5
Przedmowa 7
Stefan Grabiński – polski Edgar Allan Poe 9
Franc Fiszer – Sokrates Warszawy 14
Alfred Tarski – twórca definicji prawdy 19
Bolesław Wieniawa-Długoszowski − poezja, szabla i wódka 25
Jan Łukasiewicz – logik nieklasyczny 33
Aleksander Wat i jego Bezrobotny Lucyfer 37
Kazimierz Dąbrowski – (anty)psychiatra 42
Zula Pogorzelska – „urocze zjawisko” 47
Kazimierz Ajdukiewicz – twórca definicji znaczenia 51
Bibliografia 56
Spis treści
7
PRZEDMOWA
Dwudziestolecie międzywojenne jest niezwykłym okresem w historii
Polski. Państwowość odrodzona po 123 latach zaborów była dla
ówczesnych Polaków niezwykłą wartością. Współcześnie stanowi ona
przedmiot dumy, ale jednocześnie długotrwałych sporów ideowych. Dlaczego
polska demokracja parlamentarna okazała się niewydolna? Czy państwo
autorytarne po przewrocie majowym może być stawiane za wzór
współczesnej demokratycznej Polsce? W końcu, czy polską polityką i ideologią
wciąż rządzą trumny dwóch wielkich mężów stanu: Romana Dmowskiego
i Józefa Piłsudskiego? Pytania te są ogromnie interesujące i niejednokrotnie
stawialiśmy je na łamach portalu Histmag.org. Tym razem jednak przyszedł
czas na inne spojrzenie na lata 1918-1939.
Lata dwudzieste i trzydzieste to niezwykły czas dla polskiej nauki,
literatury, teatru i filmu. Dziedziny te rozkwitły w sposób bezprecedensowy.
Do dziś za największe dzieła polskiej poezji uchodzą wiersze skamandrytów,
żagarystów czy polskich futurystów. Filozoficzna szkoła lwowsko-warszawska
należała wówczas do ścisłej czołówki światowej nauki i prowadziła ożywioną
wymianę myśli z ośrodkami badawczymi z Europy Zachodniej. Tym
dziwniejsze wydało nam się, że wielkie postaci nauki i kultury z tego okresu
są dziś niekiedy zupełnie zapomniane. W szkołach nie uczy się ani o Stefanie
Grabińskim, ani o Francu Fiszerze, ani o Alfredzie Tarskim. Bolesław
Wieniawa-Długoszowski znany jest jedynie jako największy polski bon vivant.
Jan Łukasiewicz stoi smętnie na kolumnie w Bibliotece Uniwersytetu
Warszawskiego, ale niewielu studentów zdaje sobie sprawę czyje oblicze
mijają wchodząc między biblioteczne półki. Aleksander Wat bywa od biedy
wspominany jako jeden z komunizujących poetów, ale Polacy zapytani na
ulicy mieliby o nim do powiedzenia mniej więcej tyle ile o Kazimierzu
Dąbrowskim. Oględnie mówiąc, niewiele. Ich los dzielą Zula Pogorzelska
i Kazimierz Ajdukiewicz. Postanowiliśmy to zmienić.
Paweł Rzewuski podjął się przedstawienia czytelnikom sylwetek
niezwykłych przedstawicieli polskiej nauki i kultury. Ich postaci stanowią
8
dowód na to, że z II RP możemy być dumni, a jednocześnie pokazują, że
wybitne jednostki potrafią pokonywać nawet najtrudniejsze przeszkody
w drodze do osiągnięcia wyznaczonego celu. Nie wszystkie przedstawione
opowieści kończą się happy endem. Wszystkie natomiast są prawdziwe.
Inspirują i uczą historii w niesztampowy sposób. Gorąco zachęcam do lektury!
Michał Przeperski
9
Stefan Grabiński – „polski
Edgar Allan Poe”
Jeden z prekursorów polskiej powieści fantastycznej, przez
znawców określany „polskim Edgarem Allanem Poe”. Jego
opowiadania potrafią trzymać w napięciu do ostatniej strony,
w nie mniejszym stopniu niż dzieła autora „Złotego żuka”.
Atmosfera grozy, którą stworzył w swoich pracach Stefan
Grabiński, może na długo udzielić się czytelnikowi.
„Książę polskiej powieści grozy”
przyszedł na świat w roku 1887 we wsi Łąki
pod miastem Sambor, leżącym dzisiaj na
terenie Ukrainy, w rodzinie inteligenckiej.
Kiedy umarł ojciec Stefana, Dionizy
Grabiński, jego rodzina przeniosła się do
Lwowa, gdzie przyszły pisarz ukończył
liceum bernardyńskie. Następnie rozpoczął
studia na Uniwersytecie Lwowskim. Podczas
nauki na wydziale polonistyki kształcił się
zarówno w filologii polskiej, jak i klasycznej,
między innymi u Stanisława Łempickiego,
który później został jednym z prominentnych
przedstawicieli filozoficznej szkoły lwowsko-warszawskiej. Warto przypomnieć
Grabińskiego: postać nietuzinkową, choć dzisiaj już zapomnianą.
Samotnik ze Lwowa
Jak podaje Krzysztof Varga w swoim eseju „Kochanek upiorów”,
Grabiński już od wczesnego dzieciństwa odznaczał się wyjątkowo słabym
zdrowiem. Sytuację pogorszyła jeszcze gruźlica, na którą zachorował w czasie
10
studiów. Jako że był słabowity, trzymał się na uboczu. Częściej zdarzało mu
się zatopić we własnych myślach, niż uczestniczyć w życiu towarzyskim
studenckiej braci. Bez wątpienia wpływ na jego życie i twórczość miał pewien
nieszczęśliwy wypadek. Otóż zdarzyło się, że został zraniony piórem przez
jednego ze szkolnych kolegów. Okaleczoną rękę opanowało zakażenie
i przyszłemu pisarzowi na serio groziła amputacja. Sytuację uratował jednak
znachor spod Tarnopola, który podobno miał wypalić ranę soczewką
dwuwypukłą. Bardzo prawdopodobne, że bezpośrednie zagrożenie życia
i bliskie doświadczenie śmierci odcisnęło piętno na twórczości naszego
bohatera.
Grabiński był aż do ostatnich chwil życia osobą niezwykle religijną,
wychowany w wierze greckokatolickiej przeszedł później na obrządek rzymski.
Całe swoje życie traktował w niezwykle mistyczny sposób, a główną rolę
odgrywała w nim walka dobra ze złem, której był w pewnym sensie
świadkiem i zarazem uczestnikiem. Duże znaczenie miały dla niego zarówno
ludowe wierzenia, jak i modlitwy oraz różnego rodzaju obrzędy. Takie
pojmowanie życia na co dzień miało odzwierciedlenie w jego twórczości. Świat
wykreowany przez Grabińskiego jest pełen nadnaturalnych zdarzeń, wyroków
losu i demonów, w czym niezwykle przypomina ten z poezji Bolesława
Leśmiana.
Epoka, w której Grabiński osiągnął intelektualną dojrzałość, była
czasem nie tylko przemian politycznych, takich jak chociażby rewolucja 1905
roku. Wielkie znaczenie miały także zmiany w kulturze tamtego okresu. Nurt
neoromantyzmu, zwany w polskiej historii literatury okresem Młodej Polski,
charakteryzował się zwrotem ku mistycyzmowi w literaturze i poezji,
czerpaniu z wierzeń ludowych oraz fascynacji światem przyrody. Wszystko to
było znamienne dla takich wybitnych twórców, jak Leopold Staff, Jan
Kasprowicz, Kazimierz Przerwa-Tetmajer czy wspomniany już Leśmian.
Również u Grabińskiego odnaleźć można zaciekawienie światem
nadprzyrodzonym, spirytualizmem i demonologią. W „Demonie ruchu”,
jednym z jego sztandarowych dzieł, świat zaludniony jest przez niezliczoną
ilość rożnego rodzaju stworów, pochodzących głównie z mitologii pogańskich.
Trzy powyższe czynniki stały się decydujące dla twórczości młodego
nauczyciela gimnazjalnego. One właśnie przyczyniły się w dużej mierze do
tego, że jego prozę przesyca mistycyzm i wiara w tajemne siły.
11
Demon ruchu
Pierwszymi zbiorami nowel autorstwa Grabińskiego były
„W promykach wiary” i „Wzgórze róż”. Trzeba uczciwie przyznać, że nie
odznaczają się one ani nazbyt nowatorskim podejściem do tematu, ani
szczególnie elegancką formą literacką. Przełomowym dziełem stał się
natomiast dla Grabińskiego wydany w roku 1919 „Demon ruchu”. Dzięki
niemu autor od razu zyskał spory rozgłos. Grabiński zastosował w nim
ciekawy zabieg podporządkowania wszystkich opowiadań jednemu motywowi
przewodniemu – kolei. Na początku XX wieku pociąg był ważnym środkiem
transportu, fascynował zarówno artystów, jak i ludzi niezaangażowanych
w tworzenie sztuki. Wielkie żelazne machiny, rozwijające olbrzymie jak na
owe czasy prędkości, działały na wyobraźnię. Wystarczy wspomnieć
o hipermodernistycznych wizjach polskich futurystów, spośród których warto
wymienić Brunona Jasieńskiego czy Stanisława Młodożeńca. Miał więc
Grabiński dobre towarzystwo.
Wielotonowe żelazne machiny wywołują grozę. Zwykła z początku
historia podróży przeradza się w splot przedziwnych wypadków. Grabiński
fascynował się ideą ruchu i ciągłej przemiany. Intelektualnym źródłem takich
inspiracji był niewątpliwie francuski filozof Henri Bergson. Zgodnie z jego
myślą istnieć oznacza podlegać zmianie. Istota ludzkiego życia wiąże się
w takim wypadku z ciągłym ruchem. Im szybsze są zmiany, tym bardziej
autentyczne jest przeżycie. Bezruch jest nieprawdziwy i sztuczny, gdyż jedyną
rzeczywistością jest to, co się zmienia. Mistyczny ruch uosabiany przez pociąg
nadawał niezwykle ciekawy rys nowelom Grabińskiego. Pisarz połączył tym
samym dwa, dość skrajne sposoby myślenia. Pierwszy zakorzeniony był
jeszcze w uduchowionym i w pewnym sensie magicznym okresie
młodopolskim, podczas gdy drugi był późnomodernistyczny. Te dwa nurty
zlewają się w prozie Grabińskiego w jedno. Z jednej strony, świat jest pełen
wytworów techniki, żelaznych pociągów, które mkną po torach dzięki
geniuszowi ludzkiemu, a z drugiej – w lokomotywach żyją demony, które mogą
w każdej chwili przejąć maszynę i sprowadzić śmierć na pasażerów albo
zmusić ich do zrobienia tego, czego normalnie by nie zrobili. Opanowane
przez demona pociągi stają się bramą do innych wymiarów lub przemieniają
12
pasażerów w morderców. Ogniomistrz z jednej strony kształci się w chemii
i fizyce, aby jak najskuteczniej gasić ogień, a z drugiej studiuje mitologię, aby
zdobyć jak najdokładniejszą wiedzę o żywiołakach ognia.
W „Demonie ruchu” znajdzie zatem czytelnik historie niezwykłe.
W opowiadaniu „Dziwna stacja” pasażerowie zostają wessani przez tajemniczą
siłę na stacji, nieistniejącej na żadnej z map. W noweli „W przedziale” główny
bohater zostaje opanowany przez nadnaturalną moc, która pcha go do
zrobienia rzeczy, jakich normalnie nie odważyłby się zrobić. Podobnie dzieje
się w opowiadaniu tytułowym. Z kolei w utworze pt. „Sygnał” martwy dróżnik
nadaje sygnał alarmowy. W opowiadaniach Grabińskiego podróżni nie mają
szczęścia, padają ofiarą rozgrywek sił wyższych i niekiedy, na przykład
w „Ślepym torze”, znikają bez wieści. Czasami zostają uwięzieni na zawsze
w pociągu-widmie, jak stało się to np. w noweli „Głucha przestrzeń”.
Grabiński połączył w swojej pracy szczegółowo oddany świat fizyczny
z głębią oraz wielowymiarowością psychiki bohaterów. Wykreowane przez
niego postacie podlegają niezwykłym przemianom. Często stosuje narrację
wewnętrzną, oddającą przeżycia bohaterów, ich wątpliwości i metamorfozy.
Jednocześnie stara się przedstawić jak najdokładniej świat przyrody, tym
samym przybliżając się do ideałów dziewiętnastowiecznego naturalizmu
i charakterystycznego dla tego nurtu surowego opisu świata.
Smutny koniec
Chociaż nie aż tak dobre, jak wcześniejsze, niektóre późniejsze opowiadania
również zasługują na uwagę. Do najważniejszych należy „Problemat Czelawy”,
o człowieku, którego poczucie tożsamości rozpadło się pewnej nocy jak domek
z kart. Szanowany profesor Czelawa odnajduje w swoim łóżku sobowtóra, tyle
tylko, że brudnego i pijanego. W taki sposób zaczyna się przerażająca historia.
Z dnia na dzień spokojny świat profesora obraca się bowiem w gruzy. Równie
ciekawe są opowiadania Grabińskiego, których osią staje się żywioł ognia, jak
chociażby tragiczna histora z noweli „Czerwona Magda”, o fatum ciążącym na
tytułowej bohaterce. Za wyjątkowy sukces można uznać opowiadanie
„Kochanka Szamoty” z tomu „Niesamowite opowieści”. Historia ducha
kochanki, odwiedzanego przez wielbiciela, została zekranizowana w roku 1927.
Fatum, którego Stefan Grabiński obawiał się przez całe życie, dopadło
13
go w 1936 roku we Lwowie, gdzie umarł na gruźlicę. Przed śmiercią napisał
jeszcze trzy powieści: „Salmadrę”, „Cień Bafometa” i „Wyspę Itongo”. Główną
rolę grały w nich walka dobra ze złem i kult diabła. Nie spotkały się one
jednak z entuzjastycznym przyjęciem czytelników.
Choć nie wszystkie dzieła Grabińskiego mają równie wysoki poziom,
a są pośród nich i takie, których nie warto nawet brać do ręki, można go
uznać za ojca polskiej fantastyki. Jego nowatorska twórczość była niezwykle
interesującym połączeniem modernistycznej fascynacji techniką i zdobyczami
nauki oraz, wciąż odgrywającym ważną rolę, mistycznym nastrojem Młodej
Polski. Do dziś jego twórczość znajduje sobie licznych nowych fanów.
Bibliografia twórczości Stefana Grabińskiego:
Z wyjątków. W pomrokach wiary (1909) (zbiór opowiadań)
Na wzgórzu róż (1918) (zbiór opowiadań)
Demon ruchu (1919) (zbiór opowiadań)
Szalony pątnik (1920) (zbiór opowiadań)
Niesamowita opowieść (1922) (zbiór opowiadań)
Księga ognia (1922) (zbiór opowiadań)
Salamandra (1924) (powieść)
Cień Bafometa (1926) (powieść)
Klasztor i morze (1928) (powieść)
Namiętność (1930) (zbiór opowiadań)
Wyspa Itongo (1936) (powieść)
14
Franc Fiszer – Sokrates
Warszawy
Nigdy niczego nie napisał, w swoim długim życiu nie
przepracował ani jednego dnia i do samego końca był na
utrzymaniu przyjaciół. A jednak uwielbiała go cała intelektualna
Warszawa. Nazywano go „Sokratesem Warszawy”.
Żywot i dzieje filozofa
Franc Fiszer przyszedł na
świat w roku 1860 w rodzinnej
posiadłości Ławy i Goworki.
Wykształcenie zdobywał w zgodzie
z klasycznym modelem: najpierw
gimnazjum, a następnie uniwersytet
w Lipsku, gdzie studiował filozofię.
W okresie studiów pieniądze nie
stanowiły dla niego problemu. Jego
niegospodarność i niefrasobliwość
w obchodzeniu się z groszem była
wręcz legendarna, z czego zwykły
wynikać różne ekscesy. Z tego czasu
pochodzi anegdota o wynajęciu przez
Fiszera gońca, aby ten przychodził na
wykłady jednego z profesorów, tym
samym zapewniając minimalne audytorium (dwoma pozostałymi uczestnikami
byli Fiszer i jeszcze jeden Polak).
Niestety, filozoficzny geniusz fatalnie radził sobie ze sprawami
materialnymi. W 1883 roku, kiedy umarł jego ojciec, Fiszer przejął po nim cały
majątek. Jednak już na początku XX wieku z wielkiej fortuny pozostały tylko
15
resztki. Jednym z licznych przykładów jego swawolnego stylu życia w tym
okresie była sławetna wyprawa do Paryża. Fiszer zaprosił wówczas grupę
znajomych na wyjazd, którego koszty miał w całości pokryć. Szumna
wyprawa skończyła się jednak w karczmie pod Włocławkiem, gdzie całe
towarzystwo osiadło na kilka tygodni. Pieniędzy nie starczyło już niestety na
odwiedziny w stolicy Francji.
Do Warszawy Fiszer przybył na początku XX wieku, by przesiadywać
w kawiarniach i… żyć na utrzymaniu znajomych. Wbrew pozorom wiele osób
poczuwało się do zapewnienia opieki Francowi i dbania o niego. W panteonie
dobroczyńców można znaleźć takie osobistości, jak hrabia „Gucio” Potocki,
Ludwik Przysiecki, Antoni Słonimski, Władysław Tatarkiewicz, Józef
Sieciński, Bolesław Leśmian czy Julian Tuwim. Wszyscy oni, przynajmniej
przez pewien czas, utrzymywali Franca Fiszera i fundowali mu długie
kawiarniane godziny.
Sokrates kawiarni
Od 1900 roku Franc Fiszer przesiadywał w rozlicznych warszawskich
lokalach. Bywał w „Ujazdowskiej”, „Astorii”, „Oazie”, no i oczywiście
w legendarnej „Ziemiańskiej”, która stała się jego drugim domem. Myliłby się
jednak ten, kto by sądził, że Fiszer przychodził do kawiarni tylko ze względu
na błahe rozrywki. Miedzy kawą a wódką, między śledziem a faworkiem
toczyły się poważne filozoficzne dysputy o ważkich sprawach. Franc, jako
człowiek gruntownie wykształcony, znający kilka języków, zapalony czytelnik
(jedną książkę czytał zazwyczaj przez noc), skupiał wokół siebie intelektualną
elitę stolicy. Nie przeszkadzało mu to jednocześnie wykazywać się niezwykłą
ignorancją w wielu kwestiach, które autorytatywnie odrzucał jako mało
istotne.
Poza wybitnymi poetami i literatami przedwojnia, takimi jak
Przybyszewski, Boy-Żeleński czy Gałczyński, Fiszer spotykał się z filozofami
szkoły lwowsko-warszawskiej. Dyskusje prowadzili z nim Leśniewski, Tarski,
Tatarkiewicz, Twardowski i Kotarbiński. Wykazywał duże zainteresowanie
ontologią i epistemologią. To właśnie dzięki niezwykłym rozmówcom na
półpiętrze „Ziemiańskiej” dochodziło często do sporów o Boga, prawdę czy
o istotę bytu.
16
Był osobą niezwykle czarującą i dżentelmenem w każdym calu.
Zawsze starał się w odpowiedni sposób zabawiać otoczenie i jednocześnie
dbać o dobry humor towarzystwa. Kiedy zachodziła taka potrzeba, starał się
pomóc, jak tylko mógł. Miał nielichy apetyt, czego świadectwem była jego
potężna figura oraz dobra znajomość rozmaitych wykwintnych potraw.
Trująca broda
Chociaż nie napisał ani jednej książki, nigdy nie pełnił żadnej służby
cywilnej ani wojskowej i nie przepracował też ani jednego dnia, zapisał się
w pamięci wielu ludzi wyraźniej niż niejeden profesor czy pisarz. Główną rolę
w narodzinach jego legendy odegrały w tym wypadku anegdoty,
przekazywane najczęściej w formie ustnej. Z olbrzymiego ich zbioru postaram
się przedstawić te najbardziej reprezentatywne, które najlepiej przybliżą postać
Franca Fiszera. Czytelników poszukujących większej ilości dykteryjek odsyłam
do fenomenalnej biografii Fiszera pióra Romana Lotha zatytułowanej „Na rogu
świata i nieskończoności. Wspomnienia o Franciszku Fiszerze”.
Fiszer nie lubił sportu, ponieważ kłócił się on z jego życiową filozofią.
Jednak pewnego razu przypadkowo spotkał sławnego sportsmena:
(Fiszer) Czym się ten gość zajmuje?
(sąsiad) To słynny olimpijczyk, lekkoatleta.
(Fiszer) A dokładnie?
(sąsiad) Biega.
(Fiszer) A w która stronę?
Jako filozof, Fiszer starał się również przedstawić odpowiednie dowody na
potwierdzenie swoich tez. Podczas jednej z dyskusji Edward Słoński chciał go
przekonać o istnieniu celowości w świecie. Wtedy Fiszer miał mu
odpowiedzieć: „Panie Edwardzie! Gdyby jakaś celowość naprawdę istniała
w obiektywnym świecie, to przecież dawno już pierwsza lepsza cegła byłaby
spadła z dachu i zabiła pana, żeby mnie pan nie nudził”.
Podobne sytuacje miały miejsce podczas licznych dyskusji na temat
istnienia osobowego Boga. W sytuacji, kiedy przeciwnik radził sobie
17
z wytoczonymi przez Fiszera argumentami, ten w pewnym momencie
oświadczał, że zaraz poda argument, który ostatecznie rozstrzygnie spór na
jego korzyść. Po teatralnej pauzie grzmiał: „Daję wam moje słowo honoru, że
nie ma osobowego Boga!” Niewykluczone zresztą, że za taki stan rzeczy
odpowiadał pewien ksiądz. Miał on, zgodnie z relacją samego Fiszera, brać go
na kolana i mówić: „Pamiętaj, dziecko, że Boga nie ma, jest tylko Wolter”.
Jakkolwiek Fiszer starał się być człowiekiem pełnym taktu
i zachowywać się w jak najelegantszy sposób, niekiedy zupełnie mu to nie
wychodziło (chociaż przyjaciele i znajomi wiele mu wybaczali). Do szczególnie
zabawnych sytuacji dochodziło na pogrzebach. Dobry przykład stanowi
historia ostatniej drogi pewnego prawnika, znanego z przenikliwości
i niezwykłej intuicji. W trakcie ceremonii Fiszer szeptem zwrócił się do
stojącego obok przyjaciela: „Ciekawe, dlaczego on to zrobił?” Z kolei innym
razem, już podczas marszu za trumną, głosem, który tylko z założenia był
szeptem, zapytał swojego towarzysza, czy na pewno idą za odpowiednią
trumną, bowiem nie chciałby się pomylić.
Równie zabawne wpadki przydarzały się Fiszerowi podczas rozmów
z kobietami. Pewnego razu, po wyjątkowo nieudanej sztuce teatralnej ostro
skrytykował zarówno samo dzieło, jak i jego autora, nie wiedząc, że jego
rozmówczynią jest żona twórcy sztuki. Wziąwszy do rąk jej dłoń i złożywszy
pocałunek, jak podaje Słonimski, miał powiedzieć: „Łaskawa pani, gdybyśmy
byli teraz sami we dwoje w lesie, udusiłbym panią i nie byłoby gafy!”
Po filozofii i (dobrym) towarzystwie na trzecim miejscu wielkich
miłości Fiszera uplasowało się jedzenie. Rzecz jasna, również na ten temat
zachowało się wiele anegdot i bon motów jego autorstwa.
Pewnego razu Fiszer został zaproszony na obiad, zaś obok niego
siedział pewien niezwykle szanowany ichtiolog. Człowiek ten,
najprawdopodobniej zirytowany pewnością siebie Franca i jego ciągłymi
popisami erudycji, postanowił zadać mu pytanie ze swojej dziedziny
badawczej.
(Ichtiolog) A wie pan do jakiej rodziny należą śledzie?
(Fiszer) Proszę pana, śledź należy do rodziny przekąsek.
18
Innym zaś razem po obiedzie u Iwaszkiewiczów zapytany, jak było, odparł
tubalnym głosem: „Na deser pokazano nam dzieci”.
Z jedzeniem ma również wiele wspólnego pewna, w gruncie rzeczy
tragiczna, historia. Fiszer używał do pielęgnacji swojej gęstej brody pomad
i różnego rodzaju smarowideł. Ich skład raczej nie wskazywał na inne
wykorzystanie niż opisane na etykiecie. Fiszer miał zwyczaj ucinać sobie
drzemkę po sutym obiedzie, którego resztki zostawały mu na ogół na brodzie.
Pewnego razu, gdy spał, mały salonowy piesek postanowił poczęstować się
jedzeniem zaplątanym w brodę. Biedny zwierzak, zjadłszy mimo woli również
trochę specyfiku, którego Fiszer użył w celach pielęgnacyjnych, rychło zdechł.
* * *
Fiszer umarł 9 kwietnia 1937 roku. Wiadomość o jego śmierci szybko
rozniosła się po intelektualnej Warszawie. Wielu z jego znajomych było
święcie przekonanych, że nekrolog jest kolejnym dowcipem Franca, a całość
została zorganizowana dla zabawy. Zmarł na skutek udaru mózgu, który
dopadł go 6 kwietnia, do ostatnich chwil zachował świadomość. Odszedł,
recytując „Albatrosa” Baudelaire’a, nakazawszy uprzednio, aby w żadnym
wypadku nie wzywać księdza.
19
Alfred Tarski – twórca
definicji prawdy
Szkoła lwowsko-warszawska była największym osiągnięciem
polskiej myśli filozoficznej w historii. Willard van Orman
Quine, jeden z najważniejszych filozofów analitycznych XX
wieku, po zakończeniu edukacji na Harvardzie wybrał się do
Polski, ponieważ tylko tam umiano wykładać logikę. Jedną z osób,
które mu to umożliwiły, był polski logik, Alfred Tarski.
Fakt istnienia filozoficznej szkoły lwowsko-warszawskiej nie zachował
się w świadomości Polaków – niełatwo jest dziś znaleźć osobę, która wie, kim
był Alfred Tarski. Jest to tym bardziej zaskakujące i smutne, że na Zachodzie
cieszy się on dużą popularnością, zarówno jako logik, jak i matematyk.
Historia pewnego logika (cz. I)
Alfred Tarski urodził się w roku 1901 jako Alfred Tajtelbaum. Był
synem żydowskiego kupca. Jego rodzina należała do warszawskich elit,
w dosyć niecodzienny sposób łącząc asymilację z kultywowaniem żydowskiej
tradycji. Mały Alfred otrzymał gruntowne wykształcenie lingwistyczne, dzięki
czemu w wieku dwunastu lat przetłumaczył opowiadanie „W ostatnią godzinę”
Hugona Gerlacha. Studiował również Torę i język hebrajski. Jako syn ludzi
inteligentnych i poważanych w środowisku, został wysłany do Szkoły Ziem
Mazowieckich przy ulicy Kolanowej, gdzie zdobył staranne wykształcenie
w ramach wszystkich obowiązujących w tamtym czasie przedmiotów. Były to
między innymi prawo, łacina i logika, a także, najprawdopodobniej, greka.
Tarski już na etapie gimnazjalnym pokazał się jako uczeń wybitny i żywo
zainteresowany otaczającym go światem.
Zajęcia akademickie ruszyły w niepodległej Polsce w roku 1919.
Wówczas właśnie Tarski rozpoczął studia biologiczne, co było zgodne z jego
20
zainteresowaniami, gdyż już od najwcześniejszych lat pasjonowała go botanika.
Studiowałby najprawdopodobniej z sukcesem tę właśnie dyscyplinę, gdyby
nie Stanisław Leśniewski, który przekonał go do podjęcia badań nad logiką.
To głównie za jego sprawą Tarski rozpoczął prace nad teorią mnogości
i poświęcił swój umysł naukom matematyczno-logicznym. Uczył się u takich
sław, jak Jan Łukasiewicz czy Wacław Sierpiński. Doktorat otrzymał w roku
1924 za pracę „O wyrazie pierwotnym logiki” i aż do roku 1939 pracował
w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Równocześnie dorabiał
w różnego rodzaju szkołach, między innymi w elitarnym liceum im. Stefana
Żeromskiego.
Na okres przed drugą wojną światową przypada czas nasilenia się
nastrojów antysemickich. Tarski jeszcze przed apogeum niechęci wobec
Żydów postanowił zmienić nazwisko na polskie oraz przejść na katolicyzm
(miało to jedynie na celu poprawę wizerunku, ponieważ do końca życia
pozostał ateistą). Decyzja ta nie przyniosła jednak oczekiwanych przez niego
rezultatów. Z jednej strony bowiem odwróciła się od niego rodzina, cały czas
kultywująca starą wiarę i tradycję, a z drugiej nie obronił się przed szykanami
o podłożu antysemickim − ponieważ był Żydem, stracił posadę w żeńskim
gimnazjum. O ile przejście na katolicyzm miało raczej podłoże
konformistyczne, o tyle wybór narodowości już nie. Alfred Tarski przez całe
życie czuł się Polakiem i nawet na emigracji podkreślał swoje pochodzenie.
Do końca życia w jego domu mówiono po polsku.
Historia pewnej logiki (posypanej kokainą)
Alfred Tarski miał niezwykle bogate i interesujące życie, jednak
blednie ono przy jego dokonaniach naukowych. Ponieważ zawsze chciał
pracować na wysokim poziomie i z otwartym umysłem, zażywał albo
amfetaminę, albo Kole Aster, czyli mieszaninę kokainy i kofeiny. Wielokrotnie
pracował, podobnie jak Witkacy, pod wpływem tych substancji.
Pod enigmatyczną nazwą „paradoks Banacha-Tarskiego” kryje się
jedna z najdziwniejszych historii matematycznych XX wieku. W roku 1924
Tarski wespół z wybitnym lwowskim matematykiem Stefanem Banachem
opublikował artykuł „O rozkładzie zbiorów punków na części odpowiednio
przystające”. Autorzy zwrócili w nim uwagę na to, iż wedle zasad teorii
21
mnogości można podzielić dowolną kulę (np. piłkę do tenisa) na skończoną
ilość części i ułożyć z nich kulę dowolnej wielkości (np. Ziemię). Całość
wywodu była niesprzeczna z aksjomatyką teorii mnogości. Wokół paradoksu
rozszalała się burza. Z początku wydawało się, że jest to kolos stojący na
glinianach nogach, wspierając się na jednym z najbardziej kontrowersyjnych
aksjomatów, sformułowanym przez wybitnego niemieckiego matematyka
Georga Cantora – aksjomacie wyboru. Kiedy odkryto teorię mnogości,
wymagała ona usystematyzowania zawartych w niej treści. W tym celu inny
niemiecki matematyk, Ernest Zermelo, sformułował aksjomaty teorii mnogości.
Postulują one istnienie zbiorów określonych przez definiujące je warunki.
Istnieje jednak jeden aksjomat o odrębnym charakterze – aksjomat wyboru,
który głosi możliwość sformułowania zbioru zawierającego dokładnie po
jednym elemencie z każdego zbioru, należącego do niepustych zbiorów
rozłącznych. Cześć matematyków nie chciała zaakceptować paradoksu, do
którego prowadziła zgoda na przyjęcie tego aksjomatu. Wątpliwości rozwiał
jednak austriacki logik Kurt Gödel, kiedy w 1938 roku udowodnił jego
niesprzeczność.
Zasługi Tarskiego dla teorii mnogości są nie do przecenienia. Wiele ze
swoich prac poświęcił właśnie tej dziedzinie matematyki i znacznie przyczynił
się do jej rozwoju. Izraelski matematyk, Azriel Levy, miał nawet powiedzieć,
że Tarski jest w swoich pracach podobny do Mojżesza, bowiem przeprowadza
ludzi ku nowej ziemi. Jednak Tarski zajmował się nie tylko matematyką.
Równie znaczące sukcesy odnosił w dziedzinie logiki i filozofii − sformułował
semantyczną definicję prawdy. Definicja prawdy jest w filozofii niezwykle
problematyczna. Pozornie mogłoby się wydawać, że nie powinno być
większego kłopotu z jej sformułowaniem. Jednak nic bardziej mylnego.
W dyskursie filozoficznym wymienia się trzy różne propozycje dotyczące
sposobu jej definiowania. Po pierwsze, mówi się o definicji korespondencyjnej,
głoszącej, iż zdanie jest prawdziwe wtedy, gdy istnieje fakt, który mu
odpowiada. Drugi wariant stanowi definicja koherencyjna, zgodnie z którą
zdanie jest prawdziwe wtedy, gdy jest ono prawdziwe wewnątrz jakiegoś
systemu. W końcu istnieje także definicja pragmatyczna, wskazująca, że zdanie
jest prawdziwe wówczas, gdy jest użyteczne. Tarski sformułował czwartą
możliwość, ograniczoną jednak do języków sformalizowanych, m.in. zapisu
kwantyfikatorowego [np. /x (K(x) → S(x)), czyli coś w rodzaju: „każdy kot jest
22
ssakiem”]. Z punktu widzenia języka potocznego, semantyczna definicja
prawdy niczego nie wnosi. Działa bowiem jedynie tam, gdzie istnieją
wieloznaczności. Rzeczona definicja wygląda w następujący sposób: zdanie
„Śnieg jest biały” jest prawdziwe wtedy i tylko wtedy, gdy śnieg jest biały.
W tej równoważności szczególnie istotne jest to, że zdanie pierwsze jest
zapisane w cudzysłowie. Po prawej stronie znajduje się zdanie, natomiast po
lewej nazwa tego zdania. Ponieważ taka wykładnia niczego jeszcze nie wnosi,
trzeba przeformułować zapis na tak zwaną konwencję T, czyli „X jest
prawdziwe wtedy i tylko wtedy, gdy p”. Tutaj najlepszym wyjściem jest
oddanie głosu samemu Alfredowi Tarskiemu:
Każdą taką równoważność (gdzie p zastąpimy dowolnym zdaniem, do
którego słowo «prawdziwy» się odnosi, X zaś zastąpimy nazwę zdania) nazywać
będziemy równoważnością postaci (T). Teraz dopiero możemy sprecyzować
warunki, w których użycie słowa «prawdziwy» oraz jego definicję będziemy
uważać za trafną z merytorycznego punktu widzenia: pragniemy używać
terminu «prawdziwy» w taki sposób, aby można było stwierdzić wszystkie
równoważności postaci T «definicję prawdy będziemy zaś uważać za trafną,
jeśli wszystkie te równoważności z niej wynikają». Podkreślić trzeba, że ani
samego wyrażenia T (które nie jest zdaniem, a jedynie schematem zdania), ani
żadnego poszczególnego podstawienia schematu T nie można uważać za
definicję prawdy. Możemy jedynie powiedzieć, że każda równoważność postaci T
uzyskana przez zastąpienie p określonego zdaniem, a X nazwą tego zdania,
uważamy za cząstkową definicję prawdy, wyjaśniającą, na czym polega
prawdziwość tego konkretnego zdania. Ogólna definicja prawdy musi być
w pewnym sensie logiczną koniunkcją wszystkich takich cząstkowych definicji.
Definicja Tarskiego rozwiązywała wiele problemów na poziomie
języków sformalizowanych. Do sztandarowych należy antynomia kłamcy,
z którym ma kłopot klasyczna definicja prawdy:
Zdanie na dole jest prawdziwe.
Zdanie na górze jest fałszywe.
23
W myśl rozwiązania Tarskiego terminy „prawdziwy” i „fałszywy”
w powyższych zdaniach odnoszą się do różnych poziomów. W zdaniu drugim
termin „fałszywy” należy do metajęzyka, czyli do takiego, który mówi o języku
potocznym, zatem do języka zdania pierwszego. Stąd też paradoks kłamcy
okazuje się po prostu pomyleniem poziomów interpretacyjnych.
Semantyczna definicja prawdy odegrała ważną rolę w świecie
matematyki i logiki. Komentowano ją żywo w Wiedniu, a część członków
szkoły wiedeńskiej, jak np. wybitny niemiecki logik Rudolf Carnap, przyjęła ją
i starała się propagować.
Historia pewnego logika (cz. II)
W roku 1930 ambicja Tarskiego została wystawiona na ciężką próbę.
Wbrew oczekiwaniom nie dostał nowoutworzonej katedry na Uniwersytecie
Jana Kazimierza we Lwowie. Zamiast niego objął ją inny matematyk,
prywatnie przyjaciel Witkacego, Leon Chwistek. Niepocieszony Tarski udał się
do Wiednia, gdzie postanowił rozpatrywać problemy rozważane w szkole
wiedeńskiej. Nad Dunajem znajdował się wówczas prawdziwy intelektualny
tygiel filozoficzny, a Tarski miał tam okazję dyskutować ze wspomnianymi już
wcześniej Carnapem i Gödelem.
Arthur Bertrand Russell miał kiedyś powiedzieć o swoim trzytomowym
dziele (którego współautorem był Alfred North Whitehead) „Principia
Mathematica”, że tylko pięć osób przeczytało je w całości, z czego troje to
Polacy. Tarski był jednym z nich. Praca Russella, podobnie jak dzieło młodego
Ludwika Wittgensteina „Tractatus Logico-Philosophicus”, były najbardziej
dyskutowanymi koncepcjami w intelektualnym Wiedniu.
W roku 1933 do Warszawy przyjeżdża Quine. Młody amerykański
logik sześć lat później odmienił los Tarskiego. W sierpniu 1939 roku na
pokładzie transatlantyku „Piłsudski” Alfred wypłynął do Stanów
Zjednoczonych, gdzie na Harvardzie miała się odbyć konferencja Jedności
Nauki. Osobiste zaproszenie wystosował do niego właśnie Quine.
Jako Żyd, Tarski nie miałby szans na przeżycie w zajętej przez Hitlera
Polsce. Musiał zostać w Stanach Zjednoczonych i tam ułożyć na nowo swoje
życie. Do roku 1945 często zmieniał miejsca pracy, aż w końcu (już po
24
przyjęciu amerykańskiego obywatelstwa) został profesorem w Berkeley, gdzie
wykładał do śmierci. To właśnie tam skupił wokół siebie studentów
zafascynowanych matematyką i logiką i rozpoczął budowanie swojej szkoły
logiczno-matematycznej. Jego uczniami zostali między innymi Robert Vaught,
Wanda Szmielew, Julia Robinson oraz Bjarni Jónsson. To również dzięki nim
Uniwersytet w Berkley stał się znaczącym centrum badań nad logiką
i matematyką. Tarskiemu natomiast przypadła w udziale sława jednego
z najważniejszych amerykaćskich logików.
25
Bolesław Wieniawa-
Długoszowski − poezja,
szabla i wódka
Generał „były pułkownik” Bolesław Wieniawa-Długoszowski
kojarzony jest zazwyczaj z burzliwym życiem salonów
Warszawy, niezliczonymi litrami wypitego alkoholu i częstymi
wizytami w Adrii. Anegdoty przekazują obraz wesołego
dżentelmena, niestroniącego od szalonych zabaw. Jest to jednak
wizerunek zdecydowanie niepełny.
W potocznym wyobrażeniu
Bolesław Wieniawa-Długoszowski
pozostał radosnym i pełnym
niebanalnych pomysłów oficerem
wojska polskiego, pierwszym ułanem
II Rzeczypospolitej. Taką wizję
utrwala niezliczona ilość anegdot,
których jednak nie zamierzam tutaj
przytaczać. Oczywiste jest bowiem,
że pierwszy szwoleżer wpadał na
bardzo dziwne pomysły, był stałym
bywalcem knajp i człowiekiem
niezwykle towarzyskim. Prawdą jest
również, że wielokrotnie na temat
jego ekscesów głośno było nie tylko
w całym „Paryżu Północy”, ale
i poza jego rogatkami. Nie ma zatem sensu zaprzeczać jego szalonym
wyczynom. Warto natomiast przedstawić również inną stronę życia generała
„byłego pułkownika” Wieniawy-Długoszowskiego: tę refleksyjną, skorą do
zadumy.
WIELCY ZAPOMNIANI DWUDZIESTOLECIA Paweł Rzewuski część I
Autor: Paweł Rzewuski Redakcja: Michał Przeperski Korekta: Mateusz Witkowski Skład i łamanie: Mateusz Witkowski, Michał Turajski Projekt okładki: Michał Turajski All rights reserved. Copyright © 2012 by PROMOHISTORIA Michał Świgoń, Bytom 2012 e-mail: redakcja@histmag.org www: http://histmag.org ISBN: 978-83-934630-0-8 Wydanie elektroniczne Książka dostępna w sprzedaży w przystępnej cenie. Wersję elektroniczną kupisz na stronach portalu Histmag.org. Jeśli korzystasz z publikacji z naruszeniem praw autorskich, zachęcamy do zakupu oryginału i wsparcia jej twórców.
5 Przedmowa 7 Stefan Grabiński – polski Edgar Allan Poe 9 Franc Fiszer – Sokrates Warszawy 14 Alfred Tarski – twórca definicji prawdy 19 Bolesław Wieniawa-Długoszowski − poezja, szabla i wódka 25 Jan Łukasiewicz – logik nieklasyczny 33 Aleksander Wat i jego Bezrobotny Lucyfer 37 Kazimierz Dąbrowski – (anty)psychiatra 42 Zula Pogorzelska – „urocze zjawisko” 47 Kazimierz Ajdukiewicz – twórca definicji znaczenia 51 Bibliografia 56 Spis treści
7 PRZEDMOWA Dwudziestolecie międzywojenne jest niezwykłym okresem w historii Polski. Państwowość odrodzona po 123 latach zaborów była dla ówczesnych Polaków niezwykłą wartością. Współcześnie stanowi ona przedmiot dumy, ale jednocześnie długotrwałych sporów ideowych. Dlaczego polska demokracja parlamentarna okazała się niewydolna? Czy państwo autorytarne po przewrocie majowym może być stawiane za wzór współczesnej demokratycznej Polsce? W końcu, czy polską polityką i ideologią wciąż rządzą trumny dwóch wielkich mężów stanu: Romana Dmowskiego i Józefa Piłsudskiego? Pytania te są ogromnie interesujące i niejednokrotnie stawialiśmy je na łamach portalu Histmag.org. Tym razem jednak przyszedł czas na inne spojrzenie na lata 1918-1939. Lata dwudzieste i trzydzieste to niezwykły czas dla polskiej nauki, literatury, teatru i filmu. Dziedziny te rozkwitły w sposób bezprecedensowy. Do dziś za największe dzieła polskiej poezji uchodzą wiersze skamandrytów, żagarystów czy polskich futurystów. Filozoficzna szkoła lwowsko-warszawska należała wówczas do ścisłej czołówki światowej nauki i prowadziła ożywioną wymianę myśli z ośrodkami badawczymi z Europy Zachodniej. Tym dziwniejsze wydało nam się, że wielkie postaci nauki i kultury z tego okresu są dziś niekiedy zupełnie zapomniane. W szkołach nie uczy się ani o Stefanie Grabińskim, ani o Francu Fiszerze, ani o Alfredzie Tarskim. Bolesław Wieniawa-Długoszowski znany jest jedynie jako największy polski bon vivant. Jan Łukasiewicz stoi smętnie na kolumnie w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego, ale niewielu studentów zdaje sobie sprawę czyje oblicze mijają wchodząc między biblioteczne półki. Aleksander Wat bywa od biedy wspominany jako jeden z komunizujących poetów, ale Polacy zapytani na ulicy mieliby o nim do powiedzenia mniej więcej tyle ile o Kazimierzu Dąbrowskim. Oględnie mówiąc, niewiele. Ich los dzielą Zula Pogorzelska i Kazimierz Ajdukiewicz. Postanowiliśmy to zmienić. Paweł Rzewuski podjął się przedstawienia czytelnikom sylwetek niezwykłych przedstawicieli polskiej nauki i kultury. Ich postaci stanowią
8 dowód na to, że z II RP możemy być dumni, a jednocześnie pokazują, że wybitne jednostki potrafią pokonywać nawet najtrudniejsze przeszkody w drodze do osiągnięcia wyznaczonego celu. Nie wszystkie przedstawione opowieści kończą się happy endem. Wszystkie natomiast są prawdziwe. Inspirują i uczą historii w niesztampowy sposób. Gorąco zachęcam do lektury! Michał Przeperski
9 Stefan Grabiński – „polski Edgar Allan Poe” Jeden z prekursorów polskiej powieści fantastycznej, przez znawców określany „polskim Edgarem Allanem Poe”. Jego opowiadania potrafią trzymać w napięciu do ostatniej strony, w nie mniejszym stopniu niż dzieła autora „Złotego żuka”. Atmosfera grozy, którą stworzył w swoich pracach Stefan Grabiński, może na długo udzielić się czytelnikowi. „Książę polskiej powieści grozy” przyszedł na świat w roku 1887 we wsi Łąki pod miastem Sambor, leżącym dzisiaj na terenie Ukrainy, w rodzinie inteligenckiej. Kiedy umarł ojciec Stefana, Dionizy Grabiński, jego rodzina przeniosła się do Lwowa, gdzie przyszły pisarz ukończył liceum bernardyńskie. Następnie rozpoczął studia na Uniwersytecie Lwowskim. Podczas nauki na wydziale polonistyki kształcił się zarówno w filologii polskiej, jak i klasycznej, między innymi u Stanisława Łempickiego, który później został jednym z prominentnych przedstawicieli filozoficznej szkoły lwowsko-warszawskiej. Warto przypomnieć Grabińskiego: postać nietuzinkową, choć dzisiaj już zapomnianą. Samotnik ze Lwowa Jak podaje Krzysztof Varga w swoim eseju „Kochanek upiorów”, Grabiński już od wczesnego dzieciństwa odznaczał się wyjątkowo słabym zdrowiem. Sytuację pogorszyła jeszcze gruźlica, na którą zachorował w czasie
10 studiów. Jako że był słabowity, trzymał się na uboczu. Częściej zdarzało mu się zatopić we własnych myślach, niż uczestniczyć w życiu towarzyskim studenckiej braci. Bez wątpienia wpływ na jego życie i twórczość miał pewien nieszczęśliwy wypadek. Otóż zdarzyło się, że został zraniony piórem przez jednego ze szkolnych kolegów. Okaleczoną rękę opanowało zakażenie i przyszłemu pisarzowi na serio groziła amputacja. Sytuację uratował jednak znachor spod Tarnopola, który podobno miał wypalić ranę soczewką dwuwypukłą. Bardzo prawdopodobne, że bezpośrednie zagrożenie życia i bliskie doświadczenie śmierci odcisnęło piętno na twórczości naszego bohatera. Grabiński był aż do ostatnich chwil życia osobą niezwykle religijną, wychowany w wierze greckokatolickiej przeszedł później na obrządek rzymski. Całe swoje życie traktował w niezwykle mistyczny sposób, a główną rolę odgrywała w nim walka dobra ze złem, której był w pewnym sensie świadkiem i zarazem uczestnikiem. Duże znaczenie miały dla niego zarówno ludowe wierzenia, jak i modlitwy oraz różnego rodzaju obrzędy. Takie pojmowanie życia na co dzień miało odzwierciedlenie w jego twórczości. Świat wykreowany przez Grabińskiego jest pełen nadnaturalnych zdarzeń, wyroków losu i demonów, w czym niezwykle przypomina ten z poezji Bolesława Leśmiana. Epoka, w której Grabiński osiągnął intelektualną dojrzałość, była czasem nie tylko przemian politycznych, takich jak chociażby rewolucja 1905 roku. Wielkie znaczenie miały także zmiany w kulturze tamtego okresu. Nurt neoromantyzmu, zwany w polskiej historii literatury okresem Młodej Polski, charakteryzował się zwrotem ku mistycyzmowi w literaturze i poezji, czerpaniu z wierzeń ludowych oraz fascynacji światem przyrody. Wszystko to było znamienne dla takich wybitnych twórców, jak Leopold Staff, Jan Kasprowicz, Kazimierz Przerwa-Tetmajer czy wspomniany już Leśmian. Również u Grabińskiego odnaleźć można zaciekawienie światem nadprzyrodzonym, spirytualizmem i demonologią. W „Demonie ruchu”, jednym z jego sztandarowych dzieł, świat zaludniony jest przez niezliczoną ilość rożnego rodzaju stworów, pochodzących głównie z mitologii pogańskich. Trzy powyższe czynniki stały się decydujące dla twórczości młodego nauczyciela gimnazjalnego. One właśnie przyczyniły się w dużej mierze do tego, że jego prozę przesyca mistycyzm i wiara w tajemne siły.
11 Demon ruchu Pierwszymi zbiorami nowel autorstwa Grabińskiego były „W promykach wiary” i „Wzgórze róż”. Trzeba uczciwie przyznać, że nie odznaczają się one ani nazbyt nowatorskim podejściem do tematu, ani szczególnie elegancką formą literacką. Przełomowym dziełem stał się natomiast dla Grabińskiego wydany w roku 1919 „Demon ruchu”. Dzięki niemu autor od razu zyskał spory rozgłos. Grabiński zastosował w nim ciekawy zabieg podporządkowania wszystkich opowiadań jednemu motywowi przewodniemu – kolei. Na początku XX wieku pociąg był ważnym środkiem transportu, fascynował zarówno artystów, jak i ludzi niezaangażowanych w tworzenie sztuki. Wielkie żelazne machiny, rozwijające olbrzymie jak na owe czasy prędkości, działały na wyobraźnię. Wystarczy wspomnieć o hipermodernistycznych wizjach polskich futurystów, spośród których warto wymienić Brunona Jasieńskiego czy Stanisława Młodożeńca. Miał więc Grabiński dobre towarzystwo. Wielotonowe żelazne machiny wywołują grozę. Zwykła z początku historia podróży przeradza się w splot przedziwnych wypadków. Grabiński fascynował się ideą ruchu i ciągłej przemiany. Intelektualnym źródłem takich inspiracji był niewątpliwie francuski filozof Henri Bergson. Zgodnie z jego myślą istnieć oznacza podlegać zmianie. Istota ludzkiego życia wiąże się w takim wypadku z ciągłym ruchem. Im szybsze są zmiany, tym bardziej autentyczne jest przeżycie. Bezruch jest nieprawdziwy i sztuczny, gdyż jedyną rzeczywistością jest to, co się zmienia. Mistyczny ruch uosabiany przez pociąg nadawał niezwykle ciekawy rys nowelom Grabińskiego. Pisarz połączył tym samym dwa, dość skrajne sposoby myślenia. Pierwszy zakorzeniony był jeszcze w uduchowionym i w pewnym sensie magicznym okresie młodopolskim, podczas gdy drugi był późnomodernistyczny. Te dwa nurty zlewają się w prozie Grabińskiego w jedno. Z jednej strony, świat jest pełen wytworów techniki, żelaznych pociągów, które mkną po torach dzięki geniuszowi ludzkiemu, a z drugiej – w lokomotywach żyją demony, które mogą w każdej chwili przejąć maszynę i sprowadzić śmierć na pasażerów albo zmusić ich do zrobienia tego, czego normalnie by nie zrobili. Opanowane przez demona pociągi stają się bramą do innych wymiarów lub przemieniają
12 pasażerów w morderców. Ogniomistrz z jednej strony kształci się w chemii i fizyce, aby jak najskuteczniej gasić ogień, a z drugiej studiuje mitologię, aby zdobyć jak najdokładniejszą wiedzę o żywiołakach ognia. W „Demonie ruchu” znajdzie zatem czytelnik historie niezwykłe. W opowiadaniu „Dziwna stacja” pasażerowie zostają wessani przez tajemniczą siłę na stacji, nieistniejącej na żadnej z map. W noweli „W przedziale” główny bohater zostaje opanowany przez nadnaturalną moc, która pcha go do zrobienia rzeczy, jakich normalnie nie odważyłby się zrobić. Podobnie dzieje się w opowiadaniu tytułowym. Z kolei w utworze pt. „Sygnał” martwy dróżnik nadaje sygnał alarmowy. W opowiadaniach Grabińskiego podróżni nie mają szczęścia, padają ofiarą rozgrywek sił wyższych i niekiedy, na przykład w „Ślepym torze”, znikają bez wieści. Czasami zostają uwięzieni na zawsze w pociągu-widmie, jak stało się to np. w noweli „Głucha przestrzeń”. Grabiński połączył w swojej pracy szczegółowo oddany świat fizyczny z głębią oraz wielowymiarowością psychiki bohaterów. Wykreowane przez niego postacie podlegają niezwykłym przemianom. Często stosuje narrację wewnętrzną, oddającą przeżycia bohaterów, ich wątpliwości i metamorfozy. Jednocześnie stara się przedstawić jak najdokładniej świat przyrody, tym samym przybliżając się do ideałów dziewiętnastowiecznego naturalizmu i charakterystycznego dla tego nurtu surowego opisu świata. Smutny koniec Chociaż nie aż tak dobre, jak wcześniejsze, niektóre późniejsze opowiadania również zasługują na uwagę. Do najważniejszych należy „Problemat Czelawy”, o człowieku, którego poczucie tożsamości rozpadło się pewnej nocy jak domek z kart. Szanowany profesor Czelawa odnajduje w swoim łóżku sobowtóra, tyle tylko, że brudnego i pijanego. W taki sposób zaczyna się przerażająca historia. Z dnia na dzień spokojny świat profesora obraca się bowiem w gruzy. Równie ciekawe są opowiadania Grabińskiego, których osią staje się żywioł ognia, jak chociażby tragiczna histora z noweli „Czerwona Magda”, o fatum ciążącym na tytułowej bohaterce. Za wyjątkowy sukces można uznać opowiadanie „Kochanka Szamoty” z tomu „Niesamowite opowieści”. Historia ducha kochanki, odwiedzanego przez wielbiciela, została zekranizowana w roku 1927. Fatum, którego Stefan Grabiński obawiał się przez całe życie, dopadło
13 go w 1936 roku we Lwowie, gdzie umarł na gruźlicę. Przed śmiercią napisał jeszcze trzy powieści: „Salmadrę”, „Cień Bafometa” i „Wyspę Itongo”. Główną rolę grały w nich walka dobra ze złem i kult diabła. Nie spotkały się one jednak z entuzjastycznym przyjęciem czytelników. Choć nie wszystkie dzieła Grabińskiego mają równie wysoki poziom, a są pośród nich i takie, których nie warto nawet brać do ręki, można go uznać za ojca polskiej fantastyki. Jego nowatorska twórczość była niezwykle interesującym połączeniem modernistycznej fascynacji techniką i zdobyczami nauki oraz, wciąż odgrywającym ważną rolę, mistycznym nastrojem Młodej Polski. Do dziś jego twórczość znajduje sobie licznych nowych fanów. Bibliografia twórczości Stefana Grabińskiego: Z wyjątków. W pomrokach wiary (1909) (zbiór opowiadań) Na wzgórzu róż (1918) (zbiór opowiadań) Demon ruchu (1919) (zbiór opowiadań) Szalony pątnik (1920) (zbiór opowiadań) Niesamowita opowieść (1922) (zbiór opowiadań) Księga ognia (1922) (zbiór opowiadań) Salamandra (1924) (powieść) Cień Bafometa (1926) (powieść) Klasztor i morze (1928) (powieść) Namiętność (1930) (zbiór opowiadań) Wyspa Itongo (1936) (powieść)
14 Franc Fiszer – Sokrates Warszawy Nigdy niczego nie napisał, w swoim długim życiu nie przepracował ani jednego dnia i do samego końca był na utrzymaniu przyjaciół. A jednak uwielbiała go cała intelektualna Warszawa. Nazywano go „Sokratesem Warszawy”. Żywot i dzieje filozofa Franc Fiszer przyszedł na świat w roku 1860 w rodzinnej posiadłości Ławy i Goworki. Wykształcenie zdobywał w zgodzie z klasycznym modelem: najpierw gimnazjum, a następnie uniwersytet w Lipsku, gdzie studiował filozofię. W okresie studiów pieniądze nie stanowiły dla niego problemu. Jego niegospodarność i niefrasobliwość w obchodzeniu się z groszem była wręcz legendarna, z czego zwykły wynikać różne ekscesy. Z tego czasu pochodzi anegdota o wynajęciu przez Fiszera gońca, aby ten przychodził na wykłady jednego z profesorów, tym samym zapewniając minimalne audytorium (dwoma pozostałymi uczestnikami byli Fiszer i jeszcze jeden Polak). Niestety, filozoficzny geniusz fatalnie radził sobie ze sprawami materialnymi. W 1883 roku, kiedy umarł jego ojciec, Fiszer przejął po nim cały majątek. Jednak już na początku XX wieku z wielkiej fortuny pozostały tylko
15 resztki. Jednym z licznych przykładów jego swawolnego stylu życia w tym okresie była sławetna wyprawa do Paryża. Fiszer zaprosił wówczas grupę znajomych na wyjazd, którego koszty miał w całości pokryć. Szumna wyprawa skończyła się jednak w karczmie pod Włocławkiem, gdzie całe towarzystwo osiadło na kilka tygodni. Pieniędzy nie starczyło już niestety na odwiedziny w stolicy Francji. Do Warszawy Fiszer przybył na początku XX wieku, by przesiadywać w kawiarniach i… żyć na utrzymaniu znajomych. Wbrew pozorom wiele osób poczuwało się do zapewnienia opieki Francowi i dbania o niego. W panteonie dobroczyńców można znaleźć takie osobistości, jak hrabia „Gucio” Potocki, Ludwik Przysiecki, Antoni Słonimski, Władysław Tatarkiewicz, Józef Sieciński, Bolesław Leśmian czy Julian Tuwim. Wszyscy oni, przynajmniej przez pewien czas, utrzymywali Franca Fiszera i fundowali mu długie kawiarniane godziny. Sokrates kawiarni Od 1900 roku Franc Fiszer przesiadywał w rozlicznych warszawskich lokalach. Bywał w „Ujazdowskiej”, „Astorii”, „Oazie”, no i oczywiście w legendarnej „Ziemiańskiej”, która stała się jego drugim domem. Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że Fiszer przychodził do kawiarni tylko ze względu na błahe rozrywki. Miedzy kawą a wódką, między śledziem a faworkiem toczyły się poważne filozoficzne dysputy o ważkich sprawach. Franc, jako człowiek gruntownie wykształcony, znający kilka języków, zapalony czytelnik (jedną książkę czytał zazwyczaj przez noc), skupiał wokół siebie intelektualną elitę stolicy. Nie przeszkadzało mu to jednocześnie wykazywać się niezwykłą ignorancją w wielu kwestiach, które autorytatywnie odrzucał jako mało istotne. Poza wybitnymi poetami i literatami przedwojnia, takimi jak Przybyszewski, Boy-Żeleński czy Gałczyński, Fiszer spotykał się z filozofami szkoły lwowsko-warszawskiej. Dyskusje prowadzili z nim Leśniewski, Tarski, Tatarkiewicz, Twardowski i Kotarbiński. Wykazywał duże zainteresowanie ontologią i epistemologią. To właśnie dzięki niezwykłym rozmówcom na półpiętrze „Ziemiańskiej” dochodziło często do sporów o Boga, prawdę czy o istotę bytu.
16 Był osobą niezwykle czarującą i dżentelmenem w każdym calu. Zawsze starał się w odpowiedni sposób zabawiać otoczenie i jednocześnie dbać o dobry humor towarzystwa. Kiedy zachodziła taka potrzeba, starał się pomóc, jak tylko mógł. Miał nielichy apetyt, czego świadectwem była jego potężna figura oraz dobra znajomość rozmaitych wykwintnych potraw. Trująca broda Chociaż nie napisał ani jednej książki, nigdy nie pełnił żadnej służby cywilnej ani wojskowej i nie przepracował też ani jednego dnia, zapisał się w pamięci wielu ludzi wyraźniej niż niejeden profesor czy pisarz. Główną rolę w narodzinach jego legendy odegrały w tym wypadku anegdoty, przekazywane najczęściej w formie ustnej. Z olbrzymiego ich zbioru postaram się przedstawić te najbardziej reprezentatywne, które najlepiej przybliżą postać Franca Fiszera. Czytelników poszukujących większej ilości dykteryjek odsyłam do fenomenalnej biografii Fiszera pióra Romana Lotha zatytułowanej „Na rogu świata i nieskończoności. Wspomnienia o Franciszku Fiszerze”. Fiszer nie lubił sportu, ponieważ kłócił się on z jego życiową filozofią. Jednak pewnego razu przypadkowo spotkał sławnego sportsmena: (Fiszer) Czym się ten gość zajmuje? (sąsiad) To słynny olimpijczyk, lekkoatleta. (Fiszer) A dokładnie? (sąsiad) Biega. (Fiszer) A w która stronę? Jako filozof, Fiszer starał się również przedstawić odpowiednie dowody na potwierdzenie swoich tez. Podczas jednej z dyskusji Edward Słoński chciał go przekonać o istnieniu celowości w świecie. Wtedy Fiszer miał mu odpowiedzieć: „Panie Edwardzie! Gdyby jakaś celowość naprawdę istniała w obiektywnym świecie, to przecież dawno już pierwsza lepsza cegła byłaby spadła z dachu i zabiła pana, żeby mnie pan nie nudził”. Podobne sytuacje miały miejsce podczas licznych dyskusji na temat istnienia osobowego Boga. W sytuacji, kiedy przeciwnik radził sobie
17 z wytoczonymi przez Fiszera argumentami, ten w pewnym momencie oświadczał, że zaraz poda argument, który ostatecznie rozstrzygnie spór na jego korzyść. Po teatralnej pauzie grzmiał: „Daję wam moje słowo honoru, że nie ma osobowego Boga!” Niewykluczone zresztą, że za taki stan rzeczy odpowiadał pewien ksiądz. Miał on, zgodnie z relacją samego Fiszera, brać go na kolana i mówić: „Pamiętaj, dziecko, że Boga nie ma, jest tylko Wolter”. Jakkolwiek Fiszer starał się być człowiekiem pełnym taktu i zachowywać się w jak najelegantszy sposób, niekiedy zupełnie mu to nie wychodziło (chociaż przyjaciele i znajomi wiele mu wybaczali). Do szczególnie zabawnych sytuacji dochodziło na pogrzebach. Dobry przykład stanowi historia ostatniej drogi pewnego prawnika, znanego z przenikliwości i niezwykłej intuicji. W trakcie ceremonii Fiszer szeptem zwrócił się do stojącego obok przyjaciela: „Ciekawe, dlaczego on to zrobił?” Z kolei innym razem, już podczas marszu za trumną, głosem, który tylko z założenia był szeptem, zapytał swojego towarzysza, czy na pewno idą za odpowiednią trumną, bowiem nie chciałby się pomylić. Równie zabawne wpadki przydarzały się Fiszerowi podczas rozmów z kobietami. Pewnego razu, po wyjątkowo nieudanej sztuce teatralnej ostro skrytykował zarówno samo dzieło, jak i jego autora, nie wiedząc, że jego rozmówczynią jest żona twórcy sztuki. Wziąwszy do rąk jej dłoń i złożywszy pocałunek, jak podaje Słonimski, miał powiedzieć: „Łaskawa pani, gdybyśmy byli teraz sami we dwoje w lesie, udusiłbym panią i nie byłoby gafy!” Po filozofii i (dobrym) towarzystwie na trzecim miejscu wielkich miłości Fiszera uplasowało się jedzenie. Rzecz jasna, również na ten temat zachowało się wiele anegdot i bon motów jego autorstwa. Pewnego razu Fiszer został zaproszony na obiad, zaś obok niego siedział pewien niezwykle szanowany ichtiolog. Człowiek ten, najprawdopodobniej zirytowany pewnością siebie Franca i jego ciągłymi popisami erudycji, postanowił zadać mu pytanie ze swojej dziedziny badawczej. (Ichtiolog) A wie pan do jakiej rodziny należą śledzie? (Fiszer) Proszę pana, śledź należy do rodziny przekąsek.
18 Innym zaś razem po obiedzie u Iwaszkiewiczów zapytany, jak było, odparł tubalnym głosem: „Na deser pokazano nam dzieci”. Z jedzeniem ma również wiele wspólnego pewna, w gruncie rzeczy tragiczna, historia. Fiszer używał do pielęgnacji swojej gęstej brody pomad i różnego rodzaju smarowideł. Ich skład raczej nie wskazywał na inne wykorzystanie niż opisane na etykiecie. Fiszer miał zwyczaj ucinać sobie drzemkę po sutym obiedzie, którego resztki zostawały mu na ogół na brodzie. Pewnego razu, gdy spał, mały salonowy piesek postanowił poczęstować się jedzeniem zaplątanym w brodę. Biedny zwierzak, zjadłszy mimo woli również trochę specyfiku, którego Fiszer użył w celach pielęgnacyjnych, rychło zdechł. * * * Fiszer umarł 9 kwietnia 1937 roku. Wiadomość o jego śmierci szybko rozniosła się po intelektualnej Warszawie. Wielu z jego znajomych było święcie przekonanych, że nekrolog jest kolejnym dowcipem Franca, a całość została zorganizowana dla zabawy. Zmarł na skutek udaru mózgu, który dopadł go 6 kwietnia, do ostatnich chwil zachował świadomość. Odszedł, recytując „Albatrosa” Baudelaire’a, nakazawszy uprzednio, aby w żadnym wypadku nie wzywać księdza.
19 Alfred Tarski – twórca definicji prawdy Szkoła lwowsko-warszawska była największym osiągnięciem polskiej myśli filozoficznej w historii. Willard van Orman Quine, jeden z najważniejszych filozofów analitycznych XX wieku, po zakończeniu edukacji na Harvardzie wybrał się do Polski, ponieważ tylko tam umiano wykładać logikę. Jedną z osób, które mu to umożliwiły, był polski logik, Alfred Tarski. Fakt istnienia filozoficznej szkoły lwowsko-warszawskiej nie zachował się w świadomości Polaków – niełatwo jest dziś znaleźć osobę, która wie, kim był Alfred Tarski. Jest to tym bardziej zaskakujące i smutne, że na Zachodzie cieszy się on dużą popularnością, zarówno jako logik, jak i matematyk. Historia pewnego logika (cz. I) Alfred Tarski urodził się w roku 1901 jako Alfred Tajtelbaum. Był synem żydowskiego kupca. Jego rodzina należała do warszawskich elit, w dosyć niecodzienny sposób łącząc asymilację z kultywowaniem żydowskiej tradycji. Mały Alfred otrzymał gruntowne wykształcenie lingwistyczne, dzięki czemu w wieku dwunastu lat przetłumaczył opowiadanie „W ostatnią godzinę” Hugona Gerlacha. Studiował również Torę i język hebrajski. Jako syn ludzi inteligentnych i poważanych w środowisku, został wysłany do Szkoły Ziem Mazowieckich przy ulicy Kolanowej, gdzie zdobył staranne wykształcenie w ramach wszystkich obowiązujących w tamtym czasie przedmiotów. Były to między innymi prawo, łacina i logika, a także, najprawdopodobniej, greka. Tarski już na etapie gimnazjalnym pokazał się jako uczeń wybitny i żywo zainteresowany otaczającym go światem. Zajęcia akademickie ruszyły w niepodległej Polsce w roku 1919. Wówczas właśnie Tarski rozpoczął studia biologiczne, co było zgodne z jego
20 zainteresowaniami, gdyż już od najwcześniejszych lat pasjonowała go botanika. Studiowałby najprawdopodobniej z sukcesem tę właśnie dyscyplinę, gdyby nie Stanisław Leśniewski, który przekonał go do podjęcia badań nad logiką. To głównie za jego sprawą Tarski rozpoczął prace nad teorią mnogości i poświęcił swój umysł naukom matematyczno-logicznym. Uczył się u takich sław, jak Jan Łukasiewicz czy Wacław Sierpiński. Doktorat otrzymał w roku 1924 za pracę „O wyrazie pierwotnym logiki” i aż do roku 1939 pracował w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Równocześnie dorabiał w różnego rodzaju szkołach, między innymi w elitarnym liceum im. Stefana Żeromskiego. Na okres przed drugą wojną światową przypada czas nasilenia się nastrojów antysemickich. Tarski jeszcze przed apogeum niechęci wobec Żydów postanowił zmienić nazwisko na polskie oraz przejść na katolicyzm (miało to jedynie na celu poprawę wizerunku, ponieważ do końca życia pozostał ateistą). Decyzja ta nie przyniosła jednak oczekiwanych przez niego rezultatów. Z jednej strony bowiem odwróciła się od niego rodzina, cały czas kultywująca starą wiarę i tradycję, a z drugiej nie obronił się przed szykanami o podłożu antysemickim − ponieważ był Żydem, stracił posadę w żeńskim gimnazjum. O ile przejście na katolicyzm miało raczej podłoże konformistyczne, o tyle wybór narodowości już nie. Alfred Tarski przez całe życie czuł się Polakiem i nawet na emigracji podkreślał swoje pochodzenie. Do końca życia w jego domu mówiono po polsku. Historia pewnej logiki (posypanej kokainą) Alfred Tarski miał niezwykle bogate i interesujące życie, jednak blednie ono przy jego dokonaniach naukowych. Ponieważ zawsze chciał pracować na wysokim poziomie i z otwartym umysłem, zażywał albo amfetaminę, albo Kole Aster, czyli mieszaninę kokainy i kofeiny. Wielokrotnie pracował, podobnie jak Witkacy, pod wpływem tych substancji. Pod enigmatyczną nazwą „paradoks Banacha-Tarskiego” kryje się jedna z najdziwniejszych historii matematycznych XX wieku. W roku 1924 Tarski wespół z wybitnym lwowskim matematykiem Stefanem Banachem opublikował artykuł „O rozkładzie zbiorów punków na części odpowiednio przystające”. Autorzy zwrócili w nim uwagę na to, iż wedle zasad teorii
21 mnogości można podzielić dowolną kulę (np. piłkę do tenisa) na skończoną ilość części i ułożyć z nich kulę dowolnej wielkości (np. Ziemię). Całość wywodu była niesprzeczna z aksjomatyką teorii mnogości. Wokół paradoksu rozszalała się burza. Z początku wydawało się, że jest to kolos stojący na glinianach nogach, wspierając się na jednym z najbardziej kontrowersyjnych aksjomatów, sformułowanym przez wybitnego niemieckiego matematyka Georga Cantora – aksjomacie wyboru. Kiedy odkryto teorię mnogości, wymagała ona usystematyzowania zawartych w niej treści. W tym celu inny niemiecki matematyk, Ernest Zermelo, sformułował aksjomaty teorii mnogości. Postulują one istnienie zbiorów określonych przez definiujące je warunki. Istnieje jednak jeden aksjomat o odrębnym charakterze – aksjomat wyboru, który głosi możliwość sformułowania zbioru zawierającego dokładnie po jednym elemencie z każdego zbioru, należącego do niepustych zbiorów rozłącznych. Cześć matematyków nie chciała zaakceptować paradoksu, do którego prowadziła zgoda na przyjęcie tego aksjomatu. Wątpliwości rozwiał jednak austriacki logik Kurt Gödel, kiedy w 1938 roku udowodnił jego niesprzeczność. Zasługi Tarskiego dla teorii mnogości są nie do przecenienia. Wiele ze swoich prac poświęcił właśnie tej dziedzinie matematyki i znacznie przyczynił się do jej rozwoju. Izraelski matematyk, Azriel Levy, miał nawet powiedzieć, że Tarski jest w swoich pracach podobny do Mojżesza, bowiem przeprowadza ludzi ku nowej ziemi. Jednak Tarski zajmował się nie tylko matematyką. Równie znaczące sukcesy odnosił w dziedzinie logiki i filozofii − sformułował semantyczną definicję prawdy. Definicja prawdy jest w filozofii niezwykle problematyczna. Pozornie mogłoby się wydawać, że nie powinno być większego kłopotu z jej sformułowaniem. Jednak nic bardziej mylnego. W dyskursie filozoficznym wymienia się trzy różne propozycje dotyczące sposobu jej definiowania. Po pierwsze, mówi się o definicji korespondencyjnej, głoszącej, iż zdanie jest prawdziwe wtedy, gdy istnieje fakt, który mu odpowiada. Drugi wariant stanowi definicja koherencyjna, zgodnie z którą zdanie jest prawdziwe wtedy, gdy jest ono prawdziwe wewnątrz jakiegoś systemu. W końcu istnieje także definicja pragmatyczna, wskazująca, że zdanie jest prawdziwe wówczas, gdy jest użyteczne. Tarski sformułował czwartą możliwość, ograniczoną jednak do języków sformalizowanych, m.in. zapisu kwantyfikatorowego [np. /x (K(x) → S(x)), czyli coś w rodzaju: „każdy kot jest
22 ssakiem”]. Z punktu widzenia języka potocznego, semantyczna definicja prawdy niczego nie wnosi. Działa bowiem jedynie tam, gdzie istnieją wieloznaczności. Rzeczona definicja wygląda w następujący sposób: zdanie „Śnieg jest biały” jest prawdziwe wtedy i tylko wtedy, gdy śnieg jest biały. W tej równoważności szczególnie istotne jest to, że zdanie pierwsze jest zapisane w cudzysłowie. Po prawej stronie znajduje się zdanie, natomiast po lewej nazwa tego zdania. Ponieważ taka wykładnia niczego jeszcze nie wnosi, trzeba przeformułować zapis na tak zwaną konwencję T, czyli „X jest prawdziwe wtedy i tylko wtedy, gdy p”. Tutaj najlepszym wyjściem jest oddanie głosu samemu Alfredowi Tarskiemu: Każdą taką równoważność (gdzie p zastąpimy dowolnym zdaniem, do którego słowo «prawdziwy» się odnosi, X zaś zastąpimy nazwę zdania) nazywać będziemy równoważnością postaci (T). Teraz dopiero możemy sprecyzować warunki, w których użycie słowa «prawdziwy» oraz jego definicję będziemy uważać za trafną z merytorycznego punktu widzenia: pragniemy używać terminu «prawdziwy» w taki sposób, aby można było stwierdzić wszystkie równoważności postaci T «definicję prawdy będziemy zaś uważać za trafną, jeśli wszystkie te równoważności z niej wynikają». Podkreślić trzeba, że ani samego wyrażenia T (które nie jest zdaniem, a jedynie schematem zdania), ani żadnego poszczególnego podstawienia schematu T nie można uważać za definicję prawdy. Możemy jedynie powiedzieć, że każda równoważność postaci T uzyskana przez zastąpienie p określonego zdaniem, a X nazwą tego zdania, uważamy za cząstkową definicję prawdy, wyjaśniającą, na czym polega prawdziwość tego konkretnego zdania. Ogólna definicja prawdy musi być w pewnym sensie logiczną koniunkcją wszystkich takich cząstkowych definicji. Definicja Tarskiego rozwiązywała wiele problemów na poziomie języków sformalizowanych. Do sztandarowych należy antynomia kłamcy, z którym ma kłopot klasyczna definicja prawdy: Zdanie na dole jest prawdziwe. Zdanie na górze jest fałszywe.
23 W myśl rozwiązania Tarskiego terminy „prawdziwy” i „fałszywy” w powyższych zdaniach odnoszą się do różnych poziomów. W zdaniu drugim termin „fałszywy” należy do metajęzyka, czyli do takiego, który mówi o języku potocznym, zatem do języka zdania pierwszego. Stąd też paradoks kłamcy okazuje się po prostu pomyleniem poziomów interpretacyjnych. Semantyczna definicja prawdy odegrała ważną rolę w świecie matematyki i logiki. Komentowano ją żywo w Wiedniu, a część członków szkoły wiedeńskiej, jak np. wybitny niemiecki logik Rudolf Carnap, przyjęła ją i starała się propagować. Historia pewnego logika (cz. II) W roku 1930 ambicja Tarskiego została wystawiona na ciężką próbę. Wbrew oczekiwaniom nie dostał nowoutworzonej katedry na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. Zamiast niego objął ją inny matematyk, prywatnie przyjaciel Witkacego, Leon Chwistek. Niepocieszony Tarski udał się do Wiednia, gdzie postanowił rozpatrywać problemy rozważane w szkole wiedeńskiej. Nad Dunajem znajdował się wówczas prawdziwy intelektualny tygiel filozoficzny, a Tarski miał tam okazję dyskutować ze wspomnianymi już wcześniej Carnapem i Gödelem. Arthur Bertrand Russell miał kiedyś powiedzieć o swoim trzytomowym dziele (którego współautorem był Alfred North Whitehead) „Principia Mathematica”, że tylko pięć osób przeczytało je w całości, z czego troje to Polacy. Tarski był jednym z nich. Praca Russella, podobnie jak dzieło młodego Ludwika Wittgensteina „Tractatus Logico-Philosophicus”, były najbardziej dyskutowanymi koncepcjami w intelektualnym Wiedniu. W roku 1933 do Warszawy przyjeżdża Quine. Młody amerykański logik sześć lat później odmienił los Tarskiego. W sierpniu 1939 roku na pokładzie transatlantyku „Piłsudski” Alfred wypłynął do Stanów Zjednoczonych, gdzie na Harvardzie miała się odbyć konferencja Jedności Nauki. Osobiste zaproszenie wystosował do niego właśnie Quine. Jako Żyd, Tarski nie miałby szans na przeżycie w zajętej przez Hitlera Polsce. Musiał zostać w Stanach Zjednoczonych i tam ułożyć na nowo swoje życie. Do roku 1945 często zmieniał miejsca pracy, aż w końcu (już po
24 przyjęciu amerykańskiego obywatelstwa) został profesorem w Berkeley, gdzie wykładał do śmierci. To właśnie tam skupił wokół siebie studentów zafascynowanych matematyką i logiką i rozpoczął budowanie swojej szkoły logiczno-matematycznej. Jego uczniami zostali między innymi Robert Vaught, Wanda Szmielew, Julia Robinson oraz Bjarni Jónsson. To również dzięki nim Uniwersytet w Berkley stał się znaczącym centrum badań nad logiką i matematyką. Tarskiemu natomiast przypadła w udziale sława jednego z najważniejszych amerykaćskich logików.
25 Bolesław Wieniawa- Długoszowski − poezja, szabla i wódka Generał „były pułkownik” Bolesław Wieniawa-Długoszowski kojarzony jest zazwyczaj z burzliwym życiem salonów Warszawy, niezliczonymi litrami wypitego alkoholu i częstymi wizytami w Adrii. Anegdoty przekazują obraz wesołego dżentelmena, niestroniącego od szalonych zabaw. Jest to jednak wizerunek zdecydowanie niepełny. W potocznym wyobrażeniu Bolesław Wieniawa-Długoszowski pozostał radosnym i pełnym niebanalnych pomysłów oficerem wojska polskiego, pierwszym ułanem II Rzeczypospolitej. Taką wizję utrwala niezliczona ilość anegdot, których jednak nie zamierzam tutaj przytaczać. Oczywiste jest bowiem, że pierwszy szwoleżer wpadał na bardzo dziwne pomysły, był stałym bywalcem knajp i człowiekiem niezwykle towarzyskim. Prawdą jest również, że wielokrotnie na temat jego ekscesów głośno było nie tylko w całym „Paryżu Północy”, ale i poza jego rogatkami. Nie ma zatem sensu zaprzeczać jego szalonym wyczynom. Warto natomiast przedstawić również inną stronę życia generała „byłego pułkownika” Wieniawy-Długoszowskiego: tę refleksyjną, skorą do zadumy.