lea17

  • Dokumenty501
  • Odsłony58 112
  • Obserwuję40
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań35 524

Stroj Na Smierc - Donna Leon

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :843.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Stroj Na Smierc - Donna Leon.pdf

lea17 EBooki
Użytkownik lea17 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 295 stron)

DONNA LEON STRÓJ NA ŚMIERĆ (Przełożyła: Maria Olejniczak-Skarsgard) NOIR SUR BLANC 1998

Rozdział 1 Pantofel był czerwony jak londyńskie budki telefoniczne czy nowojorskie wozy strażackie, ale nie te skojarzenia nasunęły się człowiekowi, który zauważył go pierwszy. Pomyślał o ferrari testarossa z kalendarza wiszącego w pokoju, gdzie przebierali się rzeźnicy, o tym z nagą blondynką wyciągniętą na masce w takiej pozie, jakby namiętnie kochała się z lewym reflektorem. Pantofel leżał na boku, niemal dotykając szpicem plamy ropy, jednej z wielu, którymi pokryty był teren za budynkiem rzeźni. Mężczyzna zobaczył but i zaraz, oczywiście, nasunęło mu się także skojarzenie z krwią. Wiele lat temu, na długo zanim Marghera stała się kwitnącym - choć może nie jest to najwłaściwsze określenie - miastem przemysłowym we Włoszech i zanim rafinerie naftowe i zakłady chemiczne wyrosły na rozległych podmokłych terenach po drugiej stronie laguny, nad którą leży Wenecja, perła Adriatyku, wydano pozwolenie na zbudowanie rzeźni. Betonowy budynek, długi i surowy, był ogrodzony wysoką siatką. Być może, ogrodzenie postawiono w dawnych czasach, gdy po piaszczystych drogach pędzono owce i bydło na ubój. A może pierwotnym zamierzeniem było uniemożliwienie zwierzętom ucieczki, gdy wprowadzano je na rampę, poganiano batami i pędzono na spotkanie z przeznaczeniem. Obecnie przywożono je ciężarówkami, zajeżdżającymi tyłem pod rampę, której wysokie boczne ściany uniemożliwiały ucieczkę. Nikt nie miał ochoty zbliżać się do rzeźni i dlatego ogrodzenie było właściwie zbyteczne. Zapewne z tego powodu nie reperowano rozległych dziur w siatce, przez które nocą przedostawały się psy, zwabione odorem wydobywającym się z budynku i tęsknie wyjące za tym, co, jak wiedziały, znajduje się za betonowymi ścianami.

Wokół rzeźni rozciągały się puste pola; fabryki stały z dala od niskiego betonowego budynku, tak jakby przestrzegały tabu równie silnego jak głos krwi. Fabryczne budynki trzymały się w oddaleniu, ale zabójcze wycieki i odpływy, wydobywające się z nich i przesączające się do ziemi, naruszały to tabu i co roku przenikały bliżej rzeźni. Pośród bagiennych traw wydobywały się z czarnego szlamu bąble, a na powierzchni kałuż, które nie znikały nawet podczas wyjątkowej suszy, lśniła warstwa ropy mieniąca się pawimi barwami. Choć budynek rzeźni otaczała zatruta przyroda, łudzi bardziej przerażało to, co się działo w środku. But, czerwony pantofel, leżał na boku jakieś sto metrów za rzeźnią, tuż za ogrodzeniem, na lewo od dużej kępy wysokiej trawy morskiej, która rosła bujnie, żywiąc się truciznami bąbli, przenikającymi do jej korzeni. W upalny sierpniowy poniedziałek, o jedenastej trzydzieści, krępy mężczyzna w obryzganym krwią skórzanym fartuchu otworzył zamaszystym ruchem metalowe drzwi z tyłu rzeźni i stanął w prażącym słońcu. Zza jego pleców popłynęły fale gorąca, smrodu i wycia zwierząt. Żar z nieba nie pozwalał odczuć, że na zewnątrz jest chłodniej, ale tu przynajmniej smród wnętrzności był mniej odrażający i nie słyszało się ryku i pisku, tylko szum samochodów na odległej o kilometr szosie, którymi turyści napływali do Wenecji na święto Ferragosto. Pochylając się, by znaleźć suche miejsce u dołu fartucha, rzeźnik wytarł zakrwawioną dłoń, a potem z kieszeni koszuli wyjął paczkę nazionale. Plastykową zapalniczką zapalił papierosa i głęboko wciągnął dym, delektując się zapachem i ostrym smakiem taniego tytoniu. Gardłowe wycie, dobiegające przez drzwi, kazało mu odejść od budynku w stronę ogrodzenia, gdzie mógł znaleźć trochę cienia pod drobnymi liśćmi zaledwie czterometrowej akacji. Stojąc w cieniu, odwrócił się tyłem do budynku i patrzył w dal, na las kominów fabrycznych ciągnących się w stronę Mestre. Z niektórych wydobywał się ogień, z innych szary i zielonawy dym. Lekki wiatr, zbyt słaby, by dał się

odczuć na skórze, niósł chmury dymu w jego kierunku. Rzeźnik zaciągnął się i spojrzał w dół, na ziemię pod stopami, jak zawsze bacznie sprawdzając, gdzie postawi nogę na tych polach. Tuż za ogrodzeniem zobaczył leżący na boku but. But był zrobiony z jakiegoś materiału, nie ze skóry. Z jedwabiu? Atłasu? Bettino Cola nie znał się na tym, ale wiedział, że żona ma parę takich pantofli, za które zapłaciła ponad sto tysięcy lirów. Żeby zarobić tyle pieniędzy, on musi zabić pięćdziesiąt owiec albo dwadzieścia cielaków, a ona wydaje taką sumę na pantofle, które raz ma na nogach, a potem wrzuca do szafy i nigdy więcej nie ogląda. Ponieważ piekielny krajobraz nie miał w sobie nic, co mogło przykuć jego uwagę, zaczął uważniej przyglądać się butowi. Zrobił krok w lewo i spojrzał na niego pod innym kątem. Choć but prawie dotykał dużej kałuży ropy, okazało się, że leży na skrawku suchej ziemi. Cola zrobił następny krok w lewo, co spowodowało, że stanął w pełnym słońcu, i zaczął szukać wzrokiem drugiego pantofla. Pod kępą traw zauważył coś podłużnego, co wyglądało na podeszwę. Upuścił papierosa i wbił go czubkiem buta w miękką ziemię, a następnie przeszedł kilka metrów wzdłuż płotu, nisko się pochylił i przeczołgał przez dużą dziurę w siatce, uważając, by nie zahaczyć o sterczące kawałki zardzewiałego drutu. Wyprostował się i podszedł do pierwszego buta, spodziewając się, że znalazłszy parę, będzie miał z nich jakąś korzyść. - Roba di puttana - wymamrotał pod nosem, widząc obcas, wysoki jak paczka papierosów w jego kieszeni; tylko kurwa może włożyć coś takiego, pomyślał. Pochylił się i podniósł pantofel, uważając, żeby nie dotknąć go od zewnątrz. Jego oczekiwania się spełniły: but nie wpadł do kałuży ropy i był czysty. Cola zrobił kilka kroków w prawo, pochylił się i dwoma palcami chwycił za obcas drugiego buta, chyba wbitego w kępę trawy. Osunął się na kolano, patrząc uważnie, gdzie klęka, i mocno pociągnął za obcas. But przesunął się, ale gdy Bettino Cola uprzytomnił sobie, że ściągnął go z ludzkiej nogi, poderwał się, odskoczył na bok i upuścił znaleziony wpierw but, który

wylądował w czarnej kałuży, choć udało mu się przez całą noc uniknąć takiego losu.

Rozdział 2 Dwadzieścia minut później pojawiła się policja w dwóch niebiesko- białych sedanach ze Squadra Mobile podległej komendzie w Mestre. Plac na tyłach rzeźni wypełnił się już ludźmi, których wywiodło na słońce zaciekawienie innego rodzaju mordem. Cola, gdy tylko zobaczył but i pasującą do niego stopę, w oszołomieniu pobiegł do budynku i wpadł do biura brygadzisty, żeby powiedzieć mu, że na polu za płotem znalazł martwą kobietę. Cola był dobrym pracownikiem i poważnym człowiekiem, więc brygadzista uwierzył mu i natychmiast zadzwonił po policję, nie wychodząc na zewnątrz i nie upewniając się o prawdziwości jego słów. Pozostali pracownicy, którzy widzieli, jak kolega wbiega do budynku, podeszli do niego ciekawi, co się stało. Brygadzista opryskliwym tonem kazał im wrócić do pracy: samochody chłodnie czekały na załadowanie i nikt nie miał czasu na pogawędki o jakiejś dziwce, której poderżnięto gardło. Oczywiście, nie należało rozumieć tego dosłownie - Cola powiedział tylko tyle, że znalazł but i widział stopę. Ale pola wokół fabryk miały swoją renomę wśród mężczyzn pracujących w tych fabrykach - i wśród kobiet pracujących na tych polach. Jeśli któraś z nich została zakatrupiona, to zapewne była jedną z tych wypacykowanych zdzir, które późnym popołudniem stały przy drodze łączącej tereny przemysłowe z Mestre. Po pracy, w drodze do domu, dlaczego człowiek miałby nie zatrzymać się na chwilę i nie odbyć krótkiej przechadzki w stronę koca rozłożonego przy kępie traw? Numerek był szybki, a one nie chciały od ciebie nic prócz dziesięciu tysięcy lirów i, jak to się zdarzało coraz częściej, były blondynkami z Europy Środkowej, tak biednymi, że nie mogły wymagać od ciebie stosowania żadnych środków - w przeciwieństwie do

włoskich dziewczyn z Via Cappuccina - a poza tym od kiedy dziwka mówi mężczyźnie, co i jak ma robić? Ta prawdopodobnie tak postąpiła, za bardzo na niego naciskała, a on jej dołożył. Przyjdą następne, każdego miesiąca coraz liczniej przekraczają granicę. Zajechały policyjne samochody i z każdego wysiadł umundurowany funkcjonariusz. Poszli w stronę głównego wejścia, ale brygadzista wyszedł im naprzeciw, nim dotarli do drzwi. Za jego plecami stanął Cola, pełen poczucia własnej ważności, skoro znalazł się w centrum uwagi, i wciąż trochę struty widokiem tej nogi. - To pan nas wzywał? - spytał policjant. Miał okrągłą twarz lśniącą od potu i patrzył na brygadzistę zza ciemnych okularów. - Tak. Na polu za rzeźnią leży martwa kobieta. - Widział ją pan? - Nie. - Brygadzista odsunął się na bok i gestem ręki kazał Coli podejść bliżej. - On ją widział. Policjant kiwnął głową i na ten znak jego kolega z drugiego samochodu wyjął niebieski notes z kieszeni kurtki, otworzył go, zdjął nasadkę pióra i czekał z ręką uniesioną nad kartką papieru. - Pana nazwisko? - zapytał pierwszy policjant, kierując zasłonięte okularami oczy na rzeźnika. - Cola, Bettino. - Adres? - Po co wam jego adres? - wtrącił się brygadzista. - Tam leży martwa kobieta. Policjant oderwał wzrok od Coli i lekko pochylił głowę, aby spojrzeć zza okularów na brygadzistę. - Ona nam nie ucieknie - odparł i znowu spojrzał na Colę, powtarzając pytanie: - Adres? - Castello 3453.

- Jak długo pan tu pracuje? - Piętnaście lat. - O której przyjechał pan dziś do pracy? - O siódmej trzydzieści. Jak zwykle. - Dlaczego poszedł pan na pole? Sądząc po sposobie, w jaki pierwszy policjant zadawał pytania, a drugi zapisywał odpowiedzi, Cola odniósł wrażenie, że go o coś podejrzewają. - Żeby zapalić papierosa - odpowiedział. - W środku sierpnia wyszedł pan na pełne słońce, żeby zapalić papierosa? - Ton głosu policjanta świadczył o tym, że uważa Colę za szaleńca. Albo kłamcę. - Miałem przerwę - odparł Cola z narastającą niechęcią. - Zawsze wychodzę wtedy na dwór. Chcę uwolnić się od zapachu. Na dźwięk tego słowa policjanci poczuli w powietrzu smród i skierowali głowy w stronę budynku, a ten z notesem w ręku nie mógł powstrzymać bezwiednego skurczu nozdrzy. - Gdzie ona leży? - Tuż za płotem, pod kępą traw. Dlatego w pierwszej chwili jej nie zauważyłem. - Dlaczego pan do niej podszedł? - Bo zobaczyłem but. - Że co? - Zobaczyłem but. Na polu. A potem zobaczyłem drugi. Pomyślałem, że mogą być w dobrym stanie, więc przeszedłem przez dziurę w płocie, żeby je zabrać. Przyszło mi na myśl, że mogą spodobać się żonie. - Kłamał. Przyszło mu na myśl, że może je sprzeda, ale nie chciał ujawnić tego przed policjantami. Kłamstwo było drobne i całkowicie niewinne, choć pierwsze z wielu, jakie policja miała usłyszeć na temat tego buta i osoby, która go nosiła.

- A potem? - ponaglił Colę pierwszy policjant, gdy nie usłyszał nic więcej. - Potem przyszedłem z powrotem tutaj. - Nie, nie - zaprotestował tamten, z irytacją potrząsając głową. - Chodzi mi o to, co się działo wcześniej. Co pan zrobił, gdy zobaczył but i tę kobietę? Cola pospiesznie opowiedział całą historię, chcąc jak najszybciej zakończyć tę sprawę. - Podniosłem jeden but, a potem dostrzegłem drugi. Leżał pod kępą traw. Pociągnąłem za niego, ale nie chciał się ruszyć. Sądziłem, że w coś się wbił, więc ponownie pociągnąłem i wtedy się zsunął. - Cola przełknął ślinę raz i drugi. - Miała go na nodze. Dlatego nie chciał się ruszyć. - Długo pan tam stał? Tym razem to Cola uważał, że ma przed sobą szaleńca. - Gdzieżby! Zaraz tu przybiegłem, opowiedziałem wszystko Banditellemu, a on wezwał was. Brygadzista kiwnął głową na potwierdzenie prawdziwości tych słów. - Czy pan przechadzał się koło tego miejsca? - dopytywał się pierwszy policjant. - Czy się przechadzałem? - Stał pan tam chwilę? Zapalił papierosa? Coś rzucił na ziemię? Cola zdecydowanie potrząsnął przecząco głową. Drugi funkcjonariusz przewrócił kartkę w notesie, a pierwszy powiedział: - Proszę o odpowiedź. - Nie. Nic z tych rzeczy. Zobaczyłem ją, upuściłem but i poszedłem do budynku. - Czy pan jej dotknął? Cola spojrzał na policjanta ze zdumieniem. - Ona była martwa - odparł. - Jasne, że jej nie dotknąłem. - Przecież dotknął pan jej stopy - wtrącił drugi policjant, zerkając w

notatki. - Nie dotknąłem jej stopy - zaprzeczył Cola, nie mając pewności, czy rzeczywiście tak było. - Dotknąłem buta, a on zsunął się ze stopy. - I jeszcze nie mógł powstrzymać się przed zadaniem pytania: - Po co miałbym jej dotykać? Obaj policjanci pominęli to milczeniem. Pierwszy odwrócił się i kiwnął głową na drugiego, który szybkim ruchem zamknął notes. - No dobra, niech pan nam pokaże, gdzie ona jest. Cola stał jakby wrośnięty w ziemię i kręcił na boki głową. Plamy krwi na przodzie fartucha wyschły na słońcu i przyciągnęły chmarę much. Nie patrząc na policjanta, powiedział: - Leży tam za budynkiem. Trzeba przejść przez dużą dziurę w siatce. - Chciałbym, żeby pan pokazał nam to miejsce - nalegał policjant. - Przecież wam powiedziałem, gdzie to jest - odpalił mu Cola podniesionym głosem. Policjanci wymienili spojrzenia, które miały oznaczać, że niechęć Coli jest wymowna i warta zapamiętania. Zachowali jednak milczenie, odwrócili się i poszli wzdłuż budynku. Było już południe, słońce waliło w płaskie denka policyjnych czapek. Obaj funkcjonariusze mieli włosy mokre od potu, który spływał im kropelkami po szyjach. Gdy wyszli na tyły rzeźni, zobaczyli dużą dziurę w ogrodzeniu i skierowali się w jej stronę. Zza pleców dobiegły ich ludzkie głosy, przemieszane z nieustającymi rykami i beczeniem konających zwierząt. Policjanci odwrócili się i zobaczyli pięciu lub sześciu mężczyzn, w fartuchach tak samo jak u Coli poplamionych zakrzepłą krwią, którzy stali zbici w grupę przy tylnym wejściu do budynku. Przywykli do tego rodzaju ciekawości, ruszyli dalej. Nisko pochyleni, przeszli przez dziurę w ogrodzeniu, a następnie skręcili w lewo, w stronę dużej kępy ostrej trawy, która rosła za siatką. Zatrzymali się kilka metrów przed trawami. Wiedząc, czego szukają, szybko dostrzegli wystającą spod niskich łodyg stopę. Tuż przed nią leżały dwa

pantofle. Wolnym krokiem podeszli do kępy traw, bacznie patrząc, gdzie stąpają, aby nie wdepnąć w paskudne kałuże lub na ślady stóp, które ktoś mógł tu pozostawić. Zatrzymali się tuż przy butach. Pierwszy policjant uklęknął, a potem ręką odsunął wysoką do pasa trawę. Ciało leżało na wznak, a boki kostek wbiły się w ziemię. Jeden z policjantów schylił się i odgiął trawę, odsłaniając pozbawioną owłosienia łydkę. Zdjął okulary słoneczne i uważnie patrząc w zacienioną przestrzeń, powiódł wzrokiem po nogach, długich i umięśnionych, kościstym kolanie i czerwonej koronkowej bliźnie, która wystawała spod jaskrawoczerwonej sukni, odrzuconej na twarz. Na chwilę zatrzymał wzrok i wykrzyknął: - Cazzo! - po czym puścił źdźbła traw, które natychmiast się wyprostowały. - Co jest? - spytał jego kolega. - To mężczyzna.

Rozdział 3 Wiadomość o prostytuującym się transwestycie, którego znaleziono w Marghera ze zmasakrowaną głową, mogła wywołać sensację nawet wśród przemęczonych pracowników weneckiej komendy, zwłaszcza podczas długich świąt Ferragosto, gdy malała liczba zbrodni i dopuszczano się łatwych do przewidzenia przestępstw, takich jak kradzieże i włamania. Ale tego dnia musiałaby nadejść wiadomość o wiele bardziej makabryczna, aby mogła wyprzeć elektryzujące informacje, które rozeszły się z szybkością błyskawicy po korytarzach - w czasie ostatniego weekendu Maria Lucrezia Patta, żona zastępcy komendanta Giuseppe Patty, opuściła męża po dwudziestu siedmiu latach pożycia i przeprowadziła się do Mediolanu, gdzie zamieszkała z - tu opowiadający zawieszał głos, aby przygotować każdego nowego słuchacza na grom z jasnego nieba - Tito Burrascą, animatorem i siłą napędową pornograficznej produkcji filmowej we Włoszech. Grom rozchodził się echem od rana, od chwili gdy do gmachu komendy weszła sekretarka pracująca w Ufficio Stranieri, której wuj zajmował małe mieszkanie nad mieszkaniem państwa Pattów. Wedle jego relacji, akurat przechodził koło ich drzwi, gdy wzajemna wrogość małżonków weszła w decydującą fazę. Patta wielokrotnie wykrzykiwał nazwisko kochanka żony, grożąc, że każe go aresztować, gdy tylko ten ośmieli się przyjechać do Wenecji. Pani Patta odpaliła mu, że nie tylko zamieszka z Burrascą, ale również zagra w jego następnym filmie. Wuj wrócił schodami na górę i przez pół godziny usiłował otworzyć drzwi do swojego mieszkania, a w tym czasie Pattowie dalej sobie wygrażali i obrzucali się oskarżeniami. Kłótnia ustała dopiero wtedy, gdy na końcu zaułka pojawiła się wodna taksówka i pani Patta opuściła mieszkanie

w towarzystwie taksówkarza, który niósł za nią sześć waliz, odprowadzana przekleństwami Patty dochodzącymi do uszu wuja dzięki akustyce kominowej klatki schodowej. Ta wiadomość dotarła na komendę w poniedziałek o ósmej rano. Patta pojawił się tam o jedenastej. O wpół do drugiej nadeszła telefoniczna wiadomość o transwestycie, ale o tej porze większość pracowników już wyszła na obiad. Podczas posiłku niektórzy wdali się w dość burzliwe spekulacje na temat przyszłej kariery filmowej pani Patty. Świadectwem popularności zastępcy komendanta był poczyniony przy stoliku zakład o sto tysięcy liro w dla tego, kto pierwszy odważy się zapytać Pattę o zdrowie małżonki. Guido Brunetti usłyszał o zamordowanym transwestycie od samego Patty, gdy o drugiej trzydzieści został wezwany do jego gabinetu. - Właśnie otrzymałem telefon z Mestre - oznajmił Patta, pozwoliwszy Brunettiemu usiąść. - Z Mestre, panie komendancie? - To takie miasto na końcu Ponte della Liberta - warknął Patta. - Niewątpliwie słyszałeś o nim. Wziąwszy pod uwagę, czego dowiedział się o Patcie tego ranka, Brunetti postanowił puścić mimo uszu złośliwość i spytał tylko: - O co chodziło, panie komendancie? - Dokonano tam morderstwa, którym nie ma kto się zająć. - Przecież oni zatrudniają więcej pracowników niż my - stwierdził Brunetti, nie do końca pewny, ile Patta wie o funkcjonowaniu policji w obu miastach. - Zdaję sobie z tego sprawę, Brunetti - odparł Patta. - Ale spośród ich komisarzy dwóch jest na urlopie. Trzeci w miniony weekend złamał nogę w wypadku samochodowym. Pozostał im tylko jeden, ale ta kobieta - zastępca komendanta przerwał swe wyjaśnienia, żeby prychnąć z oburzeniem - w sobotę odchodzi na urlop macierzyński i nie będzie jej do końca lutego.

- A ci dwaj na urlopie? Nie można ich ściągnąć? - Jeden jest w Brazylii, drugiego nikt nie jest w stanie odszukać. Brunetti już miał napomknąć, że każdy komisarz, niezależnie od tego, dokąd udaje się na wakacje, musi zostawić wiadomość, gdzie można go zastać, ale rozmyślił się, widząc minę Patty, i spytał: - Co wiadomo o tym morderstwie, panie komendancie? - Ofiarą jest prostytuujący się transwestyta. Ktoś zmasakrował mu głowę i zostawił ciało na polu w Marghera. - Zanim Brunetti zdążył się wtrącić, Patta dodał: - Oszczędź sobie pytań. Sytuacja jest następująca: pole leży na terenie Marghera, ale jest własnością rzeźni, która znajduje się o kilka metrów dalej w Mestre - dlatego sprawa trafiła do komendy w Mestre. Brunetti nie miał ochoty tracić czasu na szczegółowe rozważania o prawach własności czy granicach miasta i przeszedł do rzeczy. - Skąd oni wiedzą, że ten człowiek uprawiał prostytucję? - Nie wiem, skąd oni to wiedzą. - Głos Patty lekko się podniósł. - Powtarzam ci to, czego się dowiedziałem. Prostytuujący się transwestyta, w sukni, ze zmiażdżoną głową. - Kiedy go znaleziono, panie komendancie? Robienie notatek nie należało do zwyczajów Patty i dlatego nie zadał sobie trudu, aby sporządzić protokół z przeprowadzonej rozmowy. Fakty go nie interesowały - jedna dziwka więcej, jedna mniej, co za różnica - przejmował się zaś tym, że praca należąca do komendy w Mestre ma być wykonana przez jego pracowników. To z kolei oznaczało, że pomyślne rozwiązanie sprawy zostanie zapisane na rachunek Mestre. Potem jednak przypomniał sobie niedawne wydarzenia w swoim życiu osobistym i doszedł do wniosku, że ze względu na charakter tej sprawy może się zgodzić, by komendzie w Mestre przypadła zasługa, a także rozgłos za jej rozwikłanie. - Dziś rano zadzwonił do mnie tamtejszy komendant z pytaniem, czy moglibyśmy się tym zająć. Co robi teraz wasza trójka?

- Mariani jest na urlopie, a Rossi wciąż zapoznaje się z dokumentami w sprawie Bortolozziego - wyjaśnił Brunetti. - A ty? - Zgodnie z ustaleniami w ten weekend miałem iść na urlop. - Z tym możemy poczekać - stwierdził Patta ze stanowczością, która pozwalała sądzić, iż takie drobiazgi jak zarezerwowane pokoje w hotelu i wykupione bilety samolotowe są niewarte jego uwagi. - Poza tym niewątpliwie sprawa jest banalnie prosta. Odszukasz alfonsa, dostaniesz od niego listę klientów i wśród nich znajdziesz sprawcę. - A mają alfonsów, panie komendancie? - Kurwy? Jasne, że mają. - Męskie kurwy też, panie komendancie? I prostytuujący się transwestyci? Zakładając, oczywiście, że on uprawiał prostytucję. - Dlaczego według ciebie miałbym orientować się w tych sprawach? - spytał Patta z podejrzliwością i większym niż zazwyczaj poirytowaniem, co spowodowało, że Brunetti przypomniał sobie najświeższą wiadomość tego ranka i szybko zmienił temat. - Kiedy do pana zadzwonili? - spytał. - Kilka godzin temu. Dlaczego cię to interesuje? - Zastanawiam się, czy ciało jest jeszcze na miejscu. - W ten upał? - Racja - przytaknął Brunetti. - Dokąd je zawieziono? - Nie mam pojęcia. Przypuszczam, że do szpitala. Pewno do Umberto Primo, chyba tam robią sekcje zwłok. Dlaczego pytasz? - Chciałbym zobaczyć ciało - wyjaśnił Brunetti - i miejsce, gdzie zostało znalezione. Patta nie należał do ludzi, którzy interesują się drobiazgami, więc dodał tylko: - Ponieważ jest to sprawa komendy w Mestre, niech cię wożą ich

kierowcy, nie nasi. - Coś jeszcze, panie komendancie? - To wszystko. Sprawa jest niewątpliwie bardzo prosta. Wyjaśnisz ją do końca tygodnia i w weekend pojedziesz na urlop. - Swym zwyczajem Patta nie zapytał, dokąd Brunetti zamierza się udać ani jakie rezerwacje będzie zmuszony odwołać. Znowu te drobiazgi. Po wyjściu Brunetti zauważył, że podczas rozmowy z szefem w małej poczekalni przylegającej do gabinetu Patty nagle pojawiły się meble. Przy ścianie postawiono duże drewniane biurko, a pod oknem mały stolik. Nie zastanawiając się nad tym, zszedł po schodach i udał się do pokoju, gdzie pracowali mundurowi funkcjonariusze. Sierżant Vianello uniósł głowę znad stosu papierów leżących na biurku i uśmiechnął się do Brunettiego. - Uprzedzę pana pytanie, komisarzu. Tak, to prawda. Chodzi o Tito Burrascę. Potwierdzenie wiadomości zdumiało Brunettiego tak samo jak przed kilkoma godzinami, gdy usłyszał ją po raz pierwszy. Burrasca był we Włoszech legendą, jeśli tak można powiedzieć. Zaczął kręcić filmy w latach sześćdziesiątych - horrory pełne krwawych i okrutnych scen, tak uderzające swoją sztucznością, że można by podejrzewać ich autora o bezwiedne parodiowanie gatunku. Burrasca, który choć nie znał się na robieniu horrorów, nie był głupcem; odpowiedział na społeczne zapotrzebowanie na tego rodzaju filmy, wprowadzając jeszcze więcej sprzeczności: na przykład aktorzy grający wampirów nosili zegarki, bo zapomnieli je zdjąć, wiadomość o ucieczce Drakuli nadchodziła przez telefon, a w obsadzie byli aktorzy ze szkoły mimów. W krótkim czasie Burrasca stał się postacią kultową; jego filmy przyciągały tłumy ludzi, którzy delektowali się wychwytywaniem sztuczności i kompromitujących wpadek. W latach siedemdziesiątych zaangażował tych mistrzów sztuki mimicznej do filmów pornograficznych, w których popisali się nie mniejszą biegłością. W

tych produkcjach zaprojektowanie kostiumów nie stanowiło problemu, a wymyślenie akcji, jak się szybko przekonał, również nie było żadnym wyzwaniem dla prawdziwego twórcy - wystarczyło tylko odświeżyć pomysły zastosowane w horrorach i przerobić upiory, wampiry i wilkołaki na gwałcicieli i maniaków seksualnych, a publiczność, tym razem trochę inna i wcale nie zainteresowana wychwytywaniem anachronizmów, zaczęła wypełniać sale kinowe, mniejsze niż poprzednio. Lata osiemdziesiąte dały Włochom dziesiątki prywatnych stacji telewizyjnych, a Burrasca dał tym stacjom swoje najnowsze filmy, już bardziej stonowane z uwagi na domniemaną wrażliwość odbiorców produkcji telewizyjnej. Potem odkrył kasety wideo. Szybko znalazł się w gronie ludzi, którzy dostarczali Włochom taniej rozrywki urozmaicającej ich codzienne życie - Burrasca stał się obiektem żartów w telewizyjnych programach rozrywkowych i postacią z kreskówek zamieszczanych w gazetach. Po głębszej analizie swej pełnej sukcesów działalności postanowił przenieść się do Monako i przyjąć obywatelstwo księstwa, które prowadziło tak rozsądną politykę podatkową. Zatrzymał dla siebie dwunastopokojowe mieszkanie w Mediolanie - jak wyjaśnił włoskim urzędnikom podatkowym, służyło jedynie do podejmowania gości prowadzących z nim interesy. Ostatnimi czasy ich grono najwyraźniej powiększyła Maria Lucrezia Patta. - W rzeczy samej chodzi o Tito Burrascę - powtórzył sierżant Vianello, powstrzymując się od uśmiechu nadludzką, jak przypuszczał Brunetti, siłą. - Chyba ma pan szczęście, mogąc spędzić kilka najbliższych dni w Mestre. Brunettiemu mimo woli wyrwało się pytanie: - I nikt nie wiedział o tym wcześniej? - Nikt. Nie padło ani jedno słowo - odparł Vianello. - Nawet wuj Anity nic nie wiedział? - zdziwił się Brunetti, nie kryjąc, że również wyżsi rangą funkcjonariusze znają źródło tej wiadomości. Zabrzęczał telefon na biurku. Vianello podniósł słuchawkę i nacisnął

guzik. - Słucham, panie komendancie. - Przez chwilę nic nie mówił, po czym odparł: - Oczywiście, panie komendancie - i odłożył słuchawkę. Brunetti rzucił mu pytające spojrzenie. - Chodziło mu o urząd imigracyjny. Chciał się dowiedzieć, jak długo Burrasca może pozostać w kraju, skoro przyjął inne obywatelstwo. Brunetti pokręcił głową, mówiąc: - Należy chyba współczuć biedakowi. Vianello nie mógł albo nie chciał ukryć zdziwienia. - Współczuć? Jemu? - Z wyraźnym trudem powstrzymał napór słów i znowu zajął się dokumentami. Brunetti wrócił do swojego pokoju. Stamtąd zadzwonił do Mestre, przedstawił się i poprosił o połączenie z osobą zajmującą się sprawą morderstwa transwestyty. Po paru minutach w słuchawce odezwał się sierżant Gallo, który powiedział, że zlecono mu prowadzenie tej sprawy, dopóki nie przejmie jej ktoś wyższy rangą. Brunetti przedstawił się i wyjaśnił, że właśnie on jest tą osobą, a potem poprosił Galla o wysłanie samochodu, który za pół godziny ma czekać na niego na Piazzale Roma. Kiedy Brunetti wyszedł z ciemnego korytarza na dwór, promienie słońca uderzyły w niego jak obuchem. Na chwilę oślepiony blaskiem i refleksami na wodzie, sięgnął do górnej kieszeni marynarki i wyjął okulary od słońca. Nim zrobił pięć kroków, poczuł, że jego koszula nasiąka potem, który spływa mu po plecach. Skręcił w prawo, podejmując natychmiastową decyzję, żeby przejść do kościoła San Zaccaria i tam wsiąść do autobusu linii 82, choć przez dużą część drogi musiałby iść w słońcu. Gdyby skierował się w stronę mostu Rialto, droga prowadziłaby w cieniu rzucanym przez wysokie domy, ale byłaby dwa razy dłuższa, a każda dodatkowa minuta spędzona na dworze napawała go przerażeniem. Przy Riva degli Schiavoni wysiadł, spojrzał w lewo i zobaczył tramwaj

wodny przycumowany do nabrzeża oraz tłum wysiadających z niego ludzi. Stanął przed wyborem typowym dla mieszkańców Wenecji - pobiec i, być może, zdążyć na łódź lub zrezygnować i przez dziesięć minut w duchocie czekać na następną. Puścił się pędem. Gdy biegł po kołyszącym się pomoście, musiał dokonać kolejnego wyboru - zatrzymać się na chwilę, żeby podstemplować bilet w żółtym kasowniku przy wejściu, a wtedy łódź mogłaby odpłynąć, czy też wbiec na łódź i zapłacić pięćset lirów kary za brak ważnego biletu. Przypomniał sobie jednak, że jako policjant na służbie może korzystać z komunikacji na koszt miasta. Choć przebiegł dość małą odległość, pot spływał mu po twarzy i po piersiach. Wolał więc zostać na pokładzie, gdzie przynajmniej odrobina wiatru, powstałego wskutek majestatycznego ruchu łodzi po Canale Grande, pozwalała mu trochę ochłonąć. Rozejrzał się wokoło i zobaczył półnagich turystów, mężczyzn i kobiety w kostiumach kąpielowych, szortach lub podkoszulkach z głęboko wyciętym dekoltem i przez chwilę pozazdrościł im, bo wiedział, że w takim stroju może pojawić się tylko na plaży. Gdy wyschła mu skóra i przeszła zazdrość, wpadł w typowe dla niego rozdrażnienie na widok tak ubranych turystów. Jeśli mieliby doskonałe sylwetki i doskonałe stroje, może mniej by go irytowali. A tak ich niedbałe ubiory i w wielu przypadkach jeszcze bardziej zaniedbane ciała sprawiały, że z rozmarzeniem pomyślał o skromności obowiązującej w społeczeństwach muzułmańskich. Nie był, jak to mawiała Paola, „niewolnikiem elegancji”, ale uważał, że lepiej prezentować się dobrze niż źle. Gdy odwrócił wzrok od współpasażerów i spojrzał na pałace stojące wzdłuż kanału, jego rozdrażnienie natychmiast się ulotniło. One też były w większości zaniedbane, lecz ich wygląd świadczył o wielowiekowym wyniszczeniu, natomiast wygląd turystów dowodził ich wygodnictwa i skłonności do kupowania tanich ubrań. Miasto się postarzało, ale Brunetti uwielbiał smutek na jego zmieniającym się obliczu. Choć nie ustalił konkretnego miejsca, gdzie samochód ma czekać, poszedł

w stronę posterunku karabinierów na Piazzale Roma i zobaczył przed nim biało- niebieskiego sedana, jakim jeżdżą funkcjonariusze Squadra Mobile z Mestre, który stał z zapalonym silnikiem. Puknął w szybę przy kierowcy i gdy siedzący w środku młody człowiek opuścił okno, poczuł przez koszulę powiew chłodnego powietrza. - Pan komisarz? - Gdy Brunetti kiwnął głową, kierowca wysiadł z samochodu i otworzył tylne drzwi. - Przysłał mnie sierżant Gallo. Brunetti wsiadł, oparł głowę o zagłówek. Na piersiach i na ramionach poczuł zimny pot, ale nie był przekonany, czy jest to dla niego przyjemne, czy dokuczliwe. - Gdzie chce pan jechać, panie komisarzu? - zapytał młody policjant, wrzucając bieg. Na wakacje, w sobotę, odparł w duchu Brunetti, zachowując tę informację dla siebie - i dla komendanta Patty. - Zawieź mnie tam, gdzie go znaleźliście - polecił. Dojechawszy na koniec grobli, która wiodła z Wenecji na ląd stały, młody policjant skręcił w stronę Marghera. Laguna zniknęła z pola widzenia i wkrótce znaleźli się na prostej drodze, na której ruch tamowały liczne samochody i światła na każdym skrzyżowaniu. Jechali wolno. - Byłeś tam dziś rano? Kierowca odwrócił się i zerknął na Brunettiego, ale zaraz ponownie objął wzrokiem drogę przed sobą. Przylegający do karku kołnierzyk jego koszuli wyglądał świeżo i czysto. Być może, policjant spędził cały dzień w tym klimatyzowanym aucie. - Nie, panie komisarzu. Wysłano tam Buffa i Rubellego. - W raporcie, który otrzymałem, było napisane, że zamordowany uprawiał prostytucję. Czy udało się go zidentyfikować? - Nic o tym nie wiem, panie komisarzu, ale można chyba sądzić, że tym się zajmował.

- Na jakiej podstawie? - Przecież tam chodzą dziwki, panie komisarzu, przynajmniej te tanie. Za fabryki. Zawsze można zobaczyć z tuzin kobiet, które czekają przy szosie na tych, co chcą odwalić szybki numer w drodze z pracy do domu. - Mężczyźni też? - Nie rozumiem, panie komisarzu. A kto chodzi na dziwki? - Miałem na myśli kurwy męskie. Czy to prawdopodobne, że pojawiają się w miejscach, gdzie tyle ludzi widzi mężczyzn, którzy zatrzymują się tam, żeby skorzystać z ich usług? Chyba niewielu mężczyzn chciałoby ujawniać tego rodzaju upodobania swoim znajomym. Kierowca zastanowił się nad tym przez chwilę. - Gdzie zazwyczaj pracują? - zapytał Brunetti. - Kto? - Młody policjant wolał się upewnić, nie chcąc dać się zwieść kolejnym podchwytliwym pytaniem. - Męskie kurwy. - Zwykle widuje się je przy Via Cappuccina, panie komisarzu. Czasem również na dworcu kolejowym, ale latem, gdy przyjeżdża tylu turystów, próbujemy temu przeciwdziałać. - Czy zamordowany żył tylko z prostytucji? - Nie wiem, panie komisarzu. Samochód skręcił w lewo, przeciął wąską drogę, a potem skręcił w prawo i wjechał na szeroką jezdnię z niskimi budynkami po obu stronach. Brunetti spojrzał na zegarek. Dochodziła piąta. Przydrożne budynki stały w coraz większej odległości od siebie, a między nimi rosła niska trawa i gdzieniegdzie krzaki. Mijali porzucone samochody, ustawione pod dziwacznym kątem, z rozbitymi szybami i rozprutymi siedzeniami wyrzuconymi na zewnątrz. Każdy budynek był kiedyś otoczony płotem, który w wielu miejscach oderwany od palików chwiał się na boki. Przy drodze stało kilka kobiet, dwie schroniły się w cieniu plażowego

parasola, wbitego w ziemię. - Czy one wiedzą, co tu się dzisiaj wydarzyło? - spytał Brunetti. - Na pewno wiedzą, panie komisarzu. Takie wiadomości rozchodzą się szybko. - I mimo to przyszły tutaj? - Brunetti nie mógł ukryć zdziwienia. - Przecież muszą z czegoś żyć. Poza tym, ponieważ ofiarą był mężczyzna, im nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Tak pewno rozumują. - Kierowca zwolnił i zjechał na pobocze. - To tutaj, panie komisarzu. Brunetti otworzył drzwi samochodu i wysiadł. Uderzył go upał lepki od wilgoci. Przed sobą miał długi, niski budynek; z jednej strony znajdowały się cztery strome rampy z betonu, które prowadziły do podwójnych metalowych drzwi. Przy rampie stał biało-niebieski policyjny sedan. Budynek nie miał żadnej tabliczki, mówiącej co się w nim mieści, ale było to zbyteczne, zważywszy na bijący stamtąd odór. - Chyba znaleziono go gdzieś z tyłu - wtrącił kierowca. Brunetti poszedł za prawe skrzydło budynku, ku otwartym polom. Zobaczył jeszcze jeden rozchwiany płot, akację, która jakimś cudem tam przetrwała, i policjanta na drewnianym krześle śpiącego w cieniu drzewa. - Scarpa! - zawołał kierowca, zanim Brunetti zdążył się odezwać. - Pan komisarz przyjechał. Policjant raptownie uniósł głowę, natychmiast się obudził, poderwał z krzesła i zasalutował. - Dzień dobry, panie komisarzu. Brunetti dostrzegł mokrą od potu, przyklejoną do ciała koszulę, która nie była już biała, lecz lekko różowa, i wiszącą na oparciu mundurową kurtkę. - Jak długo tu siedzicie, Scarpa? - spytał, gdy podszedł bliżej. - Od kiedy wyjechali ludzie z laboratorium, panie komisarzu. - O której to było? - Koło trzeciej, panie komisarzu.

- Dlaczego wciąż tu jesteście? - Sierżant dowodzący kazał mi zostać tu, dopóki nie przyjedzie ekipa, która przesłucha pracowników rzeźni. - Czemu siedzicie w tym upale? Policjant nawet nie próbował wykręcić się od odpowiedzi ani elegancko jej sformułować. - Nie mogłem znieść smrodu, panie komisarzu - wyjaśnił. - Kiedy wyszedłem na zewnątrz i zrobiło mi się niedobrze, wiedziałem, że nie jestem w stanie wejść z powrotem do budynku. Najpierw przez godzinę stałem na powietrzu, a ponieważ tylko tu jest kawałek cienia, przyniosłem sobie krzesło. Słuchając tych wyjaśnień, Brunetti i kierowca odruchowo ścieśnili się na niewielkim skrawku ocienionego terenu. - Wiecie, czy przyjechała już ekipa, która ma przesłuchać pracowników? - Dotarli tu jakąś godzinę temu, panie komisarzu. - To co tu jeszcze robicie? - zdziwił się Brunetti. Scarpa obrzucił go lodowatym spojrzeniem i powiedział: - Spytałem sierżanta, czy mogę wrócić do miasta, ale on chciał, żebym pomógł im przesłuchać robotników. Zgodziłem się pod warunkiem, że ci ludzie będą rozmawiać ze mną na dworze. Sierżantowi to się nie spodobało, ale ja po prostu nie byłem w stanie wejść do środka. Jakby na potwierdzenie prawdziwości tych słów Brunettiego owiał lekki wietrzyk. - Więc co tu robicie? Dlaczego nie siedzicie w samochodzie? - On kazał mi tu czekać, panie komisarzu - odparł policjant, dalej patrząc na Brunettiego zimnym wzrokiem. - Spytałem, czy mogę usiąść w samochodzie, bo tam jest klimatyzacja, ale powiedział, że skoro nie chcę mu pomóc, to mam zostać tutaj. - Uprzedzając kolejne pytanie, dodał: - Następny autobus przyjeżdża dopiero za piętnaście ósma, żeby zabrać ludzi po pracy do miasta. Po chwili zastanowienia Brunetti spytał:

- Gdzie go znaleziono? Scarpa odwrócił się i wskazał wysoką trawę za płotem. - Leżał tam, pod tą kępą, panie komisarzu. - Kto go znalazł? - Jeden z pracujących tu robotników. Wyszedł na dwór na papierosa i zobaczył na ziemi but, chyba czerwony. Chciał obejrzeć ten but, więc podszedł bliżej. - Byliście tu, kiedy przyjechali ludzie z laboratorium? - Byłem, panie komisarzu. Obeszli cały teren, zrobili zdjęcia i zabrali wszystko, co leżało na ziemi w promieniu chyba ze stu metrów od tej kępy traw. - Wzięli odciski butów? - Chyba tak, panie komisarzu, ale nie jestem pewny. Były tam ślady butów robotnika, który go znalazł, ale wydaje mi się, że natrafili na jeszcze inne. - Przerwał na chwilę, otarł pot z czoła i dodał: - Policjantów, którzy pierwsi oglądali to miejsce. - Ślady butów waszego sierżanta? - Tak, panie komisarzu. Brunetti obrzucił wzrokiem kępę trawy, a następnie policjanta w przepoconej koszuli. - Idźcie do naszego samochodu, Scarpa. Jest klimatyzowany - powiedział, po czym zwrócił się do kierowcy: - Ty też usiądź w samochodzie. Poczekajcie tam na mnie. - Dziękuję, panie komisarzu - odparł z wdzięcznością policjant i sięgnął po kurtkę. - Tym nie zawracaj sobie głowy - dodał Brunetti. - Dziękuję, panie komisarzu - powtórzył Scarpa i podniósł krzesło. Obaj policjanci poszli z powrotem w kierunku budynku. Scarpa postawił krzesło na betonowej płycie przed tylnymi drzwiami do rzeźni i wraz z kierowcą zniknął za rogiem.