Maj Sjöwall, Per Wahlöö
Zabójca policjanta
Amber, Warszawa 2012
Rozdział 1
Przyszła na przystanek z dużym wyprzedzeniem. Autobus miał przyjechać dopiero za
pół godziny. Trzydzieści minut z życia człowieka to niewiele. Poza tym była przyzwyczajona
do czekania i zawsze przychodziła wcześniej. Myślała o tym, co zrobi na obiad i trochę o tym,
jak wygląda. Jak zwykle.
Jednak w chwili przyjazdu autobusu nie miała już myśleć o niczym. Zostało jej tylko
dwadzieścia siedem minut życia.
Dzień był ładny, powietrze czyste, trochę wietrzne, z powiewem wczesnojesiennego
chłodu, ale kaprysy pogody nie mogły zaszkodzić jej starannie ułożonym włosom.
Jak wyglądała?
Stojąc na poboczu, sprawiała wrażenie kobiety koło czterdziestki, dość wysokiej i
mocno zbudowanej, z prostymi nogami i szerokimi biodrami, trochę przy kości i bardzo
przestraszonej, że to widać. Ubierała się przede wszystkim modnie, często kosztem wygody -
w ten wietrzny jesienny dzień miała na sobie zielony płaszcz w stylu lat trzydziestych,
nylonowe pończochy i cienkie brązowe lakierowane botki na płaskim obcasie. Na jej lewym
ramieniu wisiała czworokątna torebka z dużym mosiężnym zamkiem, również brązowa, tak
jak i skórkowe rękawiczki. Była starannie umalowana, a jasne włosy miała obficie spryskane
lakierem.
Zauważyła samochód dopiero wtedy, gdy się zatrzymał. Mężczyzna za kierownicą
wychylił się i otworzył drzwi.
- Podwieźć cię? - zapytał.
- Tak - powiedziała, trochę wytrącona z równowagi. - Oczywiście. Nie myślałam...
- O czym nie myślałaś?
- Nie liczyłam na to, że złapię okazję. Chciałam jechać autobusem.
- Przecież widziałem, gdzie stoisz. I przypadkiem tak się składa, że mi pasuje. Pospiesz
się.
Pospiesz się. Ile sekund zajęło jej wejście do samochodu i zajęcie miejsca obok
kierowcy? Pospiesz się. Jechał szybko i po chwili znaleźli się poza miastem.
Siedziała z torebką na kolanach, trochę spięta, jakby zdziwiona czy zaskoczona. Trudno
było stwierdzić, czy pozytywnie czy też nie, bo sama tego nie wiedziała.
Spoglądała na niego z boku, ale wydawał się całkowicie skoncentrowany na
prowadzeniu samochodu.
Skręcił w prawo z głównej drogi i po chwili powtórzył ten manewr. Droga stawała się
coraz gorsza. Można było dyskutować, czy w ogóle zasługiwała jeszcze na miano drogi.
- Co robisz? - spytała i zaśmiała się nerwowo.
- Mam sprawę.
- Gdzie?
- Tutaj - odparł i zahamował.
Przed sobą widział ślady własnych kół na mchu. Wydawały się dość świeże.
- Tam - powiedział, wskazując ruchem głowy. - Za tym stosem drzewa będzie dobre
miejsce.
- Żartujesz?
- Nigdy nie żartuję w takich sprawach.
Wyglądało na to, że pytanie go dotknęło lub zdenerwowało.
- Mój płaszcz... - zaczęła.
- Zostaw w samochodzie.
- Ale...
- Mam koc.
Wysiadł, obszedł samochód i przytrzymał jej drzwi. Oparła się o niego i zdjęła płaszcz.
Zwinęła go starannie i położyła na siedzeniu obok torebki.
- Dobrze.
Zachowywał się spokojnie i pewnie, ale nie wziął jej za rękę, tylko poszedł
niespiesznym krokiem w stronę stosu drzewa. Podążyła za nim.
Miejsce z tyłu było osłonięte od wiatru, ciepłe i słoneczne. Powietrze przenikał świeży
zapach zieleni i odgłos brzęczenia much. Wciąż prawie jak latem, a to lato figurowało w
historii meteorologii jako najcieplejsze.
Nie był to właściwie starannie ułożony stos drzewa, tylko sterta porąbanych bukowych
pni, wysoka na jakieś dwa metry.
- Zdejmij bluzkę.
- Tak - odrzekła speszona.
Czekał cierpliwie, aż rozepnie guziki.
Potem pomógł jej zdjąć bluzkę, delikatnie, nie dotykając ciała.
Stała, trzymając ją w ręku, i nie wiedziała, co ma z nią zrobić.
Wyjął bluzkę z jej ręki i położył ostrożnie na stosie pni. Przez materiał przebiegł
zygzakiem mały skorek.
Stała przed nim w spódnicy, a jej piersi wypełniały stanik w cielistym kolorze. Utkwiła
wzrok w ziemi, opierając plecy o równą powierzchnię narąbanego drewna.
Zadziałał tak błyskawicznie, że nie zdążyła nawet pojąć, co się stało. Sama nigdy tak
szybko nie reagowała.
Chwycił obiema dłońmi pasek tuż koło pępka i jednym gwałtownym ruchem zdarł z niej
spódnicę i rajstopy. Był silny i materiał pękł z trzaskiem jak stara zasłona. Spódnica opadła jej
do kostek, a on ściągnął jej rajstopy i majtki do wysokości kolan i szarpnął lewą miseczkę
stanika, uwalniając obwisłą, ciężką pierś.
Dopiero teraz podniosła wzrok i spojrzała mu w oczy. Oczy wypełnione odrazą,
nienawiścią i dzikim pożądaniem.
Nie zdążyła nawet pomyśleć o tym, by krzyknąć. Poza tym nie miałoby to sensu.
Wybrał miejsce bardzo starannie.
Uniósł ręce, zacisnął silne opalone palce na jej szyi i udusił ją.
Uderzyła tyłem głowy w stos drzewa i pomyślała: moje włosy.
To była jej ostatnia myśl.
Przytrzymał ją za gardło trochę dłużej, niż było to konieczne.
Potem zwolnił uchwyt prawej dłoni i trzymając ją wciąż wyprostowaną, uderzył z całej
siły pięścią w podbrzusze.
Upadła na ziemię i leżała teraz prawie naga wśród wonnej marzanki i zeszłorocznych
liści.
Z jej gardła wydobył się charkot. Wiedział, że to normalne, że ona już nie żyje.
Śmierć nie dodaje uroku, a ona nigdy nie była ładna za życia, nawet w młodości.
Leżąc w leśnym podszycie, mogła budzić co najwyżej współczucie.
Poczekał parę minut, nim wyrównał oddech i uspokoił szybkie bicie serca.
Znów był taki jak zwykle, spokojny i rzeczowy.
Za stosami drewna znajdował się niedostępny wiatrołom, pozostałość po gwałtownej
jesiennej burzy w roku sześćdziesiątym ósmym, a za nim gęsto posadzony las świerkowy
wysokości dorosłego mężczyzny.
Wziął ją pod pachy i poczuł w dłoniach nieprzyjemnie lepkie od potu włosy.
Przeciągnięcie jej przez trudno dostępny teren, pełen przewróconych pni i wyrwanych z
ziemi korzeni zajęło mu sporo czasu, ale nigdzie się nie spieszył. Parę metrów dalej
znajdował się mulisty dół wypełniony żółtawą wodą. Wepchnął tam jej bezwładne ciało,
wdeptując je w dno. Przedtem popatrzył na nią przez chwilę i stwierdził, że po słonecznym
lecie pozostała jej opalenizna, ale lewa pierś była blada w jasnobrązowe plamki. Chciałoby
się powiedzieć - trupioblada.
Wrócił do samochodu po zielony płaszcz. Zastanawiał się przez moment, co ma zrobić z
torebką. Owinął ją w bluzkę zdjętą ze stosu drewna i zaniósł wszystko do glinianki. Kolor
płaszcza rzucał się w oczy, więc wziął grubą gałąź i wepchnął płaszcz, torebkę i bluzkę
najgłębiej, jak się dało.
Następny kwadrans spędził na zbieraniu świerkowych gałęzi i kawałków mchu.
Przykrył gliniankę tak dokładnie, by przypadkowy przechodzień nie zwrócił uwagi, że coś
takiego w ogóle tam się znajduje.
Przez kilka minut obserwował rezultat i wprowadził jeszcze kilka poprawek, nim poczuł
się zupełnie zadowolony.
Wzruszył ramionami i wrócił do samochodu. Wyjął z bagażnika bawełnianą szmatkę i
wytarł nią gumiaki. Kiedy skończył, rzucił gałganek na ziemię. Leżał tam, mokry, ubrudzony
gliną i w pełni widoczny. Nie miało to znaczenia. Kawałek szmaty może leżeć gdziekolwiek.
Niczego nie dowodzi i nie można go powiązać z konkretną osobą.
Potem wsiadł do samochodu i odjechał.
W drodze myślał, że wszystko poszło zgodnie z planem a ona dostała dokładnie to, na
co zasłużyła.
Rozdział 2
Przed kamienicą przy Råsundavägen w Solnie stał zaparkowany samochód. Czarny
chrysler z białymi błotnikami i słowem POLICJA wypisanym wielkimi białymi literami na
drzwiach, masce i bagażniku. Przyklejenie białej taśmy na dolnym brzuszku w kombinacji
liter BIG na tylnej tablicy rejestracyjnej potwierdzało jakby tożsamość samochodu.
Reflektory i światła wewnętrzne były zgaszone, ale światło z lamp ulicznych odbijało
się słabo w lśniących guzikach munduru i białym pendencie na przednim siedzeniu pojazdu.
Choć minęło dopiero wpół do dziewiątej, a październikowy wieczór był piękny,
gwiaździsty i niespecjalnie chłodny, długa ulica wyglądała na opustoszałą. Okna kamienic po
obu stronach były oświetlone, a w niektórych migotała chłodna niebieska poświata z
telewizyjnego ekranu.
Wieczorni przechodnie spoglądali z zaciekawieniem na samochód, ale szybko tracili
zainteresowanie, ponieważ jego obecność zdawała się nie mieć związku z jakąś spektakularną
akcją. Jedyne, co było widać, to dwóch szeregowych policjantów siedzących bezczynnie w
radiowozie.
Mężczyźni w samochodzie też nie mieliby nic przeciwko odrobinie aktywności. Tkwili
w tym miejscu ponad godzinę, cały czas obserwując drzwi po drugiej stronie ulicy i
oświetlone okno na parterze na prawo od wejścia. Umieli czekać. Mieli w tym dużą wprawę.
Gdyby ktoś przyjrzał im się bliżej, pomyślałby, że nie wyglądają na całkiem
zwyczajnych policjantów. Ich mundury byty bez zarzutu, w pełni przepisowe, i nie brakowało
do nich pendentu, pałki ani pistoletu w kaburze. Dziwić mogło tylko to, że kierowca,
korpulentny mężczyzna z jowialną twarzą i czujnym spojrzeniem, oraz jego kolega,
szczuplejszy i swobodniej siedzący w fotelu, z barkiem opartym o boczną szybę, wyglądali na
jakieś pięćdziesiąt lat. Policjanci to z reguły młodzi, wysportowani mężczyźni, a jeśli zdarzy
się wyjątek, starszemu przydziela się młodszego kolegę.
Załogę radiowozu, której łączny wiek, tak jak w tym przypadku, przekraczał sto lat,
należało zaliczyć do zjawisk unikalnych. Istniało jednak na to wytłumaczenie.
Mężczyźni w czarno-białym chryslerze przebrali się po prostu za patrol policyjny, a za
tym sprytnym przebraniem ukrywali się sam szef komisji do spraw zabójstw Martin Beck i
jego najbliższy współpracownik Lennart Kollberg.
Na pomysł przebrania się wpadł Kollberg, dobrze znający człowieka, którego próbowali
ująć.
Człowiek ów nazywał się Lindberg, miał ksywkę Bochen i był złodziejem.
Specjalizował się we włamaniach, popełnił jednak także parę napadów rabunkowych i nawet
spróbował swoich sił w oszustwie, tym razem z mniejszym powodzeniem. Wiele lat życia
spędził za murami więzienia, lecz aktualnie przebywał na wolności po odbyciu kary.
Wolności, która mogła się okazać krótkim epizodem, gdyby Martin Beck i Kollberg
urzeczywistnili swój zamiar.
Trzy tygodnie wcześniej Bochen wszedł do sklepu jubilerskiego w centrum Uppsali i
grożąc rewolwerem, zmusił właściciela do wydania biżuterii, zegarków i gotówki o łącznej
wartości prawie dwustu tysięcy koron. Do tego momentu wszystko szło dobrze i Bochen
znikłby spokojnie ze swoim łupem, gdyby niespodziewanie z zaplecza sklepu nie wyszła
ekspedientka. Bochen wpadł w panikę i wystrzelił, trafiając ją w czoło i zabijając na miejscu.
Udało mu się uciec i kiedy w dwie godziny później sztokholmscy policjanci weszli do
mieszkania jego narzeczonej w Midsommarkransen, zastali go leżącego w łóżku. Dziewczyna
twierdziła, że jest przeziębiony i w ciągu ostatniej doby nie wychodził z domu, a przeszukanie
mieszkania nie przyniosło rezultatu w postaci biżuterii, zegarków czy pieniędzy. Bochen
został zabrany na przesłuchanie i skonfrontowany z właścicielem sklepu, który nie mógł
potwierdzić tożsamości rabusia z całkowitą pewnością, ponieważ ten był zamaskowany.
Policjanci nie mieli jednak takich wątpliwości, po części dlatego, że Bochen był spłukany po
długim pobycie w więzieniu, a jeden z informatorów wspomniał wcześniej, że mówił mu o
skoku, który planował „w innym mieście”, a po części dlatego, że na dwa dni przed napadem
naoczny świadek widział Bochna spacerującego ulicą, przy której znajdował się sklep,
prawdopodobnie w celu przeprowadzenia rekonesansu. Bochen zaprzeczył, że kiedykolwiek
był w Uppsali, i trzeba było go wypuścić z braku dowodów.
Policja obserwowała go od trzech tygodni w przekonaniu, że prędzej czy później będzie
musiał odwiedzić miejsce, w którym ukrył łup. Ale Bochen chyba zdawał sobie sprawę z
tego, że jest śledzony - parę razy pomachał nawet ręką pilnującym go policjantom w cywilu i
ogólnie zachowywał się, jakby zależało mu na tym, by dać im zajęcie. Widać było, że nie ma
pieniędzy - w każdym razie ich nie wydawał, ponieważ narzeczona pracowała, zapewniając
mu wikt i dach nad głową, a prócz tego co tydzień odbierał standardowy zasiłek z pomocy
społecznej.
Martin Beck postanowił w końcu sam zająć się sprawą, a Kollberg wpadł na świetny
pomysł, by przebrali się za policjantów na patrolu. Ponieważ Bochen umiał rozpoznać z
daleka policjanta w dowolnym cywilnym ubraniu, ale zachowywał się z pogardliwą
nonszalancją wobec mundurowych, mundur był w tym przypadku najlepszym przebraniem.
Tak rozumował Kollberg, a Martin Beck zgadzał się z nim, choć nie bez cienia wątpliwości.
Żaden z nich nie spodziewał się, że nowa taktyka przyniesie szybki efekt, więc byli mile
zaskoczeni, kiedy Bochen zaraz po tym, jak tylko poczuł się przez chwilę nieobserwowany,
wsiadł do taksówki i kazał się zawieźć pod adres przy Råsundavägen. Nie ryzykowałby tak,
nie mając konkretnego celu, i teraz byli już przekonani, że coś się święci. Gdyby udało im się
złapać go z łupem i być może narzędziem zbrodni, mogliby powiązać go z włamaniem i
zabójstwem i dla nich sprawa by się zakończyła.
Bochen przebywał w domu po drugiej stronie ulicy już od półtorej godziny - godzinę
temu mignął im w oknie na prawo od wejścia, ale potem nic się nie wydarzyło.
Kollberg zdążył w międzyczasie zgłodnieć. Często bywał głodny i często mówił o
odchudzaniu. Od czasu do czasu rozpoczynał jakąś kurację odchudzającą, ale szybko ją
zarzucał. Miał co najmniej dwadzieścia kilo nadwagi, lecz był wysportowany, w dobrej
formie i w razie potrzeby wykazywał się zdumiewającą szybkością i zręcznością jak na swoją
budowę ciała i swoje prawie pięćdziesiąt lat.
- Cholernie dawno nie wrzuciłem niczego na ruszt - powiedział.
Martin Beck nie odpowiedział. Nie był głodny, ale zatęsknił nagle za papierosem. W
zasadzie przestał palić dwa lata temu, po groźnym postrzale w klatkę piersiową.
- Mężczyzna mojej postury potrzebuje w rzeczy samej trochę więcej niż jedno jajko na
twardo dziennie - ciągnął Kollberg.
Gdybyś nie był tak żarłoczny, nie miałbyś takiej postury i nie musiałbyś tyle jeść,
pomyślał Martin Beck. Nie odezwał się jednak. Kollberg był jego najbliższym przyjacielem i
nie zamierzał dotykać drażliwego tematu. Nie chciał sprawić mu przykrości i wiedział, że
Kollberg jest nie w humorze, kiedy czuje się głodny. Wiedział również, że Kollberg prosił
żonę, by trzymała go na diecie odchudzającej składającej się wyłącznie z jajek twardo. Diety
było jednak trudno przestrzegać, ponieważ w domu jadał wyłącznie śniadanie, a pozostałe
posiłki na mieście lub w policyjnej stołówce, gdzie nie podawano jajek na twardo, co Martin
Beck mógł potwierdzić.
Kollberg wskazał ruchem głowy oświetloną cukiernię dv dwadzieścia metrów od
radiowozu.
- Czy nie chciałbyś...
Martin Beck otworzył drzwi od strony chodnika i wystawił jedną nogę.
- Jasne. Co chcesz? Słodką bułeczkę?
- Tak, i mazarynkę - odparł Kollberg.
Martin Beck wrócił z ciastkami w torebce i znów siedzieli w milczeniu, obserwując
dom, w którym znajdował się Bochen, podczas gdy Kollberg jadł, sypiąc okruchami na
mundur. Kiedy już się nasycił, odsunął nieco fotel do tyłu i poluzował pendent.
- Co masz w kaburze? - zapytał Martin Beck. Kollberg odpiął kaburę i podał mu broń.
Pistolet zabawkę włoskiej marki, masywny, starannie wykonany i niemal tak ciężki jak
walther Martina Becka, ale nadający się tylko do strzelania kapiszonami.
- Prawdziwe cacko - powiedział Martin Beck. - Szkoda, nie miałem takiego w
dzieciństwie.
W kręgu policji nie było tajemnicą, że Lennart Kollberg odmawia noszenia broni.
Większość sądziła, że wynika to z ideowego pacyfizmu i chęci dawania dobrego przykładu,
ponieważ najbardziej w środowisku sprzeciwiał się noszeniu broni podczas normalnego
pełnienia służby.
Było to oczywiście prawdą, ale tylko w połowie. Martin Beck był jednym z nielicznych,
którzy znali prawdziwy powód niechęci Kollberga do noszenia broni.
Lennart Kollberg zastrzelił kiedyś człowieka. Zdarzyło się to ponad dwadzieścia lat
temu, ale nigdy tego nie zapomniał i od wielu lat zabierał ze sobą broń tylko na najbardziej
niebezpieczne akcje.
Zdarzenie miało miejsce w sierpniu 1952 roku, kiedy Kollberg pełnił służbę w drugim
rewirze komendy południowej w Sztokholmie. Późnym wieczorem zaalarmowano ich z
więzienia w Langholm, że trzech uzbrojonych mężczyzn próbowało uwolnić więźnia, raniąc
przy tym strażnika. Zanim wóz patrolowy z Kollbergiem przyjechał na miejsce, mężczyźni
podczas próby ucieczki uderzyli samochodem w barierkę mostu i jeden z nich został złapany.
Dwaj pozostali zdołali uciec do parku Langholm po drugiej stronie mostu. Ponieważ sądzono,
że są uzbrojeni, a Kollberg miał opinię dobrego strzelca, dołączono go do grupy policjantów
wysłanych do parku, by spróbowali okrążyć zbiegów.
Z pistoletem w dłoni zszedł na brzeg i oddalił się brzegiem plaży od oświetlonego
miejsca na moście, nasłuchując i wytężając wzrok w ciemności. Po chwili zatrzymał się na
płaskim skalistym występie, pochylił i zanurzył dłoń w wodzie, która wydawała się letnia i
przyjemna w dotyku. Kiedy się wyprostował, usłyszał odgłos wystrzału i poczuł na rękawie
płaszcza muśnięcie kuli, zanim wpadła do wody kilka metrów za nim. Człowiek, który
strzelał, krył się gdzieś w ciemności wśród krzewów na stoku. Kollberg natychmiast rzucił się
szczupakiem i wczołgał w nadbrzeżną roślinność. Potem zaczął pełznąć w górę w stronę
skały wznoszącej się na ukos od miejsca, gdzie jak przypuszczał, znajdował się strzelec.
Kiedy dotarł do dużego kamienia, zobaczył wyraźnie sylwetkę mężczyzny rysującą się na tle
jasnego fiordu. Stał jakieś dwadzieścia metrów od Kollberga, zwrócony do niego półprofilem,
i trzymał w uniesionej dłoni broń gotową do strzału, rozglądając się uważnie na boki. Za nim
znajdowało się strome urwisko schodzące do Riddarfjärden.
Kollberg mierzył dokładnie w prawą dłoń mężczyzny. W chwili, gdy położył palec na
spuście, ktoś pojawił się niespodziewanie za plecami tego człowieka, rzucił w stronę jego ręki
i kuli Kollberga, po czym znikł równie szybko w dole fiordu.
Kollberg początkowo nie rozumiał, co się stało. Mężczyzna zaczął uciekać, więc
wystrzelił znowu, trafiając go tym razem w kolano. Potem popatrzył w dół.
A tam, na linii wody, leżał mężczyzna, którego zabił. Młody policjant z tego samego
rewiru. Często patrolowali razem ulice i świetnie się dogadywali.
Sprawę wyciszono i nazwisko Kollberga nie pojawiło się w jej kontekście. Oficjalnie
młody policjant zginął od przypadkowego strzału, zabłąkanej kuli znikąd wystrzelonej
podczas obławy na groźnego desperata. Przełożony Kollberga wygłosił tyradę, w której
przestrzegał go przed rozpamiętywaniem i wyrzutami sumienia, przywołując na koniec postać
samego Karola XII, który pewnego razu zastrzelił przez nieuwagę koniuszego, będącego jego
dobrym przyjacielem - nieszczęśliwy wypadek, jaki może przytrafić się najlepszym.
Niniejszym sprawa została zakończona, ale Kollberg tak naprawdę nigdy nie przezwyciężył
traumy i dlatego nosił od wielu lat pistolet na kapiszony, kiedy musiał sprawiać wrażenie
uzbrojonego.
Ani Kollberg, ani Martin Beck nie myśleli o tym, siedząc w wozie patrolowym i
czekając, aż Bochen się pokaże.
Kollberg ziewnął i poprawił się na siedzeniu. Zajmował niewygodne miejsce za
kierownicą i miał na sobie przyciasny mundur. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy go nosił
ostatni raz - w każdym razie było to bardzo dawno. Ten, który miał na sobie, był pożyczony i
wyraźnie za mały, ale nawet w przybliżeniu nie tak ciasny jak jego własny stary mundur
wiszący na wieszaku w domowej garderobie.
Spojrzał na Martina Becka, który zagłębił się jeszcze bardziej w fotelu, wyglądając
przez boczną szybę.
Żaden z nich nic nie mówił, znali się długo, spędzili wiele lat razem na służbie i poza
nią, nie mieli więc potrzeby rozmawiania dla samej rozmowy. Nie potrafiliby zliczyć, ile razy
już tak siedzieli - w jednym samochodzie przy ciemnej ulicy, czekając.
Kiedy Martin Beck został szefem komisji do spraw zabójstw, nie musiał już właściwie
zajmować się osobiście takimi sprawami jak śledzenie i obserwacja, mając od tego
podwładnych. Często jednak to robił, nawet jeśli ten rodzaj zadań był, ogólnie rzecz biorąc,
śmiertelnie nudny. Nie chciał stracić kontaktu z tą stroną zawodu tylko dlatego, że został
szefem i zajmowanie się wszelkimi uciążliwościami narastającej biurokracji zajmowało mu
coraz więcej czasu. Nawet jeśli pierwsze nie wykluczało niestety drugiego, wolał siedzieć i
ziewać w samochodzie z Kollbergiem niż siedzieć i starać się powstrzymywać ziewanie
podczas zebrań z naczelnym komendantem policji państwowej.
Martin Beck nie lubił biurokracji, zebrań ani naczelnego komendanta. Ale bardzo lubił
Kollberga i nie umiał sobie wyobrazić pracy bez niego. Kollberg od dawna wyrażał czasem
pragnienie, by porzucić zawód policjanta, ale ostatnio sprawiał wrażenie zdecydowanego je
urzeczywistnić. Martin Beck nie chciał ani go w tym wspierać, ani mu odradzać - wiedział, że
poczucie solidarności Kollberga z własną grupą zawodową jest teraz bliskie zeru i coraz
częściej popada w konflikt z sumieniem. Wiedział też, że bardzo trudno byłoby mu znaleźć
równorzędną, satysfakcjonującą pracę. W czasach dużego bezrobocia, kiedy absolwenci
wyższych uczelni i wykształceni fachowcy wszystkich możliwych branż, głównie młodzi, nie
mieli pracy, perspektywy nie były oszałamiające dla pięćdziesięcioletniego byłego policjanta.
Z całkiem egoistycznych pobudek chciał oczywiście, żeby Kollberg został, ale nie był
aż takim egoistą i odrzucał myśl, że miałby próbować wpłynąć na decyzję Kollberga.
Kollberg znowu ziewnął.
- Za mało tu tlenu - powiedział i opuścił szybę. - Szczęście, że pełniliśmy służbę
patrolową w czasach, kiedy policjanci używali nóg do chodzenia, nie tylko do kopania ludzi.
Można dostać klaustrofobii od siedzenia tutaj.
Martin Beck skinął głową. On też nie lubił czuć się uwięziony.
Martin Beck i Kollberg wstąpili na ścieżkę policyjnej kariery w Sztokholmie w połowie
lat czterdziestych. Martin Beck wydeptywał ulice Norrmalmu, a Kollberg zaułki Starego
Miasta. Wtedy jeszcze się nie znali, ale doświadczenia z tamtego okresu mieli bardzo
podobne.
Było już wpół do dziesiątej. Zamknięto cukiernię i w kolejnych oknach domów zaczęły
gasnąć światła. Mieszkanie, w którym przebywał Bochen, było wciąż oświetlone.
Drzwi po drugiej stronie otworzyły się nagle i Bochen wyszedł na ulicę. Trzymał ręce w
kieszeniach płaszcza, a w kąciku jego ust tkwił papieros.
Kollberg położył dłonie na kierownicy, a Martin Beck się wyprostował.
Bochen stał przed domem, spokojnie paląc papierosa.
- Nie ma żadnej torby - zauważył Kollberg.
- Może chowa to w kieszeniach - odparł Martin Beck. - Albo już sprzedał. Sprawdzimy,
u kogo był.
Upłynęło kilka minut. Nic się nie działo. Bochen spojrzał na rozgwieżdżone niebo i
zdawał się rozkoszować wieczorną aurą.
- Czeka na taksówkę - stwierdził Martin Beck.
- Cholernie długo to trwa - powiedział Kollberg.
Bochen zaciągnął się ostatni raz i rzucił niedopałek na ulicę. Potem postawił kołnierz
płaszcza, włożył ręce do kieszeni i zaczął iść w stronę radiowozu.
- Idzie tutaj - spostrzegł Martin Beck. - Cholera. Co robimy? Bierzemy go?
- Tak - odrzekł Kollberg.
Bochen podszedł niespiesznie do samochodu, pochylił się, spojrzał przez szybę na
Kollberga i zaczął się śmiać. Potem okrążył tył wozu i wszedł na chodnik. Otworzył drzwi z
przodu, gdzie siedział Martin Beck, nachylił się i wybuchnął serdecznym śmiechem.
Martin Beck i Kollberg siedzieli w milczeniu, nie przeszkadzając mu, po prostu dlatego,
że nie bardzo wiedzieli, co mają teraz zrobić.
Po chwili Bochen opanował wesołość i powiedział:
- Jednak was w końcu zdegradowali? A może to jakaś maskarada?
Martin Beck westchnął i wysiadł. Otworzył tylne drzwi.
- Wsiadaj, Lindberg - powiedział. - Podwieziemy cię do Vastbergi.
- Świetnie - ucieszył się Bochen. - Stamtąd mam bliżej do domu.
W drodze na komendę południową Bochen opowiadał o odwiedzinach u brata w
Rasundzie, co wkrótce potwierdził wysłany tam radiowozem patrol. W mieszkaniu nie było
broni, pieniędzy ani innych skradzionych rzeczy. Bochen miał przy sobie dwadzieścia siedem
koron.
Za kwadrans dwunasta nadszedł czas. by go wypuścić, a Martin Beck i Kollberg zaczęli
myśleć o powrocie do domu.
Przed wyjściem Bochen powiedział:
- W życiu bym nie pomyślał, że macie takie poczucie humoru. Najpierw to przebranie:
rewelacja. Ale najlepszy jest ten napis PIG na radiowozie, normalnie jakbym sam to zrobił.
Średnio ich to bawiło, ale słyszeli jego szczery śmiech jeszcze w dole schodów. Brzmiał
prawie tak jak „Śmiejący się policjant”.
Właściwie nie miało to wielkiego znaczenia. Wkrótce i tak go złapią. Należał do typu
przestępców, którzy zawsze dają się złapać.
A sami mieli się niedługo zająć zupełnie innym problemem.
Rozdział 3
Lotnisko było narodowym skandalem i potwierdzało właśnie swoją złą reputację. Sam
lot z Arlandy trwał tylko pięćdziesiąt minut, a teraz samolot krążył już półtorej godziny nad
wysuniętą najdalej na południe częścią kraju. Mgła - brzmiało lakoniczne wyjaśnienie. I
dokładnie tego można było się spodziewać. Pole lotniska zbudowano, po wysiedleniu
mieszkańców, w jednym z najbardziej mglistych miejsc w całej Szwecji. Jak gdyby tego było
mało, w samym centrum znanego wszystkim szlaku przelotów wędrownych ptaków i w
bardzo niedogodnej odległości od miasta. Poza tym naruszono obszar przyrody, który
powinien być chroniony prawem. Szkody były znaczne i nie do naprawienia, stanowiły
poważne przestępstwo przeciw środowisku naturalnemu, typowe dla antyhumanitarnego
cynizmu, coraz mocniej cechującego to, co nazwano Bardziej Ludzkim Społeczeństwem.
Samo wyrażenie, kryjące w sobie ów cynizm, było tak pojemne, że przeciętny człowiek z
trudem mógł zrozumieć, co właściwie oznacza.
Pilot w końcu się zmęczył i posadził maszynę, nie zważając na mgłę. Garstka bladych,
spoconych pasażerów przedefilowała do budynku dworca lotniczego.
Wewnątrz wyglądał on tak, jakby same kolory, szary i szafranowożółty, podkreślały
aurę fuszerki i korupcji.
Ktoś mógł w każdym razie włożyć parę milionów na swoje szwajcarskie konto. Ktoś,
kto piastował tak wysoki urząd, że każdy obywatel wstydził się swego niewielkiego, czysto
formalnego udziału w szwedzkiej pseudodemokracji, skazanej na rychłe i całkowite
bankructwo.
Martin Beck miał za sobą kilka nieprzyjemnych godzin. Od zawsze nie znosił latania, a
nowinki techniczne nie zmieniły niczego na lepsze. Odrzutowiec był typu Douglas DC-9.
Najpierw zaczął się wznosić niemal pionowo na wysokość niepojętą dla zwykłego
naziemnego człowieka. Potem pofrunął z abstrakcyjną prędkością, by zakończyć lot
monotonnym kołowaniem. Ciecz w papierowych kubkach, którą nazywano kawą,
wywoływała natychmiastowe mdłości. Kabinę wypełniało niezdrowe duszne powietrze, a
nieliczni współpasażerowie wyglądał zabieganych technokratów i biznesmenów, którzy
ciągle zerkali na zegarek i zaglądali nerwowo do aktówek.
Halę przylotów trudno było nawet nazwać nieprzyjemną. Była raczej monstrualna -
prawdziwa katastrofa architektoniczna, przy której brudny i zaniedbany terminal autobusowy,
daleki od jakichkolwiek standardów cywilizacyjnych, jawił się jako miejsce przyjazne i pełne
życia. Były tam stoisko z kiełbaskami, oferujące niejadalną i pozbawioną wartości
odżywczych namiastkę jedzenia, kiosk ze stojakami na prezerwatywy i pisemkami
pornograficznymi, puste taśmy bagażowe i kilka krzeseł, które mogły pamiętać złoty wiek
inkwizycji. Do tego tuzin ziewających i śmiertelnie znudzonych policjantów i celników, bez
wątpienia odkomenderowanych tu przymusowo, i jedyna taksówka, której kierowca drzemał
z najnowszym numerem czasopisma pornograficznego rozłożonym na kierownicy.
Martin Beck czekał nieprawdopodobnie długo na swoją małą torbę. Odebrał ją w końcu
i wyszedł wprost w jesienną mgłę.
Taksówka zabrała pasażera i odjechała.
W hali nikt nie rozmawiał ani nie zdradzał wyrazem twarzy, że kogoś poznaje. Ludzie
wyglądali apatycznie, niemal tak, jakby utracili zdolność mówienia albo przynajmniej stracili
zainteresowanie wyrażaniem swoich myśli.
Szef komisji do spraw zabójstw wylądował, ale nie było to wydarzenie, które
ktokolwiek należycie doceniał. Nawet początkujący dziennikarze nie zjawili się tutaj, by
urozmaicić sobie czas grą w karty, wygotowaną kiełbaską i oranżadą nafaszerowaną chemią.
Przed budynkiem dworca lotniczego stały dwa pomarańczowo-czerwone autobusy.
Plastikowe tablice pokazywały, dokąd jadą. Lund i Malmö. Kierowcy w milczeniu palili
papierosy.
Wieczór był letni, a powietrze wilgotne. Elektryczne latarnie otaczała mglista poświata.
Autobusy ruszyły, jeden pusty, drugi z jedynym pasażerem. Pozostali podróżni
pospieszyli na całodobowy parking.
Martin Beck wciąż miał spocone dłonie. Wrócił na dworzec i poszukał toalety. Spłuczka
była zepsuta. W pisuarze leżały niedojedzona kiełbaska i pusta butelka po wódce. Do brudnej
umywalki lepiło się pasmo włosów. Stojak na papierowe ręczniki był pusty.
To było lotnisko Malmö Sturup. Tak nowe, że jeszcze nie w pełni wykończone.
Wątpił, czy wykończenie go ma jakikolwiek sens. W pewnym sensie mogło uchodzić za
doskonałe. Perfekcyjne fiasko.
Martin Beck wytarł dłonie w chusteczkę do nosa. Stał przez chwilę, czując, że jest
zupełnie sam w ciemności.
Nie spodziewał się powitania przez policyjną orkiestrę ani samego komendanta na
białym koniu.
Chyba jednak liczył na więcej niż zupełnie nic.
Sprawdził, czy ma w kieszeni drobne, i rozważył pomysł poszukania automatu, który
nie miałby odciętego kabla ani otworu na monety zaklejonego gumą do żucia.
Przez mgłę przebiły się światła. Czarno-biały radiowóz wjechał niepostrzeżenie na
podjazd i skręcił przed szafranowożółty budynek.
Jechał powoli i zatrzymał się w miejscu, w którym stał samotny podróżny. Rudowłosy
mężczyzna z modnymi wśród policjantów baczkami opuścił boczną szybę i zmierzył go
zimnym wzrokiem.
Martin Beck nie odezwał się słowem.
Po jakiejś minucie mężczyzna uniósł dłoń i przywołał go do siebie palcem
wskazującym. Podszedł do radiowozu.
- Czego się tu szwendasz?
- Czekam na transport.
- Czekasz na transport, powiadasz?
- Może wy mi pomożecie.
Policjant osłupiał.
- Pomożemy? Co masz na myśli?
- Jestem spóźniony i moglibyście skontaktować się przez radio.
- Zwariowałeś?
Nie odrywając wzroku od Martina Becka, rzucił parę słów przez ramię.
- Słyszałeś? Mówi, że mamy pogadać przez radio. Czy on myśli, że jesteśmy jakąś
cholerną centralą telefoniczną? Słyszałeś?
- Słyszałem - odparł znudzonym głosem drugi policjant.
- Czy możesz pokazać legitymację? - zapytał pierwszy.
Martin Beck sięgnął do tylnej kieszeni, ale się rozmyślił. Opuścił rękę.
- Tak - powiedział. - Ale nie chcę.
Pokazał im plecy i wrócił do swojej torby.
- Słyszałeś? - powtórzył policjant. - Mówi, że nie chce. Myśli, że jest twardzielem.
Myślisz, że jesteś twardzielem?
Ciężkie od ironii słowa padały na ziemię jak kamienie.
- E tam, daj mu spokój - mruknął kierowca. - Starczy już awantur na dziś wieczór.
Rudowłosy zmierzył Martina Becka przenikliwym spojrzeniem. Potem nastąpiła
przyciszona wymiana zdań i radiowóz ruszył. Po dwudziestu metrach zatrzymał się, by
policjanci mogli go widzieć w tylnym lusterku.
Martin Beck patrzył w inną stronę. Westchnął ciężko.
Kiedy tam stał, właściwie można go było wziąć za kogokolwiek.
W ciągu ostatnich lat udało mu się pozbyć gestów typowych dla policjantów. Nie
zakładał na przykład ciągle rąk z tyłu i potrafił ustać przez pewien czas bez kołysania się na
stopach.
Choć przybrał nieco na wadze, w wieku pięćdziesięciu jeden lat wciąż był wysokim,
dobrze zbudowanym mężczyzną, sprawnym fizycznie, tylko trochę przygarbionym. Ubierał
się także swobodniej niż przedtem, lecz w jego doborze garderoby nie było wymuszonej
młodzieńczości - sandały, dżinsy, koszulka polo i niebieska kurtka z dralonu. Można było
natomiast uznać ten strój za niekonwencjonalny dla komisarza kryminalnego.
Dla dwóch policjantów w radiowozie był wyraźnie trudnym orzechem do zgryzienia.
Rozważali pewnie całą tę sytuację, kiedy pomidorowy opel ascona zajechał przed budynek
dworca i ostro zahamował. Wysiadł z niego jakiś mężczyzna, obszedł samochód i powiedział:
- Nöjd?
- Beck.
- Wszyscy się uśmiechają, kiedy mówię Nöjd*.
- Uśmiechają?
- Tak, nawet rechoczą.
- Ach tak - odrzekł Martin Beck. Niełatwo było go rozśmieszyć.
- Trzeba przyznać, że to zabawne nazwisko dla policjanta. Herrgott Nöjd. Dlatego
zwykle przedstawiam się z pytającą intonacją. Nöjd? Ludzie wtedy głupieją.
* Nöjd (szw.) - zadowolony.
Mężczyzna włożył torbę do bagażnika.
- Spóźniłem się - powiedział. - Nikt nie wiedział, o której samolot wyląduje.
Obstawiałem, że pewnie znowu skończy się na Kopenhadze. Więc byłem już w Limhamn,
kiedy dostałem wiadomość, że wylądował tutaj. Przepraszam.
Spoglądał niepewnie, jak gdyby chciał wybadać, czy ważny gość jest w złym humorze.
Martin Beck wzruszył ramionami.
- Nieważne. Nigdzie się nie spieszę.
Nöjd rzucił okiem na radiowóz, który nadal stał w miejscu z silnikiem na jałowym
biegu.
- Nie mój rejon. - Uśmiechnął się szyderczo. - Ta bryka jest z Malmö. Lepiej spadajmy,
zanim nas aresztują.
Mężczyzna najwyraźniej łatwo wybuchał śmiechem. Przeważnie zaraźliwym.
Martin Beck jednak nawet się nie uśmiechnął. Po części dlatego, że nie bardzo było z
czego się śmiać, a po części dlatego, że próbował wyrobić sobie jakieś zdanie o tym drugim.
Naszkicować wstępny rysopis.
Nöjd był niewysokim, krzywonogim mężczyzną, to znaczy niewysokim jak na
policjanta. W sznurowanych gumiakach, garniturze w szarobury diagonalny wzór i
wyblakłym kapeluszu safari wyglądał na rolnika albo myśliwego w swoim rewirze. Twarz
miał ogorzałą od słońca i wiatru, oczy żywe, brązowe, z siecią mimicznych zmarszczek. W
jakimś sensie był reprezentatywny dla pewnej kategorii prowincjonalnych policjantów. Typ,
który nie pasował do współczesnego umundurowania i dlatego był w zaniku, choć całkiem
jeszcze nie wyginął.
Prawdopodobnie był nieco starszy od Martina Becka, ale miał szczęście pracować w
zdrowszym i spokojniejszym środowisku, co bynajmniej nie oznaczało, że jest całkiem
zdrowe i spokojne.
- Jestem tu już prawie dwadzieścia pięć lat. Ale to dla mnie zupełnie coś nowego.
Komisja do spraw zabójstw. Ze Sztokholmu. W takiej sprawie.
Nöjd pokręcił głową.
- Na pewno będzie dobrze - powiedział Martin Beck. - Albo...
Resztę dokończył już w myślach: albo i nie.
- Pewnie - skwitował Nöjd. - Znacie się na tym.
Martin Beck zastanawiał się, czy jego rozmówca użył tradycyjnej formy
grzecznościowej z niepewności lub przyzwyczajenia, czy też mówił w liczbie mnogiej.
Lennart Kollberg wyjechał już samochodem ze Sztokholmu i spodziewał się go następnego
dnia. Od lat był najbliższym współpracownikiem Martina Becka.
- Ta historia szybko wycieknie - stwierdził Nöjd. - Widziałem dziś w mieście paru
typów. Dziennikarze, jak sądzę.
Znów pokręcił głową.
- Nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Do takiego zainteresowania.
- Zaginął człowiek - powiedział Martin Beck. - To nic niezwykłego.
- Nie, ale nie w tym cały szkopuł. Zupełnie nie w tym. Chcesz o tym teraz pogadać?
- Wolałbym nie, jeśli nie masz mi tego za złe.
- Nigdy nie mam niczego za złe. To nie w moim stylu.
Znów się roześmiał, ale przerwał i dodał przytomnie:
- To znaczy, że nie ja prowadzę to dochodzenie.
- Może ona się odnajdzie. Tak najczęściej bywa.
Nöjd po raz trzeci pokręcił głową.
- Nie sądzę - rzekł. - Jeżeli moje zdanie ma jakiekolwiek znaczenie. Poza tym wszystko
jest już przesądzone. Tak mówią wszyscy. Pewnie mają rację. Cała ta afera, przepraszam, ta
sprawa z komisją do spraw zabójstw i tak dalej, wynika ze szczególnych okoliczności.
- Kto tak mówi?
- Szef. Głowa.
- Komendant z Trelleborga?
- Właśnie. Okej, nieważne. To jest ta nowa droga na lotnisko. Teraz wyjeżdżamy na
główną między Malmö i Ystad. Też nową. Widzisz te światła dalej na prawo?
- Tak.
- To Svedala. Jeszcze okręg policyjny Malmö. Cholernie duży teren.
Wyjechali z pasa mgły, który leżał tylko nad lotniskiem. Niebo było gwiaździste. Martin
Beck opuścił boczną szybę i wdychał zapachy z zewnątrz. Benzyny i oleju do diesla, ale
również zawiesistej mieszanki czarnoziemu i nawozu. Wydawała się ciężka i nasycona.
Odżywcza. Nöjd przejechał tylko kilkaset metrów główną drogą. Potem skręcił w prawo i
wiejskie powietrze stało się jeszcze bardziej wyraziste.
Pachniało czymś szczególnym.
- Botwinka i pulpa buraczana - powiedział Nöjd. - To mi przypomina szczenięce lata.
Po głównej drodze przetaczał się z dudnieniem zwarty strumień samochodów i tirów, a
na tej byli zupełnie sami. Nad falującym równinnym krajobrazem zapadła ciemna noc.
Widać było, że Nöjd przemierzał tę trasę setki razy i znał każdy zakręt. Utrzymywał
równe tempo i prawie nie patrzył na szosę.
Zapalił papierosa i podał paczkę gościowi.
- Nie, dziękuję - odrzekł Martin Beck.
Przez ostatnie dwa lata zapalił może pięć razy.
- Jeśli dobrze zrozumiałem, zatrzymasz się w pensjonacie - powiedział Nöjd.
- Tak, tak będzie najlepiej.
- W każdym razie zarezerwowałem tam pokój.
- Świetnie.
Przed nimi ukazały się światła większej miejscowości.
- Jesteśmy, że tak powiem, na miejscu. To jest Anderslöv.
Ulice byty puste, ale rzęsiście oświetlone.
- Nie ma tu nocnego życia - rzekł Nöjd. - Cisza i spokój. Cudownie. Mieszkam tu przez
całe życie i nigdy nie miałem powodu do narzekań. Aż do teraz.
Wygląda na wymarłe, pomyślał Martin Beck. Ale może tak właśnie ma być.
Nöjd zahamował, wskazał na niski budynek z żółtej cegły i powiedział:
- Komisariat. Teraz oczywiście zamknięty. Mogę otworzyć, jeśli chcesz.
- Dla mnie nie trzeba.
- Pensjonat jest tuż za rogiem. Należy do niego ogród, który właśnie mijaliśmy. Ale
restauracja jest o tej godzinie zamknięta. Jeśli chcesz, możemy pojechać do mnie do domu na
piwo i kanapkę.
Martin Beck nie był głodny. Podróż samolotem odebrała mu chęć do jedzenia.
Grzecznie odmówił, po czym zapytał:
- Czy stąd jest daleko do plaży?
Pytanie nie zdziwiło zbytnio rozmówcy. Nöjda chyba trudno było zaskoczyć.
- Nie - odparł. - Tego bym nie powiedział.
- Jak długo jedzie się tam samochodem?
- Jakiś kwadrans. Najwyżej.
- Czy masz coś przeciw temu, byśmy pojechali tam teraz?
- Nic a nic.
Nöjd skręcił w coś, co wyglądało na główną ulicę.
- To nasza największa lokalna atrakcja - powiedział. - Droga Krajowa. Droga Krajowa z
wielkiej litery. Dawna droga główna między Malmö i Ystad. Kiedy odbijemy w prawo,
znajdziesz się na południe od Drogi. Wtedy naprawdę będziesz w Skanii.
Boczna droga była kręta, ale Nöjd jechał nią z taką samą naturalną łatwością. Mijali
gospodarstwa i białe kościoły.
Po dziesięciu minutach zapachniało morzem. W chwilę później znaleźli się na plaży.
- Chcesz, żebym się tu zatrzymał?
-Tak, dziękuję.
- Gdybyś chciał pobrodzić, mam drugą parę gumiaków w bagażniku - powiedział Nöjd i
zachichotał.
- Chętnie.
Martin Beck włożył buty. Były trochę ciasne, ale nie wybierał się na długą wycieczkę.
- Gdzie dokładnie jesteśmy?
- W Böste. Światła na prawo to Trelleborg. Po lewej jest latarnia Smygehuk. Dalej się
już nie dojdzie.
Smygehuk był najdalej wysuniętym na południe cyplem kraju.
Sądząc ze świateł i odblasku na niebie, Trelleborg był spokojnym miastem. Na kursie do
portu stał duży oświetlony statek pasażerski, prawdopodobnie prom kolejowy z Sassnitz w
NRD.
Bałtyk wylewał się leniwie na plażę. Woda z cichym sykiem wsiąkała w drobny piasek.
Martin Beck wszedł na falujące pole wodorostów. Zrobił parę kroków w wodzie. Poczuł
jej przyjemny chłód przez cholewy butów.
Pochylił się i nabrał wody w złożone dłonie. Opłukał twarz i wciągnął trochę zimnej
wody nosem. Poczuł w nozdrzach świeżą sól.
Powietrze było wilgotne. Pachniało rybą, morszczynem i smołą.
Kilka metrów dalej zobaczył rozwieszone sieci i kontury rybackiej łodzi.
Jak to mawiał Kollberg?
Najlepsze w komisji do spraw zabójstw jest to, że od czasu do czasu wyjeżdża się z
miasta.
Martin Beck pochylił głowę i nasłuchiwał. Słyszał tylko morze.
Po chwili wrócił do samochodu. Nöjd stał oparty o maskę i palił. Martin Beck skinął
głową.
Jutro zajmie się studiowaniem przypadku.
Nie spodziewał się zbyt wiele. Działanie było najczęściej rutynowe, a sprawy podobne.
Przeważnie tragiczne i przygnębiające.
Wiatr od morza był łagodny i orzeźwiający.
Frachtowiec pruł fale na linii horyzontu. Na zachód. Widział zieloną latarnię na
sterburcie i światła na śródokręciu.
Zapragnął się tam znaleźć.
Rozdział 4
Martin Beck oprzytomniał w tej samej sekundzie, w której otworzył oczy. Pokój był
urządzony spartańsko, lecz przyjemnie. Mieścił dwa łóżka i miał okno wychodzące na północ.
Łóżka stały równolegle w odległości metra od siebie - na jednym leżała jego torba podróżna,
na drugim on sam, a na podłodze książka, z której przed zaśnięciem przeczytał pół strony i
dwa podpisy pod obrazkami. Było to ekskluzywne wydanie Famous Liners of the Past, The
French Line Quadruple-Screw Turbo-Electric Liner Normandie.
Spojrzał na zegar. Wpół do ósmej. Z dworu dobiegały rozproszone odgłosy
samochodowych silników i ludzkich rozmów. Ktoś w budynku spuścił wodę w toalecie. Coś
było nie tak jak zwykle. Szybko odkrył co. Spał w piżamie - a to robił to tylko w czasie
podróży.
Martin Beck wstał, podszedł do okna i wyjrzał. Pogoda wydawała się ładna, słońce
świeciło na trawnik w parku za pensjonatem.
Zrobił szybką poranną toaletę, ubrał się i zszedł na dół. Rozważał przez chwilę, czy
zjeść śniadanie, ale odrzucił ten pomysł. Nigdy nie lubił jeść rano, zwłaszcza w dzieciństwie,
kiedy matka wmuszała w niego kakao i trzy kanapki przed wyjściem do szkoły. Często
zdarzało mu się to po drodze zwymiotować.
Zamiast tego poszukał w kieszeni spodni jednokoronówki i wrzucił ją do otworu w
automacie z grami stojącym na lewo od drzwi. Pociągnął za uchwyt, wygrał dwie wiśnie i
włożył je do kieszeni. Potem wyszedł z budynku, przeciął brukowany plac, minął sklep
monopolowy, który jeszcze był zamknięty, dwa narożniki i znalazł się przy komisariacie
policji. Sąsiadował najwyraźniej z ochotniczą strażą pożarną, gdyż przed komendą stał oparty
o ścianę wóz strażacki. Musiał praktycznie przeczołgać się pod drabiną, żeby dostać się do
wejścia. Mężczyzna w poplamionym kombinezonie naprawiał coś przy wozie.
- Cześć - rzucił wesoło.
Martin Beck drgnął. To była naprawdę niekonwencjonalna społeczność.
- Cześć - odpowiedział.
Drzwi komisariatu były zamknięte, a na szybie znajdowała się przyklejona taśmą kartka,
na której ktoś napisał długopisem:
Godziny przyjęć:
Dni powszednie 08.30-12.00
oraz 13.00-14.30
Czwartki także 18.00-19.00
W soboty nieczynne
O niedzielach nie było ani słowa. Widocznie przestępczość w tym dniu spadała,
niewykluczone, że na mocy samego zakazu.
Martin Beck patrzył w zamyśleniu na szyld. Kiedy człowiek przyjeżdża ze Sztokholmu,
trudno mu sobie wyobrazić, że coś może funkcjonować w taki sposób.
Chyba jednak powinien był zjeść śniadanie.
- Herrgott zaraz przyjdzie - powiedział mężczyzna w kombinezonie. - Wyszedł z psem
dziesięć minut temu.
Martin Beck kiwnął głową.
- To ty jesteś tym sławnym detektywem?
Pytanie było trudne i nie odpowiedział na nie od razu.
Mężczyzna nie przerywał pracy przy wozie. Nie odwracając głowy, dodał:
- Nie gniewaj się. Usłyszałem tylko, że w pensjonacie ma się zatrzymać jakiś sławny
gliniarz. A ciebie nie znam.
- Tak, to chyba muszę być ja - odrzekł z wahaniem Martin Beck.
- No to Folke pójdzie siedzieć.
- Dlaczego tak sądzisz?
- Och, przecież wszyscy to wiedzą.
- Naprawdę?
- Szkoda. Jego wędzony śledź był zajebisty.
Rozmowa urwała się, kiedy mężczyzna wczołgał się pod wóz i znikł z pola widzenia.
Jeśli to była powszechna opinia, Nöjd widocznie nie przesadzał.
Martin Beck stał dalej, pocierając w zamyśleniu czoło u nasady włosów.
Po kilku minutach Herrgott Nöjd pojawił się po drugiej stronie wozu strażackiego. Miał
na głowie ten sam kapelusz safari, a poza tym był ubrany w kraciastą flanelową koszulę,
spodnie od munduru i lekkie mokasyny. Wielki szarobiały jämthund ciągnął smycz.
Przecisnęli się pod drabiną i pies stanął nagle na tylnych łapach, kładąc przednie na piersi
Martina B i zaczął lizać go po twarzy.
- Siad, Timmy - rzekł Nöjd. - Siad, powiedziałem. Co za pies.
Pies był ciężki i Martin Beck cofnął się o dwa kroki.
- Siad, Timmy - powtórzył Nöjd.
Pies zrobił wokół trzy rundki. Potem usiadł niechętnie, wpatrując się w swojego pana i
strzygąc uszami.
- To chyba najgorszy pies policyjny na świecie. Ale jest usprawiedliwiony. Brak
szkolenia. Nie słucha. Ale skoro trafiło mi się zostać policjantem, on jest psem policyjnym. W
pewnym sensie.
Nöjd roześmiał się, choć raczej nie miał ku temu powodu. Przynajmniej tak sądził
Martin Beck.
- Kiedy był tu HKS i grali w piłkę, wziąłem go na mecz.
- HKS?
- Helsingborski Klub Sportowy. Nie znasz się na piłce nożnej, co?
- Bardzo słabo.
- Cóż, wyrwał się, rzecz jasna, i wbiegł na boisko. Zabrał piłkę jednemu z graczy
Anderslöv. Mało nie doszło do zamieszek. Sędzia na mnie nawrzeszczał. To najbardziej
dramatyczne zdarzenie, jakie miało tu miejsce od wielu lat. Do teraz, oczywiście. Co miałem
zrobić? Aresztować sędziego? Nawet nie wiem, jaki status ma sędzia piłkarski od strony
czysto prawnej.
Znów się roześmiał.
- Wchodzę na boisko i łapię sędziego. Mówię: „Nöjd? Inspektor policji. Bądź uprzejmy
pójść ze mną. Zniewaga urzędnika państwowego”. Nie zareagował, więc stałem tam jak jakiś
idiota.
Nöjd roześmiał się i Martin Beck zdecydował się zapytać:
- Z czego się śmiejesz?
- Myślałem właśnie o tym, co by się stało, gdyby Timmy strzelił wtedy bramkę.
Martin Beck nie umiał na to odpowiedzieć.
- A tak w ogóle to cześć - powiedział Nöjd.
- Cześć, Herrgott - dobiegł spod wozu głos jak zza grobu.
- Jöns, musisz stawiać tę landarę pod samymi drzwiami komendy?
- Jeszcze nie otworzyłeś - odparł Jöns.
Głos miał przytłumiony.
- Ale właśnie zamierzam to zrobić.
Nöjd zabrzęczał pękiem kluczy, a pies natychmiast zerwał się na równe łapy.
Nöjd otworzył drzwi, rzucił szybkie spojrzenie brązowych oczu na Martina Becka i
powiedział:
- Witam w komisariacie Anderslöv, komenda policji w Trelleborgu. To nasz budynek
gminy. Mieszczą się w nim kasa chorych, komisariat, biblioteka. Ja mieszkam na górze.
Wszystko jest nowe i odpicowane, jak mówią. Rewelacyjne areszty. Wykorzystałem je dwa
razy w zeszłym roku. Tu jest mój pokój. Wejdź.
Pokój był przyjemny, stały w nim biurko i dwa fotele dla gości. Wielkie okna
wychodziły na coś w rodzaju patio. Pes położył się pod biurkiem.
Za biurkiem znajdował się regał pełen książek. W więksości Szwedzki Dziennik Ustaw,
ale także sporo innych.
- Już dzwonili z Trelleborga - poinformował Nöjd. - Komisarz kryminalny. Komendant
też. Chyba są rozczarowani, że to przejąłeś.
Usiadł przy biurku i strząsnął popiół z papierosa.
Martin Beck zagłębił się w jednym z foteli.
Nöjd założył nogę na nogę i dotknął kapelusza, który położył na biurku.
- Na pewno dziś tu przyjadą. Przynajmniej komisarz. Chyba że my potelepiemy się do
Trelleborga.
- Wolałbym zostać tutaj.
- Okej.
Poszperał w papierach na biurku.
- Tu są dokumenty. Chcesz?
Martin Beck zapytał po namyśle:
- Czy możesz mi przekazać to ustnie?
- Oczywiście.
Martin Beck trochę się odprężył. Lubił Nöjda. Teraz wszystko powinno pójść dobrze.
- Ilu ludzi zatrudniacie?
- Pięciu. Jedna sekretarka. Trzech asystentów policji, jeśli nie ma wakatów. Jeden
radiowóz. A w ogóle to jadłeś dziś śniadanie?
- Nie.
- A chcesz?
- Tak.
Rzeczywiście zaczął odczuwać głód.
- Dobrze - powiedział Nöjd. - Jak to zrobimy? Chodźmy do mnie na górę. Britta
przyjdzie i otworzy o wpół do dziewiątej. Jeżeli coś się dzieje, dzwoni i mówi. Mam kawę i
herbatę, chleb, ser, marmoladę i jajka. Nie wiem dokładnie. Chcesz kawę?
- Wolę herbatę.
- Ja też. Wezmę te papiery i pójdziemy na górę. Okej?
Mieszkanie na piętrze było ładne i przytulne, starannie urządzone, ale nieprzystosowane
do życia rodzinnego. Rzucało się w oczy, że jego właściciel jest kawalerem od wielu lat,
może przez całe życie. Na ścianie wisiały dwa myśliwskie sztucery i stara szabla policyjna.
Służbowy pistolet Nöjda, walther 7,65, leżał rozebrany na części na kawałku ceraty na czymś,
co prawdopodobnie służyło za stół jadalny.
Najwyraźniej był zajęty czyszczeniem broni.
- Lubię strzelać - powiedział.
Potem roześmiał się i dodał:
- Ale nie do ludzi. Nigdy tego nie robiłem. W rzeczywistości nawet w nikogo nie
celowałem. I tak nie noszę go przy sobie. Mam też rewolwer, sportowy. Ale leży zamknięty w
sejfie.
- Jesteś w tym dobry?
- Cóż. Czasem wygrywam. To znaczy rzadko. Mam oczywiście odznakę.
To mogło oznaczać tylko jedno. Złotą odznakę. Którą mogą zdobyć tylko elitarni
strzelcy.
Martin Beck sam strzelał jak fajtłapa. Nie było mowy o złotej odznace. Jakiejkolwiek
zresztą. Natomiast celował do ludzi, a nawet do nich strzelał. Nigdy jednak nikogo nie zabił.
Przynajmniej tyle dobrego.
- Mogę sprzątnąć to ze stołu - powiedział bez entuzjazmu Nöjd. - Sam zwykle jadam w
kuchni.
- Ja też - odrzekł Martin Beck.
- Też jesteś kawalerem?
- Mniej więcej.
- Aha.
Nöjd przyjął to dość obojętnie.
Martin Beck był rozwiedziony i miał dwoje dorosłych dzieci - dwudziestodwuletnią
córkę i osiemnastoletniego syna.
Mniej więcej oznaczało, że od roku pomieszkiwał dość regularnie z kobietą. Nazywała
się Rhea Nielsen i chyba ją kochał. To odmieniło jego dom - sądził, że na lepsze.
Ale to nie była sprawa Nöjda, który sam wydawawał się zupełnie niezainteresowany
życiem prywatnym szefa komisji do spraw zabójstw.
Kuchnia była urządzona praktycznie i wyposażona we wszystkie nowoczesne
urządzenia. Nöjd postawił garnek na kuchence, wyjął z lodówki cztery jajka i zaparzył
herbatę w ekspresie do kawy, to znaczy zagotował wodę i włożył torebki do filiżanek.
Efektywna metoda, ale niezadowalająca dla konesera.
Martin Beck w poczuciu, że powinien zrobić coś pożytecznego, włożył dwie kromki do
elektrycznego opiekacza.
- Można tu dostać całkiem dobry chleb - powiedział Nöjd. - Ale przeważnie kupuję w
Konsumie. Myślę, że Konsum jest dobry.
Martin Beck tak nie myślał, ale nie powiedział tego głośno.
- Jest blisko - ciągnął Nöjd. - Tu wszędzie jest blisko. Uważam, że Anderslöv ma
najbardziej zagęszczone centrum handlowe w całej Szwecji. Albo przynajmniej jedno z
najbardziej.
Zjedli. Pozmywali. Wrócili do salonu.
Nöjd wyjął z tylnej kieszeni zwinięte dokumenty i podjął:
- Papiery. Mam ich dość. Nasza robota stała się papierkowa, tylko podania, zezwolenia,
kopie i inne pierdoły. Kiedyś praca policjanta była niebezpieczna. Dwa razy do roku podczas
wykopków przyjeżdżali tu różni ludzie. Niektórzy się upijał i wszczynali bójki i to było
głupie. Czasami trzeba było interweniować. I przyłożyć komuś, żeby samemu nie oberwać.
To byłe okropne, ale i trochę śmieszne. Teraz jest inaczej. Automatyzacja, mechanizacja.
Przerwał.
- Ale nie o tym chciałem mówić. W sumie nie potrzebuję żadnych papierów. Fakty są
cholernie proste. Kobieta, o którą chodzi, nazywa się Sigbrit Mård. Ma trzydzieści osiem lat i
pracuje w cukierni w Trelleborgu. Rozwiedziona, bezdzietna, mieszka sama w małym domku
w Domme. Kawałek w stronę Malmö.
Nöjd spojrzał na Martina Becka. Wzrokiem surowym, ale trochę rozbawionym.
Powtórzył:
- W stronę Malmö. To znaczy na zachód stojedynką.
- Nie wierzysz w moją zdolność orientacji - stwierdził Martin Beck.
- Nie byłbyś pierwszym, który pobłądził na równinie. Zresztą...
- Tak?
- Kiedy ostatni raz byłem w Sztokholmie, i mam nadzieję, że ostatni, zaszedłem do
redakcji „Ny Dag”*, kiedy miałem iść do GZP. Spotkałem na schodach C-H Hermanssona i
dziwiłem się, co on do diabła może mieć wspólnego z Głównym Zarządem Policji. Ale był
miły. Zaprowadził mnie tam, dokąd chciałem iść. Przez całą drogę prowadził swój rower.
Martin Beck się roześmiał.
Nöjd wykorzystał okazję, by się przyłączyć.
* „Ny Dag" - dziennik Szwedzkiej Partii Komunistycznej wydawany w latach 1930-
1990. C-H Hermansson byt przewodniczącym tej partii w latach 1964-1975.
- Ale to nie wszystko. Następnego dnia chciałem pójść się przywitać z komendantem.
Tym samym, który wcześniej był w Malmö. Nowego dzięki Bogu nie znam. Wszedłem do
ratusza, gdzie ktoś w rodzaju strażnika próbował mi pokazać Salę Błękitną. Kiedy zrozumiał,
o co mi chodzi, wysłał mnie na Scheelegatan i trafiłem do sądu. Strażnik zapytał, w której sali
jest na wokandzie moja sprawa i o co jestem oskarżony. Kiedy w końcu dotarłem na komendę
przy Agnegatan, Lüninga już nie było. Nic więc nie wyszło z powitania. Potem wsiadłem w
nocny pociąg i wróciłem do domu. Miałem wspaniałą podróż. Na południe, sześćset
kilometrów, jaka różnica.
Miał zamyślony wyraz twarzy.
- Sztokholm - powiedział. - Jakie to nędzne miasto. Ale ty na pewno je lubisz.
- Spędziłem tam całe swoje życie - rzekł Martin Beck.
- Malmö jest lepsze - stwierdził Nöjd. - Choć nie tak bardzo. Nie chciałbym tam
pracować, chyba że awansowaliby mnie na komendanta. Ale nie mówmy o Sztokholmie.
Roześmiał się głośno.
- Sigbrit Mård - powtórzył Martin Beck.
- Sigbrit tamtego dnia miała wolne. Zostawiła samochód w warsztacie, więc do
Anderslöv pojechała autobusem. Miała kilka spraw do załatwienia. Poszła do banku i na
pocztę. Potem zniknęła. Nie wróciła autobusem. Kierowca ją zna i wie, że jej nie było. Nikt
jej nie widział od tamtego czasu. To było siedemnastego października. Z poczty wyszła koło
pierwszej. Samochód, volkswagen, wciąż stoi w warsztacie. Nic tam nie ma. Sam
przejrzałem. Potem pobraliśmy próbki i wysłaliśmy do Helsingborga. Wszystkie negatywne.
Innymi słowy, żadnych śladów.
- Znasz ją osobiście?
- Oczywiście. Zanim zaczęła się moda na powrót do natury, znałem wszystkich w
rejonie. Teraz jest gorzej. Ludzie mieszkają w pustostanach i nienadających się do
zamieszkania ruderach, nie meldują się w gminie i kiedy ktoś od nas tam jedzie, często się
okazuje, że już wyjechali. Kto inny się wprowadził. Zostają tylko kozy i makrobiotyczny
ogródek warzywny.
- Ale Sigbrit Mård jest inna?
- Tak. Całkiem zwyczajna. Mieszka tu ponad dwadzieścia lat. Pochodzi z Trelleborga.
Wygląda na poukładaną. Zawsze dobrze wykonuje swoją pracę i tak dalej. Zupełnie
normalna. Może trochę sfrustrowana.
Zapalił papierosa, dokładnie mu się najpierw przyglądając. Potem powiedział:
- Ale to normalne w tym kraju. Ja na przykład za dużo palę. Pewnie też z frustracji.
- Więc mogła po prostu stąd uciec?
Nöjd schylił się i podrapał psa za uszami.
- Tak - przyznał w końcu. - To jedna z możliwości. Ale ja w to nie wierzę. Stąd nie da
się uciec całkiem niepostrzeżenie. Nie zostawia się na przykład wszystkiego w domu.
Przeszukałem dom razem ze śledczymi z Trelleborga. Wszystko było na miejscu, dokumenty
i rzeczy osobiste. Biżuteria i takie tam. Na stole stały dzbanek do kawy i filiżanka. Wszystko
wyglądało tak, jakby wyszła na krótko i niedługo miała wrócić do domu.
- Co zatem podejrzewasz?
Tym razem Nöjd jeszcze dłużej zwlekał z odpowiedzią. W lewej dłoni trzymał
papierosa, a pies podgryzał go lekko w prawą. Wyraz rozbawienia zupełnie znikł z jego
twarzy.
- Sądzę, że nie żyje.
Więcej nic na ten temat nie powiedział.
Z drogi dobiegło dudnienie ciężkich pojazdów.
Nöjd przysłuchiwał się mu przez chwilę, po czym rzekł:
- Większość tirów nadal jeździ tą drogą z Malmö do Ystad. Chociaż nowa jedenastka
jest znacznie szybsza. Kierowcy trzymają się starych przyzwyczajeń.
- I ta historia z Bengtssonem - dodał Martin Beck.
- Powinieneś wiedzieć o nim więcej niż ja.
- Może tak, może nie. Ujęliśmy go za morderstwo na tle seksualnym prawie dziesięć lat
temu. Po wielu wahaniach. To był dziwny osobnik. Nie wiem, co działo się z nim później.
- Ja wiem - powiedział Nöjd. - Wszyscy tu wiedzą. Został uznany za poczytalnego i
spędził siedem i pół roku w więzieniu. Potem przyjechał tutaj i kupił mały domek. Miał widać
trochę pieniędzy, bo kupił też łódź i starą ciężarówkę. Utrzymuje się z wędzenia ryb, które
częściowo łowi sam, a częściowo skupuje od ludzi, którzy łowią je na własną rękę. Nie jest to
dobrze widziane w branży rybackiej, ale też nie całkiem bezprawne. Przynajmniej nie z
mojego punktu widzenia. Potem jeździ po okolicy ciężarówką i sprzedaje wędzone śledzie i
świeże jajka, w większości dla kilku stałych klientów. Zaakceptowali go tutaj jako
porządnego gościa, nigdy nikogo nie obraził, mało gada i trzyma się raczej na uboczu.
Wycofany typ. Kiedy go spotykam, wygląda jakby przepraszał, że żyje. Ale...
-Tak?
- Ale wszyscy wiedzą, że jest mordercą. Schwytanym i skazanym. Poza tym było to
dość odrażające morderstwo, na niewinnej cudzoziemce.
- Nazywała się Roseanna McGraw. I naprawdę było to odrażające. Chore. Ale został
sprowokowany seksualnie. Tak twierdził. My też musieliśmy go sprowokować, żeby go
złapać. Sam nie pojmuję, jak przeszedł badania psychiatryczne.
- Ech - westchnął Nöjd, a zmarszczki wokół jego oczu rozszerzyły się jak pajęcza sieć. -
Też byłem w Sztokholmie. Krótki kurs z psychiatrii sądowej. W pięćdziesięciu procentach
przypadków lekarze są bardziej stuknięci od pacjentów.
- Z tego, co zrozumiałem, Folke Bengtsson był zupełnie pomylony. Mieszanka
sadyzmu, moralizmu i nienawiści do kobiet. Zna Sigbrit Mård?
- Zna - potwierdził Nöjd. - Mieszka w odległości niecałych dwustu metrów od niej. Są
najbliższymi sąsiadami. Ona należy do jego stałych klientów. Ale nie to jest najgorsze.
- Naprawdę?
- Rzecz w tym, że był razem z nią na tej poczcie. Świadkowie widzieli, jak rozmawiają.
Zaparkował samochód na placu. Stał za nią w kolejce i wyszedł stamtąd jakieś pięć minut po
niej.
Zapadła chwila ciszy.
- Znasz przecież Folkego Bengtssona - powiedział Nöjd.
- Tak.
- I można pomyśleć, że...
- Tak - powtórzył Martin Beck.
Rozdział 5
Nöjd powiedział:
- Jeśli mam być szczery, a zawsze jestem, Sigbrit nie żyje, a sytuacja Folkego jest nie do
pozazdroszczenia. Nie wierzę w zbiegi okoliczności.
- Mówiłeś coś o jej mężu?
- Tak. To prawda. Jest kapitanem żeglugi, ale za dużo pije. Sześć lat temu zapadł na
jakąś tajemniczą chorobę i został odesłany do domu z Ekwadoru. Nie zwolnili go, ale nie
dostał zaświadczenia lekarskiego, więc nie mógł zamustrować się ponownie. Przyjechał tutaj i
dalej pił, więc wkrótce się rozwiedli. Teraz mieszka w Malmö.
- Masz z nim jakiś kontakt?
- Tak. Niestety. Raczej fizyczny, można powiedzieć. I to dość eufemistycznie. Rzecz w
tym, że to ona chciała rozwodu. On był przeciwny. Bardzo przeciwny. Ale ona postawiła na
swoim. Długo byli małżeństwem, lecz on spędzał większość czasu na morzu. Przyjeżdżał do
domu raz w roku i wtedy funkcjonowało to dobrze. Kiedy zamieszkali razem, doszło do
kompletnej katastrofy.
- A teraz?
- Teraz jest tak, że kiedy się ostro spije, przyjeżdża tutaj, by pogadać. Ale nie ma o
czym gadać i zwykle kończy się tak, że on ją łoi.
- Łoi?
Nöjd się roześmiał.
- To po skańsku - rzekł. - Jak mówicie na to w Sztokholmie? Leje, prawda? W języku
policyjnym nazywa się to awanturą domową. Co za okropne wyrażenie, swoją drogą.
Awantura domowa. Tak czy owak, musiałem tam dwa razy pojechać. Za pierwszym razem
przemówiłem mu do rozsądku. Ale drugi był gorszy. Musiałem dać mu w szczękę i zabrać go
do aresztu. Sigbrit nie wyglądała wtedy najlepiej. Podbite oczy i brzydkie ślady na szyi.
Nöjd poprawił swój kapelusz safari.
- Znam Bertila Mårda. Upija się okresowo, ale nie jest taki zły, na jakiego wygląda. I
myślę, że kocha Sigbrit. I jest zazdrosny. Ale nie sądzę, by miał jakiś bezpośredni powód. Nic
nie wiem o jej życiu seksualnym, jeśli takowe prowadzi. Gdyby prowadziła, raczej bym o tym
wiedział. Tu generalnie każdy wie wszystko o wszystkich. A ja chyba najwięcej.
- Co mówi sam Mård?
- Przesłuchiwali go w Malmö. Ma coś w rodzaju alibi na siedemnastego. Mówi, że był
tamtego dnia w Kopenhadze. Płynął promem kolejowym „Malmöhus”, ale...
- Wiesz, kto go przesłuchiwał?
- Tak. Inspektor kryminalny Mansson.
Martin znał Pera Manssona od lat i całkowicie mu ufał. Odchrząknął i powiedział:
- Innymi słowy, sytuacja Mårda też nie jest najlepsza.
Nöjd podrapał psa za uszami i po chwili namysłu odpowiedział:
- Nie. Ale i tak o niebo lepsza niż Folkego Bengtssona.
- Jeśli w ogóle coś się stało.
- Ona zaginęła. Dla mnie to wystarczy. Nikt, kto ją zna, nie potrafi tego sensownie
wyjaśnić.
- Jak ona właściwie wygląda?
- Wolę nie myśleć, jak wygląda teraz - odparł Nöjd.
-To tylko twoje spekulacje.
- Oczywiście. Mówię tylko to, co myślę. Normalnie wygląda tak.
Włożył rękę do kieszeni i wyjął dwie fotografie - zdjęcie paszportowe i zwinięte
powiększenie w kolorze.
Zanim podał zdjęcia, rzucił na nie okiem.
- Oba są dobre - powiedział. - Rzekłbym, że wygląda normalnie. Jak większość ludzi.
To znaczy, całkiem atrakcyjnie.
Martin Beck długo im się przyglądał. Wątpił, czy Nöjd potrafiłby na nie spojrzeć jego
oczami, co zresztą było niemożliwe z technicznego punktu widzenia.
Sigbrit Mård nie była atrakcyjna. Raczej dość brzydka i niezgrabna. Robiła natomiast z
pewnością wszystko, by poprawić swój wygląd, co przeważnie daje niezbyt szczęśliwy
rezultat. Miała nieregularne ostre rysy i przygnębiony wyraz twarzy. Zdjęcie paszportowe nie
zostało jednak zrobione jak większość w fotomacie ani polaroidem, tylko w prawdziwym
atelier. Poświęciła dużo czasu na makijaż i fryzurę, a fotograf z pewnością dał jej wiele
próbek do wyboru. Drugie zdjęcie było amatorskie, ale kopia nie została zrobiona
mechanicznie, tylko wywołana i wyretuszowana ręcznie. Ukazywało całą jej postać stojącą na
nadbrzeżu, na tle dużego białego statku pasażerskiego i dwoma kominami. Patrzyła
zmrużonymi oczami na słońce i pozowała w sposób jej zdaniem dla niej korzystny. Miała na
sobie cienką zieloną bluzkę bez rękawów i plisowaną niebieską spódnicę, gołe nogi, a na
ramieniu dużą plażową torbę w kolorach żółtym i pomarańczowym. Na nogach miała sandały
na płaskim obcasie. Lekko wysuwała prawą stopę, unosząc piętę nad ziemią.
- To jest nowe - powiedział Nöjd. - Zrobione latem.
- Przez kogo?
- Przyjaciółkę. Pojechały razem na wycieczkę.
- Pewnie na Rugię. Widać prom kolejowy „Sassnitz”, prawda?
Nöjd osłupiał.
- Skąd ty do diabła to wiesz? - zapytał. - Chodź czasem przeprowadzałem kontrole
paszportowe, kiedy brakowało personelu, nie rozróżniam tych promów. Ale masz rację. To
jest „Sassnitz”, a one wybrały się na Rugię. Można popatrzeć na klify Stubbenkammer i na
komunistów. Wyglądają zupełnie normalnie i wielu ludzi jest rozczarowanych. Jednodniowa
wycieczka kosztuje tylko parę dych.
- Skąd masz to zdjęcie?
- Wziąłem z jej domu w czasie przeszukania. Przykleiła je taśmą do ściany. Sądzę, że to
był dobry pomysł.
Przechylił głowę i spojrzał zmrużonymi oczami na fotografię.
- Dla mnie w porządku. Tak właśnie jak wygląda. Fajna babka.
- Nigdy nie byłeś żonaty? - zapytał nagle Martin Beck.
Nöjd od razu poweselał.
- Zaczynasz przesłuchanie? - powiedział i się roześmiał. - Bardzo gruntowne, jak
mniemam.
- Przepraszam - wycofał się Martin Beck. - Głupie pytanie. Nie na temat.
Kłamał. Pytanie było na temat.
- Mogę odpowiedzieć. Chodziłem kiedyś z dziewczyną z Abbekås, niedaleko stąd.
Zaręczyliśmy się. Niech mnie licho, ona była jak drapieżna roślina. Po trzech miesiącach
miałem dość, a ona nie miała dość po pół roku. Potem mieszkałem tylko z psami. Uwierz mi,
dobrze jest żyć bez żony. Kiedy człowiek się przyzwyczai, to ogromna ulga. Czuję to za
każdym razem, kiedy się budzę. Ona zatruła życie trzem facetom. Teraz oczywiście ma już
wnuki.
Przez chwilę milczał. Potem dodał:
47
- Trochę smutno nie mieć dzieci. Czasami. Ale wiele razy myślę wprost przeciwnie.
Nawet jeśli czasem bywa dobrze, ogólnie jest coś nie tak z tym społeczeństwem. Nie
chciałbym tu wychowywać dzieci. Pytanie, czy to w ogóle mogłoby się udać.
Martin Beck siedział bez słowa. Jego własny wkład w wychowanie sprowadzał się
głównie do milczenia i pozwalania dzieciom rozwijać się w naturalny sposób. Sukces był
połowiczny. Miał córkę, która wyrosła na porządnego, samodzielnego człowieka i wszystko
wskazywało na to, że lubi ojca. Ale miał też syna, z którym nigdy się nie dogadywał.
Szczerze mówiąc, nie przepadał za nim, a chłopak okazywał mu tylko nieufność,
nieszczerość, a w późniejszym wieku nieskrywaną pogardę.
Chłopak miał na imię Rolf. Większość prób nawiązania kontaktu kończyła się
odpowiedzią: „Ojciec, nie warto z tobą gadać, bo i tak nic nie rozumiesz". Albo: „Gdybym
był pięćdziesiąt lat starszy, może coś by z tego wyszło. Nie żyjemy już w XIX wieku". Albo:
„Gdybyś chociaż nie był gliniarzem".
Nöjd bawił się z psem. Potem zagdnął z lekkim uśmiechem:
- Czy teraz ja mogę zadać pytanie?
- Jasne.
- Czemu spytałeś, czy jestem żonaty?
- Z bezmyślności.
Po raz pierwszy, odkąd się spotkali, Nöjd był zupełnie poważny. I czuł się trochę
dotknięty.
- Nieprawda. Wiem, że to nieprawda. I chyba się domyślam, dlaczego to zrobiłeś..
- Dlaczego?
- Bo uważasz, że nie znam się na kobietach.
Martin Beck odłożył fotografie. Szczerość przychodziła mu łatwiej, odkąd poznał Rheę.
- Okej - powiedział. - Masz rację.
- Dobrze - odrzekł Nöjd i zapalił z roztargnieniem następnego papierosa. - Bardzo
dobrze. Dzięki. Być może masz rację. - To jest nowe - powiedział Nöjd . - Zrobione latem.
- Przez kogo?
- Przyjaciółkę. Pojechały razem na wycieczkę.
- Pewnie na Rugię. Widać prom kolejowy „Sassnitz", prawda? Nöjd osłupiał.
- Skąd ty do diabła to wiesz? - zapytał. - Chodź czasem przeprowadzałem kontrole
paszportowe, kiedy brakowało personelu, nie rozróżniam tych promów. Ale masz racje. To
jest „Sassnitz", a one wybrały się na Rugię. Można popatrzeć na klify Stubbenkammer i na
komunistów. Wyglądają zupełnie normalnie i wielu ludzi jest rozczarowanych. Jednodniowa
wycieczka kosztuje tylko parę dych.
- Skąd masz to zdjęcie?
- Wziąłem z jej domu w czasie przeszukania. Przykleiła je taśmą do ściany. Sądzę, że to
był dobry pomysł.
Przechylił głowę i spojrzał zmrużonymi oczami na fotografię.
- Dla mnie w porządku. Tak właśnie jak wygląda. Fajna babka.
- Nigdy nie byłeś żonaty? - zapytał nagle Martin Beck. Nöjd od razu poweselał.
- Zaczynasz przesłuchanie? - powiedział i się roześmiał. - Bardzo gruntowne, jak
mniemam.
- Przepraszam - wycofał się Martin Beck. - Głupie pytanie. Nie na temat.
Kłamał. Pytanie było na temat.
- Mogę odpowiedzieć. Chodziłem kiedyś z dziewczyną z Abbekas, niedaleko stąd.
Zaręczyliśmy się. Niech mnie licho, ona była jak drapieżna roślina. Po trzech miesiącach
miałem dość, a ona nie miała dość po pół roku. Potem mieszkałem tylko z psami. Uwierz mi,
dobrze jest żyć bez żony. Kiedy człowiek się przyzwyczai, to ogromna ulga. Czuję to za
każdym razem, kiedy się budzę. Ona zatruła życie trzem facetom. Teraz oczywiście ma już
wnuki.
Przez chwilę milczał. Potem dodał:
- Trochę smutno nie mieć dzieci. Czasami. Ale wiele razy myślę wprost przeciwnie.
Nawet jeśli czasem bywa dobrze, ogólnie jest coś nie tak z tym społeczeństwem. Nie
chciałbym tu wychowywać dzieci. Pytanie, czy to w ogóle mogłoby się udać.
Martin Beck siedział bez słowa. Jego własny wkład w wychowanie sprowadzał się
głównie do milczenia i pozwalania dzieciom rozwijać się w naturalny sposób. Sukces był
połowiczny. Miał córkę, która wyrosła na porządnego, samodzielnego człowieka i wszystko
wskazywało na to, że lubi ojca. Ale miał też syna, z którym nigdy się nie dogadywał.
Szczerze mówiąc, nie przepadał za nim, a chłopak okazywał mu tylko nieufność,
nieszczerość, a w późniejszym wieku nieskrywaną pogardę.
Chłopak miał na imię Rolf. Większość prób nawiązania kontaktu kończyła się
odpowiedzią: „Ojciec, nie warto z tobą gadać, bo i tak nic nie rozumiesz”. Albo: „Gdybym
był pięćdziesiąt lat starszy, może coś by z tego wyszło. Nie żyjemy już w XIX wieku”. Albo:
„Gdybyś chociaż nie był gliniarzem”.
Nöjd bawił się z psem. Potem zagadnął z lekkim uśmiechem:
- Czy teraz ja mogę zadać pytanie?
- Jasne.
- Czemu spytałeś, czy jestem żonaty?
- Z bezmyślności.
Po raz pierwszy, odkąd się spotkali, Nöjd był zupełnie poważny. I czuł się trochę
dotknięty.
- Nieprawda. Wiem, że to nieprawda. I chyba się domyślam, dlaczego to zrobiłeś..
- Dlaczego?
- Bo uważasz, że nie znam się na kobietach.
Martin Beck odłożył fotografie. Szczerość przychodziła mu łatwiej, odkąd poznał Rheę.
- Okej - powiedział. - Masz rację.
- Dobrze - odrzekł Nöjd i zapalił z roztargnieniem następnego papierosa. - Bardzo
dobrze. Dzięki. Być może masz rację. Jestem mężczyzną, który przeżył życie bez kobiet. Nie
liczę matki, oczywiście, i tej rybaczki z Abbekas. Zawsze traktowałem kobiety jak
zwyczajnych ludzi, zasadniczo podobnych do mnie i facetów w ogólności. Jeśli jednak
istnieją jakieś subtelne różnice, mogłem je przeoczyć. Ponieważ wiem, że się nie znam
przeczytałem dużo książek, artykułów i takich tam o równouprawnieniu kobiet, ale większość
to głupoty. A reszta jest tak oczywista, że nawet Hotentot by zrozumiał. Na przykład równość
płac czy dyskryminacja płciowa.
- Czemu akurat Hotentot?
Nöjd roześmiał się tak głośno, że pies zerwał się i zaczął go lizać po twarzy.
- Ktoś w radzie miasta powiedział, że Hotentoci to jedyna stara kultura, która przez dwa
tysiące lat nie wynalazła koła. Bzdura, oczywiście. Nie muszę chyba mówić, z której partii
jest ta osoba.
Martin Beck nie chciał tego wiedzieć. Nie zamierzał też pytać o poglądy polityczne
samego Nöjda. Kiedy ludzie zaczynali mówić o polityce, stawał się niemy jak ryba.
Nadal milczał, kiedy w trzydzieści sekund później zadzwonił telefon.
Nöjd podniósł słuchawkę i powiedział:
- Nöjd ?
Ten drugi odpowiedział chyba czymś zabawnym.
- Tak, jestem, dosyć.
A później dodał z wahaniem:
- Tak, siedzi tutaj.
Martin Beck przejął słuchawkę i rzekł:
- Beck.
- Cześć, tu Ragnarsson. Wykonaliśmy setkę telefonów, żeby cię zlokalizować. Co się
dzieje?
Jedną z uciążliwości bycia szefem komisji do spraw zabójstw stanowił fakt, że duże
dzienniki miały ludzi, którzy sprawdzali, dokąd jeździ i w jakim celu. Aby to robić, musieli
mieć płatnych informatorów w policji, co było irytujące, ale niewiele dało się z tym zrobić.
Szczególnie poirytowany był naczelny komendant policji państwowej, a jednocześnie
przerażony, że sprawa wyjdzie na jaw. Nie wyszła.
Ragnarsson był dziennikarzem, jednym z tych lepszych i rzetelniejszych, co wcale nie
oznaczało, że jego gazeta należała do tych lepszych i rzetelniejszych.
- Czemu nie odpowiadasz? - zapytał Ragnarsson.
- Zaginął człowiek - odrzekł Martin Beck.
- Zaginął? Przecież codziennie ktoś ginie, a ty nigdzie nie jeździsz. Poza tym słyszałem,
że Kollberg też jest w drodze. Gdzieś tu leży pies pogrzebany.
- Może. A może nie.
- Wyślemy tam paru ludzi. Bądź na to przygotowany. Tylko to chciałem powiedzieć.
Wiesz, że nie chcę działać za twoimi plecami. Możesz mi zaufać. Cześć.
- Cześć.
Martin Beck potarł włosy u nasady. Ufał Ragnarssonowi, lecz nie jego reporterom, a
najmniej jego gazecie.
Nöjd miał zamyślony wyraz twarzy.
- Pismak?
- Tak.
- Ze Sztokholmu?
- Tak.
- To teraz się rozniesie.
- Na pewno.
- Mamy tu również korespondentów lokalnych. Oni wiedzą wszystko. Ale są w
porządku. W jakimś sensie lojalni. „Trelleborgs Allehanda” to dobra gazeta. Ale są jeszcze
dzienniki z Malmö. Najgorszy jest „Kvallsposten”. Oraz „Aftonbladet” i „Expressen”.
- Niestety tak będzie.
- Niezłe jaja.
„Jaja" były łagodnym, potocznym wyrażeniem w Skanii. Dalej na północ brzmiały źle.
Nöjd mógł tego nie wiedzieć. Albo po prostu się tym nie przejmował.
Martin Beck lubił Nöjda.
Coś w rodzaju naturalnej przyjaźni. Powinno być dobrze.
- Co robimy?
- Ty decydujesz - odrzekł Martin Beck. - Tutaj ty jesteś ekspertem.
- Rejon Anderslöv. Tak, powinienem być. Chcesz trochę poznać okolicę? Samochodem.
Ale nie weźmiemy radiowozu. Mój jest lepszy.
- Ten pomidorowy?
- Właśnie. Wszyscy oczywiście go znają. Ale ja go wolę. Jedziemy?
- Jak chcesz.
W samochodzie rozmawiali o trzech sprawach.
O pierwszej Nöjd z jakiegoś powodu wspomniał dopiero teraz.
- To jest poczta, a teraz mijamy przystanek autobusowy. Sigbrit widziano ostatni raz
mniej więcej w tym miejscu.
Zwolnił i się zatrzymał.
- Świadek widział coś jeszcze.
- Co?
- Folkego Bengtssona. Nadjechał swoją ciężarówką, zwolnił i zatrzymał się, mijając
Sigbrit. Wyglądało to dość naturalnie. Wracał samochodem do domu. Znali się i byli
sąsiadami. Wiedział, że czeka na autobus, i zaproponował, że ją podwiezie.
- Co to za świadek?
Nöjd zabębnił palcami w kierownicę.
- Starsza pani stąd. Nazywa się Signe Persson. Kiedy się dowiedziała, że Sigbrit
zaginęła, przyszła i powiedziała nam, że szła wtedy drugą stroną ulicy. Widziała Sigbrit i w
tej samej chwili z przeciwnej strony nadjechał Bengtsson. Zahamował i się zatrzymał. Britta
była wtedy sama na komisariacie i powiedziała, że najlepiej będzie, jeśli pani Persson wróci i
porozmawia ze mną. Następnego dnia rzeczywiście przyszła i z nią rozmawiałem.
Opowiedziała z grubsza to samo. Że widziała Sigbrit i Folke się zatrzymał. Zapytałem więc,
czy naprawdę widziała, jak samochód się zatrzymuje i Sigbrit wsiada.
- I co odpowiedziała?
- Że nie chciała się odwracać i przyglądać, żeby nie wyjść na ciekawską. To była
niedorzeczna odpowiedź, bo akurat to babsko jest chyba najbardziej wścibskie w całej
okolicy. Kiedy ją delikatnie przycisnąłem, powiedziała, że odwróciła głowę w chwilę później
i nie zobaczyła już ani Sigbrit, ani ciężarówki. Pogadaliśmy o tym i owym i po chwili
powiedziała, że nie jest pewna. Że nie chce obgadywać ludzi. Ale dzień później spotkała
jednego z moich ludzi w Konsumie i stwierdziła z całą stanowczością, że widziała, jak
Bengtsson się zatrzymuje i Sigbrit wsiada. Jeśli będzie obstawać przy tej wersji, Folke
Bengtsson jest rzeczywiście zamieszany w zaginięcie.
- A co mówi sam Bengtsson?
- Nie wiem. Nie rozmawiałem z nim. Dwóch śledczych z Trelleborga tam pojechało, ale
nie zastali go w domu. Potem zapadła decyzja, żeby wezwać tu was, a mi dano do
zrozumienia, żebym nic nie robił. Nie uprzedzał biegu wypadków, że tak powiem. Nie
spieszył się i czekał na ekspertyzę. Nie napisałem nawet normalnego protokołu z
przesłuchania Signe Persson. Nie sądzisz, że to zaniedbanie?
Martin Beck nie odpowiedział.
- Ja uważam, że to cholerne zaniedbanie - rzekł Nöjd i zachichotał. - Ale trochę się boję
Signe Persson. Była zamieszana w najgorszy przypadek, jaki miałem. To się zdarzyło pięć lat
temu. Powiedziała, że sąsiadka otruła jej kota. Zgłosiła to formalnie na policję, więc
musieliśmy się tym zająć. Wtedy ta druga baba doniosła na Signe Persson, że kot zabił jej
papużkę. Wykopaliśmy truchło kota i wysłaliśmy do Helsingborga. Nie znaleźli żadnej
trucizny. Wtedy Signe powiedziała, że ta druga kupiła dwa cygara w sklepie tytoniowym i je
ugotowała. Czytała w jakimś tygodniku, że jeśli gotuje się cygara wystarczająco długo,
powstają kryształki nikotyny, które są śmiertelnie trujące i nie zostawiają żadnych śladów.
Sąsiadka rzeczywiście kupiła dwa cygara, ale twierdziła, że dla gości i oba wypalił jej brat. Ja
zapytałem, jak kot mógł zabić papużkę, która zawsze siedzi w klatce. Wtedy powiedziała, że
Signe poszczuła kota, żeby śmiertelnie wystraszył ptaka, ponieważ ten umiał mówić i
powtarzał nieprzyjemną prawdę. Signe potwierdziła, że papużka co najmniej pięć razy
nazwała ją kurwą. Miałem wtedy cholernie ambitnego aspiranta. Zbadał teorię z cygarami i
doszedł do wniosku, że jest to możliwe i że jeśli ofiara była nałogowym palaczem, nie da się
wykazać otrucia. Kiedy Signe przyszła dziesiąty czy dwunasty raz, zapytałem ją, czy jej kot
palił cygara. Nie mówiła mi potem dzień dobry przez kilka lat. Sprawa została umorzona, a
tamten aspirant siedział w domu i gotował cygara, aż go wylali z roboty. Przeniósł się potem
do Eslov i został wynalazcą.
- Wynalazł coś?
- Słyszałem tylko, że ubiegał się o patent na nocnik z błyszczącym brzegiem i
wykrywacz nikotyny, który miauczał po zanurzeniu w zatrutym kapuśniaku. Kiedy mu się nie
udało, próbował go przerobić na mechanicznego kota działającego na baterie.
Nöjd spojrzał na zegarek i powiedział:
- Więc to była atrakcja numer jeden. Przystanek autobusowy. Prócz tego historia o
świadku Signe Persson i człowieku, któremu złamał życie kot palący cygara. Muszę przyznać,
że w głębi duszy się nie cieszę, kiedy Signe Persson jest głównym świadkiem w sprawie.
Lepiej się już stąd zbierajmy. Za chwilę nadjedzie autobus.
Wrzucił bieg i zerknął w lusterko wsteczne.
- Za nami jedzie jakiś wóz. Zielony fiat z dwoma facetami w środku. Czekali już tutaj,
kiedy przyjechaliśmy. Pokażemy im okolicę?
- Bardzo chętnie.
- To interesujące być śledzonym - rzekł Nöjd. - Dla mnie zupełnie nowe doświadczenie.
Jechał z prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę, ale drugi samochód nawet nie
próbował go wyprzedzać.
- Domy wyżej na prawo to Domme. Mieszkają tam Sigbrit Mård i Folke Bengtsson.
Chcesz tam pojechać?
- Może nie teraz. Czy technicy zrobili dokładne badania kryminalistyczne?
- U Sigbrit? Raczej nie. Byliśmy się tam rozejrzeć i zabrałem to zdjęcie ze ściany nad jej
łóżkiem. Zostawiliśmy pewnie parę odcisków palców.
- Gdyby nie żyła...
Martin Beck urwał. Pytanie było dość głupawe.
- I gdybym ja ją zabił, co zrobiłbym z ciałem? Myślałem nad tym. Jest jednak zbyt wiele
możliwości. Mnóstwo grot w marglowych skałach i walące się stare chaty. Budynki
gospodarcze i rudery. Długie pobrzeże Bałtyku, puste domki letnie. Las i wiatrołomy,
chaszcze, rowy i inne cholerstwo.
- Las?
- Tak, wyżej koło Börringesjön. Policja co roku ćwiczyła tam strzelanie na polance na
wschodnim brzegu. Po sztormie w roku sześćdziesiątym ósmym jest tam teraz taki kipisz, że
nie da się wjechać czołgiem. Usunięcie tych wiatrołomów zajmie sto lat. Poza tym... Masz
zresztą mapę w schowku.
Martin Beck wyjął i rozłożył mapę.
- Teraz jesteśmy w Alstad, na drodze sto jeden, i jedziemy w kierunku Malmö. Dalej
możesz się zorientować sam.
- Cały czas będziesz jechać tak wolno?
- Jasne, że nie. Rozkojarzyłem się. Chciałem tylko sprawdzić, czy ci spryciarze jadą za
nami.
Nöjd skręcił w lewo. Zielony samochód zrobił to samo.
- Nie jesteśmy już w rejonie Anderslöv - powiedział. - Ale niedługo tam wrócimy.
Maj Sjöwall, Per Wahlöö Zabójca policjanta Amber, Warszawa 2012 Rozdział 1 Przyszła na przystanek z dużym wyprzedzeniem. Autobus miał przyjechać dopiero za pół godziny. Trzydzieści minut z życia człowieka to niewiele. Poza tym była przyzwyczajona do czekania i zawsze przychodziła wcześniej. Myślała o tym, co zrobi na obiad i trochę o tym, jak wygląda. Jak zwykle. Jednak w chwili przyjazdu autobusu nie miała już myśleć o niczym. Zostało jej tylko dwadzieścia siedem minut życia. Dzień był ładny, powietrze czyste, trochę wietrzne, z powiewem wczesnojesiennego chłodu, ale kaprysy pogody nie mogły zaszkodzić jej starannie ułożonym włosom. Jak wyglądała? Stojąc na poboczu, sprawiała wrażenie kobiety koło czterdziestki, dość wysokiej i mocno zbudowanej, z prostymi nogami i szerokimi biodrami, trochę przy kości i bardzo przestraszonej, że to widać. Ubierała się przede wszystkim modnie, często kosztem wygody - w ten wietrzny jesienny dzień miała na sobie zielony płaszcz w stylu lat trzydziestych, nylonowe pończochy i cienkie brązowe lakierowane botki na płaskim obcasie. Na jej lewym ramieniu wisiała czworokątna torebka z dużym mosiężnym zamkiem, również brązowa, tak jak i skórkowe rękawiczki. Była starannie umalowana, a jasne włosy miała obficie spryskane lakierem. Zauważyła samochód dopiero wtedy, gdy się zatrzymał. Mężczyzna za kierownicą wychylił się i otworzył drzwi. - Podwieźć cię? - zapytał. - Tak - powiedziała, trochę wytrącona z równowagi. - Oczywiście. Nie myślałam... - O czym nie myślałaś? - Nie liczyłam na to, że złapię okazję. Chciałam jechać autobusem. - Przecież widziałem, gdzie stoisz. I przypadkiem tak się składa, że mi pasuje. Pospiesz się. Pospiesz się. Ile sekund zajęło jej wejście do samochodu i zajęcie miejsca obok kierowcy? Pospiesz się. Jechał szybko i po chwili znaleźli się poza miastem. Siedziała z torebką na kolanach, trochę spięta, jakby zdziwiona czy zaskoczona. Trudno było stwierdzić, czy pozytywnie czy też nie, bo sama tego nie wiedziała. Spoglądała na niego z boku, ale wydawał się całkowicie skoncentrowany na prowadzeniu samochodu. Skręcił w prawo z głównej drogi i po chwili powtórzył ten manewr. Droga stawała się coraz gorsza. Można było dyskutować, czy w ogóle zasługiwała jeszcze na miano drogi. - Co robisz? - spytała i zaśmiała się nerwowo. - Mam sprawę. - Gdzie? - Tutaj - odparł i zahamował. Przed sobą widział ślady własnych kół na mchu. Wydawały się dość świeże. - Tam - powiedział, wskazując ruchem głowy. - Za tym stosem drzewa będzie dobre miejsce. - Żartujesz? - Nigdy nie żartuję w takich sprawach.
Wyglądało na to, że pytanie go dotknęło lub zdenerwowało. - Mój płaszcz... - zaczęła. - Zostaw w samochodzie. - Ale... - Mam koc. Wysiadł, obszedł samochód i przytrzymał jej drzwi. Oparła się o niego i zdjęła płaszcz. Zwinęła go starannie i położyła na siedzeniu obok torebki. - Dobrze. Zachowywał się spokojnie i pewnie, ale nie wziął jej za rękę, tylko poszedł niespiesznym krokiem w stronę stosu drzewa. Podążyła za nim. Miejsce z tyłu było osłonięte od wiatru, ciepłe i słoneczne. Powietrze przenikał świeży zapach zieleni i odgłos brzęczenia much. Wciąż prawie jak latem, a to lato figurowało w historii meteorologii jako najcieplejsze. Nie był to właściwie starannie ułożony stos drzewa, tylko sterta porąbanych bukowych pni, wysoka na jakieś dwa metry. - Zdejmij bluzkę. - Tak - odrzekła speszona. Czekał cierpliwie, aż rozepnie guziki. Potem pomógł jej zdjąć bluzkę, delikatnie, nie dotykając ciała. Stała, trzymając ją w ręku, i nie wiedziała, co ma z nią zrobić. Wyjął bluzkę z jej ręki i położył ostrożnie na stosie pni. Przez materiał przebiegł zygzakiem mały skorek. Stała przed nim w spódnicy, a jej piersi wypełniały stanik w cielistym kolorze. Utkwiła wzrok w ziemi, opierając plecy o równą powierzchnię narąbanego drewna. Zadziałał tak błyskawicznie, że nie zdążyła nawet pojąć, co się stało. Sama nigdy tak szybko nie reagowała. Chwycił obiema dłońmi pasek tuż koło pępka i jednym gwałtownym ruchem zdarł z niej spódnicę i rajstopy. Był silny i materiał pękł z trzaskiem jak stara zasłona. Spódnica opadła jej do kostek, a on ściągnął jej rajstopy i majtki do wysokości kolan i szarpnął lewą miseczkę stanika, uwalniając obwisłą, ciężką pierś. Dopiero teraz podniosła wzrok i spojrzała mu w oczy. Oczy wypełnione odrazą, nienawiścią i dzikim pożądaniem. Nie zdążyła nawet pomyśleć o tym, by krzyknąć. Poza tym nie miałoby to sensu. Wybrał miejsce bardzo starannie. Uniósł ręce, zacisnął silne opalone palce na jej szyi i udusił ją. Uderzyła tyłem głowy w stos drzewa i pomyślała: moje włosy. To była jej ostatnia myśl. Przytrzymał ją za gardło trochę dłużej, niż było to konieczne. Potem zwolnił uchwyt prawej dłoni i trzymając ją wciąż wyprostowaną, uderzył z całej siły pięścią w podbrzusze. Upadła na ziemię i leżała teraz prawie naga wśród wonnej marzanki i zeszłorocznych liści. Z jej gardła wydobył się charkot. Wiedział, że to normalne, że ona już nie żyje. Śmierć nie dodaje uroku, a ona nigdy nie była ładna za życia, nawet w młodości. Leżąc w leśnym podszycie, mogła budzić co najwyżej współczucie. Poczekał parę minut, nim wyrównał oddech i uspokoił szybkie bicie serca. Znów był taki jak zwykle, spokojny i rzeczowy. Za stosami drewna znajdował się niedostępny wiatrołom, pozostałość po gwałtownej jesiennej burzy w roku sześćdziesiątym ósmym, a za nim gęsto posadzony las świerkowy wysokości dorosłego mężczyzny.
Wziął ją pod pachy i poczuł w dłoniach nieprzyjemnie lepkie od potu włosy. Przeciągnięcie jej przez trudno dostępny teren, pełen przewróconych pni i wyrwanych z ziemi korzeni zajęło mu sporo czasu, ale nigdzie się nie spieszył. Parę metrów dalej znajdował się mulisty dół wypełniony żółtawą wodą. Wepchnął tam jej bezwładne ciało, wdeptując je w dno. Przedtem popatrzył na nią przez chwilę i stwierdził, że po słonecznym lecie pozostała jej opalenizna, ale lewa pierś była blada w jasnobrązowe plamki. Chciałoby się powiedzieć - trupioblada. Wrócił do samochodu po zielony płaszcz. Zastanawiał się przez moment, co ma zrobić z torebką. Owinął ją w bluzkę zdjętą ze stosu drewna i zaniósł wszystko do glinianki. Kolor płaszcza rzucał się w oczy, więc wziął grubą gałąź i wepchnął płaszcz, torebkę i bluzkę najgłębiej, jak się dało. Następny kwadrans spędził na zbieraniu świerkowych gałęzi i kawałków mchu. Przykrył gliniankę tak dokładnie, by przypadkowy przechodzień nie zwrócił uwagi, że coś takiego w ogóle tam się znajduje. Przez kilka minut obserwował rezultat i wprowadził jeszcze kilka poprawek, nim poczuł się zupełnie zadowolony. Wzruszył ramionami i wrócił do samochodu. Wyjął z bagażnika bawełnianą szmatkę i wytarł nią gumiaki. Kiedy skończył, rzucił gałganek na ziemię. Leżał tam, mokry, ubrudzony gliną i w pełni widoczny. Nie miało to znaczenia. Kawałek szmaty może leżeć gdziekolwiek. Niczego nie dowodzi i nie można go powiązać z konkretną osobą. Potem wsiadł do samochodu i odjechał. W drodze myślał, że wszystko poszło zgodnie z planem a ona dostała dokładnie to, na co zasłużyła. Rozdział 2 Przed kamienicą przy Råsundavägen w Solnie stał zaparkowany samochód. Czarny chrysler z białymi błotnikami i słowem POLICJA wypisanym wielkimi białymi literami na drzwiach, masce i bagażniku. Przyklejenie białej taśmy na dolnym brzuszku w kombinacji liter BIG na tylnej tablicy rejestracyjnej potwierdzało jakby tożsamość samochodu. Reflektory i światła wewnętrzne były zgaszone, ale światło z lamp ulicznych odbijało się słabo w lśniących guzikach munduru i białym pendencie na przednim siedzeniu pojazdu. Choć minęło dopiero wpół do dziewiątej, a październikowy wieczór był piękny, gwiaździsty i niespecjalnie chłodny, długa ulica wyglądała na opustoszałą. Okna kamienic po obu stronach były oświetlone, a w niektórych migotała chłodna niebieska poświata z telewizyjnego ekranu. Wieczorni przechodnie spoglądali z zaciekawieniem na samochód, ale szybko tracili zainteresowanie, ponieważ jego obecność zdawała się nie mieć związku z jakąś spektakularną akcją. Jedyne, co było widać, to dwóch szeregowych policjantów siedzących bezczynnie w radiowozie. Mężczyźni w samochodzie też nie mieliby nic przeciwko odrobinie aktywności. Tkwili w tym miejscu ponad godzinę, cały czas obserwując drzwi po drugiej stronie ulicy i oświetlone okno na parterze na prawo od wejścia. Umieli czekać. Mieli w tym dużą wprawę. Gdyby ktoś przyjrzał im się bliżej, pomyślałby, że nie wyglądają na całkiem zwyczajnych policjantów. Ich mundury byty bez zarzutu, w pełni przepisowe, i nie brakowało do nich pendentu, pałki ani pistoletu w kaburze. Dziwić mogło tylko to, że kierowca, korpulentny mężczyzna z jowialną twarzą i czujnym spojrzeniem, oraz jego kolega, szczuplejszy i swobodniej siedzący w fotelu, z barkiem opartym o boczną szybę, wyglądali na jakieś pięćdziesiąt lat. Policjanci to z reguły młodzi, wysportowani mężczyźni, a jeśli zdarzy się wyjątek, starszemu przydziela się młodszego kolegę.
Załogę radiowozu, której łączny wiek, tak jak w tym przypadku, przekraczał sto lat, należało zaliczyć do zjawisk unikalnych. Istniało jednak na to wytłumaczenie. Mężczyźni w czarno-białym chryslerze przebrali się po prostu za patrol policyjny, a za tym sprytnym przebraniem ukrywali się sam szef komisji do spraw zabójstw Martin Beck i jego najbliższy współpracownik Lennart Kollberg. Na pomysł przebrania się wpadł Kollberg, dobrze znający człowieka, którego próbowali ująć. Człowiek ów nazywał się Lindberg, miał ksywkę Bochen i był złodziejem. Specjalizował się we włamaniach, popełnił jednak także parę napadów rabunkowych i nawet spróbował swoich sił w oszustwie, tym razem z mniejszym powodzeniem. Wiele lat życia spędził za murami więzienia, lecz aktualnie przebywał na wolności po odbyciu kary. Wolności, która mogła się okazać krótkim epizodem, gdyby Martin Beck i Kollberg urzeczywistnili swój zamiar. Trzy tygodnie wcześniej Bochen wszedł do sklepu jubilerskiego w centrum Uppsali i grożąc rewolwerem, zmusił właściciela do wydania biżuterii, zegarków i gotówki o łącznej wartości prawie dwustu tysięcy koron. Do tego momentu wszystko szło dobrze i Bochen znikłby spokojnie ze swoim łupem, gdyby niespodziewanie z zaplecza sklepu nie wyszła ekspedientka. Bochen wpadł w panikę i wystrzelił, trafiając ją w czoło i zabijając na miejscu. Udało mu się uciec i kiedy w dwie godziny później sztokholmscy policjanci weszli do mieszkania jego narzeczonej w Midsommarkransen, zastali go leżącego w łóżku. Dziewczyna twierdziła, że jest przeziębiony i w ciągu ostatniej doby nie wychodził z domu, a przeszukanie mieszkania nie przyniosło rezultatu w postaci biżuterii, zegarków czy pieniędzy. Bochen został zabrany na przesłuchanie i skonfrontowany z właścicielem sklepu, który nie mógł potwierdzić tożsamości rabusia z całkowitą pewnością, ponieważ ten był zamaskowany. Policjanci nie mieli jednak takich wątpliwości, po części dlatego, że Bochen był spłukany po długim pobycie w więzieniu, a jeden z informatorów wspomniał wcześniej, że mówił mu o skoku, który planował „w innym mieście”, a po części dlatego, że na dwa dni przed napadem naoczny świadek widział Bochna spacerującego ulicą, przy której znajdował się sklep, prawdopodobnie w celu przeprowadzenia rekonesansu. Bochen zaprzeczył, że kiedykolwiek był w Uppsali, i trzeba było go wypuścić z braku dowodów. Policja obserwowała go od trzech tygodni w przekonaniu, że prędzej czy później będzie musiał odwiedzić miejsce, w którym ukrył łup. Ale Bochen chyba zdawał sobie sprawę z tego, że jest śledzony - parę razy pomachał nawet ręką pilnującym go policjantom w cywilu i ogólnie zachowywał się, jakby zależało mu na tym, by dać im zajęcie. Widać było, że nie ma pieniędzy - w każdym razie ich nie wydawał, ponieważ narzeczona pracowała, zapewniając mu wikt i dach nad głową, a prócz tego co tydzień odbierał standardowy zasiłek z pomocy społecznej. Martin Beck postanowił w końcu sam zająć się sprawą, a Kollberg wpadł na świetny pomysł, by przebrali się za policjantów na patrolu. Ponieważ Bochen umiał rozpoznać z daleka policjanta w dowolnym cywilnym ubraniu, ale zachowywał się z pogardliwą nonszalancją wobec mundurowych, mundur był w tym przypadku najlepszym przebraniem. Tak rozumował Kollberg, a Martin Beck zgadzał się z nim, choć nie bez cienia wątpliwości. Żaden z nich nie spodziewał się, że nowa taktyka przyniesie szybki efekt, więc byli mile zaskoczeni, kiedy Bochen zaraz po tym, jak tylko poczuł się przez chwilę nieobserwowany, wsiadł do taksówki i kazał się zawieźć pod adres przy Råsundavägen. Nie ryzykowałby tak, nie mając konkretnego celu, i teraz byli już przekonani, że coś się święci. Gdyby udało im się złapać go z łupem i być może narzędziem zbrodni, mogliby powiązać go z włamaniem i zabójstwem i dla nich sprawa by się zakończyła. Bochen przebywał w domu po drugiej stronie ulicy już od półtorej godziny - godzinę temu mignął im w oknie na prawo od wejścia, ale potem nic się nie wydarzyło.
Kollberg zdążył w międzyczasie zgłodnieć. Często bywał głodny i często mówił o odchudzaniu. Od czasu do czasu rozpoczynał jakąś kurację odchudzającą, ale szybko ją zarzucał. Miał co najmniej dwadzieścia kilo nadwagi, lecz był wysportowany, w dobrej formie i w razie potrzeby wykazywał się zdumiewającą szybkością i zręcznością jak na swoją budowę ciała i swoje prawie pięćdziesiąt lat. - Cholernie dawno nie wrzuciłem niczego na ruszt - powiedział. Martin Beck nie odpowiedział. Nie był głodny, ale zatęsknił nagle za papierosem. W zasadzie przestał palić dwa lata temu, po groźnym postrzale w klatkę piersiową. - Mężczyzna mojej postury potrzebuje w rzeczy samej trochę więcej niż jedno jajko na twardo dziennie - ciągnął Kollberg. Gdybyś nie był tak żarłoczny, nie miałbyś takiej postury i nie musiałbyś tyle jeść, pomyślał Martin Beck. Nie odezwał się jednak. Kollberg był jego najbliższym przyjacielem i nie zamierzał dotykać drażliwego tematu. Nie chciał sprawić mu przykrości i wiedział, że Kollberg jest nie w humorze, kiedy czuje się głodny. Wiedział również, że Kollberg prosił żonę, by trzymała go na diecie odchudzającej składającej się wyłącznie z jajek twardo. Diety było jednak trudno przestrzegać, ponieważ w domu jadał wyłącznie śniadanie, a pozostałe posiłki na mieście lub w policyjnej stołówce, gdzie nie podawano jajek na twardo, co Martin Beck mógł potwierdzić. Kollberg wskazał ruchem głowy oświetloną cukiernię dv dwadzieścia metrów od radiowozu. - Czy nie chciałbyś... Martin Beck otworzył drzwi od strony chodnika i wystawił jedną nogę. - Jasne. Co chcesz? Słodką bułeczkę? - Tak, i mazarynkę - odparł Kollberg. Martin Beck wrócił z ciastkami w torebce i znów siedzieli w milczeniu, obserwując dom, w którym znajdował się Bochen, podczas gdy Kollberg jadł, sypiąc okruchami na mundur. Kiedy już się nasycił, odsunął nieco fotel do tyłu i poluzował pendent. - Co masz w kaburze? - zapytał Martin Beck. Kollberg odpiął kaburę i podał mu broń. Pistolet zabawkę włoskiej marki, masywny, starannie wykonany i niemal tak ciężki jak walther Martina Becka, ale nadający się tylko do strzelania kapiszonami. - Prawdziwe cacko - powiedział Martin Beck. - Szkoda, nie miałem takiego w dzieciństwie. W kręgu policji nie było tajemnicą, że Lennart Kollberg odmawia noszenia broni. Większość sądziła, że wynika to z ideowego pacyfizmu i chęci dawania dobrego przykładu, ponieważ najbardziej w środowisku sprzeciwiał się noszeniu broni podczas normalnego pełnienia służby. Było to oczywiście prawdą, ale tylko w połowie. Martin Beck był jednym z nielicznych, którzy znali prawdziwy powód niechęci Kollberga do noszenia broni. Lennart Kollberg zastrzelił kiedyś człowieka. Zdarzyło się to ponad dwadzieścia lat temu, ale nigdy tego nie zapomniał i od wielu lat zabierał ze sobą broń tylko na najbardziej niebezpieczne akcje. Zdarzenie miało miejsce w sierpniu 1952 roku, kiedy Kollberg pełnił służbę w drugim rewirze komendy południowej w Sztokholmie. Późnym wieczorem zaalarmowano ich z więzienia w Langholm, że trzech uzbrojonych mężczyzn próbowało uwolnić więźnia, raniąc przy tym strażnika. Zanim wóz patrolowy z Kollbergiem przyjechał na miejsce, mężczyźni podczas próby ucieczki uderzyli samochodem w barierkę mostu i jeden z nich został złapany. Dwaj pozostali zdołali uciec do parku Langholm po drugiej stronie mostu. Ponieważ sądzono, że są uzbrojeni, a Kollberg miał opinię dobrego strzelca, dołączono go do grupy policjantów wysłanych do parku, by spróbowali okrążyć zbiegów.
Z pistoletem w dłoni zszedł na brzeg i oddalił się brzegiem plaży od oświetlonego miejsca na moście, nasłuchując i wytężając wzrok w ciemności. Po chwili zatrzymał się na płaskim skalistym występie, pochylił i zanurzył dłoń w wodzie, która wydawała się letnia i przyjemna w dotyku. Kiedy się wyprostował, usłyszał odgłos wystrzału i poczuł na rękawie płaszcza muśnięcie kuli, zanim wpadła do wody kilka metrów za nim. Człowiek, który strzelał, krył się gdzieś w ciemności wśród krzewów na stoku. Kollberg natychmiast rzucił się szczupakiem i wczołgał w nadbrzeżną roślinność. Potem zaczął pełznąć w górę w stronę skały wznoszącej się na ukos od miejsca, gdzie jak przypuszczał, znajdował się strzelec. Kiedy dotarł do dużego kamienia, zobaczył wyraźnie sylwetkę mężczyzny rysującą się na tle jasnego fiordu. Stał jakieś dwadzieścia metrów od Kollberga, zwrócony do niego półprofilem, i trzymał w uniesionej dłoni broń gotową do strzału, rozglądając się uważnie na boki. Za nim znajdowało się strome urwisko schodzące do Riddarfjärden. Kollberg mierzył dokładnie w prawą dłoń mężczyzny. W chwili, gdy położył palec na spuście, ktoś pojawił się niespodziewanie za plecami tego człowieka, rzucił w stronę jego ręki i kuli Kollberga, po czym znikł równie szybko w dole fiordu. Kollberg początkowo nie rozumiał, co się stało. Mężczyzna zaczął uciekać, więc wystrzelił znowu, trafiając go tym razem w kolano. Potem popatrzył w dół. A tam, na linii wody, leżał mężczyzna, którego zabił. Młody policjant z tego samego rewiru. Często patrolowali razem ulice i świetnie się dogadywali. Sprawę wyciszono i nazwisko Kollberga nie pojawiło się w jej kontekście. Oficjalnie młody policjant zginął od przypadkowego strzału, zabłąkanej kuli znikąd wystrzelonej podczas obławy na groźnego desperata. Przełożony Kollberga wygłosił tyradę, w której przestrzegał go przed rozpamiętywaniem i wyrzutami sumienia, przywołując na koniec postać samego Karola XII, który pewnego razu zastrzelił przez nieuwagę koniuszego, będącego jego dobrym przyjacielem - nieszczęśliwy wypadek, jaki może przytrafić się najlepszym. Niniejszym sprawa została zakończona, ale Kollberg tak naprawdę nigdy nie przezwyciężył traumy i dlatego nosił od wielu lat pistolet na kapiszony, kiedy musiał sprawiać wrażenie uzbrojonego. Ani Kollberg, ani Martin Beck nie myśleli o tym, siedząc w wozie patrolowym i czekając, aż Bochen się pokaże. Kollberg ziewnął i poprawił się na siedzeniu. Zajmował niewygodne miejsce za kierownicą i miał na sobie przyciasny mundur. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy go nosił ostatni raz - w każdym razie było to bardzo dawno. Ten, który miał na sobie, był pożyczony i wyraźnie za mały, ale nawet w przybliżeniu nie tak ciasny jak jego własny stary mundur wiszący na wieszaku w domowej garderobie. Spojrzał na Martina Becka, który zagłębił się jeszcze bardziej w fotelu, wyglądając przez boczną szybę. Żaden z nich nic nie mówił, znali się długo, spędzili wiele lat razem na służbie i poza nią, nie mieli więc potrzeby rozmawiania dla samej rozmowy. Nie potrafiliby zliczyć, ile razy już tak siedzieli - w jednym samochodzie przy ciemnej ulicy, czekając. Kiedy Martin Beck został szefem komisji do spraw zabójstw, nie musiał już właściwie zajmować się osobiście takimi sprawami jak śledzenie i obserwacja, mając od tego podwładnych. Często jednak to robił, nawet jeśli ten rodzaj zadań był, ogólnie rzecz biorąc, śmiertelnie nudny. Nie chciał stracić kontaktu z tą stroną zawodu tylko dlatego, że został szefem i zajmowanie się wszelkimi uciążliwościami narastającej biurokracji zajmowało mu coraz więcej czasu. Nawet jeśli pierwsze nie wykluczało niestety drugiego, wolał siedzieć i ziewać w samochodzie z Kollbergiem niż siedzieć i starać się powstrzymywać ziewanie podczas zebrań z naczelnym komendantem policji państwowej. Martin Beck nie lubił biurokracji, zebrań ani naczelnego komendanta. Ale bardzo lubił Kollberga i nie umiał sobie wyobrazić pracy bez niego. Kollberg od dawna wyrażał czasem
pragnienie, by porzucić zawód policjanta, ale ostatnio sprawiał wrażenie zdecydowanego je urzeczywistnić. Martin Beck nie chciał ani go w tym wspierać, ani mu odradzać - wiedział, że poczucie solidarności Kollberga z własną grupą zawodową jest teraz bliskie zeru i coraz częściej popada w konflikt z sumieniem. Wiedział też, że bardzo trudno byłoby mu znaleźć równorzędną, satysfakcjonującą pracę. W czasach dużego bezrobocia, kiedy absolwenci wyższych uczelni i wykształceni fachowcy wszystkich możliwych branż, głównie młodzi, nie mieli pracy, perspektywy nie były oszałamiające dla pięćdziesięcioletniego byłego policjanta. Z całkiem egoistycznych pobudek chciał oczywiście, żeby Kollberg został, ale nie był aż takim egoistą i odrzucał myśl, że miałby próbować wpłynąć na decyzję Kollberga. Kollberg znowu ziewnął. - Za mało tu tlenu - powiedział i opuścił szybę. - Szczęście, że pełniliśmy służbę patrolową w czasach, kiedy policjanci używali nóg do chodzenia, nie tylko do kopania ludzi. Można dostać klaustrofobii od siedzenia tutaj. Martin Beck skinął głową. On też nie lubił czuć się uwięziony. Martin Beck i Kollberg wstąpili na ścieżkę policyjnej kariery w Sztokholmie w połowie lat czterdziestych. Martin Beck wydeptywał ulice Norrmalmu, a Kollberg zaułki Starego Miasta. Wtedy jeszcze się nie znali, ale doświadczenia z tamtego okresu mieli bardzo podobne. Było już wpół do dziesiątej. Zamknięto cukiernię i w kolejnych oknach domów zaczęły gasnąć światła. Mieszkanie, w którym przebywał Bochen, było wciąż oświetlone. Drzwi po drugiej stronie otworzyły się nagle i Bochen wyszedł na ulicę. Trzymał ręce w kieszeniach płaszcza, a w kąciku jego ust tkwił papieros. Kollberg położył dłonie na kierownicy, a Martin Beck się wyprostował. Bochen stał przed domem, spokojnie paląc papierosa. - Nie ma żadnej torby - zauważył Kollberg. - Może chowa to w kieszeniach - odparł Martin Beck. - Albo już sprzedał. Sprawdzimy, u kogo był. Upłynęło kilka minut. Nic się nie działo. Bochen spojrzał na rozgwieżdżone niebo i zdawał się rozkoszować wieczorną aurą. - Czeka na taksówkę - stwierdził Martin Beck. - Cholernie długo to trwa - powiedział Kollberg. Bochen zaciągnął się ostatni raz i rzucił niedopałek na ulicę. Potem postawił kołnierz płaszcza, włożył ręce do kieszeni i zaczął iść w stronę radiowozu. - Idzie tutaj - spostrzegł Martin Beck. - Cholera. Co robimy? Bierzemy go? - Tak - odrzekł Kollberg. Bochen podszedł niespiesznie do samochodu, pochylił się, spojrzał przez szybę na Kollberga i zaczął się śmiać. Potem okrążył tył wozu i wszedł na chodnik. Otworzył drzwi z przodu, gdzie siedział Martin Beck, nachylił się i wybuchnął serdecznym śmiechem. Martin Beck i Kollberg siedzieli w milczeniu, nie przeszkadzając mu, po prostu dlatego, że nie bardzo wiedzieli, co mają teraz zrobić. Po chwili Bochen opanował wesołość i powiedział: - Jednak was w końcu zdegradowali? A może to jakaś maskarada? Martin Beck westchnął i wysiadł. Otworzył tylne drzwi. - Wsiadaj, Lindberg - powiedział. - Podwieziemy cię do Vastbergi. - Świetnie - ucieszył się Bochen. - Stamtąd mam bliżej do domu. W drodze na komendę południową Bochen opowiadał o odwiedzinach u brata w Rasundzie, co wkrótce potwierdził wysłany tam radiowozem patrol. W mieszkaniu nie było broni, pieniędzy ani innych skradzionych rzeczy. Bochen miał przy sobie dwadzieścia siedem koron.
Za kwadrans dwunasta nadszedł czas. by go wypuścić, a Martin Beck i Kollberg zaczęli myśleć o powrocie do domu. Przed wyjściem Bochen powiedział: - W życiu bym nie pomyślał, że macie takie poczucie humoru. Najpierw to przebranie: rewelacja. Ale najlepszy jest ten napis PIG na radiowozie, normalnie jakbym sam to zrobił. Średnio ich to bawiło, ale słyszeli jego szczery śmiech jeszcze w dole schodów. Brzmiał prawie tak jak „Śmiejący się policjant”. Właściwie nie miało to wielkiego znaczenia. Wkrótce i tak go złapią. Należał do typu przestępców, którzy zawsze dają się złapać. A sami mieli się niedługo zająć zupełnie innym problemem. Rozdział 3 Lotnisko było narodowym skandalem i potwierdzało właśnie swoją złą reputację. Sam lot z Arlandy trwał tylko pięćdziesiąt minut, a teraz samolot krążył już półtorej godziny nad wysuniętą najdalej na południe częścią kraju. Mgła - brzmiało lakoniczne wyjaśnienie. I dokładnie tego można było się spodziewać. Pole lotniska zbudowano, po wysiedleniu mieszkańców, w jednym z najbardziej mglistych miejsc w całej Szwecji. Jak gdyby tego było mało, w samym centrum znanego wszystkim szlaku przelotów wędrownych ptaków i w bardzo niedogodnej odległości od miasta. Poza tym naruszono obszar przyrody, który powinien być chroniony prawem. Szkody były znaczne i nie do naprawienia, stanowiły poważne przestępstwo przeciw środowisku naturalnemu, typowe dla antyhumanitarnego cynizmu, coraz mocniej cechującego to, co nazwano Bardziej Ludzkim Społeczeństwem. Samo wyrażenie, kryjące w sobie ów cynizm, było tak pojemne, że przeciętny człowiek z trudem mógł zrozumieć, co właściwie oznacza. Pilot w końcu się zmęczył i posadził maszynę, nie zważając na mgłę. Garstka bladych, spoconych pasażerów przedefilowała do budynku dworca lotniczego. Wewnątrz wyglądał on tak, jakby same kolory, szary i szafranowożółty, podkreślały aurę fuszerki i korupcji. Ktoś mógł w każdym razie włożyć parę milionów na swoje szwajcarskie konto. Ktoś, kto piastował tak wysoki urząd, że każdy obywatel wstydził się swego niewielkiego, czysto formalnego udziału w szwedzkiej pseudodemokracji, skazanej na rychłe i całkowite bankructwo. Martin Beck miał za sobą kilka nieprzyjemnych godzin. Od zawsze nie znosił latania, a nowinki techniczne nie zmieniły niczego na lepsze. Odrzutowiec był typu Douglas DC-9. Najpierw zaczął się wznosić niemal pionowo na wysokość niepojętą dla zwykłego naziemnego człowieka. Potem pofrunął z abstrakcyjną prędkością, by zakończyć lot monotonnym kołowaniem. Ciecz w papierowych kubkach, którą nazywano kawą, wywoływała natychmiastowe mdłości. Kabinę wypełniało niezdrowe duszne powietrze, a nieliczni współpasażerowie wyglądał zabieganych technokratów i biznesmenów, którzy ciągle zerkali na zegarek i zaglądali nerwowo do aktówek. Halę przylotów trudno było nawet nazwać nieprzyjemną. Była raczej monstrualna - prawdziwa katastrofa architektoniczna, przy której brudny i zaniedbany terminal autobusowy, daleki od jakichkolwiek standardów cywilizacyjnych, jawił się jako miejsce przyjazne i pełne życia. Były tam stoisko z kiełbaskami, oferujące niejadalną i pozbawioną wartości odżywczych namiastkę jedzenia, kiosk ze stojakami na prezerwatywy i pisemkami pornograficznymi, puste taśmy bagażowe i kilka krzeseł, które mogły pamiętać złoty wiek inkwizycji. Do tego tuzin ziewających i śmiertelnie znudzonych policjantów i celników, bez wątpienia odkomenderowanych tu przymusowo, i jedyna taksówka, której kierowca drzemał z najnowszym numerem czasopisma pornograficznego rozłożonym na kierownicy.
Martin Beck czekał nieprawdopodobnie długo na swoją małą torbę. Odebrał ją w końcu i wyszedł wprost w jesienną mgłę. Taksówka zabrała pasażera i odjechała. W hali nikt nie rozmawiał ani nie zdradzał wyrazem twarzy, że kogoś poznaje. Ludzie wyglądali apatycznie, niemal tak, jakby utracili zdolność mówienia albo przynajmniej stracili zainteresowanie wyrażaniem swoich myśli. Szef komisji do spraw zabójstw wylądował, ale nie było to wydarzenie, które ktokolwiek należycie doceniał. Nawet początkujący dziennikarze nie zjawili się tutaj, by urozmaicić sobie czas grą w karty, wygotowaną kiełbaską i oranżadą nafaszerowaną chemią. Przed budynkiem dworca lotniczego stały dwa pomarańczowo-czerwone autobusy. Plastikowe tablice pokazywały, dokąd jadą. Lund i Malmö. Kierowcy w milczeniu palili papierosy. Wieczór był letni, a powietrze wilgotne. Elektryczne latarnie otaczała mglista poświata. Autobusy ruszyły, jeden pusty, drugi z jedynym pasażerem. Pozostali podróżni pospieszyli na całodobowy parking. Martin Beck wciąż miał spocone dłonie. Wrócił na dworzec i poszukał toalety. Spłuczka była zepsuta. W pisuarze leżały niedojedzona kiełbaska i pusta butelka po wódce. Do brudnej umywalki lepiło się pasmo włosów. Stojak na papierowe ręczniki był pusty. To było lotnisko Malmö Sturup. Tak nowe, że jeszcze nie w pełni wykończone. Wątpił, czy wykończenie go ma jakikolwiek sens. W pewnym sensie mogło uchodzić za doskonałe. Perfekcyjne fiasko. Martin Beck wytarł dłonie w chusteczkę do nosa. Stał przez chwilę, czując, że jest zupełnie sam w ciemności. Nie spodziewał się powitania przez policyjną orkiestrę ani samego komendanta na białym koniu. Chyba jednak liczył na więcej niż zupełnie nic. Sprawdził, czy ma w kieszeni drobne, i rozważył pomysł poszukania automatu, który nie miałby odciętego kabla ani otworu na monety zaklejonego gumą do żucia. Przez mgłę przebiły się światła. Czarno-biały radiowóz wjechał niepostrzeżenie na podjazd i skręcił przed szafranowożółty budynek. Jechał powoli i zatrzymał się w miejscu, w którym stał samotny podróżny. Rudowłosy mężczyzna z modnymi wśród policjantów baczkami opuścił boczną szybę i zmierzył go zimnym wzrokiem. Martin Beck nie odezwał się słowem. Po jakiejś minucie mężczyzna uniósł dłoń i przywołał go do siebie palcem wskazującym. Podszedł do radiowozu. - Czego się tu szwendasz? - Czekam na transport. - Czekasz na transport, powiadasz? - Może wy mi pomożecie. Policjant osłupiał. - Pomożemy? Co masz na myśli? - Jestem spóźniony i moglibyście skontaktować się przez radio. - Zwariowałeś? Nie odrywając wzroku od Martina Becka, rzucił parę słów przez ramię. - Słyszałeś? Mówi, że mamy pogadać przez radio. Czy on myśli, że jesteśmy jakąś cholerną centralą telefoniczną? Słyszałeś? - Słyszałem - odparł znudzonym głosem drugi policjant. - Czy możesz pokazać legitymację? - zapytał pierwszy. Martin Beck sięgnął do tylnej kieszeni, ale się rozmyślił. Opuścił rękę.
- Tak - powiedział. - Ale nie chcę. Pokazał im plecy i wrócił do swojej torby. - Słyszałeś? - powtórzył policjant. - Mówi, że nie chce. Myśli, że jest twardzielem. Myślisz, że jesteś twardzielem? Ciężkie od ironii słowa padały na ziemię jak kamienie. - E tam, daj mu spokój - mruknął kierowca. - Starczy już awantur na dziś wieczór. Rudowłosy zmierzył Martina Becka przenikliwym spojrzeniem. Potem nastąpiła przyciszona wymiana zdań i radiowóz ruszył. Po dwudziestu metrach zatrzymał się, by policjanci mogli go widzieć w tylnym lusterku. Martin Beck patrzył w inną stronę. Westchnął ciężko. Kiedy tam stał, właściwie można go było wziąć za kogokolwiek. W ciągu ostatnich lat udało mu się pozbyć gestów typowych dla policjantów. Nie zakładał na przykład ciągle rąk z tyłu i potrafił ustać przez pewien czas bez kołysania się na stopach. Choć przybrał nieco na wadze, w wieku pięćdziesięciu jeden lat wciąż był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną, sprawnym fizycznie, tylko trochę przygarbionym. Ubierał się także swobodniej niż przedtem, lecz w jego doborze garderoby nie było wymuszonej młodzieńczości - sandały, dżinsy, koszulka polo i niebieska kurtka z dralonu. Można było natomiast uznać ten strój za niekonwencjonalny dla komisarza kryminalnego. Dla dwóch policjantów w radiowozie był wyraźnie trudnym orzechem do zgryzienia. Rozważali pewnie całą tę sytuację, kiedy pomidorowy opel ascona zajechał przed budynek dworca i ostro zahamował. Wysiadł z niego jakiś mężczyzna, obszedł samochód i powiedział: - Nöjd? - Beck. - Wszyscy się uśmiechają, kiedy mówię Nöjd*. - Uśmiechają? - Tak, nawet rechoczą. - Ach tak - odrzekł Martin Beck. Niełatwo było go rozśmieszyć. - Trzeba przyznać, że to zabawne nazwisko dla policjanta. Herrgott Nöjd. Dlatego zwykle przedstawiam się z pytającą intonacją. Nöjd? Ludzie wtedy głupieją. * Nöjd (szw.) - zadowolony. Mężczyzna włożył torbę do bagażnika. - Spóźniłem się - powiedział. - Nikt nie wiedział, o której samolot wyląduje. Obstawiałem, że pewnie znowu skończy się na Kopenhadze. Więc byłem już w Limhamn, kiedy dostałem wiadomość, że wylądował tutaj. Przepraszam. Spoglądał niepewnie, jak gdyby chciał wybadać, czy ważny gość jest w złym humorze. Martin Beck wzruszył ramionami. - Nieważne. Nigdzie się nie spieszę. Nöjd rzucił okiem na radiowóz, który nadal stał w miejscu z silnikiem na jałowym biegu. - Nie mój rejon. - Uśmiechnął się szyderczo. - Ta bryka jest z Malmö. Lepiej spadajmy, zanim nas aresztują. Mężczyzna najwyraźniej łatwo wybuchał śmiechem. Przeważnie zaraźliwym. Martin Beck jednak nawet się nie uśmiechnął. Po części dlatego, że nie bardzo było z czego się śmiać, a po części dlatego, że próbował wyrobić sobie jakieś zdanie o tym drugim. Naszkicować wstępny rysopis. Nöjd był niewysokim, krzywonogim mężczyzną, to znaczy niewysokim jak na policjanta. W sznurowanych gumiakach, garniturze w szarobury diagonalny wzór i
wyblakłym kapeluszu safari wyglądał na rolnika albo myśliwego w swoim rewirze. Twarz miał ogorzałą od słońca i wiatru, oczy żywe, brązowe, z siecią mimicznych zmarszczek. W jakimś sensie był reprezentatywny dla pewnej kategorii prowincjonalnych policjantów. Typ, który nie pasował do współczesnego umundurowania i dlatego był w zaniku, choć całkiem jeszcze nie wyginął. Prawdopodobnie był nieco starszy od Martina Becka, ale miał szczęście pracować w zdrowszym i spokojniejszym środowisku, co bynajmniej nie oznaczało, że jest całkiem zdrowe i spokojne. - Jestem tu już prawie dwadzieścia pięć lat. Ale to dla mnie zupełnie coś nowego. Komisja do spraw zabójstw. Ze Sztokholmu. W takiej sprawie. Nöjd pokręcił głową. - Na pewno będzie dobrze - powiedział Martin Beck. - Albo... Resztę dokończył już w myślach: albo i nie. - Pewnie - skwitował Nöjd. - Znacie się na tym. Martin Beck zastanawiał się, czy jego rozmówca użył tradycyjnej formy grzecznościowej z niepewności lub przyzwyczajenia, czy też mówił w liczbie mnogiej. Lennart Kollberg wyjechał już samochodem ze Sztokholmu i spodziewał się go następnego dnia. Od lat był najbliższym współpracownikiem Martina Becka. - Ta historia szybko wycieknie - stwierdził Nöjd. - Widziałem dziś w mieście paru typów. Dziennikarze, jak sądzę. Znów pokręcił głową. - Nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Do takiego zainteresowania. - Zaginął człowiek - powiedział Martin Beck. - To nic niezwykłego. - Nie, ale nie w tym cały szkopuł. Zupełnie nie w tym. Chcesz o tym teraz pogadać? - Wolałbym nie, jeśli nie masz mi tego za złe. - Nigdy nie mam niczego za złe. To nie w moim stylu. Znów się roześmiał, ale przerwał i dodał przytomnie: - To znaczy, że nie ja prowadzę to dochodzenie. - Może ona się odnajdzie. Tak najczęściej bywa. Nöjd po raz trzeci pokręcił głową. - Nie sądzę - rzekł. - Jeżeli moje zdanie ma jakiekolwiek znaczenie. Poza tym wszystko jest już przesądzone. Tak mówią wszyscy. Pewnie mają rację. Cała ta afera, przepraszam, ta sprawa z komisją do spraw zabójstw i tak dalej, wynika ze szczególnych okoliczności. - Kto tak mówi? - Szef. Głowa. - Komendant z Trelleborga? - Właśnie. Okej, nieważne. To jest ta nowa droga na lotnisko. Teraz wyjeżdżamy na główną między Malmö i Ystad. Też nową. Widzisz te światła dalej na prawo? - Tak. - To Svedala. Jeszcze okręg policyjny Malmö. Cholernie duży teren. Wyjechali z pasa mgły, który leżał tylko nad lotniskiem. Niebo było gwiaździste. Martin Beck opuścił boczną szybę i wdychał zapachy z zewnątrz. Benzyny i oleju do diesla, ale również zawiesistej mieszanki czarnoziemu i nawozu. Wydawała się ciężka i nasycona. Odżywcza. Nöjd przejechał tylko kilkaset metrów główną drogą. Potem skręcił w prawo i wiejskie powietrze stało się jeszcze bardziej wyraziste. Pachniało czymś szczególnym. - Botwinka i pulpa buraczana - powiedział Nöjd. - To mi przypomina szczenięce lata. Po głównej drodze przetaczał się z dudnieniem zwarty strumień samochodów i tirów, a na tej byli zupełnie sami. Nad falującym równinnym krajobrazem zapadła ciemna noc.
Widać było, że Nöjd przemierzał tę trasę setki razy i znał każdy zakręt. Utrzymywał równe tempo i prawie nie patrzył na szosę. Zapalił papierosa i podał paczkę gościowi. - Nie, dziękuję - odrzekł Martin Beck. Przez ostatnie dwa lata zapalił może pięć razy. - Jeśli dobrze zrozumiałem, zatrzymasz się w pensjonacie - powiedział Nöjd. - Tak, tak będzie najlepiej. - W każdym razie zarezerwowałem tam pokój. - Świetnie. Przed nimi ukazały się światła większej miejscowości. - Jesteśmy, że tak powiem, na miejscu. To jest Anderslöv. Ulice byty puste, ale rzęsiście oświetlone. - Nie ma tu nocnego życia - rzekł Nöjd. - Cisza i spokój. Cudownie. Mieszkam tu przez całe życie i nigdy nie miałem powodu do narzekań. Aż do teraz. Wygląda na wymarłe, pomyślał Martin Beck. Ale może tak właśnie ma być. Nöjd zahamował, wskazał na niski budynek z żółtej cegły i powiedział: - Komisariat. Teraz oczywiście zamknięty. Mogę otworzyć, jeśli chcesz. - Dla mnie nie trzeba. - Pensjonat jest tuż za rogiem. Należy do niego ogród, który właśnie mijaliśmy. Ale restauracja jest o tej godzinie zamknięta. Jeśli chcesz, możemy pojechać do mnie do domu na piwo i kanapkę. Martin Beck nie był głodny. Podróż samolotem odebrała mu chęć do jedzenia. Grzecznie odmówił, po czym zapytał: - Czy stąd jest daleko do plaży? Pytanie nie zdziwiło zbytnio rozmówcy. Nöjda chyba trudno było zaskoczyć. - Nie - odparł. - Tego bym nie powiedział. - Jak długo jedzie się tam samochodem? - Jakiś kwadrans. Najwyżej. - Czy masz coś przeciw temu, byśmy pojechali tam teraz? - Nic a nic. Nöjd skręcił w coś, co wyglądało na główną ulicę. - To nasza największa lokalna atrakcja - powiedział. - Droga Krajowa. Droga Krajowa z wielkiej litery. Dawna droga główna między Malmö i Ystad. Kiedy odbijemy w prawo, znajdziesz się na południe od Drogi. Wtedy naprawdę będziesz w Skanii. Boczna droga była kręta, ale Nöjd jechał nią z taką samą naturalną łatwością. Mijali gospodarstwa i białe kościoły. Po dziesięciu minutach zapachniało morzem. W chwilę później znaleźli się na plaży. - Chcesz, żebym się tu zatrzymał? -Tak, dziękuję. - Gdybyś chciał pobrodzić, mam drugą parę gumiaków w bagażniku - powiedział Nöjd i zachichotał. - Chętnie. Martin Beck włożył buty. Były trochę ciasne, ale nie wybierał się na długą wycieczkę. - Gdzie dokładnie jesteśmy? - W Böste. Światła na prawo to Trelleborg. Po lewej jest latarnia Smygehuk. Dalej się już nie dojdzie. Smygehuk był najdalej wysuniętym na południe cyplem kraju. Sądząc ze świateł i odblasku na niebie, Trelleborg był spokojnym miastem. Na kursie do portu stał duży oświetlony statek pasażerski, prawdopodobnie prom kolejowy z Sassnitz w NRD.
Bałtyk wylewał się leniwie na plażę. Woda z cichym sykiem wsiąkała w drobny piasek. Martin Beck wszedł na falujące pole wodorostów. Zrobił parę kroków w wodzie. Poczuł jej przyjemny chłód przez cholewy butów. Pochylił się i nabrał wody w złożone dłonie. Opłukał twarz i wciągnął trochę zimnej wody nosem. Poczuł w nozdrzach świeżą sól. Powietrze było wilgotne. Pachniało rybą, morszczynem i smołą. Kilka metrów dalej zobaczył rozwieszone sieci i kontury rybackiej łodzi. Jak to mawiał Kollberg? Najlepsze w komisji do spraw zabójstw jest to, że od czasu do czasu wyjeżdża się z miasta. Martin Beck pochylił głowę i nasłuchiwał. Słyszał tylko morze. Po chwili wrócił do samochodu. Nöjd stał oparty o maskę i palił. Martin Beck skinął głową. Jutro zajmie się studiowaniem przypadku. Nie spodziewał się zbyt wiele. Działanie było najczęściej rutynowe, a sprawy podobne. Przeważnie tragiczne i przygnębiające. Wiatr od morza był łagodny i orzeźwiający. Frachtowiec pruł fale na linii horyzontu. Na zachód. Widział zieloną latarnię na sterburcie i światła na śródokręciu. Zapragnął się tam znaleźć. Rozdział 4 Martin Beck oprzytomniał w tej samej sekundzie, w której otworzył oczy. Pokój był urządzony spartańsko, lecz przyjemnie. Mieścił dwa łóżka i miał okno wychodzące na północ. Łóżka stały równolegle w odległości metra od siebie - na jednym leżała jego torba podróżna, na drugim on sam, a na podłodze książka, z której przed zaśnięciem przeczytał pół strony i dwa podpisy pod obrazkami. Było to ekskluzywne wydanie Famous Liners of the Past, The French Line Quadruple-Screw Turbo-Electric Liner Normandie. Spojrzał na zegar. Wpół do ósmej. Z dworu dobiegały rozproszone odgłosy samochodowych silników i ludzkich rozmów. Ktoś w budynku spuścił wodę w toalecie. Coś było nie tak jak zwykle. Szybko odkrył co. Spał w piżamie - a to robił to tylko w czasie podróży. Martin Beck wstał, podszedł do okna i wyjrzał. Pogoda wydawała się ładna, słońce świeciło na trawnik w parku za pensjonatem. Zrobił szybką poranną toaletę, ubrał się i zszedł na dół. Rozważał przez chwilę, czy zjeść śniadanie, ale odrzucił ten pomysł. Nigdy nie lubił jeść rano, zwłaszcza w dzieciństwie, kiedy matka wmuszała w niego kakao i trzy kanapki przed wyjściem do szkoły. Często zdarzało mu się to po drodze zwymiotować. Zamiast tego poszukał w kieszeni spodni jednokoronówki i wrzucił ją do otworu w automacie z grami stojącym na lewo od drzwi. Pociągnął za uchwyt, wygrał dwie wiśnie i włożył je do kieszeni. Potem wyszedł z budynku, przeciął brukowany plac, minął sklep monopolowy, który jeszcze był zamknięty, dwa narożniki i znalazł się przy komisariacie policji. Sąsiadował najwyraźniej z ochotniczą strażą pożarną, gdyż przed komendą stał oparty o ścianę wóz strażacki. Musiał praktycznie przeczołgać się pod drabiną, żeby dostać się do wejścia. Mężczyzna w poplamionym kombinezonie naprawiał coś przy wozie. - Cześć - rzucił wesoło. Martin Beck drgnął. To była naprawdę niekonwencjonalna społeczność. - Cześć - odpowiedział.
Drzwi komisariatu były zamknięte, a na szybie znajdowała się przyklejona taśmą kartka, na której ktoś napisał długopisem: Godziny przyjęć: Dni powszednie 08.30-12.00 oraz 13.00-14.30 Czwartki także 18.00-19.00 W soboty nieczynne O niedzielach nie było ani słowa. Widocznie przestępczość w tym dniu spadała, niewykluczone, że na mocy samego zakazu. Martin Beck patrzył w zamyśleniu na szyld. Kiedy człowiek przyjeżdża ze Sztokholmu, trudno mu sobie wyobrazić, że coś może funkcjonować w taki sposób. Chyba jednak powinien był zjeść śniadanie. - Herrgott zaraz przyjdzie - powiedział mężczyzna w kombinezonie. - Wyszedł z psem dziesięć minut temu. Martin Beck kiwnął głową. - To ty jesteś tym sławnym detektywem? Pytanie było trudne i nie odpowiedział na nie od razu. Mężczyzna nie przerywał pracy przy wozie. Nie odwracając głowy, dodał: - Nie gniewaj się. Usłyszałem tylko, że w pensjonacie ma się zatrzymać jakiś sławny gliniarz. A ciebie nie znam. - Tak, to chyba muszę być ja - odrzekł z wahaniem Martin Beck. - No to Folke pójdzie siedzieć. - Dlaczego tak sądzisz? - Och, przecież wszyscy to wiedzą. - Naprawdę? - Szkoda. Jego wędzony śledź był zajebisty. Rozmowa urwała się, kiedy mężczyzna wczołgał się pod wóz i znikł z pola widzenia. Jeśli to była powszechna opinia, Nöjd widocznie nie przesadzał. Martin Beck stał dalej, pocierając w zamyśleniu czoło u nasady włosów. Po kilku minutach Herrgott Nöjd pojawił się po drugiej stronie wozu strażackiego. Miał na głowie ten sam kapelusz safari, a poza tym był ubrany w kraciastą flanelową koszulę, spodnie od munduru i lekkie mokasyny. Wielki szarobiały jämthund ciągnął smycz. Przecisnęli się pod drabiną i pies stanął nagle na tylnych łapach, kładąc przednie na piersi Martina B i zaczął lizać go po twarzy. - Siad, Timmy - rzekł Nöjd. - Siad, powiedziałem. Co za pies. Pies był ciężki i Martin Beck cofnął się o dwa kroki. - Siad, Timmy - powtórzył Nöjd. Pies zrobił wokół trzy rundki. Potem usiadł niechętnie, wpatrując się w swojego pana i strzygąc uszami. - To chyba najgorszy pies policyjny na świecie. Ale jest usprawiedliwiony. Brak szkolenia. Nie słucha. Ale skoro trafiło mi się zostać policjantem, on jest psem policyjnym. W pewnym sensie. Nöjd roześmiał się, choć raczej nie miał ku temu powodu. Przynajmniej tak sądził Martin Beck. - Kiedy był tu HKS i grali w piłkę, wziąłem go na mecz. - HKS? - Helsingborski Klub Sportowy. Nie znasz się na piłce nożnej, co? - Bardzo słabo.
- Cóż, wyrwał się, rzecz jasna, i wbiegł na boisko. Zabrał piłkę jednemu z graczy Anderslöv. Mało nie doszło do zamieszek. Sędzia na mnie nawrzeszczał. To najbardziej dramatyczne zdarzenie, jakie miało tu miejsce od wielu lat. Do teraz, oczywiście. Co miałem zrobić? Aresztować sędziego? Nawet nie wiem, jaki status ma sędzia piłkarski od strony czysto prawnej. Znów się roześmiał. - Wchodzę na boisko i łapię sędziego. Mówię: „Nöjd? Inspektor policji. Bądź uprzejmy pójść ze mną. Zniewaga urzędnika państwowego”. Nie zareagował, więc stałem tam jak jakiś idiota. Nöjd roześmiał się i Martin Beck zdecydował się zapytać: - Z czego się śmiejesz? - Myślałem właśnie o tym, co by się stało, gdyby Timmy strzelił wtedy bramkę. Martin Beck nie umiał na to odpowiedzieć. - A tak w ogóle to cześć - powiedział Nöjd. - Cześć, Herrgott - dobiegł spod wozu głos jak zza grobu. - Jöns, musisz stawiać tę landarę pod samymi drzwiami komendy? - Jeszcze nie otworzyłeś - odparł Jöns. Głos miał przytłumiony. - Ale właśnie zamierzam to zrobić. Nöjd zabrzęczał pękiem kluczy, a pies natychmiast zerwał się na równe łapy. Nöjd otworzył drzwi, rzucił szybkie spojrzenie brązowych oczu na Martina Becka i powiedział: - Witam w komisariacie Anderslöv, komenda policji w Trelleborgu. To nasz budynek gminy. Mieszczą się w nim kasa chorych, komisariat, biblioteka. Ja mieszkam na górze. Wszystko jest nowe i odpicowane, jak mówią. Rewelacyjne areszty. Wykorzystałem je dwa razy w zeszłym roku. Tu jest mój pokój. Wejdź. Pokój był przyjemny, stały w nim biurko i dwa fotele dla gości. Wielkie okna wychodziły na coś w rodzaju patio. Pes położył się pod biurkiem. Za biurkiem znajdował się regał pełen książek. W więksości Szwedzki Dziennik Ustaw, ale także sporo innych. - Już dzwonili z Trelleborga - poinformował Nöjd. - Komisarz kryminalny. Komendant też. Chyba są rozczarowani, że to przejąłeś. Usiadł przy biurku i strząsnął popiół z papierosa. Martin Beck zagłębił się w jednym z foteli. Nöjd założył nogę na nogę i dotknął kapelusza, który położył na biurku. - Na pewno dziś tu przyjadą. Przynajmniej komisarz. Chyba że my potelepiemy się do Trelleborga. - Wolałbym zostać tutaj. - Okej. Poszperał w papierach na biurku. - Tu są dokumenty. Chcesz? Martin Beck zapytał po namyśle: - Czy możesz mi przekazać to ustnie? - Oczywiście. Martin Beck trochę się odprężył. Lubił Nöjda. Teraz wszystko powinno pójść dobrze. - Ilu ludzi zatrudniacie? - Pięciu. Jedna sekretarka. Trzech asystentów policji, jeśli nie ma wakatów. Jeden radiowóz. A w ogóle to jadłeś dziś śniadanie? - Nie. - A chcesz?
- Tak. Rzeczywiście zaczął odczuwać głód. - Dobrze - powiedział Nöjd. - Jak to zrobimy? Chodźmy do mnie na górę. Britta przyjdzie i otworzy o wpół do dziewiątej. Jeżeli coś się dzieje, dzwoni i mówi. Mam kawę i herbatę, chleb, ser, marmoladę i jajka. Nie wiem dokładnie. Chcesz kawę? - Wolę herbatę. - Ja też. Wezmę te papiery i pójdziemy na górę. Okej? Mieszkanie na piętrze było ładne i przytulne, starannie urządzone, ale nieprzystosowane do życia rodzinnego. Rzucało się w oczy, że jego właściciel jest kawalerem od wielu lat, może przez całe życie. Na ścianie wisiały dwa myśliwskie sztucery i stara szabla policyjna. Służbowy pistolet Nöjda, walther 7,65, leżał rozebrany na części na kawałku ceraty na czymś, co prawdopodobnie służyło za stół jadalny. Najwyraźniej był zajęty czyszczeniem broni. - Lubię strzelać - powiedział. Potem roześmiał się i dodał: - Ale nie do ludzi. Nigdy tego nie robiłem. W rzeczywistości nawet w nikogo nie celowałem. I tak nie noszę go przy sobie. Mam też rewolwer, sportowy. Ale leży zamknięty w sejfie. - Jesteś w tym dobry? - Cóż. Czasem wygrywam. To znaczy rzadko. Mam oczywiście odznakę. To mogło oznaczać tylko jedno. Złotą odznakę. Którą mogą zdobyć tylko elitarni strzelcy. Martin Beck sam strzelał jak fajtłapa. Nie było mowy o złotej odznace. Jakiejkolwiek zresztą. Natomiast celował do ludzi, a nawet do nich strzelał. Nigdy jednak nikogo nie zabił. Przynajmniej tyle dobrego. - Mogę sprzątnąć to ze stołu - powiedział bez entuzjazmu Nöjd. - Sam zwykle jadam w kuchni. - Ja też - odrzekł Martin Beck. - Też jesteś kawalerem? - Mniej więcej. - Aha. Nöjd przyjął to dość obojętnie. Martin Beck był rozwiedziony i miał dwoje dorosłych dzieci - dwudziestodwuletnią córkę i osiemnastoletniego syna. Mniej więcej oznaczało, że od roku pomieszkiwał dość regularnie z kobietą. Nazywała się Rhea Nielsen i chyba ją kochał. To odmieniło jego dom - sądził, że na lepsze. Ale to nie była sprawa Nöjda, który sam wydawawał się zupełnie niezainteresowany życiem prywatnym szefa komisji do spraw zabójstw. Kuchnia była urządzona praktycznie i wyposażona we wszystkie nowoczesne urządzenia. Nöjd postawił garnek na kuchence, wyjął z lodówki cztery jajka i zaparzył herbatę w ekspresie do kawy, to znaczy zagotował wodę i włożył torebki do filiżanek. Efektywna metoda, ale niezadowalająca dla konesera. Martin Beck w poczuciu, że powinien zrobić coś pożytecznego, włożył dwie kromki do elektrycznego opiekacza. - Można tu dostać całkiem dobry chleb - powiedział Nöjd. - Ale przeważnie kupuję w Konsumie. Myślę, że Konsum jest dobry. Martin Beck tak nie myślał, ale nie powiedział tego głośno. - Jest blisko - ciągnął Nöjd. - Tu wszędzie jest blisko. Uważam, że Anderslöv ma najbardziej zagęszczone centrum handlowe w całej Szwecji. Albo przynajmniej jedno z najbardziej.
Zjedli. Pozmywali. Wrócili do salonu. Nöjd wyjął z tylnej kieszeni zwinięte dokumenty i podjął: - Papiery. Mam ich dość. Nasza robota stała się papierkowa, tylko podania, zezwolenia, kopie i inne pierdoły. Kiedyś praca policjanta była niebezpieczna. Dwa razy do roku podczas wykopków przyjeżdżali tu różni ludzie. Niektórzy się upijał i wszczynali bójki i to było głupie. Czasami trzeba było interweniować. I przyłożyć komuś, żeby samemu nie oberwać. To byłe okropne, ale i trochę śmieszne. Teraz jest inaczej. Automatyzacja, mechanizacja. Przerwał. - Ale nie o tym chciałem mówić. W sumie nie potrzebuję żadnych papierów. Fakty są cholernie proste. Kobieta, o którą chodzi, nazywa się Sigbrit Mård. Ma trzydzieści osiem lat i pracuje w cukierni w Trelleborgu. Rozwiedziona, bezdzietna, mieszka sama w małym domku w Domme. Kawałek w stronę Malmö. Nöjd spojrzał na Martina Becka. Wzrokiem surowym, ale trochę rozbawionym. Powtórzył: - W stronę Malmö. To znaczy na zachód stojedynką. - Nie wierzysz w moją zdolność orientacji - stwierdził Martin Beck. - Nie byłbyś pierwszym, który pobłądził na równinie. Zresztą... - Tak? - Kiedy ostatni raz byłem w Sztokholmie, i mam nadzieję, że ostatni, zaszedłem do redakcji „Ny Dag”*, kiedy miałem iść do GZP. Spotkałem na schodach C-H Hermanssona i dziwiłem się, co on do diabła może mieć wspólnego z Głównym Zarządem Policji. Ale był miły. Zaprowadził mnie tam, dokąd chciałem iść. Przez całą drogę prowadził swój rower. Martin Beck się roześmiał. Nöjd wykorzystał okazję, by się przyłączyć. * „Ny Dag" - dziennik Szwedzkiej Partii Komunistycznej wydawany w latach 1930- 1990. C-H Hermansson byt przewodniczącym tej partii w latach 1964-1975. - Ale to nie wszystko. Następnego dnia chciałem pójść się przywitać z komendantem. Tym samym, który wcześniej był w Malmö. Nowego dzięki Bogu nie znam. Wszedłem do ratusza, gdzie ktoś w rodzaju strażnika próbował mi pokazać Salę Błękitną. Kiedy zrozumiał, o co mi chodzi, wysłał mnie na Scheelegatan i trafiłem do sądu. Strażnik zapytał, w której sali jest na wokandzie moja sprawa i o co jestem oskarżony. Kiedy w końcu dotarłem na komendę przy Agnegatan, Lüninga już nie było. Nic więc nie wyszło z powitania. Potem wsiadłem w nocny pociąg i wróciłem do domu. Miałem wspaniałą podróż. Na południe, sześćset kilometrów, jaka różnica. Miał zamyślony wyraz twarzy. - Sztokholm - powiedział. - Jakie to nędzne miasto. Ale ty na pewno je lubisz. - Spędziłem tam całe swoje życie - rzekł Martin Beck. - Malmö jest lepsze - stwierdził Nöjd. - Choć nie tak bardzo. Nie chciałbym tam pracować, chyba że awansowaliby mnie na komendanta. Ale nie mówmy o Sztokholmie. Roześmiał się głośno. - Sigbrit Mård - powtórzył Martin Beck. - Sigbrit tamtego dnia miała wolne. Zostawiła samochód w warsztacie, więc do Anderslöv pojechała autobusem. Miała kilka spraw do załatwienia. Poszła do banku i na pocztę. Potem zniknęła. Nie wróciła autobusem. Kierowca ją zna i wie, że jej nie było. Nikt jej nie widział od tamtego czasu. To było siedemnastego października. Z poczty wyszła koło pierwszej. Samochód, volkswagen, wciąż stoi w warsztacie. Nic tam nie ma. Sam przejrzałem. Potem pobraliśmy próbki i wysłaliśmy do Helsingborga. Wszystkie negatywne. Innymi słowy, żadnych śladów.
- Znasz ją osobiście? - Oczywiście. Zanim zaczęła się moda na powrót do natury, znałem wszystkich w rejonie. Teraz jest gorzej. Ludzie mieszkają w pustostanach i nienadających się do zamieszkania ruderach, nie meldują się w gminie i kiedy ktoś od nas tam jedzie, często się okazuje, że już wyjechali. Kto inny się wprowadził. Zostają tylko kozy i makrobiotyczny ogródek warzywny. - Ale Sigbrit Mård jest inna? - Tak. Całkiem zwyczajna. Mieszka tu ponad dwadzieścia lat. Pochodzi z Trelleborga. Wygląda na poukładaną. Zawsze dobrze wykonuje swoją pracę i tak dalej. Zupełnie normalna. Może trochę sfrustrowana. Zapalił papierosa, dokładnie mu się najpierw przyglądając. Potem powiedział: - Ale to normalne w tym kraju. Ja na przykład za dużo palę. Pewnie też z frustracji. - Więc mogła po prostu stąd uciec? Nöjd schylił się i podrapał psa za uszami. - Tak - przyznał w końcu. - To jedna z możliwości. Ale ja w to nie wierzę. Stąd nie da się uciec całkiem niepostrzeżenie. Nie zostawia się na przykład wszystkiego w domu. Przeszukałem dom razem ze śledczymi z Trelleborga. Wszystko było na miejscu, dokumenty i rzeczy osobiste. Biżuteria i takie tam. Na stole stały dzbanek do kawy i filiżanka. Wszystko wyglądało tak, jakby wyszła na krótko i niedługo miała wrócić do domu. - Co zatem podejrzewasz? Tym razem Nöjd jeszcze dłużej zwlekał z odpowiedzią. W lewej dłoni trzymał papierosa, a pies podgryzał go lekko w prawą. Wyraz rozbawienia zupełnie znikł z jego twarzy. - Sądzę, że nie żyje. Więcej nic na ten temat nie powiedział. Z drogi dobiegło dudnienie ciężkich pojazdów. Nöjd przysłuchiwał się mu przez chwilę, po czym rzekł: - Większość tirów nadal jeździ tą drogą z Malmö do Ystad. Chociaż nowa jedenastka jest znacznie szybsza. Kierowcy trzymają się starych przyzwyczajeń. - I ta historia z Bengtssonem - dodał Martin Beck. - Powinieneś wiedzieć o nim więcej niż ja. - Może tak, może nie. Ujęliśmy go za morderstwo na tle seksualnym prawie dziesięć lat temu. Po wielu wahaniach. To był dziwny osobnik. Nie wiem, co działo się z nim później. - Ja wiem - powiedział Nöjd. - Wszyscy tu wiedzą. Został uznany za poczytalnego i spędził siedem i pół roku w więzieniu. Potem przyjechał tutaj i kupił mały domek. Miał widać trochę pieniędzy, bo kupił też łódź i starą ciężarówkę. Utrzymuje się z wędzenia ryb, które częściowo łowi sam, a częściowo skupuje od ludzi, którzy łowią je na własną rękę. Nie jest to dobrze widziane w branży rybackiej, ale też nie całkiem bezprawne. Przynajmniej nie z mojego punktu widzenia. Potem jeździ po okolicy ciężarówką i sprzedaje wędzone śledzie i świeże jajka, w większości dla kilku stałych klientów. Zaakceptowali go tutaj jako porządnego gościa, nigdy nikogo nie obraził, mało gada i trzyma się raczej na uboczu. Wycofany typ. Kiedy go spotykam, wygląda jakby przepraszał, że żyje. Ale... -Tak? - Ale wszyscy wiedzą, że jest mordercą. Schwytanym i skazanym. Poza tym było to dość odrażające morderstwo, na niewinnej cudzoziemce. - Nazywała się Roseanna McGraw. I naprawdę było to odrażające. Chore. Ale został sprowokowany seksualnie. Tak twierdził. My też musieliśmy go sprowokować, żeby go złapać. Sam nie pojmuję, jak przeszedł badania psychiatryczne.
- Ech - westchnął Nöjd, a zmarszczki wokół jego oczu rozszerzyły się jak pajęcza sieć. - Też byłem w Sztokholmie. Krótki kurs z psychiatrii sądowej. W pięćdziesięciu procentach przypadków lekarze są bardziej stuknięci od pacjentów. - Z tego, co zrozumiałem, Folke Bengtsson był zupełnie pomylony. Mieszanka sadyzmu, moralizmu i nienawiści do kobiet. Zna Sigbrit Mård? - Zna - potwierdził Nöjd. - Mieszka w odległości niecałych dwustu metrów od niej. Są najbliższymi sąsiadami. Ona należy do jego stałych klientów. Ale nie to jest najgorsze. - Naprawdę? - Rzecz w tym, że był razem z nią na tej poczcie. Świadkowie widzieli, jak rozmawiają. Zaparkował samochód na placu. Stał za nią w kolejce i wyszedł stamtąd jakieś pięć minut po niej. Zapadła chwila ciszy. - Znasz przecież Folkego Bengtssona - powiedział Nöjd. - Tak. - I można pomyśleć, że... - Tak - powtórzył Martin Beck. Rozdział 5 Nöjd powiedział: - Jeśli mam być szczery, a zawsze jestem, Sigbrit nie żyje, a sytuacja Folkego jest nie do pozazdroszczenia. Nie wierzę w zbiegi okoliczności. - Mówiłeś coś o jej mężu? - Tak. To prawda. Jest kapitanem żeglugi, ale za dużo pije. Sześć lat temu zapadł na jakąś tajemniczą chorobę i został odesłany do domu z Ekwadoru. Nie zwolnili go, ale nie dostał zaświadczenia lekarskiego, więc nie mógł zamustrować się ponownie. Przyjechał tutaj i dalej pił, więc wkrótce się rozwiedli. Teraz mieszka w Malmö. - Masz z nim jakiś kontakt? - Tak. Niestety. Raczej fizyczny, można powiedzieć. I to dość eufemistycznie. Rzecz w tym, że to ona chciała rozwodu. On był przeciwny. Bardzo przeciwny. Ale ona postawiła na swoim. Długo byli małżeństwem, lecz on spędzał większość czasu na morzu. Przyjeżdżał do domu raz w roku i wtedy funkcjonowało to dobrze. Kiedy zamieszkali razem, doszło do kompletnej katastrofy. - A teraz? - Teraz jest tak, że kiedy się ostro spije, przyjeżdża tutaj, by pogadać. Ale nie ma o czym gadać i zwykle kończy się tak, że on ją łoi. - Łoi? Nöjd się roześmiał. - To po skańsku - rzekł. - Jak mówicie na to w Sztokholmie? Leje, prawda? W języku policyjnym nazywa się to awanturą domową. Co za okropne wyrażenie, swoją drogą. Awantura domowa. Tak czy owak, musiałem tam dwa razy pojechać. Za pierwszym razem przemówiłem mu do rozsądku. Ale drugi był gorszy. Musiałem dać mu w szczękę i zabrać go do aresztu. Sigbrit nie wyglądała wtedy najlepiej. Podbite oczy i brzydkie ślady na szyi. Nöjd poprawił swój kapelusz safari. - Znam Bertila Mårda. Upija się okresowo, ale nie jest taki zły, na jakiego wygląda. I myślę, że kocha Sigbrit. I jest zazdrosny. Ale nie sądzę, by miał jakiś bezpośredni powód. Nic nie wiem o jej życiu seksualnym, jeśli takowe prowadzi. Gdyby prowadziła, raczej bym o tym wiedział. Tu generalnie każdy wie wszystko o wszystkich. A ja chyba najwięcej. - Co mówi sam Mård?
- Przesłuchiwali go w Malmö. Ma coś w rodzaju alibi na siedemnastego. Mówi, że był tamtego dnia w Kopenhadze. Płynął promem kolejowym „Malmöhus”, ale... - Wiesz, kto go przesłuchiwał? - Tak. Inspektor kryminalny Mansson. Martin znał Pera Manssona od lat i całkowicie mu ufał. Odchrząknął i powiedział: - Innymi słowy, sytuacja Mårda też nie jest najlepsza. Nöjd podrapał psa za uszami i po chwili namysłu odpowiedział: - Nie. Ale i tak o niebo lepsza niż Folkego Bengtssona. - Jeśli w ogóle coś się stało. - Ona zaginęła. Dla mnie to wystarczy. Nikt, kto ją zna, nie potrafi tego sensownie wyjaśnić. - Jak ona właściwie wygląda? - Wolę nie myśleć, jak wygląda teraz - odparł Nöjd. -To tylko twoje spekulacje. - Oczywiście. Mówię tylko to, co myślę. Normalnie wygląda tak. Włożył rękę do kieszeni i wyjął dwie fotografie - zdjęcie paszportowe i zwinięte powiększenie w kolorze. Zanim podał zdjęcia, rzucił na nie okiem. - Oba są dobre - powiedział. - Rzekłbym, że wygląda normalnie. Jak większość ludzi. To znaczy, całkiem atrakcyjnie. Martin Beck długo im się przyglądał. Wątpił, czy Nöjd potrafiłby na nie spojrzeć jego oczami, co zresztą było niemożliwe z technicznego punktu widzenia. Sigbrit Mård nie była atrakcyjna. Raczej dość brzydka i niezgrabna. Robiła natomiast z pewnością wszystko, by poprawić swój wygląd, co przeważnie daje niezbyt szczęśliwy rezultat. Miała nieregularne ostre rysy i przygnębiony wyraz twarzy. Zdjęcie paszportowe nie zostało jednak zrobione jak większość w fotomacie ani polaroidem, tylko w prawdziwym atelier. Poświęciła dużo czasu na makijaż i fryzurę, a fotograf z pewnością dał jej wiele próbek do wyboru. Drugie zdjęcie było amatorskie, ale kopia nie została zrobiona mechanicznie, tylko wywołana i wyretuszowana ręcznie. Ukazywało całą jej postać stojącą na nadbrzeżu, na tle dużego białego statku pasażerskiego i dwoma kominami. Patrzyła zmrużonymi oczami na słońce i pozowała w sposób jej zdaniem dla niej korzystny. Miała na sobie cienką zieloną bluzkę bez rękawów i plisowaną niebieską spódnicę, gołe nogi, a na ramieniu dużą plażową torbę w kolorach żółtym i pomarańczowym. Na nogach miała sandały na płaskim obcasie. Lekko wysuwała prawą stopę, unosząc piętę nad ziemią. - To jest nowe - powiedział Nöjd. - Zrobione latem. - Przez kogo? - Przyjaciółkę. Pojechały razem na wycieczkę. - Pewnie na Rugię. Widać prom kolejowy „Sassnitz”, prawda? Nöjd osłupiał. - Skąd ty do diabła to wiesz? - zapytał. - Chodź czasem przeprowadzałem kontrole paszportowe, kiedy brakowało personelu, nie rozróżniam tych promów. Ale masz rację. To jest „Sassnitz”, a one wybrały się na Rugię. Można popatrzeć na klify Stubbenkammer i na komunistów. Wyglądają zupełnie normalnie i wielu ludzi jest rozczarowanych. Jednodniowa wycieczka kosztuje tylko parę dych. - Skąd masz to zdjęcie? - Wziąłem z jej domu w czasie przeszukania. Przykleiła je taśmą do ściany. Sądzę, że to był dobry pomysł. Przechylił głowę i spojrzał zmrużonymi oczami na fotografię. - Dla mnie w porządku. Tak właśnie jak wygląda. Fajna babka. - Nigdy nie byłeś żonaty? - zapytał nagle Martin Beck.
Nöjd od razu poweselał. - Zaczynasz przesłuchanie? - powiedział i się roześmiał. - Bardzo gruntowne, jak mniemam. - Przepraszam - wycofał się Martin Beck. - Głupie pytanie. Nie na temat. Kłamał. Pytanie było na temat. - Mogę odpowiedzieć. Chodziłem kiedyś z dziewczyną z Abbekås, niedaleko stąd. Zaręczyliśmy się. Niech mnie licho, ona była jak drapieżna roślina. Po trzech miesiącach miałem dość, a ona nie miała dość po pół roku. Potem mieszkałem tylko z psami. Uwierz mi, dobrze jest żyć bez żony. Kiedy człowiek się przyzwyczai, to ogromna ulga. Czuję to za każdym razem, kiedy się budzę. Ona zatruła życie trzem facetom. Teraz oczywiście ma już wnuki. Przez chwilę milczał. Potem dodał: 47 - Trochę smutno nie mieć dzieci. Czasami. Ale wiele razy myślę wprost przeciwnie. Nawet jeśli czasem bywa dobrze, ogólnie jest coś nie tak z tym społeczeństwem. Nie chciałbym tu wychowywać dzieci. Pytanie, czy to w ogóle mogłoby się udać. Martin Beck siedział bez słowa. Jego własny wkład w wychowanie sprowadzał się głównie do milczenia i pozwalania dzieciom rozwijać się w naturalny sposób. Sukces był połowiczny. Miał córkę, która wyrosła na porządnego, samodzielnego człowieka i wszystko wskazywało na to, że lubi ojca. Ale miał też syna, z którym nigdy się nie dogadywał. Szczerze mówiąc, nie przepadał za nim, a chłopak okazywał mu tylko nieufność, nieszczerość, a w późniejszym wieku nieskrywaną pogardę. Chłopak miał na imię Rolf. Większość prób nawiązania kontaktu kończyła się odpowiedzią: „Ojciec, nie warto z tobą gadać, bo i tak nic nie rozumiesz". Albo: „Gdybym był pięćdziesiąt lat starszy, może coś by z tego wyszło. Nie żyjemy już w XIX wieku". Albo: „Gdybyś chociaż nie był gliniarzem". Nöjd bawił się z psem. Potem zagdnął z lekkim uśmiechem: - Czy teraz ja mogę zadać pytanie? - Jasne. - Czemu spytałeś, czy jestem żonaty? - Z bezmyślności. Po raz pierwszy, odkąd się spotkali, Nöjd był zupełnie poważny. I czuł się trochę dotknięty. - Nieprawda. Wiem, że to nieprawda. I chyba się domyślam, dlaczego to zrobiłeś.. - Dlaczego? - Bo uważasz, że nie znam się na kobietach. Martin Beck odłożył fotografie. Szczerość przychodziła mu łatwiej, odkąd poznał Rheę. - Okej - powiedział. - Masz rację. - Dobrze - odrzekł Nöjd i zapalił z roztargnieniem następnego papierosa. - Bardzo dobrze. Dzięki. Być może masz rację. - To jest nowe - powiedział Nöjd . - Zrobione latem. - Przez kogo? - Przyjaciółkę. Pojechały razem na wycieczkę. - Pewnie na Rugię. Widać prom kolejowy „Sassnitz", prawda? Nöjd osłupiał. - Skąd ty do diabła to wiesz? - zapytał. - Chodź czasem przeprowadzałem kontrole paszportowe, kiedy brakowało personelu, nie rozróżniam tych promów. Ale masz racje. To jest „Sassnitz", a one wybrały się na Rugię. Można popatrzeć na klify Stubbenkammer i na komunistów. Wyglądają zupełnie normalnie i wielu ludzi jest rozczarowanych. Jednodniowa wycieczka kosztuje tylko parę dych. - Skąd masz to zdjęcie?
- Wziąłem z jej domu w czasie przeszukania. Przykleiła je taśmą do ściany. Sądzę, że to był dobry pomysł. Przechylił głowę i spojrzał zmrużonymi oczami na fotografię. - Dla mnie w porządku. Tak właśnie jak wygląda. Fajna babka. - Nigdy nie byłeś żonaty? - zapytał nagle Martin Beck. Nöjd od razu poweselał. - Zaczynasz przesłuchanie? - powiedział i się roześmiał. - Bardzo gruntowne, jak mniemam. - Przepraszam - wycofał się Martin Beck. - Głupie pytanie. Nie na temat. Kłamał. Pytanie było na temat. - Mogę odpowiedzieć. Chodziłem kiedyś z dziewczyną z Abbekas, niedaleko stąd. Zaręczyliśmy się. Niech mnie licho, ona była jak drapieżna roślina. Po trzech miesiącach miałem dość, a ona nie miała dość po pół roku. Potem mieszkałem tylko z psami. Uwierz mi, dobrze jest żyć bez żony. Kiedy człowiek się przyzwyczai, to ogromna ulga. Czuję to za każdym razem, kiedy się budzę. Ona zatruła życie trzem facetom. Teraz oczywiście ma już wnuki. Przez chwilę milczał. Potem dodał: - Trochę smutno nie mieć dzieci. Czasami. Ale wiele razy myślę wprost przeciwnie. Nawet jeśli czasem bywa dobrze, ogólnie jest coś nie tak z tym społeczeństwem. Nie chciałbym tu wychowywać dzieci. Pytanie, czy to w ogóle mogłoby się udać. Martin Beck siedział bez słowa. Jego własny wkład w wychowanie sprowadzał się głównie do milczenia i pozwalania dzieciom rozwijać się w naturalny sposób. Sukces był połowiczny. Miał córkę, która wyrosła na porządnego, samodzielnego człowieka i wszystko wskazywało na to, że lubi ojca. Ale miał też syna, z którym nigdy się nie dogadywał. Szczerze mówiąc, nie przepadał za nim, a chłopak okazywał mu tylko nieufność, nieszczerość, a w późniejszym wieku nieskrywaną pogardę. Chłopak miał na imię Rolf. Większość prób nawiązania kontaktu kończyła się odpowiedzią: „Ojciec, nie warto z tobą gadać, bo i tak nic nie rozumiesz”. Albo: „Gdybym był pięćdziesiąt lat starszy, może coś by z tego wyszło. Nie żyjemy już w XIX wieku”. Albo: „Gdybyś chociaż nie był gliniarzem”. Nöjd bawił się z psem. Potem zagadnął z lekkim uśmiechem: - Czy teraz ja mogę zadać pytanie? - Jasne. - Czemu spytałeś, czy jestem żonaty? - Z bezmyślności. Po raz pierwszy, odkąd się spotkali, Nöjd był zupełnie poważny. I czuł się trochę dotknięty. - Nieprawda. Wiem, że to nieprawda. I chyba się domyślam, dlaczego to zrobiłeś.. - Dlaczego? - Bo uważasz, że nie znam się na kobietach. Martin Beck odłożył fotografie. Szczerość przychodziła mu łatwiej, odkąd poznał Rheę. - Okej - powiedział. - Masz rację. - Dobrze - odrzekł Nöjd i zapalił z roztargnieniem następnego papierosa. - Bardzo dobrze. Dzięki. Być może masz rację. Jestem mężczyzną, który przeżył życie bez kobiet. Nie liczę matki, oczywiście, i tej rybaczki z Abbekas. Zawsze traktowałem kobiety jak zwyczajnych ludzi, zasadniczo podobnych do mnie i facetów w ogólności. Jeśli jednak istnieją jakieś subtelne różnice, mogłem je przeoczyć. Ponieważ wiem, że się nie znam przeczytałem dużo książek, artykułów i takich tam o równouprawnieniu kobiet, ale większość to głupoty. A reszta jest tak oczywista, że nawet Hotentot by zrozumiał. Na przykład równość płac czy dyskryminacja płciowa. - Czemu akurat Hotentot?
Nöjd roześmiał się tak głośno, że pies zerwał się i zaczął go lizać po twarzy. - Ktoś w radzie miasta powiedział, że Hotentoci to jedyna stara kultura, która przez dwa tysiące lat nie wynalazła koła. Bzdura, oczywiście. Nie muszę chyba mówić, z której partii jest ta osoba. Martin Beck nie chciał tego wiedzieć. Nie zamierzał też pytać o poglądy polityczne samego Nöjda. Kiedy ludzie zaczynali mówić o polityce, stawał się niemy jak ryba. Nadal milczał, kiedy w trzydzieści sekund później zadzwonił telefon. Nöjd podniósł słuchawkę i powiedział: - Nöjd ? Ten drugi odpowiedział chyba czymś zabawnym. - Tak, jestem, dosyć. A później dodał z wahaniem: - Tak, siedzi tutaj. Martin Beck przejął słuchawkę i rzekł: - Beck. - Cześć, tu Ragnarsson. Wykonaliśmy setkę telefonów, żeby cię zlokalizować. Co się dzieje? Jedną z uciążliwości bycia szefem komisji do spraw zabójstw stanowił fakt, że duże dzienniki miały ludzi, którzy sprawdzali, dokąd jeździ i w jakim celu. Aby to robić, musieli mieć płatnych informatorów w policji, co było irytujące, ale niewiele dało się z tym zrobić. Szczególnie poirytowany był naczelny komendant policji państwowej, a jednocześnie przerażony, że sprawa wyjdzie na jaw. Nie wyszła. Ragnarsson był dziennikarzem, jednym z tych lepszych i rzetelniejszych, co wcale nie oznaczało, że jego gazeta należała do tych lepszych i rzetelniejszych. - Czemu nie odpowiadasz? - zapytał Ragnarsson. - Zaginął człowiek - odrzekł Martin Beck. - Zaginął? Przecież codziennie ktoś ginie, a ty nigdzie nie jeździsz. Poza tym słyszałem, że Kollberg też jest w drodze. Gdzieś tu leży pies pogrzebany. - Może. A może nie. - Wyślemy tam paru ludzi. Bądź na to przygotowany. Tylko to chciałem powiedzieć. Wiesz, że nie chcę działać za twoimi plecami. Możesz mi zaufać. Cześć. - Cześć. Martin Beck potarł włosy u nasady. Ufał Ragnarssonowi, lecz nie jego reporterom, a najmniej jego gazecie. Nöjd miał zamyślony wyraz twarzy. - Pismak? - Tak. - Ze Sztokholmu? - Tak. - To teraz się rozniesie. - Na pewno. - Mamy tu również korespondentów lokalnych. Oni wiedzą wszystko. Ale są w porządku. W jakimś sensie lojalni. „Trelleborgs Allehanda” to dobra gazeta. Ale są jeszcze dzienniki z Malmö. Najgorszy jest „Kvallsposten”. Oraz „Aftonbladet” i „Expressen”. - Niestety tak będzie. - Niezłe jaja. „Jaja" były łagodnym, potocznym wyrażeniem w Skanii. Dalej na północ brzmiały źle. Nöjd mógł tego nie wiedzieć. Albo po prostu się tym nie przejmował. Martin Beck lubił Nöjda. Coś w rodzaju naturalnej przyjaźni. Powinno być dobrze.
- Co robimy? - Ty decydujesz - odrzekł Martin Beck. - Tutaj ty jesteś ekspertem. - Rejon Anderslöv. Tak, powinienem być. Chcesz trochę poznać okolicę? Samochodem. Ale nie weźmiemy radiowozu. Mój jest lepszy. - Ten pomidorowy? - Właśnie. Wszyscy oczywiście go znają. Ale ja go wolę. Jedziemy? - Jak chcesz. W samochodzie rozmawiali o trzech sprawach. O pierwszej Nöjd z jakiegoś powodu wspomniał dopiero teraz. - To jest poczta, a teraz mijamy przystanek autobusowy. Sigbrit widziano ostatni raz mniej więcej w tym miejscu. Zwolnił i się zatrzymał. - Świadek widział coś jeszcze. - Co? - Folkego Bengtssona. Nadjechał swoją ciężarówką, zwolnił i zatrzymał się, mijając Sigbrit. Wyglądało to dość naturalnie. Wracał samochodem do domu. Znali się i byli sąsiadami. Wiedział, że czeka na autobus, i zaproponował, że ją podwiezie. - Co to za świadek? Nöjd zabębnił palcami w kierownicę. - Starsza pani stąd. Nazywa się Signe Persson. Kiedy się dowiedziała, że Sigbrit zaginęła, przyszła i powiedziała nam, że szła wtedy drugą stroną ulicy. Widziała Sigbrit i w tej samej chwili z przeciwnej strony nadjechał Bengtsson. Zahamował i się zatrzymał. Britta była wtedy sama na komisariacie i powiedziała, że najlepiej będzie, jeśli pani Persson wróci i porozmawia ze mną. Następnego dnia rzeczywiście przyszła i z nią rozmawiałem. Opowiedziała z grubsza to samo. Że widziała Sigbrit i Folke się zatrzymał. Zapytałem więc, czy naprawdę widziała, jak samochód się zatrzymuje i Sigbrit wsiada. - I co odpowiedziała? - Że nie chciała się odwracać i przyglądać, żeby nie wyjść na ciekawską. To była niedorzeczna odpowiedź, bo akurat to babsko jest chyba najbardziej wścibskie w całej okolicy. Kiedy ją delikatnie przycisnąłem, powiedziała, że odwróciła głowę w chwilę później i nie zobaczyła już ani Sigbrit, ani ciężarówki. Pogadaliśmy o tym i owym i po chwili powiedziała, że nie jest pewna. Że nie chce obgadywać ludzi. Ale dzień później spotkała jednego z moich ludzi w Konsumie i stwierdziła z całą stanowczością, że widziała, jak Bengtsson się zatrzymuje i Sigbrit wsiada. Jeśli będzie obstawać przy tej wersji, Folke Bengtsson jest rzeczywiście zamieszany w zaginięcie. - A co mówi sam Bengtsson? - Nie wiem. Nie rozmawiałem z nim. Dwóch śledczych z Trelleborga tam pojechało, ale nie zastali go w domu. Potem zapadła decyzja, żeby wezwać tu was, a mi dano do zrozumienia, żebym nic nie robił. Nie uprzedzał biegu wypadków, że tak powiem. Nie spieszył się i czekał na ekspertyzę. Nie napisałem nawet normalnego protokołu z przesłuchania Signe Persson. Nie sądzisz, że to zaniedbanie? Martin Beck nie odpowiedział. - Ja uważam, że to cholerne zaniedbanie - rzekł Nöjd i zachichotał. - Ale trochę się boję Signe Persson. Była zamieszana w najgorszy przypadek, jaki miałem. To się zdarzyło pięć lat temu. Powiedziała, że sąsiadka otruła jej kota. Zgłosiła to formalnie na policję, więc musieliśmy się tym zająć. Wtedy ta druga baba doniosła na Signe Persson, że kot zabił jej papużkę. Wykopaliśmy truchło kota i wysłaliśmy do Helsingborga. Nie znaleźli żadnej trucizny. Wtedy Signe powiedziała, że ta druga kupiła dwa cygara w sklepie tytoniowym i je ugotowała. Czytała w jakimś tygodniku, że jeśli gotuje się cygara wystarczająco długo, powstają kryształki nikotyny, które są śmiertelnie trujące i nie zostawiają żadnych śladów.
Sąsiadka rzeczywiście kupiła dwa cygara, ale twierdziła, że dla gości i oba wypalił jej brat. Ja zapytałem, jak kot mógł zabić papużkę, która zawsze siedzi w klatce. Wtedy powiedziała, że Signe poszczuła kota, żeby śmiertelnie wystraszył ptaka, ponieważ ten umiał mówić i powtarzał nieprzyjemną prawdę. Signe potwierdziła, że papużka co najmniej pięć razy nazwała ją kurwą. Miałem wtedy cholernie ambitnego aspiranta. Zbadał teorię z cygarami i doszedł do wniosku, że jest to możliwe i że jeśli ofiara była nałogowym palaczem, nie da się wykazać otrucia. Kiedy Signe przyszła dziesiąty czy dwunasty raz, zapytałem ją, czy jej kot palił cygara. Nie mówiła mi potem dzień dobry przez kilka lat. Sprawa została umorzona, a tamten aspirant siedział w domu i gotował cygara, aż go wylali z roboty. Przeniósł się potem do Eslov i został wynalazcą. - Wynalazł coś? - Słyszałem tylko, że ubiegał się o patent na nocnik z błyszczącym brzegiem i wykrywacz nikotyny, który miauczał po zanurzeniu w zatrutym kapuśniaku. Kiedy mu się nie udało, próbował go przerobić na mechanicznego kota działającego na baterie. Nöjd spojrzał na zegarek i powiedział: - Więc to była atrakcja numer jeden. Przystanek autobusowy. Prócz tego historia o świadku Signe Persson i człowieku, któremu złamał życie kot palący cygara. Muszę przyznać, że w głębi duszy się nie cieszę, kiedy Signe Persson jest głównym świadkiem w sprawie. Lepiej się już stąd zbierajmy. Za chwilę nadjedzie autobus. Wrzucił bieg i zerknął w lusterko wsteczne. - Za nami jedzie jakiś wóz. Zielony fiat z dwoma facetami w środku. Czekali już tutaj, kiedy przyjechaliśmy. Pokażemy im okolicę? - Bardzo chętnie. - To interesujące być śledzonym - rzekł Nöjd. - Dla mnie zupełnie nowe doświadczenie. Jechał z prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę, ale drugi samochód nawet nie próbował go wyprzedzać. - Domy wyżej na prawo to Domme. Mieszkają tam Sigbrit Mård i Folke Bengtsson. Chcesz tam pojechać? - Może nie teraz. Czy technicy zrobili dokładne badania kryminalistyczne? - U Sigbrit? Raczej nie. Byliśmy się tam rozejrzeć i zabrałem to zdjęcie ze ściany nad jej łóżkiem. Zostawiliśmy pewnie parę odcisków palców. - Gdyby nie żyła... Martin Beck urwał. Pytanie było dość głupawe. - I gdybym ja ją zabił, co zrobiłbym z ciałem? Myślałem nad tym. Jest jednak zbyt wiele możliwości. Mnóstwo grot w marglowych skałach i walące się stare chaty. Budynki gospodarcze i rudery. Długie pobrzeże Bałtyku, puste domki letnie. Las i wiatrołomy, chaszcze, rowy i inne cholerstwo. - Las? - Tak, wyżej koło Börringesjön. Policja co roku ćwiczyła tam strzelanie na polance na wschodnim brzegu. Po sztormie w roku sześćdziesiątym ósmym jest tam teraz taki kipisz, że nie da się wjechać czołgiem. Usunięcie tych wiatrołomów zajmie sto lat. Poza tym... Masz zresztą mapę w schowku. Martin Beck wyjął i rozłożył mapę. - Teraz jesteśmy w Alstad, na drodze sto jeden, i jedziemy w kierunku Malmö. Dalej możesz się zorientować sam. - Cały czas będziesz jechać tak wolno? - Jasne, że nie. Rozkojarzyłem się. Chciałem tylko sprawdzić, czy ci spryciarze jadą za nami. Nöjd skręcił w lewo. Zielony samochód zrobił to samo. - Nie jesteśmy już w rejonie Anderslöv - powiedział. - Ale niedługo tam wrócimy.