko trzy osoby? - zapytał Hammar. Martin Beck wyjął z wewnętrznej kieszeni jakieś papiery. - Uhm, tak jakby. Malm, Kenneth Roth, który mieszkał nad Malmem, i Kristina Modig, która zajmowała pokój na strychu. Miała zaledwie czternaście lat. - Dlaczego mieszkała na strychu? - Nie wiem. Ale się dowiemy. - Jasne - powiedział Kollberg. - Wszystko przed nami. Poza tym nie wiemy, czy to na pewno oni zginęli. A te jedenaście osób to tylko przypuszczenie, prawda, panie Larsson? - Kto się stamtąd wydostał? - spytał Hammar. - Po pierwsze, nikt się nie wydostał - stwierdził Gunvald Larsson. - To ja ich wydostałem. Gdybym się tam przypadkiem nie znalazł, nikt by nie przeżył. Po drugie, nie zanotowałem nazwisk. Miałem co innego na głowie. Martin Beck spojrzał na dużego mężczyznę w bandażach. Gunvald Larsson nie zwykł grzeszyć uprzejmością, ale impertynencja wobec Hammara świadczyła o manii wielkości albo o wylewie krwi do mózgu. Hammar zmarszczył brwi.