5
Przedmowa 7
Bruno Jasieński – futurysta-stalinista 9
Stefan Wiechecki (Wiech) – Homer warszawskich ulic 16
Wacław Kuchar – sportowiec uniwersalny 21
Janusz Kusociński – fenomen światowych bieżni 24
Mojżesz Presburger – niszczyciel kwantyfikatorów 29
Stanisław Leśniewski – logik radykalny 33
Józef Maria Bocheński – mnich, logik, żołnierz 38
Leopold Lis-Kula – heros II Rzeczpospolitej 45
Gwido Langer – szara eminencja polskiego wywiadu 51
Bibliografia 56
Spis treści
7
PRZEDMOWA
Zaledwie kilka miesięcy temu przedstawiałem Państwu pierwszy tom z se-
rii „Wielcy zapomniani dwudziestolecia”, a już mogę z dumą zaprosić do
lektury kolejnej części tej serii. Paweł Rzewuski znów jest w dobrej formie,
przedstawiając czytelnikom spojrzenie na lata 1918-1939 nieco inne od tego
najczęściej spotykanego. Przy okazji listopadowego Święta Niepodległości mie-
liśmy okazję przekonać się jak silne emocje wywołują polityczne tradycje zro-
dzone w początkach II Rzeczpospolitej. Tradycje piłsudczykowska i narodowa,
a w mniejszym stopniu również ludowa i socjalistyczna, nadal rozpalają poli-
tyczne namiętności. Dla wielu Polaków ciągle stanowią one punkt odniesienia.
W refleksji nad II Rzeczpospolitą warto szerzej uwzględnić nie tylko
dzieje polityczne. Niniejsza książka spełnia ten postulat. Z jednej strony skupia
się ona bowiem na sylwetkach ludzi niezwykłych i nieszablonowych, z drugiej
jednak, są to ludzie niemieszczący się w ramach historii rozumianej w sposób
tradycyjny. Nie ma tu miejsca na sylwetki czarno-białe, czy jednoznacznie
umiejscowione politycznie. Prezentując „wielkich zapomnianych” dwudziesto-
lecia, przypominamy jednocześnie o zapomnianych aspektach historii tego
okresu. Starając się abstrahować od współczesnych sporów, a zachęcać do
myślenia i samodzielnego poznawania szerokiej, ogromnie różnorodnej spuści-
zny lat dwudziestych i trzydziestych.
Lata dwudzieste i trzydzieste stanowiły okres niezwykłego rozkwitu
polskiej, literatury, sportu, nauki, a także wojskowości. Dlatego też prezentuje-
my postaci nieszablonowych literatów: Bruno Jasieńskiego, niezwykłego pol-
skiego futurysty i bolszewika oraz Stefana Wiecheckiego, legendarnego
znawcy i twórcy warszawskiego folkloru. Jednymi z najwybitniejszych spor-
towców polskich dwudziestolecia byli z kolei Wacław Kuchar i Janusz Kuso-
ciński. Ten pierwszy to prawdziwy fenomen – piłkarz, hokeista, lekkoatleta,
który w każdej z uprawianych przez siebie dyscyplin odnosił poważne sukce-
sy. Drugi był herosem bieżni, mistrzem olimpijskim w biegu na 10 kilometrów,
symbolem odbudowującego się kraju. Naukę reprezentują logicy o niezwy-
kłych osobowościach i osiągnięciach: Mojżesz Presburger, Stanisław Leśniew-
8
ski i Józef Maria Bocheński. Zbiór zamykają sylwetki wojskowych: Leopolda
Lisa-Kuli – najmłodszego pułkownika Wojska Polskiego i bohatera wojennego,
o którym w szkołach uczyły się wszystkie dzieci oraz Gwido Langera – boha-
tera wojennego, o którym wiedział mało kto…
Postaci przedstawione przez Pawła Rzewuskiego są krwiste i wyrazi-
ste. Inspirują. Poznajmy więc nieznane dwudziestolecie - gorąco zachęcam do
lektury!
Michał Przeperski
9
Bruno Jasieński
– futurysta-stalinista
Jacek Kaczmarski śpiewał o nim: „(...) niemieckie imię, nazwisko pol-
skiej szlachty. Żyd, komunista, bywał w Rzymie, paryskie miał kon-
takty. W Moskwie sądzony za szpiegostwo, skazany i zesłany. Zaginął
gdzieś po drodze. Odtąd los jego jest nieznany”.
Wiktor Zysman, znany po-
wszechnie jako Bruno Jasieński, jest po-
stacią ogromnie kontrowersyjną
i wielowymiarową. Ten jeden z naj-
większych poetów polskiego futuryzmu
przyszedł na świat 17 lipca 1901 roku.
Jego ojciec Jakub był cenionym leka-
rzem i społecznikiem, nazywanym przez
lokalne chłopstwo Judymem z Klimon-
towa. To chwalebne miano zyskał sobie
rzeczywistym podobieństwem do boha-
tera „Ludzi bezdomnych”. Podobnie jak
u Żeromskiego starał się on bowiem
wzbogacać podsandomierską wioskę
Klimontów o zdobycze najnowszej technologii XIX wieku, w tym m.in. telegraf.
Życie Jakuba Zysmana było doskonałym przykładem procesów asymi-
lacyjnych, zachodzących na ziemiach polskich w drugiej połowie XIX wieku.
Ten żydowski lekarz przyjął luteranizm i ożenił się z polską szlachcianką, Eu-
femią Marią z Modzelewskich, z którą doczekał się trojga dzieci: Wiktora, Je-
rzego i Ireny. W roku 1908 jego syn Wiktor stał się Wiktorem Jasieńskim.
Powody tego kroku pozostają niewyjaśnione, choć można domniemywać, że
w tym wypadku ponownie ważną rolę odegrała chęć asymilacji. Przyszły naj-
większy futurysta II RP uczył się od najmłodszych lat w Warszawie, gdzie
uczęszczał do gimnazjum im. Mikołaja Reja. Redagował tam gazetki pod nieco
10
prowokacyjnymi tytułami „Drugak” oraz „Sztubak”. Był młodzieńcem niezwy-
kle utalentowanym. Zachowały się z owego czasu m.in. jego wypowiedzi na
temat konieczności poprawy „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego. Kilka lat
później, w 1919 roku, Jasieński wystawił tę sztukę w zmodyfikowanej wersji
w rodzinnym Klimontowie.
Futurysta rewolucjonista
Podczas I wojny światowej Jakub Zyskman został wcielony do armii
rosyjskiej, a jego rodzina wyjechała do Moskwy. Tam właśnie Bruno rozpoczął
naukę w ośmioklasowej szkole polskiej. Dwa zdarzenia z tego okresu znacząco
wpłynęły na jego życie. Po pierwsze poznał twórczość takich poetów, jak Ma-
jakowski, Siewierianin, Wertyński, Meyerhold czy Chlebnikow. Wpływ na
późniejsze losy Jasieńskiego miał bardzo głośny manifest rosyjskich futurystów
„Policzek smakowi powszechnemu”. Wyraźne piętno na psychice młodego Ja-
sieńskiego odcisnęła również rewolucja bolszewicka, której był świadkiem.
Dawał temu wyraz m.in. w poemacie „Słowo o Jakubie Szeli”.
W 1918 r., po kilku latach spędzonych w Moskwie, wrócił do Polski,
aby rozpocząć studia na wydziale filozoficznym Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Jego naukowe plany miała niebawem zakłócić nadchodząca wojna polsko-bol-
szewicka. Tymczasem jeszcze w 1919 r. cała rodzina Jasieńskiego spotkała się
w Klimontowie, zażywając rodzinnego szczęścia. Sielankową atmosferę prze-
rwała śmierć ukochanej starszej siostry Brunona, Ireny, zwanej Renią. Zmarła
w roku 1921, najprawdopodobniej na zapalenie wyrostka robaczkowego. Dwu-
dziestoletni poeta zachował się tak, jak można się było spodziewać: napisał
wiersz. W ten sposób powstał przejmujący „Pogżeb Reńi”:
[… ]
Ubierali ją po cichu, zatrzymali zegar.
Dwóch wkładało pantofelki, jeden znosił kwiatki.
Tulipanów nie mógł znaleźć, po ogrodach biegał.
Białe kwiatki, kwiatki w ratki Panabogamatki.
11
Kto znów chce się ze mną widzieć?
Teraz już jest noc.
Powiedzcie im, że mnie nie ma.
Niech idą na lewo.
[fragment]
Monokl i cygaro
W czasie wojnie polsko-bolszewickiej Jasieński, inaczej niż choćby
Władysław Broniewski, nie zdobył sławy na polu bitwy. Rogata dusza twórcy,
bardziej niż atmosfery walki pragnęła sztuki. Z tego też powodu Jasieński
zdecydował się w warunkach wojskowych zorganizować wieczorek poetycki.
To właśnie za sprawą tego wydarzenia stał się bohaterem obyczajowego
skandalu. Wspomniany wieczorek zakończył się nader szybko, po tym, jak
nieopierzony wojak przeczytał kilka wierszy własnego autorstwa, a następnie
obraził wyższego stopniem żołnierza oraz innych dostojników zebranych na
sali. Wśród obrazoburczych utworów prezentowanych na spotkaniu znalazło
się miedzy innymi „Miasto”:
[…]
Ktoś chory.
Po doktora posyłali.
Przez okno widać czasem wysmukłą szatynkę.
Ciemny, głuchy cały parter...
Na trzecim piętrze światełko.
Starszy pan zwabił do siebie siedmioletnią dziewczynkę.
I gwałci ją na fotelu.
Dziecko ma oczy szeroko rozwarte...
[fragment]
W konsekwencji lekkomyślnego postępowania Jasieńskiego skazano na
dwa miesiące ścisłego aresztu. Wokół tego okresu w życiu pisarza narosło
wiele wątpliwości i legend. Jedna z nich głosi, że w areszcie odwiedzał Ja-
sieńskiego kolega z wojska, którym był nie kto inny jak późniejszy prymas
12
polski, Kardynał Stefan Wyszyński. Czy zawiązała się między nimi przyjaźń?
Niestety, w tej sprawie skazani jesteśmy jedynie na domysły.
Po zakończeniu wojny polsko-bolszewickiej młody poeta ponownie po-
jawił się w Krakowie – tym razem jednak występował już jako Bruno Jasieński.
Zdecydował się podjąć przerwaną działalność literacką. Początki poważnej ka-
riery w kraju nie były jednak obiecujące. Warszawscy Skamandryci, nadający
ton życiu poetyckiemu w odrodzonej Rzeczpospolitej, nie przyjęli do publikacji
ani jednego z jego wierszy. Mieli oni bardzo duży dystans do polskiego futury-
zmu. Po latach, w „Kronice tygodniowej” z lipca 1929 r., Antoni Słonimski pi-
sał: Dyrektor jednego z teatrów miejskich powiedział, że nie jest przeciwko
„futurystom” i że bardzo ceni niektórych, jak np. Lechonia (…) O, zgrozo!
W takiej sytuacji Jasieński zmuszony był wydać wszystkie swoje tomiki
własnym sumptem, w tym debiutancki „But w butonierce”. Futuryści polscy
eksperymentowali z językiem, lubowali się też w świadomej prowokacji. Przy-
kładem dobrze ilustrującym obie tendencje są słynne jednodniówki futury-
styczne: „JEDNODŃUWKA FUTURYSTUW mańifesty futuryzmu polskiego
wydańe nadzwyczajne na całą Żeczpospolitą Polską” oraz „Nuż w bżuchu”.
Były one dowodem na to, że futuryzm jest czymś znacznie szerszym niż pro-
jekt artystyczny i rości sobie prawa do przekształcania całej rzeczywistości.
Świadczyły o tym w szczególności dwa teksty programowe, zapisane w sposób
daleki od standardowego: „Mańifest w sprawie natyhmiastowej futuryzacji ży-
ća” oraz ,„Mańifest w sprawie ortografji fonetycznej”. Postulowały dokonanie
gwałtownych i natychmiastowych przemian w rzeczywistości polityczno-spo-
łecznej oraz przestrzeni publicznej. Miały charakter groteskowy i obrazobur-
czy. Grupa futurystów zyskała sobie wówczas miano „apostołów zboczeń”,
a sam Jasieński bywał wielokrotnie obrażany, a nawet fizycznie atakowany.
Dlaczego reakcje na jego działalność były tak gwałtowne? Pojęcie
o tym dać może np. skandalizujący wiersz pt. „Mięso kobiet”:
Poczekajcie, nie gwałćće, ńe pieśćće, ńe hodźće!
ńeh znowu dźewicami żemia śę zaludni
Usta twoje jak gąbka namaczana w ocće
Są mi dżiwńe niedobre, gorzkawe i nudne.
Pszyszłaś do mnie bez sukni, powiedziałaś: ńe rusz!
13
Będźesz odtąd mńe kohał tylko jak brat śostrę
Gdy podeszłaś do lustra zdejmować kapelusz
w karku twym tłustym zemby zatopiłem ostre.
Pożerajcie kobiety z octem i na sucho
Pszestańće z nimi robić swoje nudne świństwa
Kohankowie, noszący swe kohanki w bżuhu
nadhodźi wasza era: nowe maćeżyństwo
[fragment]
Podobnym przykładem daleko idącej prowokacji wobec czytelnika był
wiersz „Nic”, będący tak naprawdę niczym, czyli niezadrukowaną kartką pa-
pieru.
Jasieński bywał w tym okresie swojej twórczości również w Warsza-
wie, gdzie poznał lewicujących poetów: Aleksandra Wata i Władysława Bro-
niewskiego. Zapewne to wówczas zaczęły się kształtować polityczne poglądy
poety, które doprowadziły go do komunizmu.
Palę Paryż!
W 1923 roku poślubił córkę lwowskiego kupca, Klarę Arem. Ten rok
był jednak ważny nie tylko z powodu ślubu pisarza. Na początku listopada
Bruno Jasieński znalazł się w Krakowie, gdzie był świadkiem tzw. powstania
krakowskiego. Miało ono formę walk zbrojnych pomiędzy robotnikami a poli-
cją i wojskiem, podczas strajku powszechnego ogłoszonego przez Polską Par-
tię. Przyczyną strajku było wprowadzenie w Krakowie militaryzacji kolei
i sądów doraźnych. Zasadniczym powodem, dla którego strajki przybrały tak
gwałtowny obrót, była pogarszająca się sytuacja gospodarcza, a przede
wszystkim rosnąca hiperinflacja i bezrobocie. Gwałtowność protestów była
tym większa, że ówczesny rząd w Warszawie tworzyły ugrupowania centro-
prawicowe (tzw. Chjeno-Piast), uważane powszechnie za reprezentację intere-
sów przemysłowców i klas posiadających. Na skutek gwałtownych starć
pomiędzy robotnikami a policją śmierć poniosło ponad trzydzieści osób.
Jasieński był wstrząśnięty. W rozmowach z przyjaciółmi dawał do zro-
zumienia, że Polskę uważa za kraj pełen społecznej niegodziwości, który za-
14
przepaszcza dziejową szansę na zbudowanie ustroju prawdziwej sprawiedliwo-
ści społecznej. Coraz bardziej tęsknym wzrokiem spoglądał na Wschód, ku
Związkowi Sowieckiemu.
W 1925 r. pieniądze teścia umożliwiły Brunonowi i Karze (w ten bo-
wiem sposób poeta nazywał swoją małżonkę) wyjazd do Paryża. Dla Jasień-
skich były to ciężkie czasy, gdyż gotówka dosyć szybko się skończyła.
Aleksander Wat w rozmowach z Miłoszem postawił nawet tezę, że to właśnie
okres paryskiego biedowania pchnął ostatecznie Jasieńskiego w komunizm.
Gdy Bruno chwytał się różnego rodzaju prac zarobkowych, Kara starała się
zdobyć pieniądze, gotując obiady dla Polonii. Właśnie w tym czasie powstało
„Słowo o Jakubie Szeli”, obrazoburczy poemat wychwalający czyny przywód-
cy rabacji galicyjskiej. Również w okresie paryskim Jasieński stworzył bardzo
kontrowersyjną powieść „Palę Paryż”. Dość niezwykłą rzeczą jest, iż pełną pa-
sji utopię opiewającą wartości komunistyczne Jasieński napisał w odpowiedzi
na króciutkie i bardzo słabe literacko opowiadanie Paula Moranda „Palę Mo-
skwę”. Niemniej jednak w roku 1928 na łamach gazety francuskich stalinistów
„L’humanite” drukowana była w odcinkach wizja miasta opanowanego przez
epidemię, w którym o władzę rywalizują różne grupy polityczne, w tym m.in.
monarchiści i komuniści. Powieść ma finał nie mniej fantastyczny niż te znane
z opowiadań Aleksandra Wata.
Choć obecnie powieść „Palę Paryż” wróciła do łask i znów znajduje
swoich fanów, w momencie publikacji wywoływała rozmaite reakcje. Słonim-
ski pisał w „Kronice tygodniowej” w grudniu 1929 r., że jest głupia jak but
w butonierce. Co gorsza, książka została bardzo źle przyjęta przez Francuzów.
Ściślej: przez francuskie władze. W konsekwencji Jasieński został zmuszony do
opuszczenia Francji.
W ZSRR
Schronił się w gościnnym dla wszystkich komunistów ZSRR. Kiedy
schodził na ląd, w leningradzkim porcie witały go tłumy. Niebawem rozpo-
czął pracę w pismach „Kultura Mas” oraz „Trybuna Radziecka”. Znane są za-
piski o obiadach w domu Jasieńskich, gdzie na gazetach podawano kawior,
łosia i szampana. W tym czasie Bruno rozstał się z żoną, która, jak głosi część
źródeł, została kochanką samego Gienricha Jagody, szefa NKWD. Skandale
15
wywoływane przez żonę miały stać się przyczyną, dla której Jasieński zerwał
z nią wszelkie kontakty. Niebawem związał się z Anną Berziń i aktywnie włą-
czył w działalność polityczną na terenie Związku Sowieckiego.
Były futurysta nader szybko przyjął nową stylistykę twórczą – socre-
alizm. Jak się wydaje, był on jednak głęboko obcy jego estetycznym przekona-
niom. Tak przynajmniej mówili ci wszyscy, którzy wspominali jego zawsze
nienaganny ubiór i wysmakowany gust. Tymczasem na początku lat 30. Ja-
sieński napisał socrealistyczną powieść „Człowiek zmienia skórę”, na temat lo-
sów budowy systemu nawadniającego pola bawełny w Azji Środkowej. Dzięki
osiągnięciom literacko-propagandowym uzyskał stanowisko członka Komitetu
Centralnego Komunistycznej Partii Tadżykistanu – jego książka była publiko-
wana w ZSRR w setkach tysięcy egzemplarzy.
Sukces okazał się jednak bardzo gorzki. W ostatnich latach życia Ja-
sieński stał się człowiekiem głęboko niemoralnym, organizował nagonki na in-
nych twórców i rozsiewał śmiertelne w skutkach plotki. Echa takiej postawy
można znaleźć w ostatniej, nieukończonej przez niego książce „Zmowa obojęt-
nych”, przedstawiającej obsesję strachu w sterroryzowanym Związku Radziec-
kim. Tragiczne w skutkach były również związki poety ze wspomnianym już
Jagodą, zwanym „krwawym karłem”. Pełnił rolę jego nadwornego poety
i ozdabiał wiele z organizowanych przez niego uroczystości.
Smutny koniec
W roku 1936 Gienrich Jagoda wypadł z łask Stalina, a w następnym
roku został aresztowany. Dla wszystkich współpracowników potężnego szefa
NKWD oznaczało to automatyczny wyrok śmierci. Większość z jego wiernych
pretorianów zostało rozstrzelanych. Tragiczny los spotkał również Jasieńskie-
go. Według jednych przekazów zginął od kul radzieckiej policji politycznej 17
września 1938 roku, według innych zmarł w łagrze rok później.
16
Stefan Wiechecki (Wiech)
– Homer warszawskich
ulic
Był, proszę Szanownej Publiki Czytelniczej, w grodzie syrenim
jeden niewąski pisarz i felietonista. Wiechecki było mu na
nazwisko, Stefan zaś na imię. Chociaż zasadniczo używać on wolał
miana „Wiech”.
Wpierw należałoby przeprosić
w tem tekściku wszystkie zaintereso-
wane osoby. A zatem wedle rangi
i uznania autor pragnie przeprosić
świętej pamięci samego Stefana Wie-
checkiego, metera [mistrza] mojego, że
tak niewyrobiony w lyterackiem
kunszcie czeladnik się za tak poważną
sprawę zabiera, jaką jest pisanie
z warszawska. Wedle drugiego primo,
czyly secundo, przeprosić pragnie
wszystkich żyjących i nieżyjących
użytkowników warszawskiej gwary, że
stara się ją nieporadnie praktykować
(a i niekiedy niechybnie kaleczy). Na
koniec zaś tych słów wstępnych przeprosiny śle Szanownym Państwu Czytelni-
kom za zmianę konwencji i za to, że lychy piszpan [osoba o małych umiejętno-
ściach] za warszawską mowę się bierze i uprasza nie krytykować nazbyt
surowo, niczym jakaś wysoka eksmisja. A jeśli trzeba będzie, to wyrok niewin-
ny [tu: uniewinniający] prosi wydać.
* * *
17
W celu przyblyżenia tej jakże niesamowitej postaci Szanownym Czy-
telnikom udałem się do pana Teofila Piecyka na Pragie, gdzie on aktualnie za-
mieszkuje, w celu przeprowadzenia ekspressondy, zwanej również wywiadem
dziennikarskim na temat jego przyjaciela.
Morowy człowiek, nie w ząbek czesany był nasz kochany pan Stefan
Wiechecki. Urodził się, proszę ja szanownego pana, w Warszawie w dzielnicy,
co się Wola nazywa. Było to szmat czasu przed wojną japońską, to jest dwu-
dziestego dnia sierpnia 1896 roku. Ojciec, Teodor, jak stało w oficjalnych pa-
piórach, człowiekiem był pracującem, co ozorkami, galantyną, salcesonem
i inszymi schaboszkami handlował.
– Znaczy, że jatkę posiadał? – zapytałem się w celu rozjaśnienia spra-
wy.
– No, proste, że jatkę, a nie pasmanturię. Na ulycy Marszałkowskiej,
znaczy się warszawiak pełną gębą − odparł skwapliwie pan Teoś.
Kontynuując, szanowny pan Stefan skończył gimnazjum w rodzinnym
mieście w alytarnym gimnazjonie i zaraz potem, bo chłopak był niewąski i mu
byle świszcząca kula nie mogła pietra napędzić, do Legionów wstąpił. Tam
pod Marszałkiem szedł wojować z Moskalem, co go ledwie szewc Kiliński po-
gonił.
– Ale Panie Teosiu – zaoponowałem prędko – Kiliński przecież żył du-
żo wcześniej, to przecież nie ta epoka…
– Proszę mi zamętu nie wprowadzać i grzecznie słuchać – zirytował się
mój rozmówca. − Ja to wszystko detalicznie [dokładnie] wyjaśnię – oburzył się.
– Szanowny pan Wiech też się mundrzył, a nic nie wiedział. Powiedziałem, że
od Kilińskiego, to od Kilińskiego.
Aby nie zniechęcić pana Teosia, postanowiłem już więcej nie zwracać
uwagi na tego typu błahostki.
– Zaraz po tem, kiedy go Mars wzywał uporczywie do boju, nowa he-
ca wybuchła z Ruskim. Bo jak wiadomo, ci to uparte stworzenia i trzeba się
nieraz długo napocić, zanim się ich zniechęci. Zatem Wiech nie myśląc wiele,
przywdział ostrogi do butów skórzanych (od pana Kilińskiego), do drugiego
pułku ułanów się zapisał i pogonił nieproszonych gości z ogródka syreniego
grodu. Inaczej, jak nic, by mu błota i makulatury do przedpokoju, niczym nie-
chciana akwizycja, nanieśli.
18
Tułał się, proszę ja szanownego pana, kochany pan Wiech po dzikich
zawarszawskich prowincjach. Jakoś tak wyszło, że się strasznie społecznie po-
czął udzielać i podjął w Krwawym Krzyżu pracę, co powrót naszym rodakom
z tych podwarszawskich terenów rosyjskich starał się ułatwić.
– Znaczy, że pracował w Czerwonym Krzyżu w Kijowie? – zapytałem
w celu rozjaśnienia spornej kwestii.
– No, przecież mówię, że w Czerwonym Krucyfiksie! Ponieważ praca
była alygancka i tipes topes [dobra, właściwa], to zyskał on przychylny głos
mamusi panny Irenki z domu Fałdowskiej. A trzeba wiedzieć, że wcześniej
straszlywie się temu opierała, że niby pan Stefan to zła była partia dla takiej
panienki jak panienka Irenka. Ślub jednak się odbył, minogi na stół podano,
a goście wódeczkę wypili i każdy kontent był. A pan Wiech z kawaliera stał
się żonkisiem.
Jednak potem coś miał pecha i los swój wykoncypował z teatrem po-
łączyć, nieco bardziej cementowo niż wcześniej, bo trzeba wyraźnie podkre-
ślić, że do wygłupów na scenie to smykałkę miał. Na Woli swój własny teatr
założył, „Popularnym” zwany. Nawet początkowo szło niezwykle zgrzebnie
[ładnie, zgrabnie], tak że po pierwszych sztućcach [po pierwszej sztuce] w „Ba-
rze pod Cyckami” odbył się uroczysty bankiet. Starczy powiedzieć, że nawet
sam Tata Tasiemka [Łukasz Siemiątkowski – przedwojenny gangster warszaw-
ski] lubił do niego zaglądać i na ładną cielęcinkę [kobietę] na scenie popatrzeć.
I byłoby może i dobrze, tyle że teatr upaść postanowił w roku 1926 (stało się
to za sprawą przybytku, zwanego kinem „Kometa”, co na wolskiej zastawie się
rozpanoszył) i się Wiech znalazł tymczasowo bez pracy. A że kwaterę swoją
posiadał bliziuteńko Kercelaka, gdzie badylarze, starozakonni i insze handlarze
przesiadywaly i z pełnym szacunkiem sprzedawaly i kupowaly. Nie zawsze
w pełni z szacunkiem dla lytery prawa i niekiedy do poważniejszych dyskusyj
przy pomocy kijów, batów i inszych rzeczy dochodziło. Toteż nie ma się co
dziwić, że do komisariatu towarzystwo trafiało, stamtąd zaś prościuteńko do
sądu. A pan Stefan, nie żaden Amerykanin i zaraz wszystkiemu się przypatró-
wywał.
Pan Teoś przerwał, upił duży łyk piwa ze swojego kufla i z wolna
kontynuował.
– Znalazł zaraz potem pracę w prasie czerwonej, gdzie sprawozdania
z wyroków wysokiej komisji pisywał. Tam właśnie skrobał różnego rodzaju
19
felietoniki i historyjki z sądowych ław. A że wiadoma rzecz: stolyca, były to
sprawy ciekawe. A to jedna baba drugą babę o ten tłucziek do przypraw po-
zwała, a to starozakonni o drób gęgający. Inszem razem heca nielicha była na
audycji komorniczej. O kolejowych rozjazdach [podróżach] różnych ludzi, co
się za miasto wybierali, i o upale czytali ludzie wszelakiej maści i entelygenc-
kiego, i morowego pochodzenia [tu: człowiek z kręgu przestępczego]. W tem
czasie wydał w Rojowym wydawniczym komitywie „Ja panu pokażę!” oraz
„Wysoka eksmisjo”. Zresztą akurat tem czasem myśmy się z panem Wiechec-
kim poznali (zresztą na bielańskiej zastawie, mówiąc miedzy nami).
Zaraz niedługo potem pacykarz z kretyńskim wąsikiem nam się na
warszawskie pokoje wpakował i rozpoczął swoje małpie numery. Czasy cięż-
kie były, ale radził sobie jakoś, bo chłop był zaradny. Rzecz jasna w konspira-
towni był, chociaż potem się z tym nie afiszował na każdym murze. Losy
swoje (i moje zresztą) na papiór przelał w „Cafe pod Minogą”. W gadzinów-
kach nie pisał, z folksdojczami się nie prowadzał. Jednym słowem: wszystko
słusznie i na temat.
Wreszcie lud Warszawy ostatecznie zbuntował przeciw tym wszystkim
germańskim pomysłom. Nie skrywał się gdzieś po kątach, tylko na Starówce,
dzielnie dzień w dzień redagował i pisał w „Powstańcu” felietony, proszę ja
szanownego pana. A jak można wykoncypować z jego długiej lyterackiej for-
my, gnata też sam w ręku trzymał, pruł do szwabów z suki albo innego hisz-
pana, jak na dobrego syna syreniego grodu przystało.
Na Starówce również pisywał felietoniki do „Powstańca”. Koniec koń-
ców wojna się skończyła i żyć trzeba było bardziej już z pióra, a nie z gnata.
Los rozdzielył jego i żonę, myślely o sobie nawzajem, że zginęli. Wtedy sza-
nowny pan Stefan w radioodbiorniku siedział i niewąskie audycyje produko-
wał. I stała się rzecz niesamowita i całkowicie nie do pomyślenia. Okazało się,
że żonuchna i córuchna to tę wojnę przeżyły i się na Wileńskim na Pradze
spotkali. Ile wtedy było całusów i uścisków, za wszystkie te straszliwe lata, co
ten irytujący malarz z wąsikiem, że nawet stróż by się go wstydził, im z życia
zaiwanił.
W roku 1949 rozmowy ze mną przeprowadzał o histerii [historii] naszej
pięknej Polski i „Helena w stroju niedbałem” wziął i zatytułował, zgodnie
z moją skromniusią radą. Szanowny panie redaktorze, toż to (skromnie mó-
wiąc) był największy sukcesor naszej ledwie się z ruiny podnoszącej Warsza-
20
wy. Na kartach tej oto książki spisał wszystko, co mi mój ojczulek opowiadał −
od Piastuszkiewiczów aż do flaczków czwartkowych u króla Stasia. Znajdzie
tam szanowny pan histerię o wojnach z folksdojczami za króla Henryka, o ru-
skich w za małych kamaszach i wiele innych wielce interesujących wspomi-
nek. Niejeden człowiek w wieku chuligańskim traktował to jako reguralny
podręcznik historyczny. Pisywał wiele w różnych dziennikach (żeby choćby
nadmienić tutaj w „Warszawskiem Życiu”), niekiedy nawet i po węgiersku, to
jest pikantnie.
Tak po prawości, to pisał wiele i różnie, i różniście: „Ja panu pokażę!”,
„Wiadomo – stolica”, „Śmiech śmiechem”. A również już w siedemdziesiątych
latach wspomnienia swoje „Piąte przez dziesiąte”. I chociaż miał niewąski
wkład w naszego miasta historie, to się niejeden drań redakcyjny na niego
strasznie wypinał. Na przykład taki cwaniaczek Bocheński, co w „Życiu War-
szawy” odważył się naskrobać, że „Wiech zachwaszcza język polski”, z czego
szydził potem szanowny pan Walery Wątróbka i mówił jedynie, aby się z tego
śmiać. Byli całe szczęście jednak i tacy, co równo mieli pod kopułą i nie pletli,
jakby się szaleju najedli. Weźmy na ten przykład takiego poeciarza Tuwima
(taki to widać, że szkolony), ten słusznie zauważył, że pan Stefan to „Homer
warszawskich ulic”.
I tak żył nasz kochany pan Wiech. Pisał życie całe, ku chwale naszej
pięknej stolycy, co się z gruzów podnosiła. W roku 1979 duszę swoją szanow-
ną Wiechową oddał Najwyższemu. Biedaczek straszliwie wtedy na humorze
podupadł i jakby po barszczu struty chodził. Zszedł ze świata tego tutaj
w Warszawie 26 lipca 1979 roku, uciąwszy sobie wiecznego komarka po-
obiedniego. No, to by na tyle było. Moje uszanowanie szanownemu panu.
To powiedziawszy, pan Teofil Piecyk wstał, uchylił kapelusza i poże-
gnał się.
21
Wacław Kuchar
– sportowiec uniwersalny
Sportowy człowiek renesansu: piłkarz, lekkoatleta, hokeista,
narciarz, tenisista, łucznik, trener i selekcjoner piłki nożnej.
Słowem – jeden z najwybitniejszych polskich sportowców ubiegłego
wieku.
W rankingu z okazji pięćdziesię-
ciolecia powstania Polskiego Związku
Piłki Nożnej Wacław Kuchar zajął trzecie
miejsce. Gdyby jednak wziąć pod uwagę
jego sportową wszechstronność i umiejęt-
ność pogodzenia różnych dyscyplin, za-
jąłby zapewne miejsce pierwsze. Można
bez przesady powiedzieć, że Wacław
Kuchar był ewenementem na skalę świa-
tową. Biedna i sportowo słabo rozwinięta
II RP nie była dla Kuchara najlepszym
miejscem, aby rozwijać jego niesamowite
talenty. Kto wie, czy gdyby urodził się
w zamożniejszym kraju, nie stałby się tak
sławny jak sportowi giganci tamtych cza-
sów: Paavo Nurmi, Jesse Owens czy
Sonja Henie?
Wacław Kuchar przyszedł na świat 16 września 1897 roku w Łańcucie.
Już od najmłodszych lat wykazywał wielkie talenty sportowe. Jako dziesięcio-
letni chłopiec zajął drugie miejsce w mistrzostwach Lwowa w jeździe figurowej
na lodzie. Później aż dwadzieścia dwa razy zdobył tytuł mistrza Polski w tej
dyscyplinie, zaś w roku 1925 zdobył 7. miejsce w łyżwiarskim wieloboju. Za-
nim jednak stał się jedną z największych gwiazd polskiego sportu, podczas
pierwszej wojny światowej służył w armii carskiej. Po zakończeniu wielkiej
22
wojny brał udział w walkach o Lwów w 1919 roku oraz w wojnie polsko-bol-
szewickiej. Za zasługi wojenne otrzymał Krzyż Walecznych, Krzyż Obrońców
Lwowa i Medal Orląt. Odszedł z wojska w stopniu kapitana.
Ten filigranowy sportowiec liczący sobie jedynie 168 cm wzrostu i nie-
spełna 70 kg wagi przez lata związany był z polskim sportem, biorąc udział
w licznych zawodach w rozmaitych dyscyplinach i konkurencjach. Jako hoke-
ista grał w reprezentacji Polski, gdy w roku 1929 uległa ona jedynie Czecho-
słowacji i zdobyła wicemistrzostwo Europy. Cztery lata później zdobył zaś
razem z drużyną Pogoni Lwów hokejowe mistrzostwo Polski. W swojej spor-
towej karierze osiągał również liczne sukcesy jako lekkoatleta, był m.in. mi-
strzem Polski w biegu na 110 metrów, w biegu na 400 metrów przez płotki
i trójskoku. Jakby tego było mało, w biegu na 800 metrów oraz w dziesięcio-
boju i skoku wzwyż dwukrotnie stawał na najwyższym stopniu podium.
W większości tych dyscyplin ustanawiał rekordowe wyniki, które przez wiele
lat pozostawały niepobite. Kucharowi brakowało jednak szczęścia. W czasie
gdy we Lwowie bił swoje rekordy życiowe na 800 m i 110 m, do miasta zbli-
żała się już nieubłaganie bolszewicka armia. Miało to miejsce w lipcu 1920 r.
Najważniejszym polem działalności sportowej Wacława Kuchara po-
zostawał jednak futbol. Dyscyplinę tę uprawiał już od najmłodszych lat – ra-
zem ze swoimi pięcioma braćmi zaczynał grę we lwowskiej Pogoni
w momencie powstania tej drużyny. W wieku 14 lat zadebiutował w meczu
z drużyną stacjonującego w mieście austriackiego 5. Pułku Piechoty; udało mu
się wówczas strzelić aż pięć goli.
Jako zawodnik odznaczał się niezwykłą skutecznością. 26 razy grał
w reprezentacji Polski, wystąpił zresztą w debiucie drużyny narodowej
w meczu Polska−Węgry w 1921 roku na pozycji napastnika. Chociaż mecz ten
został przegrany przez polską reprezentację 0:1, to i tak okrzyknięto go
wielkim sukcesem. Polski futbol zdobywał bowiem wówczas dopiero pierwsze
szlify na arenie międzynarodowej, podczas gdy Węgry miały już opinię
bardzo silnego zespołu. Do reprezentacji Węgier polska drużyna nie miała
jednak szczęścia. W 1924 roku przegrała z nimi aż 5:0, pomimo starań
Kuchara i reszty polskiej ekipy.
W roku 1926, w pierwszym w historii plebiscycie „Przeglądu
Sportowego” na najlepszego sportowca roku, Kuchar zajął pierwsze miejsce.
Tytanowi polskiego sportu udało się wyprzedzić niezwykle wszechstronnych
23
lekkoatletów: Halinę Konopacką oraz Antoniego Cejzika. Rok później również
zakwalifikował się do grupy najlepszych sportowców II RP, zajmując dziesiątą
pozycję.
Podczas długiej kariery piłkarskiej grał na niemal każdej pozycji
(z wyjątkiem bramkarza). Mecz z Czechosłowacją w 1928 roku był ostatnim,
który rozegrał w barwach reprezentacji Polski. Przez wiele lat brylował
w swojej macierzystej Pogoni Lwów, dla której w 1052 meczach zdobył 1065
bramek. Zgodnie z oceną historyków sportu, w czasach, kiedy polska piłka
dopiero powstawała, Wacław Kuchar był zawodnikiem prawdziwie światowej
klasy. Z uprawiania futbolu wycofał się w 1935 roku.
Po zakończeniu kariery w dalszym ciągu był związany ze sportem.
Znana jest m.in. jego dbałość o zachowanie zasad fair play. Trenował również
Polonię Bytom – zespół, który miał być po wojnie spadkobiercą tradycji
lwowskiej Pogoni. Jako prawdziwy multiinstrumentalista był trenerem polskiej
reprezentacji, sędzią i działaczem sportowym. Długie i niezwykle aktywne
życie zakończył 13 lutego 1981 roku w Warszawie.
24
Janusz Kusociński
– fenomen światowych
bieżni
Był jednym z najsławniejszych polskich sportowców dwudziestolecia
międzywojennego. Stał się bohaterem polskiej ekipy na Igrzyskach
Olimpijskich w Los Angeles. Dokładnie 80 lat temu, 31 lipca 1932 r., Ja-
nusz Kusociński został mistrzem olimpijskim w biegu na 10 000 metrów.
Janusz Kusociński urodził się 15
stycznia 1907 r. w Warszawie, w rodzi-
nie urzędnika kolejowego Klemensa Ku-
socińskiego oraz Zofii Śmiechowskiej.
Miał pięcioro rodzeństwa − dwóch braci
i trzy siostry. Tragiczny los braci ak-
tywnie działających na rzecz niepodle-
głości Polski okazał się być dla niego
znamienną wróżbą na przyszłość. Naj-
starszy brat, Zygmunt, zaangażowany
w działania niepodległościowe, został
zmuszony do emigracji w 1905 r. Umarł
podczas I wojny światowej w Paryżu,
najprawdopodobniej z powodu odnie-
sionych ran. Drugi z braci, Tadeusz,
podoficer 2 pułku szwoleżerów zginął
w 1920 r. w walkach pod Zamościem.
Ogrodnik, student, konspirator
Przyszły mistrz olimpijski spędził dzieciństwo w Ołtarzewie pod Oża-
rowem Mazowieckim, gdzie pomagał rodzicom w pracy w gospodarstwie rol-
25
nym. Nie wykazywał wielkiego zapału do nauki, w przeciwieństwie do ćwi-
czeń fizycznych, do których ciągnęło go od najmłodszych lat.
– Łobuz jesteś, nic dobrego z ciebie nie wyrośnie – biadała matka. Ojciec także
po swojemu dawał mi naukę. Nieraz dosłownie uszy puchły od tych nauk. Ale
bo też tatuś sportu nie uznawał, gardził sportowcami, a ponad wszystko cenił
wiedzę. Chciał mi wpoić zamiłowanie do nauki – ale łatwiej byłoby nauczyć
astronoma skoku o tyczce, aniżeli mnie zmusić do ślęczenia nad tabliczką
mnożenia.
Po skończeniu szkoły podstawowej nie złożył jak większość uczniów
podania o przyjęcie do gimnazjum, lecz rozpoczął naukę w Państwowej Śred-
niej Szkole Ogrodniczej w Warszawie, którą ukończył w roku 1928. Dużo cza-
su upłynęło, zanim zdał maturę (dopiero w roku 1937). I to dlatego, że
zmotywowała go możliwość uzyskania dyplomu w Cywilnym Instytucie Wy-
chowania Fizycznego w Warszawie, do którego uczęszczał od 1935 roku jako
wolny słuchacz. Rok po uzyskaniu matury udało mu się ukończyć studia na
CIWF-ie.
Pracował w różnych zawodach. Piastował m.in. stanowisko ogrodnika
w Parku Łazienkowskim, ale zajmował się również nauczaniem wychowania
fizycznego i dziennikarstwem. Przez wiele lat brał udział w zawodach sporto-
wych w Polsce i za granicą oraz dzielił się swoimi sportowymi doświadczenia-
mi z innymi. Kiedy wybuchła II wojna światowa, Janusz Kusociński, który już
wcześniej otrzymał stopień kaprala (w 1928 r.), zgłosił się na ochotnika do
kompanii karabinów maszynowych w zaimprowizowanym pułku piechoty,
sformowanym w celu obrony stolicy. Najprawdopodobniej służył przy obronie
fortu na Czerniakowie i zgodnie z przekazami został dwukrotnie ranny. Za
męstwo, jakim wykazał się podczas walk, został dwukrotnie odznaczony Krzy-
żem Walecznych. Po raz pierwszy, jeszcze w 1939 roku, udekorowano go na
wniosek dowódcy obrony Warszawy generała Juliusza Rómmla. Następne ho-
nory przyszły już pośmiertnie, w roku 1967.
Po upadku Warszawy imał się różnych zajęć. Wiadomo, że pracował
jako kelner w gospodzie sportowej „Pod Kogutem” przy ulicy Jasnej. Trudno
wskazać jednoznaczną datę jego włączenia się w działalność konspiracyjną.
Faktem jest, że zaangażował się w struktury organizacji „Wilk”, działając tam
WIELCY ZAPOMNIANI DWUDZIESTOLECIA Paweł Rzewuski część II
Autor: Paweł Rzewuski Redakcja: Michał Przeperski Korekta: Bożena Pierga Skład i łamanie: Michał Turajski Projekt okładki: Michał Turajski All rights reserved. Copyright © 2012 by PROMOHISTORIA Michał Świgoń Bytom 2012 e-mail: redakcja@histmag.org www: http://histmag.org ISBN: 978-83-934630-1-5 Wydanie elektroniczne Książka dostępna w sprzedaży w przystępnej cenie. Wersję elektroniczną kupisz na stronach portalu Histmag.org. Jeśli korzystasz z publikacji z naruszeniem praw autorskich, zachęcamy do zakupu oryginału i wsparcia jej twórców.
5 Przedmowa 7 Bruno Jasieński – futurysta-stalinista 9 Stefan Wiechecki (Wiech) – Homer warszawskich ulic 16 Wacław Kuchar – sportowiec uniwersalny 21 Janusz Kusociński – fenomen światowych bieżni 24 Mojżesz Presburger – niszczyciel kwantyfikatorów 29 Stanisław Leśniewski – logik radykalny 33 Józef Maria Bocheński – mnich, logik, żołnierz 38 Leopold Lis-Kula – heros II Rzeczpospolitej 45 Gwido Langer – szara eminencja polskiego wywiadu 51 Bibliografia 56 Spis treści
7 PRZEDMOWA Zaledwie kilka miesięcy temu przedstawiałem Państwu pierwszy tom z se- rii „Wielcy zapomniani dwudziestolecia”, a już mogę z dumą zaprosić do lektury kolejnej części tej serii. Paweł Rzewuski znów jest w dobrej formie, przedstawiając czytelnikom spojrzenie na lata 1918-1939 nieco inne od tego najczęściej spotykanego. Przy okazji listopadowego Święta Niepodległości mie- liśmy okazję przekonać się jak silne emocje wywołują polityczne tradycje zro- dzone w początkach II Rzeczpospolitej. Tradycje piłsudczykowska i narodowa, a w mniejszym stopniu również ludowa i socjalistyczna, nadal rozpalają poli- tyczne namiętności. Dla wielu Polaków ciągle stanowią one punkt odniesienia. W refleksji nad II Rzeczpospolitą warto szerzej uwzględnić nie tylko dzieje polityczne. Niniejsza książka spełnia ten postulat. Z jednej strony skupia się ona bowiem na sylwetkach ludzi niezwykłych i nieszablonowych, z drugiej jednak, są to ludzie niemieszczący się w ramach historii rozumianej w sposób tradycyjny. Nie ma tu miejsca na sylwetki czarno-białe, czy jednoznacznie umiejscowione politycznie. Prezentując „wielkich zapomnianych” dwudziesto- lecia, przypominamy jednocześnie o zapomnianych aspektach historii tego okresu. Starając się abstrahować od współczesnych sporów, a zachęcać do myślenia i samodzielnego poznawania szerokiej, ogromnie różnorodnej spuści- zny lat dwudziestych i trzydziestych. Lata dwudzieste i trzydzieste stanowiły okres niezwykłego rozkwitu polskiej, literatury, sportu, nauki, a także wojskowości. Dlatego też prezentuje- my postaci nieszablonowych literatów: Bruno Jasieńskiego, niezwykłego pol- skiego futurysty i bolszewika oraz Stefana Wiecheckiego, legendarnego znawcy i twórcy warszawskiego folkloru. Jednymi z najwybitniejszych spor- towców polskich dwudziestolecia byli z kolei Wacław Kuchar i Janusz Kuso- ciński. Ten pierwszy to prawdziwy fenomen – piłkarz, hokeista, lekkoatleta, który w każdej z uprawianych przez siebie dyscyplin odnosił poważne sukce- sy. Drugi był herosem bieżni, mistrzem olimpijskim w biegu na 10 kilometrów, symbolem odbudowującego się kraju. Naukę reprezentują logicy o niezwy- kłych osobowościach i osiągnięciach: Mojżesz Presburger, Stanisław Leśniew-
8 ski i Józef Maria Bocheński. Zbiór zamykają sylwetki wojskowych: Leopolda Lisa-Kuli – najmłodszego pułkownika Wojska Polskiego i bohatera wojennego, o którym w szkołach uczyły się wszystkie dzieci oraz Gwido Langera – boha- tera wojennego, o którym wiedział mało kto… Postaci przedstawione przez Pawła Rzewuskiego są krwiste i wyrazi- ste. Inspirują. Poznajmy więc nieznane dwudziestolecie - gorąco zachęcam do lektury! Michał Przeperski
9 Bruno Jasieński – futurysta-stalinista Jacek Kaczmarski śpiewał o nim: „(...) niemieckie imię, nazwisko pol- skiej szlachty. Żyd, komunista, bywał w Rzymie, paryskie miał kon- takty. W Moskwie sądzony za szpiegostwo, skazany i zesłany. Zaginął gdzieś po drodze. Odtąd los jego jest nieznany”. Wiktor Zysman, znany po- wszechnie jako Bruno Jasieński, jest po- stacią ogromnie kontrowersyjną i wielowymiarową. Ten jeden z naj- większych poetów polskiego futuryzmu przyszedł na świat 17 lipca 1901 roku. Jego ojciec Jakub był cenionym leka- rzem i społecznikiem, nazywanym przez lokalne chłopstwo Judymem z Klimon- towa. To chwalebne miano zyskał sobie rzeczywistym podobieństwem do boha- tera „Ludzi bezdomnych”. Podobnie jak u Żeromskiego starał się on bowiem wzbogacać podsandomierską wioskę Klimontów o zdobycze najnowszej technologii XIX wieku, w tym m.in. telegraf. Życie Jakuba Zysmana było doskonałym przykładem procesów asymi- lacyjnych, zachodzących na ziemiach polskich w drugiej połowie XIX wieku. Ten żydowski lekarz przyjął luteranizm i ożenił się z polską szlachcianką, Eu- femią Marią z Modzelewskich, z którą doczekał się trojga dzieci: Wiktora, Je- rzego i Ireny. W roku 1908 jego syn Wiktor stał się Wiktorem Jasieńskim. Powody tego kroku pozostają niewyjaśnione, choć można domniemywać, że w tym wypadku ponownie ważną rolę odegrała chęć asymilacji. Przyszły naj- większy futurysta II RP uczył się od najmłodszych lat w Warszawie, gdzie uczęszczał do gimnazjum im. Mikołaja Reja. Redagował tam gazetki pod nieco
10 prowokacyjnymi tytułami „Drugak” oraz „Sztubak”. Był młodzieńcem niezwy- kle utalentowanym. Zachowały się z owego czasu m.in. jego wypowiedzi na temat konieczności poprawy „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego. Kilka lat później, w 1919 roku, Jasieński wystawił tę sztukę w zmodyfikowanej wersji w rodzinnym Klimontowie. Futurysta rewolucjonista Podczas I wojny światowej Jakub Zyskman został wcielony do armii rosyjskiej, a jego rodzina wyjechała do Moskwy. Tam właśnie Bruno rozpoczął naukę w ośmioklasowej szkole polskiej. Dwa zdarzenia z tego okresu znacząco wpłynęły na jego życie. Po pierwsze poznał twórczość takich poetów, jak Ma- jakowski, Siewierianin, Wertyński, Meyerhold czy Chlebnikow. Wpływ na późniejsze losy Jasieńskiego miał bardzo głośny manifest rosyjskich futurystów „Policzek smakowi powszechnemu”. Wyraźne piętno na psychice młodego Ja- sieńskiego odcisnęła również rewolucja bolszewicka, której był świadkiem. Dawał temu wyraz m.in. w poemacie „Słowo o Jakubie Szeli”. W 1918 r., po kilku latach spędzonych w Moskwie, wrócił do Polski, aby rozpocząć studia na wydziale filozoficznym Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jego naukowe plany miała niebawem zakłócić nadchodząca wojna polsko-bol- szewicka. Tymczasem jeszcze w 1919 r. cała rodzina Jasieńskiego spotkała się w Klimontowie, zażywając rodzinnego szczęścia. Sielankową atmosferę prze- rwała śmierć ukochanej starszej siostry Brunona, Ireny, zwanej Renią. Zmarła w roku 1921, najprawdopodobniej na zapalenie wyrostka robaczkowego. Dwu- dziestoletni poeta zachował się tak, jak można się było spodziewać: napisał wiersz. W ten sposób powstał przejmujący „Pogżeb Reńi”: [… ] Ubierali ją po cichu, zatrzymali zegar. Dwóch wkładało pantofelki, jeden znosił kwiatki. Tulipanów nie mógł znaleźć, po ogrodach biegał. Białe kwiatki, kwiatki w ratki Panabogamatki.
11 Kto znów chce się ze mną widzieć? Teraz już jest noc. Powiedzcie im, że mnie nie ma. Niech idą na lewo. [fragment] Monokl i cygaro W czasie wojnie polsko-bolszewickiej Jasieński, inaczej niż choćby Władysław Broniewski, nie zdobył sławy na polu bitwy. Rogata dusza twórcy, bardziej niż atmosfery walki pragnęła sztuki. Z tego też powodu Jasieński zdecydował się w warunkach wojskowych zorganizować wieczorek poetycki. To właśnie za sprawą tego wydarzenia stał się bohaterem obyczajowego skandalu. Wspomniany wieczorek zakończył się nader szybko, po tym, jak nieopierzony wojak przeczytał kilka wierszy własnego autorstwa, a następnie obraził wyższego stopniem żołnierza oraz innych dostojników zebranych na sali. Wśród obrazoburczych utworów prezentowanych na spotkaniu znalazło się miedzy innymi „Miasto”: […] Ktoś chory. Po doktora posyłali. Przez okno widać czasem wysmukłą szatynkę. Ciemny, głuchy cały parter... Na trzecim piętrze światełko. Starszy pan zwabił do siebie siedmioletnią dziewczynkę. I gwałci ją na fotelu. Dziecko ma oczy szeroko rozwarte... [fragment] W konsekwencji lekkomyślnego postępowania Jasieńskiego skazano na dwa miesiące ścisłego aresztu. Wokół tego okresu w życiu pisarza narosło wiele wątpliwości i legend. Jedna z nich głosi, że w areszcie odwiedzał Ja- sieńskiego kolega z wojska, którym był nie kto inny jak późniejszy prymas
12 polski, Kardynał Stefan Wyszyński. Czy zawiązała się między nimi przyjaźń? Niestety, w tej sprawie skazani jesteśmy jedynie na domysły. Po zakończeniu wojny polsko-bolszewickiej młody poeta ponownie po- jawił się w Krakowie – tym razem jednak występował już jako Bruno Jasieński. Zdecydował się podjąć przerwaną działalność literacką. Początki poważnej ka- riery w kraju nie były jednak obiecujące. Warszawscy Skamandryci, nadający ton życiu poetyckiemu w odrodzonej Rzeczpospolitej, nie przyjęli do publikacji ani jednego z jego wierszy. Mieli oni bardzo duży dystans do polskiego futury- zmu. Po latach, w „Kronice tygodniowej” z lipca 1929 r., Antoni Słonimski pi- sał: Dyrektor jednego z teatrów miejskich powiedział, że nie jest przeciwko „futurystom” i że bardzo ceni niektórych, jak np. Lechonia (…) O, zgrozo! W takiej sytuacji Jasieński zmuszony był wydać wszystkie swoje tomiki własnym sumptem, w tym debiutancki „But w butonierce”. Futuryści polscy eksperymentowali z językiem, lubowali się też w świadomej prowokacji. Przy- kładem dobrze ilustrującym obie tendencje są słynne jednodniówki futury- styczne: „JEDNODŃUWKA FUTURYSTUW mańifesty futuryzmu polskiego wydańe nadzwyczajne na całą Żeczpospolitą Polską” oraz „Nuż w bżuchu”. Były one dowodem na to, że futuryzm jest czymś znacznie szerszym niż pro- jekt artystyczny i rości sobie prawa do przekształcania całej rzeczywistości. Świadczyły o tym w szczególności dwa teksty programowe, zapisane w sposób daleki od standardowego: „Mańifest w sprawie natyhmiastowej futuryzacji ży- ća” oraz ,„Mańifest w sprawie ortografji fonetycznej”. Postulowały dokonanie gwałtownych i natychmiastowych przemian w rzeczywistości polityczno-spo- łecznej oraz przestrzeni publicznej. Miały charakter groteskowy i obrazobur- czy. Grupa futurystów zyskała sobie wówczas miano „apostołów zboczeń”, a sam Jasieński bywał wielokrotnie obrażany, a nawet fizycznie atakowany. Dlaczego reakcje na jego działalność były tak gwałtowne? Pojęcie o tym dać może np. skandalizujący wiersz pt. „Mięso kobiet”: Poczekajcie, nie gwałćće, ńe pieśćće, ńe hodźće! ńeh znowu dźewicami żemia śę zaludni Usta twoje jak gąbka namaczana w ocće Są mi dżiwńe niedobre, gorzkawe i nudne. Pszyszłaś do mnie bez sukni, powiedziałaś: ńe rusz!
13 Będźesz odtąd mńe kohał tylko jak brat śostrę Gdy podeszłaś do lustra zdejmować kapelusz w karku twym tłustym zemby zatopiłem ostre. Pożerajcie kobiety z octem i na sucho Pszestańće z nimi robić swoje nudne świństwa Kohankowie, noszący swe kohanki w bżuhu nadhodźi wasza era: nowe maćeżyństwo [fragment] Podobnym przykładem daleko idącej prowokacji wobec czytelnika był wiersz „Nic”, będący tak naprawdę niczym, czyli niezadrukowaną kartką pa- pieru. Jasieński bywał w tym okresie swojej twórczości również w Warsza- wie, gdzie poznał lewicujących poetów: Aleksandra Wata i Władysława Bro- niewskiego. Zapewne to wówczas zaczęły się kształtować polityczne poglądy poety, które doprowadziły go do komunizmu. Palę Paryż! W 1923 roku poślubił córkę lwowskiego kupca, Klarę Arem. Ten rok był jednak ważny nie tylko z powodu ślubu pisarza. Na początku listopada Bruno Jasieński znalazł się w Krakowie, gdzie był świadkiem tzw. powstania krakowskiego. Miało ono formę walk zbrojnych pomiędzy robotnikami a poli- cją i wojskiem, podczas strajku powszechnego ogłoszonego przez Polską Par- tię. Przyczyną strajku było wprowadzenie w Krakowie militaryzacji kolei i sądów doraźnych. Zasadniczym powodem, dla którego strajki przybrały tak gwałtowny obrót, była pogarszająca się sytuacja gospodarcza, a przede wszystkim rosnąca hiperinflacja i bezrobocie. Gwałtowność protestów była tym większa, że ówczesny rząd w Warszawie tworzyły ugrupowania centro- prawicowe (tzw. Chjeno-Piast), uważane powszechnie za reprezentację intere- sów przemysłowców i klas posiadających. Na skutek gwałtownych starć pomiędzy robotnikami a policją śmierć poniosło ponad trzydzieści osób. Jasieński był wstrząśnięty. W rozmowach z przyjaciółmi dawał do zro- zumienia, że Polskę uważa za kraj pełen społecznej niegodziwości, który za-
14 przepaszcza dziejową szansę na zbudowanie ustroju prawdziwej sprawiedliwo- ści społecznej. Coraz bardziej tęsknym wzrokiem spoglądał na Wschód, ku Związkowi Sowieckiemu. W 1925 r. pieniądze teścia umożliwiły Brunonowi i Karze (w ten bo- wiem sposób poeta nazywał swoją małżonkę) wyjazd do Paryża. Dla Jasień- skich były to ciężkie czasy, gdyż gotówka dosyć szybko się skończyła. Aleksander Wat w rozmowach z Miłoszem postawił nawet tezę, że to właśnie okres paryskiego biedowania pchnął ostatecznie Jasieńskiego w komunizm. Gdy Bruno chwytał się różnego rodzaju prac zarobkowych, Kara starała się zdobyć pieniądze, gotując obiady dla Polonii. Właśnie w tym czasie powstało „Słowo o Jakubie Szeli”, obrazoburczy poemat wychwalający czyny przywód- cy rabacji galicyjskiej. Również w okresie paryskim Jasieński stworzył bardzo kontrowersyjną powieść „Palę Paryż”. Dość niezwykłą rzeczą jest, iż pełną pa- sji utopię opiewającą wartości komunistyczne Jasieński napisał w odpowiedzi na króciutkie i bardzo słabe literacko opowiadanie Paula Moranda „Palę Mo- skwę”. Niemniej jednak w roku 1928 na łamach gazety francuskich stalinistów „L’humanite” drukowana była w odcinkach wizja miasta opanowanego przez epidemię, w którym o władzę rywalizują różne grupy polityczne, w tym m.in. monarchiści i komuniści. Powieść ma finał nie mniej fantastyczny niż te znane z opowiadań Aleksandra Wata. Choć obecnie powieść „Palę Paryż” wróciła do łask i znów znajduje swoich fanów, w momencie publikacji wywoływała rozmaite reakcje. Słonim- ski pisał w „Kronice tygodniowej” w grudniu 1929 r., że jest głupia jak but w butonierce. Co gorsza, książka została bardzo źle przyjęta przez Francuzów. Ściślej: przez francuskie władze. W konsekwencji Jasieński został zmuszony do opuszczenia Francji. W ZSRR Schronił się w gościnnym dla wszystkich komunistów ZSRR. Kiedy schodził na ląd, w leningradzkim porcie witały go tłumy. Niebawem rozpo- czął pracę w pismach „Kultura Mas” oraz „Trybuna Radziecka”. Znane są za- piski o obiadach w domu Jasieńskich, gdzie na gazetach podawano kawior, łosia i szampana. W tym czasie Bruno rozstał się z żoną, która, jak głosi część źródeł, została kochanką samego Gienricha Jagody, szefa NKWD. Skandale
15 wywoływane przez żonę miały stać się przyczyną, dla której Jasieński zerwał z nią wszelkie kontakty. Niebawem związał się z Anną Berziń i aktywnie włą- czył w działalność polityczną na terenie Związku Sowieckiego. Były futurysta nader szybko przyjął nową stylistykę twórczą – socre- alizm. Jak się wydaje, był on jednak głęboko obcy jego estetycznym przekona- niom. Tak przynajmniej mówili ci wszyscy, którzy wspominali jego zawsze nienaganny ubiór i wysmakowany gust. Tymczasem na początku lat 30. Ja- sieński napisał socrealistyczną powieść „Człowiek zmienia skórę”, na temat lo- sów budowy systemu nawadniającego pola bawełny w Azji Środkowej. Dzięki osiągnięciom literacko-propagandowym uzyskał stanowisko członka Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Tadżykistanu – jego książka była publiko- wana w ZSRR w setkach tysięcy egzemplarzy. Sukces okazał się jednak bardzo gorzki. W ostatnich latach życia Ja- sieński stał się człowiekiem głęboko niemoralnym, organizował nagonki na in- nych twórców i rozsiewał śmiertelne w skutkach plotki. Echa takiej postawy można znaleźć w ostatniej, nieukończonej przez niego książce „Zmowa obojęt- nych”, przedstawiającej obsesję strachu w sterroryzowanym Związku Radziec- kim. Tragiczne w skutkach były również związki poety ze wspomnianym już Jagodą, zwanym „krwawym karłem”. Pełnił rolę jego nadwornego poety i ozdabiał wiele z organizowanych przez niego uroczystości. Smutny koniec W roku 1936 Gienrich Jagoda wypadł z łask Stalina, a w następnym roku został aresztowany. Dla wszystkich współpracowników potężnego szefa NKWD oznaczało to automatyczny wyrok śmierci. Większość z jego wiernych pretorianów zostało rozstrzelanych. Tragiczny los spotkał również Jasieńskie- go. Według jednych przekazów zginął od kul radzieckiej policji politycznej 17 września 1938 roku, według innych zmarł w łagrze rok później.
16 Stefan Wiechecki (Wiech) – Homer warszawskich ulic Był, proszę Szanownej Publiki Czytelniczej, w grodzie syrenim jeden niewąski pisarz i felietonista. Wiechecki było mu na nazwisko, Stefan zaś na imię. Chociaż zasadniczo używać on wolał miana „Wiech”. Wpierw należałoby przeprosić w tem tekściku wszystkie zaintereso- wane osoby. A zatem wedle rangi i uznania autor pragnie przeprosić świętej pamięci samego Stefana Wie- checkiego, metera [mistrza] mojego, że tak niewyrobiony w lyterackiem kunszcie czeladnik się za tak poważną sprawę zabiera, jaką jest pisanie z warszawska. Wedle drugiego primo, czyly secundo, przeprosić pragnie wszystkich żyjących i nieżyjących użytkowników warszawskiej gwary, że stara się ją nieporadnie praktykować (a i niekiedy niechybnie kaleczy). Na koniec zaś tych słów wstępnych przeprosiny śle Szanownym Państwu Czytelni- kom za zmianę konwencji i za to, że lychy piszpan [osoba o małych umiejętno- ściach] za warszawską mowę się bierze i uprasza nie krytykować nazbyt surowo, niczym jakaś wysoka eksmisja. A jeśli trzeba będzie, to wyrok niewin- ny [tu: uniewinniający] prosi wydać. * * *
17 W celu przyblyżenia tej jakże niesamowitej postaci Szanownym Czy- telnikom udałem się do pana Teofila Piecyka na Pragie, gdzie on aktualnie za- mieszkuje, w celu przeprowadzenia ekspressondy, zwanej również wywiadem dziennikarskim na temat jego przyjaciela. Morowy człowiek, nie w ząbek czesany był nasz kochany pan Stefan Wiechecki. Urodził się, proszę ja szanownego pana, w Warszawie w dzielnicy, co się Wola nazywa. Było to szmat czasu przed wojną japońską, to jest dwu- dziestego dnia sierpnia 1896 roku. Ojciec, Teodor, jak stało w oficjalnych pa- piórach, człowiekiem był pracującem, co ozorkami, galantyną, salcesonem i inszymi schaboszkami handlował. – Znaczy, że jatkę posiadał? – zapytałem się w celu rozjaśnienia spra- wy. – No, proste, że jatkę, a nie pasmanturię. Na ulycy Marszałkowskiej, znaczy się warszawiak pełną gębą − odparł skwapliwie pan Teoś. Kontynuując, szanowny pan Stefan skończył gimnazjum w rodzinnym mieście w alytarnym gimnazjonie i zaraz potem, bo chłopak był niewąski i mu byle świszcząca kula nie mogła pietra napędzić, do Legionów wstąpił. Tam pod Marszałkiem szedł wojować z Moskalem, co go ledwie szewc Kiliński po- gonił. – Ale Panie Teosiu – zaoponowałem prędko – Kiliński przecież żył du- żo wcześniej, to przecież nie ta epoka… – Proszę mi zamętu nie wprowadzać i grzecznie słuchać – zirytował się mój rozmówca. − Ja to wszystko detalicznie [dokładnie] wyjaśnię – oburzył się. – Szanowny pan Wiech też się mundrzył, a nic nie wiedział. Powiedziałem, że od Kilińskiego, to od Kilińskiego. Aby nie zniechęcić pana Teosia, postanowiłem już więcej nie zwracać uwagi na tego typu błahostki. – Zaraz po tem, kiedy go Mars wzywał uporczywie do boju, nowa he- ca wybuchła z Ruskim. Bo jak wiadomo, ci to uparte stworzenia i trzeba się nieraz długo napocić, zanim się ich zniechęci. Zatem Wiech nie myśląc wiele, przywdział ostrogi do butów skórzanych (od pana Kilińskiego), do drugiego pułku ułanów się zapisał i pogonił nieproszonych gości z ogródka syreniego grodu. Inaczej, jak nic, by mu błota i makulatury do przedpokoju, niczym nie- chciana akwizycja, nanieśli.
18 Tułał się, proszę ja szanownego pana, kochany pan Wiech po dzikich zawarszawskich prowincjach. Jakoś tak wyszło, że się strasznie społecznie po- czął udzielać i podjął w Krwawym Krzyżu pracę, co powrót naszym rodakom z tych podwarszawskich terenów rosyjskich starał się ułatwić. – Znaczy, że pracował w Czerwonym Krzyżu w Kijowie? – zapytałem w celu rozjaśnienia spornej kwestii. – No, przecież mówię, że w Czerwonym Krucyfiksie! Ponieważ praca była alygancka i tipes topes [dobra, właściwa], to zyskał on przychylny głos mamusi panny Irenki z domu Fałdowskiej. A trzeba wiedzieć, że wcześniej straszlywie się temu opierała, że niby pan Stefan to zła była partia dla takiej panienki jak panienka Irenka. Ślub jednak się odbył, minogi na stół podano, a goście wódeczkę wypili i każdy kontent był. A pan Wiech z kawaliera stał się żonkisiem. Jednak potem coś miał pecha i los swój wykoncypował z teatrem po- łączyć, nieco bardziej cementowo niż wcześniej, bo trzeba wyraźnie podkre- ślić, że do wygłupów na scenie to smykałkę miał. Na Woli swój własny teatr założył, „Popularnym” zwany. Nawet początkowo szło niezwykle zgrzebnie [ładnie, zgrabnie], tak że po pierwszych sztućcach [po pierwszej sztuce] w „Ba- rze pod Cyckami” odbył się uroczysty bankiet. Starczy powiedzieć, że nawet sam Tata Tasiemka [Łukasz Siemiątkowski – przedwojenny gangster warszaw- ski] lubił do niego zaglądać i na ładną cielęcinkę [kobietę] na scenie popatrzeć. I byłoby może i dobrze, tyle że teatr upaść postanowił w roku 1926 (stało się to za sprawą przybytku, zwanego kinem „Kometa”, co na wolskiej zastawie się rozpanoszył) i się Wiech znalazł tymczasowo bez pracy. A że kwaterę swoją posiadał bliziuteńko Kercelaka, gdzie badylarze, starozakonni i insze handlarze przesiadywaly i z pełnym szacunkiem sprzedawaly i kupowaly. Nie zawsze w pełni z szacunkiem dla lytery prawa i niekiedy do poważniejszych dyskusyj przy pomocy kijów, batów i inszych rzeczy dochodziło. Toteż nie ma się co dziwić, że do komisariatu towarzystwo trafiało, stamtąd zaś prościuteńko do sądu. A pan Stefan, nie żaden Amerykanin i zaraz wszystkiemu się przypatró- wywał. Pan Teoś przerwał, upił duży łyk piwa ze swojego kufla i z wolna kontynuował. – Znalazł zaraz potem pracę w prasie czerwonej, gdzie sprawozdania z wyroków wysokiej komisji pisywał. Tam właśnie skrobał różnego rodzaju
19 felietoniki i historyjki z sądowych ław. A że wiadoma rzecz: stolyca, były to sprawy ciekawe. A to jedna baba drugą babę o ten tłucziek do przypraw po- zwała, a to starozakonni o drób gęgający. Inszem razem heca nielicha była na audycji komorniczej. O kolejowych rozjazdach [podróżach] różnych ludzi, co się za miasto wybierali, i o upale czytali ludzie wszelakiej maści i entelygenc- kiego, i morowego pochodzenia [tu: człowiek z kręgu przestępczego]. W tem czasie wydał w Rojowym wydawniczym komitywie „Ja panu pokażę!” oraz „Wysoka eksmisjo”. Zresztą akurat tem czasem myśmy się z panem Wiechec- kim poznali (zresztą na bielańskiej zastawie, mówiąc miedzy nami). Zaraz niedługo potem pacykarz z kretyńskim wąsikiem nam się na warszawskie pokoje wpakował i rozpoczął swoje małpie numery. Czasy cięż- kie były, ale radził sobie jakoś, bo chłop był zaradny. Rzecz jasna w konspira- towni był, chociaż potem się z tym nie afiszował na każdym murze. Losy swoje (i moje zresztą) na papiór przelał w „Cafe pod Minogą”. W gadzinów- kach nie pisał, z folksdojczami się nie prowadzał. Jednym słowem: wszystko słusznie i na temat. Wreszcie lud Warszawy ostatecznie zbuntował przeciw tym wszystkim germańskim pomysłom. Nie skrywał się gdzieś po kątach, tylko na Starówce, dzielnie dzień w dzień redagował i pisał w „Powstańcu” felietony, proszę ja szanownego pana. A jak można wykoncypować z jego długiej lyterackiej for- my, gnata też sam w ręku trzymał, pruł do szwabów z suki albo innego hisz- pana, jak na dobrego syna syreniego grodu przystało. Na Starówce również pisywał felietoniki do „Powstańca”. Koniec koń- ców wojna się skończyła i żyć trzeba było bardziej już z pióra, a nie z gnata. Los rozdzielył jego i żonę, myślely o sobie nawzajem, że zginęli. Wtedy sza- nowny pan Stefan w radioodbiorniku siedział i niewąskie audycyje produko- wał. I stała się rzecz niesamowita i całkowicie nie do pomyślenia. Okazało się, że żonuchna i córuchna to tę wojnę przeżyły i się na Wileńskim na Pradze spotkali. Ile wtedy było całusów i uścisków, za wszystkie te straszliwe lata, co ten irytujący malarz z wąsikiem, że nawet stróż by się go wstydził, im z życia zaiwanił. W roku 1949 rozmowy ze mną przeprowadzał o histerii [historii] naszej pięknej Polski i „Helena w stroju niedbałem” wziął i zatytułował, zgodnie z moją skromniusią radą. Szanowny panie redaktorze, toż to (skromnie mó- wiąc) był największy sukcesor naszej ledwie się z ruiny podnoszącej Warsza-
20 wy. Na kartach tej oto książki spisał wszystko, co mi mój ojczulek opowiadał − od Piastuszkiewiczów aż do flaczków czwartkowych u króla Stasia. Znajdzie tam szanowny pan histerię o wojnach z folksdojczami za króla Henryka, o ru- skich w za małych kamaszach i wiele innych wielce interesujących wspomi- nek. Niejeden człowiek w wieku chuligańskim traktował to jako reguralny podręcznik historyczny. Pisywał wiele w różnych dziennikach (żeby choćby nadmienić tutaj w „Warszawskiem Życiu”), niekiedy nawet i po węgiersku, to jest pikantnie. Tak po prawości, to pisał wiele i różnie, i różniście: „Ja panu pokażę!”, „Wiadomo – stolica”, „Śmiech śmiechem”. A również już w siedemdziesiątych latach wspomnienia swoje „Piąte przez dziesiąte”. I chociaż miał niewąski wkład w naszego miasta historie, to się niejeden drań redakcyjny na niego strasznie wypinał. Na przykład taki cwaniaczek Bocheński, co w „Życiu War- szawy” odważył się naskrobać, że „Wiech zachwaszcza język polski”, z czego szydził potem szanowny pan Walery Wątróbka i mówił jedynie, aby się z tego śmiać. Byli całe szczęście jednak i tacy, co równo mieli pod kopułą i nie pletli, jakby się szaleju najedli. Weźmy na ten przykład takiego poeciarza Tuwima (taki to widać, że szkolony), ten słusznie zauważył, że pan Stefan to „Homer warszawskich ulic”. I tak żył nasz kochany pan Wiech. Pisał życie całe, ku chwale naszej pięknej stolycy, co się z gruzów podnosiła. W roku 1979 duszę swoją szanow- ną Wiechową oddał Najwyższemu. Biedaczek straszliwie wtedy na humorze podupadł i jakby po barszczu struty chodził. Zszedł ze świata tego tutaj w Warszawie 26 lipca 1979 roku, uciąwszy sobie wiecznego komarka po- obiedniego. No, to by na tyle było. Moje uszanowanie szanownemu panu. To powiedziawszy, pan Teofil Piecyk wstał, uchylił kapelusza i poże- gnał się.
21 Wacław Kuchar – sportowiec uniwersalny Sportowy człowiek renesansu: piłkarz, lekkoatleta, hokeista, narciarz, tenisista, łucznik, trener i selekcjoner piłki nożnej. Słowem – jeden z najwybitniejszych polskich sportowców ubiegłego wieku. W rankingu z okazji pięćdziesię- ciolecia powstania Polskiego Związku Piłki Nożnej Wacław Kuchar zajął trzecie miejsce. Gdyby jednak wziąć pod uwagę jego sportową wszechstronność i umiejęt- ność pogodzenia różnych dyscyplin, za- jąłby zapewne miejsce pierwsze. Można bez przesady powiedzieć, że Wacław Kuchar był ewenementem na skalę świa- tową. Biedna i sportowo słabo rozwinięta II RP nie była dla Kuchara najlepszym miejscem, aby rozwijać jego niesamowite talenty. Kto wie, czy gdyby urodził się w zamożniejszym kraju, nie stałby się tak sławny jak sportowi giganci tamtych cza- sów: Paavo Nurmi, Jesse Owens czy Sonja Henie? Wacław Kuchar przyszedł na świat 16 września 1897 roku w Łańcucie. Już od najmłodszych lat wykazywał wielkie talenty sportowe. Jako dziesięcio- letni chłopiec zajął drugie miejsce w mistrzostwach Lwowa w jeździe figurowej na lodzie. Później aż dwadzieścia dwa razy zdobył tytuł mistrza Polski w tej dyscyplinie, zaś w roku 1925 zdobył 7. miejsce w łyżwiarskim wieloboju. Za- nim jednak stał się jedną z największych gwiazd polskiego sportu, podczas pierwszej wojny światowej służył w armii carskiej. Po zakończeniu wielkiej
22 wojny brał udział w walkach o Lwów w 1919 roku oraz w wojnie polsko-bol- szewickiej. Za zasługi wojenne otrzymał Krzyż Walecznych, Krzyż Obrońców Lwowa i Medal Orląt. Odszedł z wojska w stopniu kapitana. Ten filigranowy sportowiec liczący sobie jedynie 168 cm wzrostu i nie- spełna 70 kg wagi przez lata związany był z polskim sportem, biorąc udział w licznych zawodach w rozmaitych dyscyplinach i konkurencjach. Jako hoke- ista grał w reprezentacji Polski, gdy w roku 1929 uległa ona jedynie Czecho- słowacji i zdobyła wicemistrzostwo Europy. Cztery lata później zdobył zaś razem z drużyną Pogoni Lwów hokejowe mistrzostwo Polski. W swojej spor- towej karierze osiągał również liczne sukcesy jako lekkoatleta, był m.in. mi- strzem Polski w biegu na 110 metrów, w biegu na 400 metrów przez płotki i trójskoku. Jakby tego było mało, w biegu na 800 metrów oraz w dziesięcio- boju i skoku wzwyż dwukrotnie stawał na najwyższym stopniu podium. W większości tych dyscyplin ustanawiał rekordowe wyniki, które przez wiele lat pozostawały niepobite. Kucharowi brakowało jednak szczęścia. W czasie gdy we Lwowie bił swoje rekordy życiowe na 800 m i 110 m, do miasta zbli- żała się już nieubłaganie bolszewicka armia. Miało to miejsce w lipcu 1920 r. Najważniejszym polem działalności sportowej Wacława Kuchara po- zostawał jednak futbol. Dyscyplinę tę uprawiał już od najmłodszych lat – ra- zem ze swoimi pięcioma braćmi zaczynał grę we lwowskiej Pogoni w momencie powstania tej drużyny. W wieku 14 lat zadebiutował w meczu z drużyną stacjonującego w mieście austriackiego 5. Pułku Piechoty; udało mu się wówczas strzelić aż pięć goli. Jako zawodnik odznaczał się niezwykłą skutecznością. 26 razy grał w reprezentacji Polski, wystąpił zresztą w debiucie drużyny narodowej w meczu Polska−Węgry w 1921 roku na pozycji napastnika. Chociaż mecz ten został przegrany przez polską reprezentację 0:1, to i tak okrzyknięto go wielkim sukcesem. Polski futbol zdobywał bowiem wówczas dopiero pierwsze szlify na arenie międzynarodowej, podczas gdy Węgry miały już opinię bardzo silnego zespołu. Do reprezentacji Węgier polska drużyna nie miała jednak szczęścia. W 1924 roku przegrała z nimi aż 5:0, pomimo starań Kuchara i reszty polskiej ekipy. W roku 1926, w pierwszym w historii plebiscycie „Przeglądu Sportowego” na najlepszego sportowca roku, Kuchar zajął pierwsze miejsce. Tytanowi polskiego sportu udało się wyprzedzić niezwykle wszechstronnych
23 lekkoatletów: Halinę Konopacką oraz Antoniego Cejzika. Rok później również zakwalifikował się do grupy najlepszych sportowców II RP, zajmując dziesiątą pozycję. Podczas długiej kariery piłkarskiej grał na niemal każdej pozycji (z wyjątkiem bramkarza). Mecz z Czechosłowacją w 1928 roku był ostatnim, który rozegrał w barwach reprezentacji Polski. Przez wiele lat brylował w swojej macierzystej Pogoni Lwów, dla której w 1052 meczach zdobył 1065 bramek. Zgodnie z oceną historyków sportu, w czasach, kiedy polska piłka dopiero powstawała, Wacław Kuchar był zawodnikiem prawdziwie światowej klasy. Z uprawiania futbolu wycofał się w 1935 roku. Po zakończeniu kariery w dalszym ciągu był związany ze sportem. Znana jest m.in. jego dbałość o zachowanie zasad fair play. Trenował również Polonię Bytom – zespół, który miał być po wojnie spadkobiercą tradycji lwowskiej Pogoni. Jako prawdziwy multiinstrumentalista był trenerem polskiej reprezentacji, sędzią i działaczem sportowym. Długie i niezwykle aktywne życie zakończył 13 lutego 1981 roku w Warszawie.
24 Janusz Kusociński – fenomen światowych bieżni Był jednym z najsławniejszych polskich sportowców dwudziestolecia międzywojennego. Stał się bohaterem polskiej ekipy na Igrzyskach Olimpijskich w Los Angeles. Dokładnie 80 lat temu, 31 lipca 1932 r., Ja- nusz Kusociński został mistrzem olimpijskim w biegu na 10 000 metrów. Janusz Kusociński urodził się 15 stycznia 1907 r. w Warszawie, w rodzi- nie urzędnika kolejowego Klemensa Ku- socińskiego oraz Zofii Śmiechowskiej. Miał pięcioro rodzeństwa − dwóch braci i trzy siostry. Tragiczny los braci ak- tywnie działających na rzecz niepodle- głości Polski okazał się być dla niego znamienną wróżbą na przyszłość. Naj- starszy brat, Zygmunt, zaangażowany w działania niepodległościowe, został zmuszony do emigracji w 1905 r. Umarł podczas I wojny światowej w Paryżu, najprawdopodobniej z powodu odnie- sionych ran. Drugi z braci, Tadeusz, podoficer 2 pułku szwoleżerów zginął w 1920 r. w walkach pod Zamościem. Ogrodnik, student, konspirator Przyszły mistrz olimpijski spędził dzieciństwo w Ołtarzewie pod Oża- rowem Mazowieckim, gdzie pomagał rodzicom w pracy w gospodarstwie rol-
25 nym. Nie wykazywał wielkiego zapału do nauki, w przeciwieństwie do ćwi- czeń fizycznych, do których ciągnęło go od najmłodszych lat. – Łobuz jesteś, nic dobrego z ciebie nie wyrośnie – biadała matka. Ojciec także po swojemu dawał mi naukę. Nieraz dosłownie uszy puchły od tych nauk. Ale bo też tatuś sportu nie uznawał, gardził sportowcami, a ponad wszystko cenił wiedzę. Chciał mi wpoić zamiłowanie do nauki – ale łatwiej byłoby nauczyć astronoma skoku o tyczce, aniżeli mnie zmusić do ślęczenia nad tabliczką mnożenia. Po skończeniu szkoły podstawowej nie złożył jak większość uczniów podania o przyjęcie do gimnazjum, lecz rozpoczął naukę w Państwowej Śred- niej Szkole Ogrodniczej w Warszawie, którą ukończył w roku 1928. Dużo cza- su upłynęło, zanim zdał maturę (dopiero w roku 1937). I to dlatego, że zmotywowała go możliwość uzyskania dyplomu w Cywilnym Instytucie Wy- chowania Fizycznego w Warszawie, do którego uczęszczał od 1935 roku jako wolny słuchacz. Rok po uzyskaniu matury udało mu się ukończyć studia na CIWF-ie. Pracował w różnych zawodach. Piastował m.in. stanowisko ogrodnika w Parku Łazienkowskim, ale zajmował się również nauczaniem wychowania fizycznego i dziennikarstwem. Przez wiele lat brał udział w zawodach sporto- wych w Polsce i za granicą oraz dzielił się swoimi sportowymi doświadczenia- mi z innymi. Kiedy wybuchła II wojna światowa, Janusz Kusociński, który już wcześniej otrzymał stopień kaprala (w 1928 r.), zgłosił się na ochotnika do kompanii karabinów maszynowych w zaimprowizowanym pułku piechoty, sformowanym w celu obrony stolicy. Najprawdopodobniej służył przy obronie fortu na Czerniakowie i zgodnie z przekazami został dwukrotnie ranny. Za męstwo, jakim wykazał się podczas walk, został dwukrotnie odznaczony Krzy- żem Walecznych. Po raz pierwszy, jeszcze w 1939 roku, udekorowano go na wniosek dowódcy obrony Warszawy generała Juliusza Rómmla. Następne ho- nory przyszły już pośmiertnie, w roku 1967. Po upadku Warszawy imał się różnych zajęć. Wiadomo, że pracował jako kelner w gospodzie sportowej „Pod Kogutem” przy ulicy Jasnej. Trudno wskazać jednoznaczną datę jego włączenia się w działalność konspiracyjną. Faktem jest, że zaangażował się w struktury organizacji „Wilk”, działając tam