MAJ SJÖWALL/PER WAHLOÖ
Zamknięty pokój
Opowieść z życia policji
Ze szwedzkiego przełożyła
Maria Olszańska
Tytuł oryginału szwedzkiego: Det slutna rummet
I
Dzwony u Panny Marii wybijały właśnie drugą, gdy wychodziła ze stacji kolejki
podziemnej przy Wollmar – Yxkullsgatan. Przystanęła, zapaliła papierosa, a potem szybko
ruszyła w kierunku Mariatorget.
Dźwięk dzwonów kościelnych wibrował w powietrzu, przypominając o smutnych
niedzielach z czasów dzieciństwa. Urodziła się i wyrosła tu na Söder, w pobliżu kościoła
Panny Marii, w tym kościele została ochrzczona i konfirmowała się przed dwunastu laty. Z
konfirmacji i katechizacji zapamiętała tylko, że zapytała pastora, co miał na myśli Strindberg
pisząc o „śledzionniczym dyszkancie” dzwonów od Panny Marii, nie mogła sobie jednak
przypomnieć, jaką otrzymała odpowiedź.
Słońce piekło ją w plecy, przeciąwszy ulicę Świętego Pawła zwolniła kroku, żeby się
nie spocić. Poczuła nagle, że jest bardzo zdenerwowana, i pożałowała, że nie wzięła pigułki
uspokajającej przed wyjściem z domu.
Dotarłszy do fontanny na środku placu zmoczyła chusteczkę w zimnej wodzie i usiadła
na ławce w cieniu, pod drzewem. Zdjęła okulary, szybko przetarła twarz mokrą chusteczką,
wyczyściła okulary połą niebieskiej koszuli i znowu je włożyła. Były to wielkie lustrzane
szkła zakrywające całą górną część twarzy. Zdjęła niebieski płócienny kapelusz o szerokim
rondzie, zgarnęła i uniosła proste, jasne włosy, sięgające aż do ramion, i wytarła kark.
Włożyła kapelusz, naciągnęła na czoło i siedziała zupełnie nieruchomo, trzymając w rękach
ściśniętą w kulkę chusteczkę.
Po chwili rozpostarła chusteczkę na ławce, żeby wyschła, a ręce wytarła o dżinsy.
Spojrzała na zegarek, wskazywał dwanaście minut po drugiej. Zdecydowała, że posiedzi
jeszcze trzy minuty, żeby się uspokoić, potem pójdzie dalej.
Gdy wybił kwadrans po drugiej, podniosła klapę leżącej na kolanach ciemnozielonej
torby z żaglowego płótna, zabrała wysuszoną już chusteczkę, nie składając wrzuciła ją do
torby, wstała, przewiesiła torbę przez ramię i ruszyła.
W miarę jak zbliżała się do Horngatan zdenerwowanie ustępowało, wmawiała sobie,
że wszystko się uda.
Był piątek, ostatni dzień czerwca, i dla wielu ludzi tego właśnie dnia zaczynał się
urlop. Na Horngatan ruch był ożywiony, na jezdni i na trotuarach. Wyszedłszy z placu
skręciła na lewo i weszła w cień domów.
Wydawało jej się, że słusznie postąpiła wybierając tę porę. Rozważyła przedtem
wszystkie za i przeciw, miała świadomość, że może trzeba będzie plan przesunąć, odłożyć do
przyszłego tygodnia. Nikt przez to szkody nie poniesie, tylko wolałaby nie narażać się na
ponowną próbę nerwów, jaką byłaby konieczność czekania.
Doszła do celu wcześniej, niż sobie wyliczyła, i zatrzymała się po cienistej stronie
ulicy, obserwując wielkie okno po stronie przeciwnej. Słońce odbijało się w lśniącej szybie, a
pojazdy często zasłaniały widok, mogła jednak stwierdzić, że zasłony są zaciągnięte.
Zaczęła przechadzać się wolno w tę i z powrotem, udając, że ogląda wystawy, i mimo
że nieco dalej nad sklepem zegarmistrza wisiał wielki zegar, ustawicznie spoglądała na swój
zegarek, przez cały czas nie spuszczając z oka drzwi po przeciwnej stronie ulicy.
Gdy była za pięć trzecia, podeszła do rogu, gdzie było przejście dla pieszych, i w
cztery minuty później stanęła przed drzwiami banku. Nim weszła, uniosła klapę torby.
Przesunęła wzrokiem po lokalu, w którym mieściła się filia jednego z największych
banków. Była to wąska długa sala, drzwi i jedyne okno stanowiły jedną z poprzecznych ścian.
Na prawo wzdłuż całej sali od okna aż do poprzecznej ściany w głębi biegła lada, na lewo
znajdowały się cztery przymocowane do ściany pulpity do pisania, a za nimi okrągły stolik i
dwa taborety obciągnięte materiałem w czerwoną kratkę. W głębi widać było strome schody,
znikające za zakrętem, gdzie przypuszczalnie znajdował się skarbiec i sejfy.
Prócz niej w lokalu był tylko jeden klient. Mężczyzna, który stojąc przy ladzie wkładał
banknoty i dokumenty do teczki.
Za ladą siedziały dwie urzędniczki, a dalej mężczyzna szukający czegoś w kartotece.
Podeszła do jednego z pulpitów, wygrzebała z zewnętrznej kieszonki swej torby
długopis, kątem oka dostrzegając, że klient z teczką wychodzi. Wyjęła z podstawki blankiet,
wyrysowała na nim parę zakrętasów. Wkrótce urzędnik stojący przy kartotece podszedł do
drzwi i zamknął je na klucz. Potem schylił się i podniósł hak przytrzymujący wewnętrzne
drzwi, hak opadł z lekkim stukiem, a urzędnik wrócił na swoje miejsce za ladę.
Wyjęła chusteczkę z torebki i trzymając ją w lewej ręce, jakby wycierała nos, z
blankietem w prawej podeszła do lady.
Stanąwszy przy kasie włożyła blankiet do torby, wyjęła nylonową siatkę, położyła ją
na ladzie, chwyciła pistolet i mierząc nim w kasjerkę, z chusteczką na ustach, powiedziała:
– To napad. Pistolet nabity, strzelam w razie oporu. Proszę włożyć do tej siatki
pieniądze.
Kobieta za ladą, wpatrując się w nią, wolno sięgnęła po siatkę, położyła ją przed sobą.
Druga urzędniczka, która czesała się właśnie, znieruchomiała, a potem ostrożnie opuściła
ręce. Otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie wydała żadnego dźwięku.
Mężczyzna siedzący za swym biurkiem wykonał gwałtowny ruch, natychmiast skierowała na
niego pistolet i krzyknęła:
– Spokój! Ręce trzymać tak, żebym je widziała!
Niecierpliwie wykręciła lufę ku zupełnie obezwładnionej strachem urzędniczce za ladą
i dodała:
– Pospieszyć się. Wszystkie pieniądze!
Kasjerka zaczęła wkładać paczki pieniędzy do siatki, potem położyła siatkę na ladzie.
Mężczyzna za biurkiem powiedział nagle:
– To się pani nie uda. Policja...
– Milczeć! – krzyknęła.
Wrzuciła do otwartej torby chusteczkę, chwyciła siatkę, która przyjemnie zaciążyła, i
wymierzając pistolet kolejno w trójkę pracowników, wolno zaczęła tyłem posuwać się ku
drzwiom.
Nagle ze schodów w głębi sali ktoś ruszył wprost ku niej. Wysoki blondyn w dobrze
wyprasowanych spodniach i granatowej klubowej marynarce z błyszczącymi guzikami i
wyszywanym złotem emblematem na górnej kieszonce.
Potężny trzask wypełnił całe wnętrze, rozgrzmiał między ścianami, a ona poczuła, że
poderwało jej ramię w górę, i jednocześnie zobaczyła, że człowiek ze złotym emblematem
pada na wznak, dostrzegła, że jego nowiutkie białe buty mają czerwone, rowkowane gumowe
zelówki, i dopiero gdy jego głowa z nieprzyjemnym głuchym stukiem uderzyła o kamienną
posadzkę, zrozumiała, że go zastrzeliła.
Wpuściła pistolet do torby, nieprzytomnie spojrzała na osłupiałą trójkę za ladą i rzuciła
się ku drzwiom. Musiała uporać się z zamkiem i nim się wydostała, zdążyła pomyśleć: Tylko
spokojnie. Muszę iść zupełnie spokojnie. Znalazłszy się jednak na trotuarze, natychmiast
zaczęła niemal biec w kierunku przecznicy.
Nie dostrzegała ludzi, czuła tylko, że potrąca wiele osób, huk strzału wciąż jeszcze
grzmiał jej w uszach.
Skręciwszy za róg, zaczęła biec kłusem, z ciężką siatką w ręce i równie ciężką torbą
obijającą się o biodro. Otworzyła drzwi domu, w którym mieszkała jako dziecko, dobrze
znaną drogą wybiegła na podwórko, dopiero tam opanowała się, zaczęła iść normalnym
krokiem. Przez sień oficyny w głębi wyszła na drugie podwórze, minęła je, by w następnym
zejść po stromych schodkach do piwnicy. Usiadła na najniższym stopniu.
Usiłowała wpakować siatkę w torbę, ale nie mieściła się. Zdjęła kapelusz, okulary,
blond perukę, wszystko to włożyła do torebki. Włosy miała ciemne, krótko obcięte. Wstała,
rozpięła koszulę, zdjęła i też wcisnęła do torby. Pod koszulą miała ciemny bawełniany
pulowerek z krótkimi rękawami. Przewiesiła wypchaną torbę przez ramię i z nylonową siatką
w ręce wyszła na podwórze. Znaną sobie drogą przez bramy i podwórza, parę razy przełażąc
przez parkany, wydostała się na drugi koniec ulicy.
Wstąpiła do spółdzielczego sklepu, kupiła dwa litry mleka i umieściła je razem z
nylonową siatką w dużej papierowej torbie.
Potem zeszła do Slussen i wróciła do domu kolejką podziemną.
II
Gunvald Larsson przyjechał na miejsce zbrodni własnym samochodem. Był to
czerwony wóz rzadko w Szwecji spotykanej marki BMW, zdaniem wielu osób zbyt
ekskluzywny dla pierwszego asystenta wydziału kryminalnego, zwłaszcza gdy go używa w
czasie służby.
Tego pięknego piątkowego popołudnia Gunvald Larsson usiadł właśnie za kierownicą,
by pojechać do domu, gdy Einar Rönn wybiegł na dziedziniec gmachu policji i unicestwił
jego plany, pozbawił go wieczoru w zaciszu domowym w Bollmorze. Einar Rönn też był
pierwszym asystentem w brygadzie zabójstw i jedynym chyba przyjacielem Gunvalda
Larssona, toteż, gdy wyraził żal, że Gunvald Larsson musi się wyrzec wolnego wieczoru,
naprawdę było mu przykro.
Rönn pojechał na Horngatan służbowym środkiem lokomocji i gdy przybył, było tam
już sporo samochodów i trochę policji z dzielnicy Söder, a Gunvald Larsson znajdował się już
w lokalu banku.
Przed wejściem zebrała się gromadka ludzi i gdy Rönn wysiadł, podszedł do niego
jeden z policjantów, którzy stali bezczynnie, gapiąc się na ciekawskich, i powiedział:
– Mam kilku świadków, twierdzą, że słyszeli strzał. Co z nimi zrobić?
– Zatrzymaj ich jeszcze chwilę. A pozostałych spróbuj skłonić do rozejścia się.
Policjant kiwnął głową, a Rönn wszedł do banku.
Na marmurowej posadzce między ladą a rzędem pulpitów leżał trup. Na wznak, z
rozpostartymi ramionami i lewą nogą zgiętą w kolanie. Nogawka podniosła się, obnażając
kredowobiałą nylonową skarpetkę z granatową kotwicą z boku, a wyżej mocno opaloną
łydkę, pokrytą jasnym owłosieniem. Kula trafiła w twarz, z tyłu czaszki wypłynęła krew i
substancja mózgu.
W najodleglejszym kącie siedziała grupka pracowników banku a przed nimi Gunvald
Larsson, oparłszy nogę o biurko, coś zapisywał w bloku. Jedna z urzędniczek mówiła
krzykliwym, wzburzonym głosem.
Ujrzawszy Rönna, Gunvald Larsson uniósł rękę, kobieta natychmiast urwała w pół
zdania. Gunvald wyszedł zza lady i wskazując leżącego powiedział do Rönna:
– Niezbyt przyjemnie wygląda. Jeżeli tu zostaniesz, ja zabiorę gdzieś świadków, może
do dwójki na Rosenlundsgatan. A wy będziecie mogli tu spokojnie pracować.
Rönn zgodził się.
– I twierdzą, że to zrobiła dziewczyna – powiedział. – Pieniądze zabrała. A czy widział
ktoś, gdzie poszła?
– Nikt z personelu w każdym razie – rzekł Gunvald Larsson. – Wprawdzie jakiś facet
widział odjeżdżający samochód, ale nie zauważył numeru i nie jest pewny, jaki to był
samochód, więc nie ma się o co zaczepić. Pogadam z nim jeszcze później.
– A to kto? – spytał Rönn, ruchem głowy wskazując zmarłego.
– Jakiś idiota, który chciał się zabawić w bohatera. Usiłował rzucić się na napastnika, a
ten oczywiście strzelił, ze strachu po prostu. To klient, personel go zna, był na dole,
wyjmował coś ze swego sejfu i wyszedł na schody, właśnie wtedy.
Gunvald Larsson zajrzał do swego notesu.
– Był nauczycielem gimnastyki, nazywał się Gordon.
– Może mu się wydawało, że jest Gordonem Błyskawicą – powiedział Rönn.
Gunvald Larsson spojrzał na niego badawczo.
Rönn poczerwieniał i dodał wymijająco:
– Pewnie są tam zdjęcia – wskazał przy tym na umieszczoną pod sufitem kamerę.
– Jeżeli jest właściwie nastawiona i jeżeli jest w niej film – sceptycznie powiedział
Gunvald Larsson. – I jeżeli kasjerka pamiętała o naciśnięciu guzika.
Większość lokali bankowych była obecnie wyposażona w kamery, które zaczynały
działać, gdy obsługująca kasę osoba nacisnęła guzik w podłodze. Jedyna dopuszczalna
czynność obronna w razie napadu. Od czasu gdy zbrojne napady na banki stały się czymś
pospolitym, banki wydały zarządzenie, by pracownicy oddawali napastnikom pieniądze, nie
stawiając oporu i nie robiąc nic, co mogłoby ich narazić na śmiertelne niebezpieczeństwo.
Instrukcja ta nie wypływała wcale – jak mylnie można by przypuszczać – z pobudek
humanitarnych czy z troskliwości o pracowników, lecz oparta była na doświadczeniu, że o
wiele taniej wypadało bankom i towarzystwom ubezpieczeniowym pozwolić napastnikom
ujść z łupem, niż płacić odszkodowanie i do końca życia utrzymywać pozostałe po zabitych
rodziny.
Przybył lekarz sądowy i Rönn poszedł do samochodu po swą walizeczkę z przyborami.
Posługiwał się staroświeckimi metodami i wcale nierzadko dawało to dobre rezultaty.
Gunvald Larsson razem z trójką urzędników banku i pozostałymi czterema osobnikami, które
zgłosiły się na świadków, wyruszył do starego posterunku policji przy Rosenlundsgatan.
Oddano mu do dyspozycji pokój, zdjął skórzaną kurtkę, powiesił na poręczy krzesła i
zabrał się do wstępnego przesłuchania.
O ile zeznania członków personelu bankowego były prawie identyczne, o tyle
pozostałych czterech osób bardzo różne.
Pierwszy ze świadków, czterdziestodwuletni mężczyzna, znajdował się, w chwili gdy
rozległ się strzał, w bramie o pięć metrów od wejścia do banku, widział, jak dziewczyna w
czarnym kapeluszu i w okularach przeciwsłonecznych przeszła szybko, a gdy – jak twierdził
– w pół minuty później wyjrzał na ulicę, zobaczył zielony samochód, prawdopodobnie opla,
zjeżdżający z trotuaru w odległości piętnastu metrów. Samochód zniknął w kierunku
Hornsplan i wydawało mu się, że dziewczyna w kapeluszu siedzi z tyłu. Numeru samochodu
nie zauważył, ale wydaje mu się, że oznaczony był literami AB.
Następny świadek, kobieta, właścicielka, sklepu, stała w otwartych drzwiach swego
lokalu, który sąsiaduje z bankiem przez ścianę, i usłyszała trzask. Z początku myślała, że
dźwięk ten pochodzi ze składziku w jej własnym sklepie, i rzuciła się tam, przypuszczając, że
to wybuch kuchenki gazowej. Przekonawszy się, że nic się nie stało, wróciła do drzwi. Kiedy
wyjrzała na ulicę, wielki biały samochód skręcał na jezdnię. W tej samej chwili z banku
wyszła kobieta wołając, że ktoś tam został zastrzelony. Nie widziała, kto siedział w
samochodzie ani jaki miał numer, nie wiedziała, jakiej marki był samochód, ale wyglądał na
taksówkę.
Trzeci świadek, trzydziestodwuletni metalowiec, przedstawił bardziej dokładne
sprawozdanie. Strzału nie słyszał, w każdym razie nie uświadomił sobie. Szedł ulicą. Z banku
wyszła dziewczyna, spieszyło jej się i potrąciła go. Twarzy jej nie widział, ale ocenia ją na
jakieś trzydzieści lat. Ubrana była w niebieskie spodnie i koszulę, na głowie miała kapelusz,
niosła ciemną siatkę. Widział, że podeszła do samochodu oznaczonego literą A, a w numerze
rejestracyjnym były dwie trójki. Był to jasnobeżowy renault 16. Przy kierownicy siedział
chudy mężczyzna wyglądający na dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat. Miał długie i
rozczochrane ciemne włosy, ubrany był w bawełnianą białą koszulkę z krótkimi rękawami.
Był uderzająco blady. Drugi mężczyzna, wyglądający na trochę starszego, stał na chodniku i
otworzył dziewczynie tylne drzwiczki samochodu. Zamknąwszy je, usiadł z przodu, przy
kierowcy. Ten mężczyzna był mocno zbudowany, miał z metr osiemdziesiąt wysokości,
włosy płowe, kędzierzawe, bardzo bujne. Twarz czerwonawa, ubrany w czarne spodnie z
podwiniętymi nogawkami i czarną koszulę z jakiegoś błyszczącego materiału. Samochód
odjechał w kierunku Slussen.
Po tym zeznaniu Gunvald Larsson poczuł się nieco stropiony i przed wezwaniem
następnego świadka przeczytał to, co zapisał.
Następnym świadkiem być pięćdziesięcioletni zegarmistrz. Siedział w samochodzie
przed bankiem, czekając na żonę, która weszła do sklepu z obuwiem po przeciwnej stronie
ulicy. Szybę miał opuszczoną, słyszał strzał, ale nie zareagował, bo tyle różnych hałasów się
słyszy na takiej ruchliwej ulicy. Było pięć po trzeciej, kiedy, zobaczył wychodzącą z banku
kobietę. Zwrócił na mą uwagę, bo tak się spieszyła, że popchnęła jakąś starszą panią i nawet
nie powiedziała przepraszam. A on pomyślał, że to typowe dla sztokholmian, zapędzeni i
niegrzeczni. On sam był z Södertälje. Ubrana była w spodnie, na głowie miała coś, co
przypominało kapelusz kowbojski, a w ręku czarną siatkę. Pobiegła do najbliższej przecznicy
i zniknęła za rogiem. Nie, nie wsiadła do samochodu ani nie zatrzymywała się po drodze,
tylko poszła prosto do rogu i zniknęła.
Gunvald Larsson przekazał telefonicznie rysopis obu mężczyzn z renault 16, potem
wstał, zebrał notatki, spojrzał na zegarek, już szósta.
Prawdopodobnie wykonał mnóstwo pracy zupełnie niepotrzebnie.
Wygląd różnych zauważonych samochodów zgłosili już wcześniej ci policjanci, którzy
pierwsi przybyli na miejsce.
Poza tym zeznania świadków nie tworzyły wyraźnego obrazu całości.
Zastanawiał się chwilę, czyby nie zatrzymać najlepszego ze świadków, ale odpędził tę
myśl. Wszystkim wyraźnie zależało, żeby jak najprędzej znaleźć się w domu.
Prawdę powiedziawszy, jemu samemu najbardziej na tym zależało. Choć
najprawdopodobniej próżna to była nadzieja.
Powiedział wszystkim, że mogą już iść. Włożył marynarkę i wrócił do banku.
Zwłoki dzielnego nauczyciela gimnastyki już zabrano, młody policjant z radiowozu
podszedł i zawiadomił, że pierwszy asystent Rönn czeka na pierwszego asystenta Larssona w
swoim pokoju służbowym.
Larsson westchnął i wsiadł do samochodu.
III
Zbudził się i zdziwiło go, że żyje. Nic w tym nie było nowego. Od piętnastu miesięcy
każdego dnia otwierał oczy z takim samym zdziwieniem i stawiał sobie pytanie: Czy to
możliwe, że żyję? I zaraz potem następne: Dlaczego?
Tuż przed obudzeniem się miał sen. I ten sen także powtarzał się od piętnastu
miesięcy. Wciąż się zmieniał, ale z zachowaniem pewnego wzoru.
Jechał konno. Galopem, pochylony do przodu, zimny wiatr rozrzucał mu włosy.
Potem biegł wzdłuż peronu na dworcu kolejowym. Widział przed sobą człowieka
podnoszącego pistolet. Wiedział, kim jest ten człowiek i co się stanie. Ten człowiek to
Charles J. Guiteau, a broń to pistolet z celownikiem Hammerli International.
Tamten strzelał, on rzucał się do przodu, by zasłonić. Strzał trafiał go w pierś jak młot.
Poświęcił się, a jednocześnie zrozumiał, że był to daremny postępek. Prezydent już leżał na
ziemi, skurczony, lśniący cylinder spadł mu z głowy i potoczył się łukiem.
Jak zwykle obudził się, gdy kula go trafiła. Z początku wszystko było czernią, przez
mózg przepływała fala spalającego żaru, potem otwierał oczy.
Martin Beck leżał w łóżku nieruchomo, patrząc w sufit. W pokoju było widno.
Myślał o tym, co mu się śniło. Wydawało się to niezbyt sensowne, przynajmniej w tej
wersji. I w dodatku pełno tu było niedorzeczności. Broń na przykład, to powinien być
rewolwer albo może derringer. I jak mógł Garfield paść śmiertelnie ranny, jeżeli to przecież
on dostał kulą w pierś?
Nie wiedział, jak naprawdę wyglądał morderca. Jeżeli nawet widział kiedy zdjęcie
tego człowieka, to jego wygląd dawno zatarł się w pamięci. Guiteau miewał przeważnie
niebieskie oczy, jasne wąsiki i gładko do góry zaczesane włosy, dziś jednak przypominał
raczej jakiegoś aktora w dobrze znanej roli.
Natychmiast przypomniał sobie, kogo: Johna Carradina w Dyliżansie.
Wszystko to było oszałamiająco romantyczne.
Jednakże kula w piersi może stać się czymś bardzo niepoetycznym. Tyle wiedział z
doświadczenia. Jeżeli przedziurawi prawe płuco, utkwi w pobliżu kręgosłupa, skutek będzie
przez pewien czas bolesny a na długo bardzo uciążliwy.
Jednak wiele było w tym śnie szczegółów zgodnych z rzeczywistością. Na przykład
pistolet z celownikiem. Należał do zwolnionego z pracy policjanta, który miał niebieskie
oczy, blond wąsiki i gładko do góry zaczesane włosy. Zdarzało się to na dachu domu pod
chłodnym wiosennym niebem. Żadnej innej argumentacji prócz strzału nie stosowano.
Tegoż wieczoru ocknął się na łóżku w pokoiku o białych ścianach, ściślej w klinice
urazowej Szpitala Karolińskiego. Powiedziano, że rana nie jest śmiertelna, on jednak zadawał
sobie pytanie, jakim cudem żyje.
Potem powiedziano, że rana już nie zagraża jego tyciu, choć kula utkwiła raczej
niedobrze. Zrozumiał subtelną różnicę, zawartą w słowach „już nie”, ale jej nie docenił.
Chirurdzy tygodniami studiowali klisze z prześwietleń, nim wreszcie usunęli z jego ciała obcy
przedmiot. Potem powiedzieli, że teraz uszkodzenie już zdecydowanie nie jest niebezpieczne.
Przeciwnie, może zupełnie wrócić do zdrowia, założywszy, że spokojnie to przyjmie. Wtedy
przestał im wierzyć.
Przyjął to jednak spokojnie. Bo właściwie innej możliwości nie było.
Teraz mówiono, że jest zupełnie zdrowy. Jednak z pewnym zastrzeżeniem. Fizycznie
zdrowy.
Poza tym nie powinien palić. Jego oskrzela nigdy nie były w porządku, a przestrzelone
płuco sytuacji nie polepszyło. Po wyleczeniu powstały wokół blizny tajemnicze plamy.
Martin Beck wstał.
Przeszedł przez większy pokój do hallu i zebrał leżące na dywaniku pod drzwiami
gazety. Przeglądając tytuły na pierwszych stronach poszedł do kuchni. Pogoda piękna i ma się
utrzymać, przepowiadają meteorolodzy. A poza tym wszystko, jak zwykle, ma się raczej ku
gorszemu.
Położył gazety na kuchennym stole i wyjął z lodówki pudełko jogurtu. Wypił. Smak
tak jak zawsze, ani dobry, ani zły. Trochę jakby stęchły i nienaturalny. Pewnie
przeterminowany produkt, już kiedy go kupował, był nieświeży. Dawno minęły czasy, gdy w
Sztokholmie można było bez specjalnych zachodów i bez płacenia zawrotnie wygórowanej
ceny kupić świeże produkty.
Następnym przystankiem była łazienka. Umywszy się i wyczyściwszy zęby wrócił do
sypialni, schował pościel i zaczął się ubierać, bez specjalnego zainteresowania rozglądając się
po mieszkaniu, które większość sztokholmczyków uważałaby za wymarzone. Na Starym
Mieście, na najwyższym piętrze kamienicy przy Köpmansgatan. Mieszkał tu ponad trzy lata i
pamiętał, jak dobrze się tu czuł aż do tego dnia na dachu.
Teraz przeważnie czuł się odizolowany i samotny, nawet gdy go ktoś odwiedził.
Przypuszczalnie nie miało to nic wspólnego z mieszkaniem, ostatnio często przyłapywał się
na tym, że i po wyjściu z domu czuje się odizolowany.
Doznawał jakiejś nieokreślonej potrzeby, może zapalenia papierosa. Lekarze
wprawdzie zabronili, ale mało go to obchodziło. Bardziej rozstrzygający był fakt, że
państwowa wytwórnia przestała produkować takie papierosy, jakie zwykle palił. W ogóle nie
sprzedawano papierosów z ustnikami. Ze dwa-trzy razy spróbował papierosów innego
gatunku, ale nie mógł się przyzwyczaić.
Ubierał się niezwykle starannie, zawiązując krawat, apatycznie przyglądał się stojącym
na półce nad łóżkiem modelom statków. Trzy. Dwa wykończone, trzeci w połowie gotowy.
Pierwszy zbudował osiem lat temu, a od tamtego dnia w kwietniu ubiegłego roku nie tknął
roboty.
Zdążyły się pokryć kurzem. Córka parę razy proponowała, że coś z tym zrobi, ale
prosił, żeby dała sobie spokój.
Było wpół do ósmej. Trzeci lipca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego roku,
poniedziałek. Data ta miała specjalne znaczenie. Dziś właśnie miał rozpocząć pracę.
Wciąż był policjantem, ściślej określając komisarzem i szefem komisji do spraw
morderstw.
Włożył marynarkę, wsunął gazetę do kieszeni, zamierzał przeczytać ją w kolejce
podziemnej. Jedno z tych przyzwyczajeń, do których miał powrócić.
Szedł w słonecznym świetle przez Skeppsbron i wdychał zatrute powietrze. Czuł się
stary i zniechęcony. Lecz nie odbijało się to wcale na jego zewnętrznym wyglądzie.
Przeciwnie, wyglądał zdrowo i rześko, poruszał się szybko i zręcznie. Wysoki, opalony
mężczyzna o mocnej szczęce i spokojnych szaroniebieskich oczach pod szerokim czołem.
Martin Beck miał czterdzieści dziewięć lat. Wkrótce skończy pięćdziesiąt, choć brano
go przeważnie za młodszego.
IV
Pokój w gmachu policji na Söder przy alei Västberga wyraźnie świadczył o tym, że
przez długi okres ktoś inny tu urzędował jako szef komisji zabójstw. Był to wprawdzie pokój
czysty i sprzątnięty, a nawet ktoś zadał sobie trud postawienia na biurku wazonu z chabrami i
margaretkami, wszystko jednak nosiło piętno jakiegoś bliżej nie określonego braku
pedanterii, ogólnego nieładu, powierzchownego może, lecz oczywistego i na swój sposób
przyjemnego.
Dotyczyło to przede wszystkim szuflad biurka.
Niewątpliwie ktoś niedawno usunął z nich mnóstwo rzeczy, lecz to i owo zostało. Na
przykład stare kwity za przejazdy taksówką i bilety do kina, zepsute długopisy, puste pudełka.
Kilka podstawek z łańcuchami poszczepianych spinaczy, gumkami, kostkami cukru, dwie
serwetki nawilżające, paczka papierowych chusteczek do nosa, trzy puste łuski od kul i
zepsuty zegarek na rękę marki Exacta. Prócz tego sporo karteczek z luźnymi notatkami,
robionymi wyraźnym, łatwo czytelnym pismem.
Martin Beck obszedł cały budynek, z wszystkimi się przywitał. Większość stanowili
starzy znajomi, choć dużo się zmieniło.
Teraz siedział przy biurku i przyglądał się zegarkowi na rękę, wydawał się całkowicie
nie do użytku. Szkiełko zamglone od wewnątrz, a gdy potrząsnął, coś we wnętrzu zegarka
zachrobotało, jakby żadna ze śrubek w całym mechanizmie nie była na swoim miejscu.
Rozległo się pukanie i wszedł Lennart Kollberg.
– Cześć – powiedział. – Jak się masz?
– Dziękuję. Czy to twój zegarek?
– Tak – powiedział Kollberg z goryczą. – Zapomniałem opróżnić kieszenie i przekręcił
się w pralce.
Rozejrzał się dokoła i dodał tonem usprawiedliwienia:
– Próbowałem w piątek zrobić tu porządek, poupychać, ale mi przerwano. Wiesz, jak
to jest...
Martin Beck kiwnął głową. Kollberg należał do osób, z którymi najczęściej się
spotykał w czasie swej długiej rekonwalescencji, i niewiele nowego mieli sobie do
powiedzenia.
– Jak z odchudzaniem się?
– Dobrze – powiedział Kollberg. – Straciłem pół kilo. Dziś rano się ważyłem.
Zjechałem ze stu czterech na sto trzy i pół.
– To znaczy, że tylko dziesięć ci przybyło od czasu, kiedy zacząłeś?
– Osiem i pół – powiedział Kollberg z akcentem obrażonej godności. Wzruszył
ramionami i ciągnął dalej tonem skargi: – Coś okropnego. Cały ten projekt jest sprzeczny z
naturą. A Gun się ze mnie śmieje. Bodil zresztą też. A jak ty się czujesz?
– Dobrze.
Kollberg zmarszczył brwi, ale nic nie powiedział. Otworzył natomiast teczkę i
wyciągnął czerwony plastykowy skoroszyt wyglądający na to, że zawiera raport niezbyt
wielkiej objętości. Jakieś trzydzieści stron.
– Cóż to takiego?
– Nazwijmy to prezentem.
– Od kogo?
–.Powiedzmy ode mnie. Chociaż nie tylko. Od Gunvalda Larssona i Rönna. Uważają,
że to szczyt humoru.
Położył czerwoną teczkę na stole. I dodał:
– Niestety muszę już iść.
– Dokąd?
– Do Komendy Głównej.
– Dlaczego?
– Ten przeklęty napad na bank.
– Przecież do tego jest grupa specjalna.
– Grupa potrzebuje wzmocnienia. Jakiś dureń dał się w piątek zabić.
– Wiem, czytałem.
– Komendant natychmiast postanowił wzmocnić grupę specjalną.
– Tobą?
– Nie – powiedział Kollberg. – Wydaje mi się, że właściwie tobą. Ale rozkaz przyszedł
w piątek, a wtedy jeszcze ja tu byłem szefem, więc powziąłem samodzielną decyzję.
– Mianowicie?
– Mianowicie oszczędzić ci tego domu wariatów i samemu wpakować się w grupę
specjalną.
– Dziękuję.
Martin Beck zgodnie z tym, co powiedział, był wdzięczny. Praca w grupie specjalnej
sprowadzałaby się prawdopodobnie do codziennych konfrontacji z komendantem, z dwoma
przynajmniej kierownikami biur, z różnymi intendentami i innymi nadętymi dyletantami. A
Kollberg dobrowolnie wziął na siebie ten dopust.
– No – powiedział Kollberg – a w zamian to – i położył gruby palec na plastykowym
skoroszycie.
– Cóż to takiego?
– Wypadek – rzekł Kollberg. – Naprawdę bardzo interesujący wypadek. W
odróżnieniu od napadów na banki i tym podobnych. Szkoda tylko...
– Że co?
– Że nie czytujesz powieści detektywistycznych.
– A to czemu?
– Bo wtedy bardziej może byś to sobie cenił. Rönn i Larsson sądzą, że wszyscy czytują
powieści detektywistyczne. Właściwie jest to ich sprawa, ale tak są teraz przywaleni, że
odstępują swoją pracę każdemu, kto zechce wziąć. A to rzecz, nad którą trzeba pomyśleć.
Tylko siedzieć spokojnie i myśleć.
– Mogę zajrzeć – beznamiętnie powiedział Martin Beck.
– W gazetach nie było o tym ani słowa. Nie jesteś ciekaw?
– Owszem. To tymczasem.
– Do jutra – powiedział Kollberg.
Za drzwiami zatrzymał się i parę sekund stał ze zmarszczonymi brwiami. Potem
smutno potrząsając głową poszedł do windy.
V
Martin Beck powiedział, że jest ciekaw zawartości czerwonego skoroszytu, lecz była
to co najwyżej częściowa prawda.
Właściwie wcale go to nie interesowało.
Dlaczego więc wybrał odpowiedź wymijającą i nietrafną?
By sprawić Kollbergowi przyjemność? Raczej nie. By go oszukać? Jeszcze mniej
prawdopodobne. Od zbyt wielu lat i zbyt dobrze się znali, a ponadto ze wszystkich znanych
mu osób Kollberg był na pewno najmniej podatny na wszelkie nabieranie.
A więc może żeby siebie samego zwieść? I ta myśl była niedorzeczna.
Wciąż rozważając, dlaczego, Martin Beck systematycznie pracował nad zmianą swego
gabinetu. Skończywszy porządkowanie szuflad, wziął się do mebli, przesunął krzesła, ustawił
pod innym kątem biurko, o parę cali bliżej drzwi pchnął szafę zawierającą archiwum, odkręcił
lampę i umieścił ją z prawej strony blatu. Widocznie jego zastępca wolał mieć lampę na lewo
albo też przypadkowo tak ją ustawiono. W drobiazgach Kollberg często bywał niedbały.
Natomiast gdy chodziło o coś istotnego, stawał się perfekcjonistą. Z ożenieniem się na
przykład czekał do czterdziestego drugiego roku życia, wyraźnie głosząc jako przyczynę, że
chce mieć doskonałą żonę.
Czekał na tę właściwą.
Martin Beck natomiast miał za sobą prawie dwa dziesiątki lat nieudanego małżeństwa
z osobą, która widocznie nie była tą właściwą.
Teraz był wprawdzie rozwiedziony, ale chyba zbyt długo z tym zwlekał i było już za
późno.
W ciągu ostatniego półrocza przyłapywał się czasem na zastanawianiu się, czy koniec
końcem ten rozwód nie był pomyłką. Może kłótliwa i nudna żona jest jednak bardziej
podniecającą niż żadna.
Nie było to jednak zbyt istotne zagadnienie.
Wziął wazon z kwiatami i zaniósł jednej z kancelistek. Wydawała się uradowana.
Martin Beck usiadł za biurkiem i rozejrzał się. Porządek został przywrócony.
Czyżby chciał sobie wmówić, że nic się nie zmieniło?
Bezsensowne pytanie; żeby jak najszybciej o nim zapomnieć, sięgnął po czerwony
skoroszyt.
Okładka była przezroczysta, natychmiast zobaczył, że chodzi o śmiertelny wypadek.
W porządku. Śmiertelne wypadki miały ścisły związek z jego zawodem.
Cóż więc się zdarzyło?
Bergsgatan 57. Czyli właściwie prawie na schodach Komendy Głównej.
Mógłby powiedzieć, że to nie jego i nie jego wydziału sprawa. Tym się powinna zająć
kryminalna ze Sztokholmu. Przez chwilę czuł pokusę, aby wziąć za telefon, zadzwonić do
kogoś na Kungsholmen i zapytać, co to właściwie ma znaczyć. Albo po prostu włożyć to
wszystko do koperty i odesłać nadawcy.
Chęć rygorystycznego i formalistycznego postąpienia była tak silna, że musiał zdobyć
się na duży wysiłek, żeby ją stłumić.
Spojrzał na zegarek. Już pora na lunch. Nie był głodny. Wstał, poszedł do umywalni i
wypił kubek ciepławej wody.
Wróciwszy stwierdził, że powietrze w pokoju jest stęchłe i gorące. Nie zdjął jednak
marynarki, nie rozluźnił nawet krawata. Usiadł, wyjął papiery i wziął się do czytania.
Dwadzieścia osiem lat pracy w policji dużo go nauczyło, między innymi sztuki
czytania raportów, szybkiego odsiewania zbędnych okruchów i dostrzegania istotnego zarysu.
Niespełna godzinę zajęło mu dokładne przeczytanie akt. Sprawozdanie było po
większej części źle napisane, niekiedy wprost niezrozumiałe, niektóre ustępy odznaczały się
wybitnie niefortunnymi sformułowaniami. Od razu poznał, jaki to mistrz był autorem tych
partii. Einar Rönn, policjant, pod względem stylu dorównujący owemu urzędnikowi, który w
osławionym rozporządzeniu w sprawie ruchu ulicznego stwierdzał między innymi, że
„ciemność nastaje, kiedy latarnie zostają zapalone”.
Martin Beck raz jeszcze przejrzał całość, zatrzymując się tu i ówdzie dla sprawdzenia
szczegółów.
Potem odłożył raport, oparł łokcie o biurko, głowę wsparł na dłoniach, zmarszczył
brwi i przemyślał opisane wydarzenie.
Opowieść rozpadała się na dwie części. Pierwsza była zwykła i odstręczająca.
Przed piętnastoma dniami, czyli w niedzielę osiemnastego czerwca, jeden z lokatorów
kamienicy przy Bergsgatan 57, wezwał policję z Kungsholmen. Rozmowa z nim została
zarejestrowana po południu, dziewiętnaście po drugiej, ale dopiero w dwie godziny później
przybył pod ten adres samochód patrolowy z dwoma policjantami. Wprawdzie owa kamienica
przy Bergsgatan leżała w odległości co najwyżej pięciu minut drogi pieszej, wolnym krokiem
– od gmachu Głównej Komendy Policji, lecz zwłokę można było łatwo wytłumaczyć. Brak
policjantów w Sztokholmie był o pomstę do nieba wołający, a na dodatek okres urlopowy i
niedziela. I nic przecież nie wskazywało na to, że sprawa jest specjalnie pilna. Policjanci, Karl
Kristiansson i Kennet Kvastmo, weszli do budynku, porozmawiali z wzywającą, kobietą,
która zajmowała mieszkanie na pierwszym piętrze od frontu. Oświadczyła, że od paru dni
irytuje ją nieprzyjemny zapach na klatce schodowej, i wyraziła podejrzenie, że coś musi być
nie w porządku.
Obaj policjanci też od razu zwrócili uwagę na przykry odór. Kvastmo zdefiniował go
jako zalatywanie zgnilizną, według jego własnego określenia bardzo to przypominało smród
zepsutego mięsa. Bliższe przejawy zapachu – to też było określenie Kvastmo – zaprowadziły
ich pod drzwi na wyższym piętrze. Według uzyskanych informacji były to drzwi do
jednopokojowego mieszkania, w którym od pewnego czasu mieszkał mężczyzna około
sześćdziesiątki, nazywający się być może Karl Edvin Svärd. Bo takie właśnie nazwisko
figurowało – wypisane ręcznie – na tekturce przypiętej pod guzikiem dzwonka. Ponieważ
można było przypuszczać, że w mieszkaniu znajduje się ciało samobójcy, zmarłego śmiercią
naturalną albo psa – wciąż według sprawozdania Kvastmo – albo osoba chora, niedołężna,
postanowiono dostać się do wnętrza. Dzwonek nie działał, walenie w drzwi nie wywołało
żadnej reakcji.
Próby skomunikowania się z dozorcą, administratorem czy kimś posiadającym
zapasowe klucze zawiodły.
Policjanci zażądali telefonicznie instrukcji i dostali rozkaz włamania się. Przywołano
ślusarza, co spowodowało dalszą półgodzinną zwłokę.
Ślusarz stwierdził po przybyciu, że drzwi są zaopatrzone w uniemożliwiający użycie
wytrycha zamek, a szpary na listy nie ma. Trzeba było przy pomocy specjalnie
sprowadzonych narzędzi wyciąć zamek, drzwi jednak i wtedy nie dały się otworzyć.
Kristiansson i Kvastmo, którzy zajmowali się tym wypadkiem, choć czas ich dyżuru
dawno minął, znowu zasięgnęli informacji i polecono im sforsować drzwi siłą. Na pytanie,
czy nie powinien przy tym być obecny ktoś z wydziału kryminalnego, otrzymali lakoniczną
odpowiedź, że nie ma nikogo z personelu.
Ślusarz odszedł, uważając, że zrobił, co mógł.
Około siódmej Kvastmo i Kristiansson wyważyli drzwi wybijając kołki z
zewnętrznych zawias. Cóż z tego, gdy natychmiast ujawniła się nowa przeszkoda. Były
drugie wewnętrzne drzwi zaopatrzone w dwie mocne zasuwy i prócz tego w żelazną sztabę
wpuszczoną w futrynę. Jeszcze godzina pracy i wreszcie policjanci dostali się do mieszkania,
gdzie uderzył w nich duszący upał i trupi odór.
W pokoju od strony ulicy znaleźli martwego mężczyznę. Ciało leżało na wznak w
odległości metra od okna (które wychodziło na Bergsgatan) tuż obok włączonego piecyka
elektrycznego. Z powodu gorąca i kłębiącej się pary zwłoki napuchły do „co najmniej
podwójnej miary ciała”. Ciało było mocno nadgniłe i naruszone przez robaki.
Okno od ulicy było zamknięte na haczyk a rolety spuszczone.
Drugie okno, w kuchence, od podwórza, było zaklejone paskami papieru i wszystko
wskazywało na to, że od dawna go nie otwierano.
Umeblowanie skąpe, sprzęty nędzne. Mieszkanie – to jest sufit, podłoga, tapety –
mocno zniszczone.
W kuchence i w pokoju znajdowała się niewielka ilość przedmiotów nadających się do
użytku.
Znaleziony odcinek renty pozwolił ustalić, że zmarły to sześćdziesięciodwuletni Karl
Edvin Svärd, przed sześciu laty przedwcześnie przeniesiony na emeryturę tragarz.
Gdy asystent wydziału kryminalnego, niejaki Gustavsson, obejrzał mieszkanie, zwłoki
przeniesiono do Zakładu Medycyny Sądowej dla przeprowadzenia zwyczajowej obdukcji.
Sprawę określono wstępnie jako samobójstwo, względnie zwykły zgon z powodu
wycieńczenia, choroby lub innych przyczyn naturalnych.
Martin Beck przebierał palcami w kieszeni marynarki, szukając nie istniejących już
papierosów Floryda.
O Svärdzie nie było żadnej wzmianki w gazetach. Zbyt banalna historia. Sztokholm
ma najwyższy w świecie wskaźnik samobójstw, starannie unika się mówienia o tym, a w
sytuacji przymusowej usiłuje ukryć to za pomocą różnych manipulacji i kłamliwej statystyki.
Najpospolitsze a zarazem najprostsze jest wyjaśnienie: Wszystkie kraje o wiele bardziej
szachrują w danych statystycznych. Chociaż od kilku lat nawet członkowie rządu nie mówią
tego głośno i otwarcie, czując być może, że ludzie jednak bardziej wierzą własnym oczom niż
politycznym wykrętom.
A gdyby okazało się, że to nie samobójstwo, sprawa byłaby jeszcze pospolitsza. Gdyż
w tak zwanym społeczeństwie dobrobytu aż roi się od ludzi chorych, zubożałych i samotnych,
którzy żywią się, w najlepszym wypadku, jedzeniem produkowanym dla psów i pozostawieni
bez opieki słabną i umierają wreszcie w swych mieszkaniach, przypominających szczurze
nory.
Nie, to się nie nadaje do ujawnienia. Sprawą policji też to raczej nie jest.
Tylko, że to nie wszystko, jeśli chodzi o ten wypadek. Opowieść o przedwcześnie
przeszłym na emeryturą Karlu Edvinie Svärdzie ma ciąg dalszy.
VI
Martin Beck dostatecznie długo pracował w zawodzie, by wiedzieć, że jeżeli w
raporcie coś wydaje się zupełnie niepojęte, w dziewięćdziesięciu dziewięciu wypadkach na
sto jest to wynikiem czyjegoś niedbalstwa, pomyłki, niewłaściwego zapisania,
nieumiejętności wyrażania się zrozumiale lub zapomnienia o tym, co stanowi kropkę nad i.
Druga część historii zmarłego z domu przy Bergsgatan przedstawiała się niejasno.
Z początku wszystko niby przebiegało właściwie. Ciało zabrano w niedzielę
wieczorem i umieszczono w chłodni. Następnego dnia w mieszkaniu przeprowadzono
dezynfekcję, co z pewnością było konieczne, i odpowiedni policjanci złożyli raport.
Zwłoki otwarto we wtorek i w dzień później policja otrzymała opinie obducenta.
Obdukcja nieświeżych zwłok nie jest czymś przyjemnym, zwłaszcza gdy z góry
wiadomo, że to osoba, która odebrała sobie życie lub zmarła z przyczyn naturalnych. A jeżeli
wzmiankowana osoba zajmowała poślednie miejsce w społeczeństwie, jeżeli był to na
przykład emerytowany tragarz, rzecz staje się zupełnie nieinteresująca.
Protokół obdukcji podpisany był przez kogoś, o kim Martin Beck nigdy nie słyszał,
przypuszczalnie zastępca. Tekst był bardzo naukowy i trudny do zrozumienia.
Martin Beck przysunął telefon, by po raz pierwszy od jakże dawna zadzwonić
służbowo. Podniósł słuchawkę, położył rękę na tarczy z numerami i znieruchomiał.
Zapomniał, jaki jest numer Instytutu Medycyny Sądowej, musiał sprawdzić.
Obducentka wydawała się zdziwiona.
– Owszem – powiedziała. – Przypominam sobie. Opinia została wysłana od nas dwa
tygodnie temu.
– Wiem.
– Czy jest jakaś niejasność?
– Tylko parę drobiazgów, które nie są zupełnie zrozumiałe.
– Niezrozumiałe? Jak to? – w głosie zabrzmiała uraza.
– Według protokołu zmarły popełnił samobójstwo.
– Tak jest.
– A w jaki sposób?
– A czy to nie wynika z protokołu? Czy rzeczywiście tak niejasno to wyraziłam?
– Nie, skądże.
– Czego pan w takim razie nie rozumie?
– Szczerze mówiąc, wielu szczegółów nie rozumiem. Wynika to pewnie z mojej
niewiedzy.
– Ma pan na myśli terminologię?
– Między innymi.
– Jeśli się nie ma medycznego wykształcenia, zawsze trzeba brać pod uwagę tego
rodzaju trudności – powiedziała pocieszającym tonem.
Głos miała jasny i wyraźny. Pewnie bardzo młoda osoba. Martin Beck milczał. Mógł
powiedzieć: „Miła pani, opinia ta nie jest przeznaczona dla patologów. Wystawiona na
żądanie policji, powinna być tak sformułowana, by każdy asystent mógł ją zrozumieć”.
Nie powiedział tego. Dlaczego?
Lekarka przerwała jego rozmyślania mówiąc:
– Halo! Jest pan?
– Jestem.
– Czy chciałby pan o coś zapytać?
– Tak. Przede wszystkim chciałbym wiedzieć, na czym oparta jest hipoteza
samobójstwa.
Ton odpowiedzi zmienił się, tym razem zabrzmiało w nim zdziwienie.
– Drogi komisarzu, to ciało zostało nam dostarczone przez policję. Przed obdukcją
osobiście skontaktowałam się telefonicznie z pracownikiem policji, który, jak przypuszczam,
był odpowiedzialny za to dochodzenie. Powiedział, że chodzi o zupełnie zwykłą formalność i
że chce mieć tylko odpowiedź na jedno pytanie.
– Jakie?
– Czy ów zmarły popełnił samobójstwo.
Martin Beck z irytacją przycisnął pięść do klatki piersiowej. W miejscu gdzie kula
trafiła, odczuwał jeszcze czasem ból. Mówiono, że to psychosomatyczne, że przejdzie, gdy
jego podświadomość oderwie się od spraw minionych.
A teraz rzecz miała się odwrotnie. Irytowało go i to w najwyższym stopniu – nie
minione, tylko to, co działo się obecnie. Jego podświadomość raczej nie miała z tym nic
wspólnego.
Popełniono zasadniczy błąd. Obdukcja powinna być przeprowadzona bez żadnych
supozycji. Dać lekarzowi sądowemu wskazówkę prowadzącą w jednym kierunku jest
przekroczeniem służbowym, zwłaszcza jeżeli lekarz, jak w tym wypadku, jest młody i
niedoświadczony.
– A czy wie pani, jak się ten pracownik nazywał?
– Asystent Aldor Gustavsson. Odniosłam wrażenie, że on tę sprawę prowadzi.
Wydawał się doświadczony i pewny siebie.
Martin Beck nic nie wiedział o asystencie Aldorze Gustavssonie i jego kwalifikacjach.
Powiedział:
– A więc policja dała pani pewne wskazówki?
– Można to tak określić. W każdym razie zupełnie jasno dano mi do zrozumienia, że
należy podejrzewać suicidium.
– Aha.
– Suicidium, jak pewnie panu wiadomo, oznacza samobójstwo.
Martin Beck nie odpowiedział. Zapytał natomiast:
– Czy była to uciążliwa obdukcja?
– Właściwie nie. Jeżeli pominąć to, że zmiany organiczne były bardzo rozległe. To
zawsze nadaje pracy inny charakter.
Ciekaw był, ile też ona obdukcji przeprowadziła samodzielnie, ale poniechał tego
pytania.
– Dużo czasu to zajęło?
– Skądże. Ponieważ chodziło o suicidium albo ciężki stan chorobowy, zaczęłam od
otwarcia thoraxu.
– Dlaczego?
– Zmarły był przecież starszym człowiekiem. Przy nagłych zgonach zawsze
prawdopodobna jest niewydolność serca czy zawał.
– A dlaczego wyszła pani z założenia, że to był nagły zgon?
– Ten policjant od razu to zaznaczył.
– W jaki sposób?
– Zupełne po prostu, o ile pamiętam.
– Co powiedział?
– Stary albo odebrał sobie życie, albo dostał ataku serca. Mniej więcej tak.
Znowu oburzająco mylny wniosek. W aktach nie było nic przemawiającego przeciw
temu, że Svärd, nim umarł, mógł przez wiele dni leżeć sparaliżowany czy nieprzytomny.
– A więc otworzyła pani klatkę piersiową.
– Tak. I natychmiast znalazła się odpowiedź na pytanie. Nie było wątpliwości, której
alternatywie dać pierwszeństwo.
– Samobójstwo?
– Oczywiście.
– Jakiego rodzaju?
– Strzelił sobie w serce. Kula była w thoraxie.
– Strzał trafił w serce?
– W każdym razie bardzo blisko. Pierwiastkowe uszkodzenie odniosła aorta. – Po
krótkiej pauzie dodała odrobinę zgryźliwie: – Czy wyrażam się zrozumiale?
– Tak.
Martin Beck bardzo starannie sformułował następne pytanie:
– Czy ma pani duże doświadczenie, jeśli chodzi o rany postrzałowe?
– Wydaje mi się, że wystarczające. Poza tym przebieg był dość nieskomplikowany.
Obdukcję ilu zmarłych od postrzału przeprowadziła w swym życiu? Trzech? Dwóch?
A może tego jednego.
Lekarka wyczuła widocznie tę nie wypowiedzianą wątpliwość, bo wyjaśniła:
– Byłam w Jordanii w czasie wojny domowej dwa lata temu. Mieliśmy tam ran
postrzałowych pod dostatkiem.
– Ale samobójstw pewnie niezbyt wiele.
– Nie, to prawda.
– A rzecz ma się tak, że niewielu samobójców mierzy w serce. Większość strzela sobie
w usta, a niektórzy w skroń. Cóż, może i tak. Jednak ten nie był jedynym, który to zrobił.
Psychologia poucza, że u samobójców występuje skłonność kierowania broni w serce.
Zwłaszcza wśród osób, które mają do targnięcia się na swe życie stosunek romantyczny. A u
wielu występuje ta tendencja.
– Jak długo, pani zdaniem, Svärd mógł żyć po odniesieniu rany?
– Niedługo. Minutę, może dwie, trzy. Krwawienie wewnętrzne było rozległe.
Mogłabym powiedzieć minutę, ale to byłoby tylko przypuszczenie. Jednakże wahania są
bardzo niewielkie. Czy to ma jakieś znaczenie?
– Może nie. Co innego mnie interesuje. Zajęła się pani zwłokami dwudziestego
czerwca.
– Tak, zgadza się.
– Od jak dawna ten człowiek nie żył?
– No...
– Wypowiedź co do tego jest ważna.
– Nie tak łatwo to określić. Może bardziej doświadczony niż ja patolog udzieliłby
odpowiedzi bardziej zdecydowanej.
– Ale jak pani sądzi?
– Co najmniej dwa miesiące, ale...
– Ale?
– Ale to zależy od warunków w lokalu, gdzie się zwłoki znajdowały. Temperatura i
wilgotność powietrza odgrywają dużą rolę. Mógł to być krótszy okres, jeżeli na przykład ciało
było narażone na działanie silnego ciepła. Z drugiej strony rozkład był daleko posunięty, jak
powiedziałam...
– A rana wlotowa?
– Rozkład tkanek utrudnia odpowiedź i na to pytanie.
– Czy był to strzał kontaktowy?
– Moim zdaniem nie. Ale mogę się mylić, zaznaczam.
– Jaki więc to był strzał pani zdaniem?
– On się zastrzelił w inny sposób. Są dwa klasyczne sposoby, nieprawdaż?
– Tak – potwierdził Martin Beck. – Prawda.
– Albo przykłada się lufę do ciała i naciska, albo trzyma się pistolet czy inną broń w
wyciągniętej ręce. Wtedy trzeba nacisnąć spust wielkim palcem?
– Właśnie. I pani zdaniem, to właśnie miało miejsce?
– Tak. Jednak z wszelkimi zastrzeżeniami. Bo naprawdę bardzo trudno stwierdzić, czy
strzał był kontaktowy, jeśli ciało jest w rozkładzie.
– Rozumiem.
– Teraz jednak ja nie rozumiem – powiedziała dziewczyna niedbale. – Dlaczego pan
pyta o to wszystko? Czy to ma tak wielkie znaczenie, jak się denat zastrzelił?
– Wydaje się, że tak. Svärd został znaleziony we własnym mieszkaniu, wszystkie okna
i drzwi były zamknięte od wewnątrz. Leżał obok włączonego grzejnika elektrycznego.
– To tłumaczy stopień rozkładu – powiedziała lekarka z ożywieniem. – W takich
warunkach miesiąc jest wystarczającym okresem.
– Na pewno?
– Tak. To tłumaczy także, dlaczego trudno było znaleźć ślad strzału z bezpośredniej
bliskości.
– Rozumiem – powiedział Martin Beck. – Dziękuję za pomoc.
– Ach, doprawdy nie ma za co. Gdybym jeszcze mogła w czymś pomóc, proszę
zadzwonić.
MAJ SJÖWALL/PER WAHLOÖ Zamknięty pokój Opowieść z życia policji Ze szwedzkiego przełożyła Maria Olszańska Tytuł oryginału szwedzkiego: Det slutna rummet
I Dzwony u Panny Marii wybijały właśnie drugą, gdy wychodziła ze stacji kolejki podziemnej przy Wollmar – Yxkullsgatan. Przystanęła, zapaliła papierosa, a potem szybko ruszyła w kierunku Mariatorget. Dźwięk dzwonów kościelnych wibrował w powietrzu, przypominając o smutnych niedzielach z czasów dzieciństwa. Urodziła się i wyrosła tu na Söder, w pobliżu kościoła Panny Marii, w tym kościele została ochrzczona i konfirmowała się przed dwunastu laty. Z konfirmacji i katechizacji zapamiętała tylko, że zapytała pastora, co miał na myśli Strindberg pisząc o „śledzionniczym dyszkancie” dzwonów od Panny Marii, nie mogła sobie jednak przypomnieć, jaką otrzymała odpowiedź. Słońce piekło ją w plecy, przeciąwszy ulicę Świętego Pawła zwolniła kroku, żeby się nie spocić. Poczuła nagle, że jest bardzo zdenerwowana, i pożałowała, że nie wzięła pigułki uspokajającej przed wyjściem z domu. Dotarłszy do fontanny na środku placu zmoczyła chusteczkę w zimnej wodzie i usiadła na ławce w cieniu, pod drzewem. Zdjęła okulary, szybko przetarła twarz mokrą chusteczką, wyczyściła okulary połą niebieskiej koszuli i znowu je włożyła. Były to wielkie lustrzane szkła zakrywające całą górną część twarzy. Zdjęła niebieski płócienny kapelusz o szerokim rondzie, zgarnęła i uniosła proste, jasne włosy, sięgające aż do ramion, i wytarła kark. Włożyła kapelusz, naciągnęła na czoło i siedziała zupełnie nieruchomo, trzymając w rękach ściśniętą w kulkę chusteczkę. Po chwili rozpostarła chusteczkę na ławce, żeby wyschła, a ręce wytarła o dżinsy. Spojrzała na zegarek, wskazywał dwanaście minut po drugiej. Zdecydowała, że posiedzi jeszcze trzy minuty, żeby się uspokoić, potem pójdzie dalej. Gdy wybił kwadrans po drugiej, podniosła klapę leżącej na kolanach ciemnozielonej torby z żaglowego płótna, zabrała wysuszoną już chusteczkę, nie składając wrzuciła ją do torby, wstała, przewiesiła torbę przez ramię i ruszyła. W miarę jak zbliżała się do Horngatan zdenerwowanie ustępowało, wmawiała sobie, że wszystko się uda. Był piątek, ostatni dzień czerwca, i dla wielu ludzi tego właśnie dnia zaczynał się
urlop. Na Horngatan ruch był ożywiony, na jezdni i na trotuarach. Wyszedłszy z placu skręciła na lewo i weszła w cień domów. Wydawało jej się, że słusznie postąpiła wybierając tę porę. Rozważyła przedtem wszystkie za i przeciw, miała świadomość, że może trzeba będzie plan przesunąć, odłożyć do przyszłego tygodnia. Nikt przez to szkody nie poniesie, tylko wolałaby nie narażać się na ponowną próbę nerwów, jaką byłaby konieczność czekania. Doszła do celu wcześniej, niż sobie wyliczyła, i zatrzymała się po cienistej stronie ulicy, obserwując wielkie okno po stronie przeciwnej. Słońce odbijało się w lśniącej szybie, a pojazdy często zasłaniały widok, mogła jednak stwierdzić, że zasłony są zaciągnięte. Zaczęła przechadzać się wolno w tę i z powrotem, udając, że ogląda wystawy, i mimo że nieco dalej nad sklepem zegarmistrza wisiał wielki zegar, ustawicznie spoglądała na swój zegarek, przez cały czas nie spuszczając z oka drzwi po przeciwnej stronie ulicy. Gdy była za pięć trzecia, podeszła do rogu, gdzie było przejście dla pieszych, i w cztery minuty później stanęła przed drzwiami banku. Nim weszła, uniosła klapę torby. Przesunęła wzrokiem po lokalu, w którym mieściła się filia jednego z największych banków. Była to wąska długa sala, drzwi i jedyne okno stanowiły jedną z poprzecznych ścian. Na prawo wzdłuż całej sali od okna aż do poprzecznej ściany w głębi biegła lada, na lewo znajdowały się cztery przymocowane do ściany pulpity do pisania, a za nimi okrągły stolik i dwa taborety obciągnięte materiałem w czerwoną kratkę. W głębi widać było strome schody, znikające za zakrętem, gdzie przypuszczalnie znajdował się skarbiec i sejfy. Prócz niej w lokalu był tylko jeden klient. Mężczyzna, który stojąc przy ladzie wkładał banknoty i dokumenty do teczki. Za ladą siedziały dwie urzędniczki, a dalej mężczyzna szukający czegoś w kartotece. Podeszła do jednego z pulpitów, wygrzebała z zewnętrznej kieszonki swej torby długopis, kątem oka dostrzegając, że klient z teczką wychodzi. Wyjęła z podstawki blankiet, wyrysowała na nim parę zakrętasów. Wkrótce urzędnik stojący przy kartotece podszedł do drzwi i zamknął je na klucz. Potem schylił się i podniósł hak przytrzymujący wewnętrzne drzwi, hak opadł z lekkim stukiem, a urzędnik wrócił na swoje miejsce za ladę. Wyjęła chusteczkę z torebki i trzymając ją w lewej ręce, jakby wycierała nos, z blankietem w prawej podeszła do lady. Stanąwszy przy kasie włożyła blankiet do torby, wyjęła nylonową siatkę, położyła ją na ladzie, chwyciła pistolet i mierząc nim w kasjerkę, z chusteczką na ustach, powiedziała: – To napad. Pistolet nabity, strzelam w razie oporu. Proszę włożyć do tej siatki pieniądze.
Kobieta za ladą, wpatrując się w nią, wolno sięgnęła po siatkę, położyła ją przed sobą. Druga urzędniczka, która czesała się właśnie, znieruchomiała, a potem ostrożnie opuściła ręce. Otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie wydała żadnego dźwięku. Mężczyzna siedzący za swym biurkiem wykonał gwałtowny ruch, natychmiast skierowała na niego pistolet i krzyknęła: – Spokój! Ręce trzymać tak, żebym je widziała! Niecierpliwie wykręciła lufę ku zupełnie obezwładnionej strachem urzędniczce za ladą i dodała: – Pospieszyć się. Wszystkie pieniądze! Kasjerka zaczęła wkładać paczki pieniędzy do siatki, potem położyła siatkę na ladzie. Mężczyzna za biurkiem powiedział nagle: – To się pani nie uda. Policja... – Milczeć! – krzyknęła. Wrzuciła do otwartej torby chusteczkę, chwyciła siatkę, która przyjemnie zaciążyła, i wymierzając pistolet kolejno w trójkę pracowników, wolno zaczęła tyłem posuwać się ku drzwiom. Nagle ze schodów w głębi sali ktoś ruszył wprost ku niej. Wysoki blondyn w dobrze wyprasowanych spodniach i granatowej klubowej marynarce z błyszczącymi guzikami i wyszywanym złotem emblematem na górnej kieszonce. Potężny trzask wypełnił całe wnętrze, rozgrzmiał między ścianami, a ona poczuła, że poderwało jej ramię w górę, i jednocześnie zobaczyła, że człowiek ze złotym emblematem pada na wznak, dostrzegła, że jego nowiutkie białe buty mają czerwone, rowkowane gumowe zelówki, i dopiero gdy jego głowa z nieprzyjemnym głuchym stukiem uderzyła o kamienną posadzkę, zrozumiała, że go zastrzeliła. Wpuściła pistolet do torby, nieprzytomnie spojrzała na osłupiałą trójkę za ladą i rzuciła się ku drzwiom. Musiała uporać się z zamkiem i nim się wydostała, zdążyła pomyśleć: Tylko spokojnie. Muszę iść zupełnie spokojnie. Znalazłszy się jednak na trotuarze, natychmiast zaczęła niemal biec w kierunku przecznicy. Nie dostrzegała ludzi, czuła tylko, że potrąca wiele osób, huk strzału wciąż jeszcze grzmiał jej w uszach. Skręciwszy za róg, zaczęła biec kłusem, z ciężką siatką w ręce i równie ciężką torbą obijającą się o biodro. Otworzyła drzwi domu, w którym mieszkała jako dziecko, dobrze znaną drogą wybiegła na podwórko, dopiero tam opanowała się, zaczęła iść normalnym krokiem. Przez sień oficyny w głębi wyszła na drugie podwórze, minęła je, by w następnym
zejść po stromych schodkach do piwnicy. Usiadła na najniższym stopniu. Usiłowała wpakować siatkę w torbę, ale nie mieściła się. Zdjęła kapelusz, okulary, blond perukę, wszystko to włożyła do torebki. Włosy miała ciemne, krótko obcięte. Wstała, rozpięła koszulę, zdjęła i też wcisnęła do torby. Pod koszulą miała ciemny bawełniany pulowerek z krótkimi rękawami. Przewiesiła wypchaną torbę przez ramię i z nylonową siatką w ręce wyszła na podwórze. Znaną sobie drogą przez bramy i podwórza, parę razy przełażąc przez parkany, wydostała się na drugi koniec ulicy. Wstąpiła do spółdzielczego sklepu, kupiła dwa litry mleka i umieściła je razem z nylonową siatką w dużej papierowej torbie. Potem zeszła do Slussen i wróciła do domu kolejką podziemną.
II Gunvald Larsson przyjechał na miejsce zbrodni własnym samochodem. Był to czerwony wóz rzadko w Szwecji spotykanej marki BMW, zdaniem wielu osób zbyt ekskluzywny dla pierwszego asystenta wydziału kryminalnego, zwłaszcza gdy go używa w czasie służby. Tego pięknego piątkowego popołudnia Gunvald Larsson usiadł właśnie za kierownicą, by pojechać do domu, gdy Einar Rönn wybiegł na dziedziniec gmachu policji i unicestwił jego plany, pozbawił go wieczoru w zaciszu domowym w Bollmorze. Einar Rönn też był pierwszym asystentem w brygadzie zabójstw i jedynym chyba przyjacielem Gunvalda Larssona, toteż, gdy wyraził żal, że Gunvald Larsson musi się wyrzec wolnego wieczoru, naprawdę było mu przykro. Rönn pojechał na Horngatan służbowym środkiem lokomocji i gdy przybył, było tam już sporo samochodów i trochę policji z dzielnicy Söder, a Gunvald Larsson znajdował się już w lokalu banku. Przed wejściem zebrała się gromadka ludzi i gdy Rönn wysiadł, podszedł do niego jeden z policjantów, którzy stali bezczynnie, gapiąc się na ciekawskich, i powiedział: – Mam kilku świadków, twierdzą, że słyszeli strzał. Co z nimi zrobić? – Zatrzymaj ich jeszcze chwilę. A pozostałych spróbuj skłonić do rozejścia się. Policjant kiwnął głową, a Rönn wszedł do banku. Na marmurowej posadzce między ladą a rzędem pulpitów leżał trup. Na wznak, z rozpostartymi ramionami i lewą nogą zgiętą w kolanie. Nogawka podniosła się, obnażając kredowobiałą nylonową skarpetkę z granatową kotwicą z boku, a wyżej mocno opaloną łydkę, pokrytą jasnym owłosieniem. Kula trafiła w twarz, z tyłu czaszki wypłynęła krew i substancja mózgu. W najodleglejszym kącie siedziała grupka pracowników banku a przed nimi Gunvald Larsson, oparłszy nogę o biurko, coś zapisywał w bloku. Jedna z urzędniczek mówiła krzykliwym, wzburzonym głosem. Ujrzawszy Rönna, Gunvald Larsson uniósł rękę, kobieta natychmiast urwała w pół zdania. Gunvald wyszedł zza lady i wskazując leżącego powiedział do Rönna:
– Niezbyt przyjemnie wygląda. Jeżeli tu zostaniesz, ja zabiorę gdzieś świadków, może do dwójki na Rosenlundsgatan. A wy będziecie mogli tu spokojnie pracować. Rönn zgodził się. – I twierdzą, że to zrobiła dziewczyna – powiedział. – Pieniądze zabrała. A czy widział ktoś, gdzie poszła? – Nikt z personelu w każdym razie – rzekł Gunvald Larsson. – Wprawdzie jakiś facet widział odjeżdżający samochód, ale nie zauważył numeru i nie jest pewny, jaki to był samochód, więc nie ma się o co zaczepić. Pogadam z nim jeszcze później. – A to kto? – spytał Rönn, ruchem głowy wskazując zmarłego. – Jakiś idiota, który chciał się zabawić w bohatera. Usiłował rzucić się na napastnika, a ten oczywiście strzelił, ze strachu po prostu. To klient, personel go zna, był na dole, wyjmował coś ze swego sejfu i wyszedł na schody, właśnie wtedy. Gunvald Larsson zajrzał do swego notesu. – Był nauczycielem gimnastyki, nazywał się Gordon. – Może mu się wydawało, że jest Gordonem Błyskawicą – powiedział Rönn. Gunvald Larsson spojrzał na niego badawczo. Rönn poczerwieniał i dodał wymijająco: – Pewnie są tam zdjęcia – wskazał przy tym na umieszczoną pod sufitem kamerę. – Jeżeli jest właściwie nastawiona i jeżeli jest w niej film – sceptycznie powiedział Gunvald Larsson. – I jeżeli kasjerka pamiętała o naciśnięciu guzika. Większość lokali bankowych była obecnie wyposażona w kamery, które zaczynały działać, gdy obsługująca kasę osoba nacisnęła guzik w podłodze. Jedyna dopuszczalna czynność obronna w razie napadu. Od czasu gdy zbrojne napady na banki stały się czymś pospolitym, banki wydały zarządzenie, by pracownicy oddawali napastnikom pieniądze, nie stawiając oporu i nie robiąc nic, co mogłoby ich narazić na śmiertelne niebezpieczeństwo. Instrukcja ta nie wypływała wcale – jak mylnie można by przypuszczać – z pobudek humanitarnych czy z troskliwości o pracowników, lecz oparta była na doświadczeniu, że o wiele taniej wypadało bankom i towarzystwom ubezpieczeniowym pozwolić napastnikom ujść z łupem, niż płacić odszkodowanie i do końca życia utrzymywać pozostałe po zabitych rodziny. Przybył lekarz sądowy i Rönn poszedł do samochodu po swą walizeczkę z przyborami. Posługiwał się staroświeckimi metodami i wcale nierzadko dawało to dobre rezultaty. Gunvald Larsson razem z trójką urzędników banku i pozostałymi czterema osobnikami, które zgłosiły się na świadków, wyruszył do starego posterunku policji przy Rosenlundsgatan.
Oddano mu do dyspozycji pokój, zdjął skórzaną kurtkę, powiesił na poręczy krzesła i zabrał się do wstępnego przesłuchania. O ile zeznania członków personelu bankowego były prawie identyczne, o tyle pozostałych czterech osób bardzo różne. Pierwszy ze świadków, czterdziestodwuletni mężczyzna, znajdował się, w chwili gdy rozległ się strzał, w bramie o pięć metrów od wejścia do banku, widział, jak dziewczyna w czarnym kapeluszu i w okularach przeciwsłonecznych przeszła szybko, a gdy – jak twierdził – w pół minuty później wyjrzał na ulicę, zobaczył zielony samochód, prawdopodobnie opla, zjeżdżający z trotuaru w odległości piętnastu metrów. Samochód zniknął w kierunku Hornsplan i wydawało mu się, że dziewczyna w kapeluszu siedzi z tyłu. Numeru samochodu nie zauważył, ale wydaje mu się, że oznaczony był literami AB. Następny świadek, kobieta, właścicielka, sklepu, stała w otwartych drzwiach swego lokalu, który sąsiaduje z bankiem przez ścianę, i usłyszała trzask. Z początku myślała, że dźwięk ten pochodzi ze składziku w jej własnym sklepie, i rzuciła się tam, przypuszczając, że to wybuch kuchenki gazowej. Przekonawszy się, że nic się nie stało, wróciła do drzwi. Kiedy wyjrzała na ulicę, wielki biały samochód skręcał na jezdnię. W tej samej chwili z banku wyszła kobieta wołając, że ktoś tam został zastrzelony. Nie widziała, kto siedział w samochodzie ani jaki miał numer, nie wiedziała, jakiej marki był samochód, ale wyglądał na taksówkę. Trzeci świadek, trzydziestodwuletni metalowiec, przedstawił bardziej dokładne sprawozdanie. Strzału nie słyszał, w każdym razie nie uświadomił sobie. Szedł ulicą. Z banku wyszła dziewczyna, spieszyło jej się i potrąciła go. Twarzy jej nie widział, ale ocenia ją na jakieś trzydzieści lat. Ubrana była w niebieskie spodnie i koszulę, na głowie miała kapelusz, niosła ciemną siatkę. Widział, że podeszła do samochodu oznaczonego literą A, a w numerze rejestracyjnym były dwie trójki. Był to jasnobeżowy renault 16. Przy kierownicy siedział chudy mężczyzna wyglądający na dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat. Miał długie i rozczochrane ciemne włosy, ubrany był w bawełnianą białą koszulkę z krótkimi rękawami. Był uderzająco blady. Drugi mężczyzna, wyglądający na trochę starszego, stał na chodniku i otworzył dziewczynie tylne drzwiczki samochodu. Zamknąwszy je, usiadł z przodu, przy kierowcy. Ten mężczyzna był mocno zbudowany, miał z metr osiemdziesiąt wysokości, włosy płowe, kędzierzawe, bardzo bujne. Twarz czerwonawa, ubrany w czarne spodnie z podwiniętymi nogawkami i czarną koszulę z jakiegoś błyszczącego materiału. Samochód odjechał w kierunku Slussen. Po tym zeznaniu Gunvald Larsson poczuł się nieco stropiony i przed wezwaniem
następnego świadka przeczytał to, co zapisał. Następnym świadkiem być pięćdziesięcioletni zegarmistrz. Siedział w samochodzie przed bankiem, czekając na żonę, która weszła do sklepu z obuwiem po przeciwnej stronie ulicy. Szybę miał opuszczoną, słyszał strzał, ale nie zareagował, bo tyle różnych hałasów się słyszy na takiej ruchliwej ulicy. Było pięć po trzeciej, kiedy, zobaczył wychodzącą z banku kobietę. Zwrócił na mą uwagę, bo tak się spieszyła, że popchnęła jakąś starszą panią i nawet nie powiedziała przepraszam. A on pomyślał, że to typowe dla sztokholmian, zapędzeni i niegrzeczni. On sam był z Södertälje. Ubrana była w spodnie, na głowie miała coś, co przypominało kapelusz kowbojski, a w ręku czarną siatkę. Pobiegła do najbliższej przecznicy i zniknęła za rogiem. Nie, nie wsiadła do samochodu ani nie zatrzymywała się po drodze, tylko poszła prosto do rogu i zniknęła. Gunvald Larsson przekazał telefonicznie rysopis obu mężczyzn z renault 16, potem wstał, zebrał notatki, spojrzał na zegarek, już szósta. Prawdopodobnie wykonał mnóstwo pracy zupełnie niepotrzebnie. Wygląd różnych zauważonych samochodów zgłosili już wcześniej ci policjanci, którzy pierwsi przybyli na miejsce. Poza tym zeznania świadków nie tworzyły wyraźnego obrazu całości. Zastanawiał się chwilę, czyby nie zatrzymać najlepszego ze świadków, ale odpędził tę myśl. Wszystkim wyraźnie zależało, żeby jak najprędzej znaleźć się w domu. Prawdę powiedziawszy, jemu samemu najbardziej na tym zależało. Choć najprawdopodobniej próżna to była nadzieja. Powiedział wszystkim, że mogą już iść. Włożył marynarkę i wrócił do banku. Zwłoki dzielnego nauczyciela gimnastyki już zabrano, młody policjant z radiowozu podszedł i zawiadomił, że pierwszy asystent Rönn czeka na pierwszego asystenta Larssona w swoim pokoju służbowym. Larsson westchnął i wsiadł do samochodu.
III Zbudził się i zdziwiło go, że żyje. Nic w tym nie było nowego. Od piętnastu miesięcy każdego dnia otwierał oczy z takim samym zdziwieniem i stawiał sobie pytanie: Czy to możliwe, że żyję? I zaraz potem następne: Dlaczego? Tuż przed obudzeniem się miał sen. I ten sen także powtarzał się od piętnastu miesięcy. Wciąż się zmieniał, ale z zachowaniem pewnego wzoru. Jechał konno. Galopem, pochylony do przodu, zimny wiatr rozrzucał mu włosy. Potem biegł wzdłuż peronu na dworcu kolejowym. Widział przed sobą człowieka podnoszącego pistolet. Wiedział, kim jest ten człowiek i co się stanie. Ten człowiek to Charles J. Guiteau, a broń to pistolet z celownikiem Hammerli International. Tamten strzelał, on rzucał się do przodu, by zasłonić. Strzał trafiał go w pierś jak młot. Poświęcił się, a jednocześnie zrozumiał, że był to daremny postępek. Prezydent już leżał na ziemi, skurczony, lśniący cylinder spadł mu z głowy i potoczył się łukiem. Jak zwykle obudził się, gdy kula go trafiła. Z początku wszystko było czernią, przez mózg przepływała fala spalającego żaru, potem otwierał oczy. Martin Beck leżał w łóżku nieruchomo, patrząc w sufit. W pokoju było widno. Myślał o tym, co mu się śniło. Wydawało się to niezbyt sensowne, przynajmniej w tej wersji. I w dodatku pełno tu było niedorzeczności. Broń na przykład, to powinien być rewolwer albo może derringer. I jak mógł Garfield paść śmiertelnie ranny, jeżeli to przecież on dostał kulą w pierś? Nie wiedział, jak naprawdę wyglądał morderca. Jeżeli nawet widział kiedy zdjęcie tego człowieka, to jego wygląd dawno zatarł się w pamięci. Guiteau miewał przeważnie niebieskie oczy, jasne wąsiki i gładko do góry zaczesane włosy, dziś jednak przypominał raczej jakiegoś aktora w dobrze znanej roli. Natychmiast przypomniał sobie, kogo: Johna Carradina w Dyliżansie. Wszystko to było oszałamiająco romantyczne. Jednakże kula w piersi może stać się czymś bardzo niepoetycznym. Tyle wiedział z doświadczenia. Jeżeli przedziurawi prawe płuco, utkwi w pobliżu kręgosłupa, skutek będzie przez pewien czas bolesny a na długo bardzo uciążliwy.
Jednak wiele było w tym śnie szczegółów zgodnych z rzeczywistością. Na przykład pistolet z celownikiem. Należał do zwolnionego z pracy policjanta, który miał niebieskie oczy, blond wąsiki i gładko do góry zaczesane włosy. Zdarzało się to na dachu domu pod chłodnym wiosennym niebem. Żadnej innej argumentacji prócz strzału nie stosowano. Tegoż wieczoru ocknął się na łóżku w pokoiku o białych ścianach, ściślej w klinice urazowej Szpitala Karolińskiego. Powiedziano, że rana nie jest śmiertelna, on jednak zadawał sobie pytanie, jakim cudem żyje. Potem powiedziano, że rana już nie zagraża jego tyciu, choć kula utkwiła raczej niedobrze. Zrozumiał subtelną różnicę, zawartą w słowach „już nie”, ale jej nie docenił. Chirurdzy tygodniami studiowali klisze z prześwietleń, nim wreszcie usunęli z jego ciała obcy przedmiot. Potem powiedzieli, że teraz uszkodzenie już zdecydowanie nie jest niebezpieczne. Przeciwnie, może zupełnie wrócić do zdrowia, założywszy, że spokojnie to przyjmie. Wtedy przestał im wierzyć. Przyjął to jednak spokojnie. Bo właściwie innej możliwości nie było. Teraz mówiono, że jest zupełnie zdrowy. Jednak z pewnym zastrzeżeniem. Fizycznie zdrowy. Poza tym nie powinien palić. Jego oskrzela nigdy nie były w porządku, a przestrzelone płuco sytuacji nie polepszyło. Po wyleczeniu powstały wokół blizny tajemnicze plamy. Martin Beck wstał. Przeszedł przez większy pokój do hallu i zebrał leżące na dywaniku pod drzwiami gazety. Przeglądając tytuły na pierwszych stronach poszedł do kuchni. Pogoda piękna i ma się utrzymać, przepowiadają meteorolodzy. A poza tym wszystko, jak zwykle, ma się raczej ku gorszemu. Położył gazety na kuchennym stole i wyjął z lodówki pudełko jogurtu. Wypił. Smak tak jak zawsze, ani dobry, ani zły. Trochę jakby stęchły i nienaturalny. Pewnie przeterminowany produkt, już kiedy go kupował, był nieświeży. Dawno minęły czasy, gdy w Sztokholmie można było bez specjalnych zachodów i bez płacenia zawrotnie wygórowanej ceny kupić świeże produkty. Następnym przystankiem była łazienka. Umywszy się i wyczyściwszy zęby wrócił do sypialni, schował pościel i zaczął się ubierać, bez specjalnego zainteresowania rozglądając się po mieszkaniu, które większość sztokholmczyków uważałaby za wymarzone. Na Starym Mieście, na najwyższym piętrze kamienicy przy Köpmansgatan. Mieszkał tu ponad trzy lata i pamiętał, jak dobrze się tu czuł aż do tego dnia na dachu. Teraz przeważnie czuł się odizolowany i samotny, nawet gdy go ktoś odwiedził.
Przypuszczalnie nie miało to nic wspólnego z mieszkaniem, ostatnio często przyłapywał się na tym, że i po wyjściu z domu czuje się odizolowany. Doznawał jakiejś nieokreślonej potrzeby, może zapalenia papierosa. Lekarze wprawdzie zabronili, ale mało go to obchodziło. Bardziej rozstrzygający był fakt, że państwowa wytwórnia przestała produkować takie papierosy, jakie zwykle palił. W ogóle nie sprzedawano papierosów z ustnikami. Ze dwa-trzy razy spróbował papierosów innego gatunku, ale nie mógł się przyzwyczaić. Ubierał się niezwykle starannie, zawiązując krawat, apatycznie przyglądał się stojącym na półce nad łóżkiem modelom statków. Trzy. Dwa wykończone, trzeci w połowie gotowy. Pierwszy zbudował osiem lat temu, a od tamtego dnia w kwietniu ubiegłego roku nie tknął roboty. Zdążyły się pokryć kurzem. Córka parę razy proponowała, że coś z tym zrobi, ale prosił, żeby dała sobie spokój. Było wpół do ósmej. Trzeci lipca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego roku, poniedziałek. Data ta miała specjalne znaczenie. Dziś właśnie miał rozpocząć pracę. Wciąż był policjantem, ściślej określając komisarzem i szefem komisji do spraw morderstw. Włożył marynarkę, wsunął gazetę do kieszeni, zamierzał przeczytać ją w kolejce podziemnej. Jedno z tych przyzwyczajeń, do których miał powrócić. Szedł w słonecznym świetle przez Skeppsbron i wdychał zatrute powietrze. Czuł się stary i zniechęcony. Lecz nie odbijało się to wcale na jego zewnętrznym wyglądzie. Przeciwnie, wyglądał zdrowo i rześko, poruszał się szybko i zręcznie. Wysoki, opalony mężczyzna o mocnej szczęce i spokojnych szaroniebieskich oczach pod szerokim czołem. Martin Beck miał czterdzieści dziewięć lat. Wkrótce skończy pięćdziesiąt, choć brano go przeważnie za młodszego.
IV Pokój w gmachu policji na Söder przy alei Västberga wyraźnie świadczył o tym, że przez długi okres ktoś inny tu urzędował jako szef komisji zabójstw. Był to wprawdzie pokój czysty i sprzątnięty, a nawet ktoś zadał sobie trud postawienia na biurku wazonu z chabrami i margaretkami, wszystko jednak nosiło piętno jakiegoś bliżej nie określonego braku pedanterii, ogólnego nieładu, powierzchownego może, lecz oczywistego i na swój sposób przyjemnego. Dotyczyło to przede wszystkim szuflad biurka. Niewątpliwie ktoś niedawno usunął z nich mnóstwo rzeczy, lecz to i owo zostało. Na przykład stare kwity za przejazdy taksówką i bilety do kina, zepsute długopisy, puste pudełka. Kilka podstawek z łańcuchami poszczepianych spinaczy, gumkami, kostkami cukru, dwie serwetki nawilżające, paczka papierowych chusteczek do nosa, trzy puste łuski od kul i zepsuty zegarek na rękę marki Exacta. Prócz tego sporo karteczek z luźnymi notatkami, robionymi wyraźnym, łatwo czytelnym pismem. Martin Beck obszedł cały budynek, z wszystkimi się przywitał. Większość stanowili starzy znajomi, choć dużo się zmieniło. Teraz siedział przy biurku i przyglądał się zegarkowi na rękę, wydawał się całkowicie nie do użytku. Szkiełko zamglone od wewnątrz, a gdy potrząsnął, coś we wnętrzu zegarka zachrobotało, jakby żadna ze śrubek w całym mechanizmie nie była na swoim miejscu. Rozległo się pukanie i wszedł Lennart Kollberg. – Cześć – powiedział. – Jak się masz? – Dziękuję. Czy to twój zegarek? – Tak – powiedział Kollberg z goryczą. – Zapomniałem opróżnić kieszenie i przekręcił się w pralce. Rozejrzał się dokoła i dodał tonem usprawiedliwienia: – Próbowałem w piątek zrobić tu porządek, poupychać, ale mi przerwano. Wiesz, jak to jest... Martin Beck kiwnął głową. Kollberg należał do osób, z którymi najczęściej się spotykał w czasie swej długiej rekonwalescencji, i niewiele nowego mieli sobie do
powiedzenia. – Jak z odchudzaniem się? – Dobrze – powiedział Kollberg. – Straciłem pół kilo. Dziś rano się ważyłem. Zjechałem ze stu czterech na sto trzy i pół. – To znaczy, że tylko dziesięć ci przybyło od czasu, kiedy zacząłeś? – Osiem i pół – powiedział Kollberg z akcentem obrażonej godności. Wzruszył ramionami i ciągnął dalej tonem skargi: – Coś okropnego. Cały ten projekt jest sprzeczny z naturą. A Gun się ze mnie śmieje. Bodil zresztą też. A jak ty się czujesz? – Dobrze. Kollberg zmarszczył brwi, ale nic nie powiedział. Otworzył natomiast teczkę i wyciągnął czerwony plastykowy skoroszyt wyglądający na to, że zawiera raport niezbyt wielkiej objętości. Jakieś trzydzieści stron. – Cóż to takiego? – Nazwijmy to prezentem. – Od kogo? –.Powiedzmy ode mnie. Chociaż nie tylko. Od Gunvalda Larssona i Rönna. Uważają, że to szczyt humoru. Położył czerwoną teczkę na stole. I dodał: – Niestety muszę już iść. – Dokąd? – Do Komendy Głównej. – Dlaczego? – Ten przeklęty napad na bank. – Przecież do tego jest grupa specjalna. – Grupa potrzebuje wzmocnienia. Jakiś dureń dał się w piątek zabić. – Wiem, czytałem. – Komendant natychmiast postanowił wzmocnić grupę specjalną. – Tobą? – Nie – powiedział Kollberg. – Wydaje mi się, że właściwie tobą. Ale rozkaz przyszedł w piątek, a wtedy jeszcze ja tu byłem szefem, więc powziąłem samodzielną decyzję. – Mianowicie? – Mianowicie oszczędzić ci tego domu wariatów i samemu wpakować się w grupę specjalną. – Dziękuję.
Martin Beck zgodnie z tym, co powiedział, był wdzięczny. Praca w grupie specjalnej sprowadzałaby się prawdopodobnie do codziennych konfrontacji z komendantem, z dwoma przynajmniej kierownikami biur, z różnymi intendentami i innymi nadętymi dyletantami. A Kollberg dobrowolnie wziął na siebie ten dopust. – No – powiedział Kollberg – a w zamian to – i położył gruby palec na plastykowym skoroszycie. – Cóż to takiego? – Wypadek – rzekł Kollberg. – Naprawdę bardzo interesujący wypadek. W odróżnieniu od napadów na banki i tym podobnych. Szkoda tylko... – Że co? – Że nie czytujesz powieści detektywistycznych. – A to czemu? – Bo wtedy bardziej może byś to sobie cenił. Rönn i Larsson sądzą, że wszyscy czytują powieści detektywistyczne. Właściwie jest to ich sprawa, ale tak są teraz przywaleni, że odstępują swoją pracę każdemu, kto zechce wziąć. A to rzecz, nad którą trzeba pomyśleć. Tylko siedzieć spokojnie i myśleć. – Mogę zajrzeć – beznamiętnie powiedział Martin Beck. – W gazetach nie było o tym ani słowa. Nie jesteś ciekaw? – Owszem. To tymczasem. – Do jutra – powiedział Kollberg. Za drzwiami zatrzymał się i parę sekund stał ze zmarszczonymi brwiami. Potem smutno potrząsając głową poszedł do windy.
V Martin Beck powiedział, że jest ciekaw zawartości czerwonego skoroszytu, lecz była to co najwyżej częściowa prawda. Właściwie wcale go to nie interesowało. Dlaczego więc wybrał odpowiedź wymijającą i nietrafną? By sprawić Kollbergowi przyjemność? Raczej nie. By go oszukać? Jeszcze mniej prawdopodobne. Od zbyt wielu lat i zbyt dobrze się znali, a ponadto ze wszystkich znanych mu osób Kollberg był na pewno najmniej podatny na wszelkie nabieranie. A więc może żeby siebie samego zwieść? I ta myśl była niedorzeczna. Wciąż rozważając, dlaczego, Martin Beck systematycznie pracował nad zmianą swego gabinetu. Skończywszy porządkowanie szuflad, wziął się do mebli, przesunął krzesła, ustawił pod innym kątem biurko, o parę cali bliżej drzwi pchnął szafę zawierającą archiwum, odkręcił lampę i umieścił ją z prawej strony blatu. Widocznie jego zastępca wolał mieć lampę na lewo albo też przypadkowo tak ją ustawiono. W drobiazgach Kollberg często bywał niedbały. Natomiast gdy chodziło o coś istotnego, stawał się perfekcjonistą. Z ożenieniem się na przykład czekał do czterdziestego drugiego roku życia, wyraźnie głosząc jako przyczynę, że chce mieć doskonałą żonę. Czekał na tę właściwą. Martin Beck natomiast miał za sobą prawie dwa dziesiątki lat nieudanego małżeństwa z osobą, która widocznie nie była tą właściwą. Teraz był wprawdzie rozwiedziony, ale chyba zbyt długo z tym zwlekał i było już za późno. W ciągu ostatniego półrocza przyłapywał się czasem na zastanawianiu się, czy koniec końcem ten rozwód nie był pomyłką. Może kłótliwa i nudna żona jest jednak bardziej podniecającą niż żadna. Nie było to jednak zbyt istotne zagadnienie. Wziął wazon z kwiatami i zaniósł jednej z kancelistek. Wydawała się uradowana. Martin Beck usiadł za biurkiem i rozejrzał się. Porządek został przywrócony. Czyżby chciał sobie wmówić, że nic się nie zmieniło?
Bezsensowne pytanie; żeby jak najszybciej o nim zapomnieć, sięgnął po czerwony skoroszyt. Okładka była przezroczysta, natychmiast zobaczył, że chodzi o śmiertelny wypadek. W porządku. Śmiertelne wypadki miały ścisły związek z jego zawodem. Cóż więc się zdarzyło? Bergsgatan 57. Czyli właściwie prawie na schodach Komendy Głównej. Mógłby powiedzieć, że to nie jego i nie jego wydziału sprawa. Tym się powinna zająć kryminalna ze Sztokholmu. Przez chwilę czuł pokusę, aby wziąć za telefon, zadzwonić do kogoś na Kungsholmen i zapytać, co to właściwie ma znaczyć. Albo po prostu włożyć to wszystko do koperty i odesłać nadawcy. Chęć rygorystycznego i formalistycznego postąpienia była tak silna, że musiał zdobyć się na duży wysiłek, żeby ją stłumić. Spojrzał na zegarek. Już pora na lunch. Nie był głodny. Wstał, poszedł do umywalni i wypił kubek ciepławej wody. Wróciwszy stwierdził, że powietrze w pokoju jest stęchłe i gorące. Nie zdjął jednak marynarki, nie rozluźnił nawet krawata. Usiadł, wyjął papiery i wziął się do czytania. Dwadzieścia osiem lat pracy w policji dużo go nauczyło, między innymi sztuki czytania raportów, szybkiego odsiewania zbędnych okruchów i dostrzegania istotnego zarysu. Niespełna godzinę zajęło mu dokładne przeczytanie akt. Sprawozdanie było po większej części źle napisane, niekiedy wprost niezrozumiałe, niektóre ustępy odznaczały się wybitnie niefortunnymi sformułowaniami. Od razu poznał, jaki to mistrz był autorem tych partii. Einar Rönn, policjant, pod względem stylu dorównujący owemu urzędnikowi, który w osławionym rozporządzeniu w sprawie ruchu ulicznego stwierdzał między innymi, że „ciemność nastaje, kiedy latarnie zostają zapalone”. Martin Beck raz jeszcze przejrzał całość, zatrzymując się tu i ówdzie dla sprawdzenia szczegółów. Potem odłożył raport, oparł łokcie o biurko, głowę wsparł na dłoniach, zmarszczył brwi i przemyślał opisane wydarzenie. Opowieść rozpadała się na dwie części. Pierwsza była zwykła i odstręczająca. Przed piętnastoma dniami, czyli w niedzielę osiemnastego czerwca, jeden z lokatorów kamienicy przy Bergsgatan 57, wezwał policję z Kungsholmen. Rozmowa z nim została zarejestrowana po południu, dziewiętnaście po drugiej, ale dopiero w dwie godziny później przybył pod ten adres samochód patrolowy z dwoma policjantami. Wprawdzie owa kamienica przy Bergsgatan leżała w odległości co najwyżej pięciu minut drogi pieszej, wolnym krokiem
– od gmachu Głównej Komendy Policji, lecz zwłokę można było łatwo wytłumaczyć. Brak policjantów w Sztokholmie był o pomstę do nieba wołający, a na dodatek okres urlopowy i niedziela. I nic przecież nie wskazywało na to, że sprawa jest specjalnie pilna. Policjanci, Karl Kristiansson i Kennet Kvastmo, weszli do budynku, porozmawiali z wzywającą, kobietą, która zajmowała mieszkanie na pierwszym piętrze od frontu. Oświadczyła, że od paru dni irytuje ją nieprzyjemny zapach na klatce schodowej, i wyraziła podejrzenie, że coś musi być nie w porządku. Obaj policjanci też od razu zwrócili uwagę na przykry odór. Kvastmo zdefiniował go jako zalatywanie zgnilizną, według jego własnego określenia bardzo to przypominało smród zepsutego mięsa. Bliższe przejawy zapachu – to też było określenie Kvastmo – zaprowadziły ich pod drzwi na wyższym piętrze. Według uzyskanych informacji były to drzwi do jednopokojowego mieszkania, w którym od pewnego czasu mieszkał mężczyzna około sześćdziesiątki, nazywający się być może Karl Edvin Svärd. Bo takie właśnie nazwisko figurowało – wypisane ręcznie – na tekturce przypiętej pod guzikiem dzwonka. Ponieważ można było przypuszczać, że w mieszkaniu znajduje się ciało samobójcy, zmarłego śmiercią naturalną albo psa – wciąż według sprawozdania Kvastmo – albo osoba chora, niedołężna, postanowiono dostać się do wnętrza. Dzwonek nie działał, walenie w drzwi nie wywołało żadnej reakcji. Próby skomunikowania się z dozorcą, administratorem czy kimś posiadającym zapasowe klucze zawiodły. Policjanci zażądali telefonicznie instrukcji i dostali rozkaz włamania się. Przywołano ślusarza, co spowodowało dalszą półgodzinną zwłokę. Ślusarz stwierdził po przybyciu, że drzwi są zaopatrzone w uniemożliwiający użycie wytrycha zamek, a szpary na listy nie ma. Trzeba było przy pomocy specjalnie sprowadzonych narzędzi wyciąć zamek, drzwi jednak i wtedy nie dały się otworzyć. Kristiansson i Kvastmo, którzy zajmowali się tym wypadkiem, choć czas ich dyżuru dawno minął, znowu zasięgnęli informacji i polecono im sforsować drzwi siłą. Na pytanie, czy nie powinien przy tym być obecny ktoś z wydziału kryminalnego, otrzymali lakoniczną odpowiedź, że nie ma nikogo z personelu. Ślusarz odszedł, uważając, że zrobił, co mógł. Około siódmej Kvastmo i Kristiansson wyważyli drzwi wybijając kołki z zewnętrznych zawias. Cóż z tego, gdy natychmiast ujawniła się nowa przeszkoda. Były drugie wewnętrzne drzwi zaopatrzone w dwie mocne zasuwy i prócz tego w żelazną sztabę wpuszczoną w futrynę. Jeszcze godzina pracy i wreszcie policjanci dostali się do mieszkania,
gdzie uderzył w nich duszący upał i trupi odór. W pokoju od strony ulicy znaleźli martwego mężczyznę. Ciało leżało na wznak w odległości metra od okna (które wychodziło na Bergsgatan) tuż obok włączonego piecyka elektrycznego. Z powodu gorąca i kłębiącej się pary zwłoki napuchły do „co najmniej podwójnej miary ciała”. Ciało było mocno nadgniłe i naruszone przez robaki. Okno od ulicy było zamknięte na haczyk a rolety spuszczone. Drugie okno, w kuchence, od podwórza, było zaklejone paskami papieru i wszystko wskazywało na to, że od dawna go nie otwierano. Umeblowanie skąpe, sprzęty nędzne. Mieszkanie – to jest sufit, podłoga, tapety – mocno zniszczone. W kuchence i w pokoju znajdowała się niewielka ilość przedmiotów nadających się do użytku. Znaleziony odcinek renty pozwolił ustalić, że zmarły to sześćdziesięciodwuletni Karl Edvin Svärd, przed sześciu laty przedwcześnie przeniesiony na emeryturę tragarz. Gdy asystent wydziału kryminalnego, niejaki Gustavsson, obejrzał mieszkanie, zwłoki przeniesiono do Zakładu Medycyny Sądowej dla przeprowadzenia zwyczajowej obdukcji. Sprawę określono wstępnie jako samobójstwo, względnie zwykły zgon z powodu wycieńczenia, choroby lub innych przyczyn naturalnych. Martin Beck przebierał palcami w kieszeni marynarki, szukając nie istniejących już papierosów Floryda. O Svärdzie nie było żadnej wzmianki w gazetach. Zbyt banalna historia. Sztokholm ma najwyższy w świecie wskaźnik samobójstw, starannie unika się mówienia o tym, a w sytuacji przymusowej usiłuje ukryć to za pomocą różnych manipulacji i kłamliwej statystyki. Najpospolitsze a zarazem najprostsze jest wyjaśnienie: Wszystkie kraje o wiele bardziej szachrują w danych statystycznych. Chociaż od kilku lat nawet członkowie rządu nie mówią tego głośno i otwarcie, czując być może, że ludzie jednak bardziej wierzą własnym oczom niż politycznym wykrętom. A gdyby okazało się, że to nie samobójstwo, sprawa byłaby jeszcze pospolitsza. Gdyż w tak zwanym społeczeństwie dobrobytu aż roi się od ludzi chorych, zubożałych i samotnych, którzy żywią się, w najlepszym wypadku, jedzeniem produkowanym dla psów i pozostawieni bez opieki słabną i umierają wreszcie w swych mieszkaniach, przypominających szczurze nory. Nie, to się nie nadaje do ujawnienia. Sprawą policji też to raczej nie jest. Tylko, że to nie wszystko, jeśli chodzi o ten wypadek. Opowieść o przedwcześnie
przeszłym na emeryturą Karlu Edvinie Svärdzie ma ciąg dalszy.
VI Martin Beck dostatecznie długo pracował w zawodzie, by wiedzieć, że jeżeli w raporcie coś wydaje się zupełnie niepojęte, w dziewięćdziesięciu dziewięciu wypadkach na sto jest to wynikiem czyjegoś niedbalstwa, pomyłki, niewłaściwego zapisania, nieumiejętności wyrażania się zrozumiale lub zapomnienia o tym, co stanowi kropkę nad i. Druga część historii zmarłego z domu przy Bergsgatan przedstawiała się niejasno. Z początku wszystko niby przebiegało właściwie. Ciało zabrano w niedzielę wieczorem i umieszczono w chłodni. Następnego dnia w mieszkaniu przeprowadzono dezynfekcję, co z pewnością było konieczne, i odpowiedni policjanci złożyli raport. Zwłoki otwarto we wtorek i w dzień później policja otrzymała opinie obducenta. Obdukcja nieświeżych zwłok nie jest czymś przyjemnym, zwłaszcza gdy z góry wiadomo, że to osoba, która odebrała sobie życie lub zmarła z przyczyn naturalnych. A jeżeli wzmiankowana osoba zajmowała poślednie miejsce w społeczeństwie, jeżeli był to na przykład emerytowany tragarz, rzecz staje się zupełnie nieinteresująca. Protokół obdukcji podpisany był przez kogoś, o kim Martin Beck nigdy nie słyszał, przypuszczalnie zastępca. Tekst był bardzo naukowy i trudny do zrozumienia. Martin Beck przysunął telefon, by po raz pierwszy od jakże dawna zadzwonić służbowo. Podniósł słuchawkę, położył rękę na tarczy z numerami i znieruchomiał. Zapomniał, jaki jest numer Instytutu Medycyny Sądowej, musiał sprawdzić. Obducentka wydawała się zdziwiona. – Owszem – powiedziała. – Przypominam sobie. Opinia została wysłana od nas dwa tygodnie temu. – Wiem. – Czy jest jakaś niejasność? – Tylko parę drobiazgów, które nie są zupełnie zrozumiałe. – Niezrozumiałe? Jak to? – w głosie zabrzmiała uraza. – Według protokołu zmarły popełnił samobójstwo. – Tak jest. – A w jaki sposób?
– A czy to nie wynika z protokołu? Czy rzeczywiście tak niejasno to wyraziłam? – Nie, skądże. – Czego pan w takim razie nie rozumie? – Szczerze mówiąc, wielu szczegółów nie rozumiem. Wynika to pewnie z mojej niewiedzy. – Ma pan na myśli terminologię? – Między innymi. – Jeśli się nie ma medycznego wykształcenia, zawsze trzeba brać pod uwagę tego rodzaju trudności – powiedziała pocieszającym tonem. Głos miała jasny i wyraźny. Pewnie bardzo młoda osoba. Martin Beck milczał. Mógł powiedzieć: „Miła pani, opinia ta nie jest przeznaczona dla patologów. Wystawiona na żądanie policji, powinna być tak sformułowana, by każdy asystent mógł ją zrozumieć”. Nie powiedział tego. Dlaczego? Lekarka przerwała jego rozmyślania mówiąc: – Halo! Jest pan? – Jestem. – Czy chciałby pan o coś zapytać? – Tak. Przede wszystkim chciałbym wiedzieć, na czym oparta jest hipoteza samobójstwa. Ton odpowiedzi zmienił się, tym razem zabrzmiało w nim zdziwienie. – Drogi komisarzu, to ciało zostało nam dostarczone przez policję. Przed obdukcją osobiście skontaktowałam się telefonicznie z pracownikiem policji, który, jak przypuszczam, był odpowiedzialny za to dochodzenie. Powiedział, że chodzi o zupełnie zwykłą formalność i że chce mieć tylko odpowiedź na jedno pytanie. – Jakie? – Czy ów zmarły popełnił samobójstwo. Martin Beck z irytacją przycisnął pięść do klatki piersiowej. W miejscu gdzie kula trafiła, odczuwał jeszcze czasem ból. Mówiono, że to psychosomatyczne, że przejdzie, gdy jego podświadomość oderwie się od spraw minionych. A teraz rzecz miała się odwrotnie. Irytowało go i to w najwyższym stopniu – nie minione, tylko to, co działo się obecnie. Jego podświadomość raczej nie miała z tym nic wspólnego. Popełniono zasadniczy błąd. Obdukcja powinna być przeprowadzona bez żadnych supozycji. Dać lekarzowi sądowemu wskazówkę prowadzącą w jednym kierunku jest
przekroczeniem służbowym, zwłaszcza jeżeli lekarz, jak w tym wypadku, jest młody i niedoświadczony. – A czy wie pani, jak się ten pracownik nazywał? – Asystent Aldor Gustavsson. Odniosłam wrażenie, że on tę sprawę prowadzi. Wydawał się doświadczony i pewny siebie. Martin Beck nic nie wiedział o asystencie Aldorze Gustavssonie i jego kwalifikacjach. Powiedział: – A więc policja dała pani pewne wskazówki? – Można to tak określić. W każdym razie zupełnie jasno dano mi do zrozumienia, że należy podejrzewać suicidium. – Aha. – Suicidium, jak pewnie panu wiadomo, oznacza samobójstwo. Martin Beck nie odpowiedział. Zapytał natomiast: – Czy była to uciążliwa obdukcja? – Właściwie nie. Jeżeli pominąć to, że zmiany organiczne były bardzo rozległe. To zawsze nadaje pracy inny charakter. Ciekaw był, ile też ona obdukcji przeprowadziła samodzielnie, ale poniechał tego pytania. – Dużo czasu to zajęło? – Skądże. Ponieważ chodziło o suicidium albo ciężki stan chorobowy, zaczęłam od otwarcia thoraxu. – Dlaczego? – Zmarły był przecież starszym człowiekiem. Przy nagłych zgonach zawsze prawdopodobna jest niewydolność serca czy zawał. – A dlaczego wyszła pani z założenia, że to był nagły zgon? – Ten policjant od razu to zaznaczył. – W jaki sposób? – Zupełne po prostu, o ile pamiętam. – Co powiedział? – Stary albo odebrał sobie życie, albo dostał ataku serca. Mniej więcej tak. Znowu oburzająco mylny wniosek. W aktach nie było nic przemawiającego przeciw temu, że Svärd, nim umarł, mógł przez wiele dni leżeć sparaliżowany czy nieprzytomny. – A więc otworzyła pani klatkę piersiową. – Tak. I natychmiast znalazła się odpowiedź na pytanie. Nie było wątpliwości, której
alternatywie dać pierwszeństwo. – Samobójstwo? – Oczywiście. – Jakiego rodzaju? – Strzelił sobie w serce. Kula była w thoraxie. – Strzał trafił w serce? – W każdym razie bardzo blisko. Pierwiastkowe uszkodzenie odniosła aorta. – Po krótkiej pauzie dodała odrobinę zgryźliwie: – Czy wyrażam się zrozumiale? – Tak. Martin Beck bardzo starannie sformułował następne pytanie: – Czy ma pani duże doświadczenie, jeśli chodzi o rany postrzałowe? – Wydaje mi się, że wystarczające. Poza tym przebieg był dość nieskomplikowany. Obdukcję ilu zmarłych od postrzału przeprowadziła w swym życiu? Trzech? Dwóch? A może tego jednego. Lekarka wyczuła widocznie tę nie wypowiedzianą wątpliwość, bo wyjaśniła: – Byłam w Jordanii w czasie wojny domowej dwa lata temu. Mieliśmy tam ran postrzałowych pod dostatkiem. – Ale samobójstw pewnie niezbyt wiele. – Nie, to prawda. – A rzecz ma się tak, że niewielu samobójców mierzy w serce. Większość strzela sobie w usta, a niektórzy w skroń. Cóż, może i tak. Jednak ten nie był jedynym, który to zrobił. Psychologia poucza, że u samobójców występuje skłonność kierowania broni w serce. Zwłaszcza wśród osób, które mają do targnięcia się na swe życie stosunek romantyczny. A u wielu występuje ta tendencja. – Jak długo, pani zdaniem, Svärd mógł żyć po odniesieniu rany? – Niedługo. Minutę, może dwie, trzy. Krwawienie wewnętrzne było rozległe. Mogłabym powiedzieć minutę, ale to byłoby tylko przypuszczenie. Jednakże wahania są bardzo niewielkie. Czy to ma jakieś znaczenie? – Może nie. Co innego mnie interesuje. Zajęła się pani zwłokami dwudziestego czerwca. – Tak, zgadza się. – Od jak dawna ten człowiek nie żył? – No... – Wypowiedź co do tego jest ważna.
– Nie tak łatwo to określić. Może bardziej doświadczony niż ja patolog udzieliłby odpowiedzi bardziej zdecydowanej. – Ale jak pani sądzi? – Co najmniej dwa miesiące, ale... – Ale? – Ale to zależy od warunków w lokalu, gdzie się zwłoki znajdowały. Temperatura i wilgotność powietrza odgrywają dużą rolę. Mógł to być krótszy okres, jeżeli na przykład ciało było narażone na działanie silnego ciepła. Z drugiej strony rozkład był daleko posunięty, jak powiedziałam... – A rana wlotowa? – Rozkład tkanek utrudnia odpowiedź i na to pytanie. – Czy był to strzał kontaktowy? – Moim zdaniem nie. Ale mogę się mylić, zaznaczam. – Jaki więc to był strzał pani zdaniem? – On się zastrzelił w inny sposób. Są dwa klasyczne sposoby, nieprawdaż? – Tak – potwierdził Martin Beck. – Prawda. – Albo przykłada się lufę do ciała i naciska, albo trzyma się pistolet czy inną broń w wyciągniętej ręce. Wtedy trzeba nacisnąć spust wielkim palcem? – Właśnie. I pani zdaniem, to właśnie miało miejsce? – Tak. Jednak z wszelkimi zastrzeżeniami. Bo naprawdę bardzo trudno stwierdzić, czy strzał był kontaktowy, jeśli ciało jest w rozkładzie. – Rozumiem. – Teraz jednak ja nie rozumiem – powiedziała dziewczyna niedbale. – Dlaczego pan pyta o to wszystko? Czy to ma tak wielkie znaczenie, jak się denat zastrzelił? – Wydaje się, że tak. Svärd został znaleziony we własnym mieszkaniu, wszystkie okna i drzwi były zamknięte od wewnątrz. Leżał obok włączonego grzejnika elektrycznego. – To tłumaczy stopień rozkładu – powiedziała lekarka z ożywieniem. – W takich warunkach miesiąc jest wystarczającym okresem. – Na pewno? – Tak. To tłumaczy także, dlaczego trudno było znaleźć ślad strzału z bezpośredniej bliskości. – Rozumiem – powiedział Martin Beck. – Dziękuję za pomoc. – Ach, doprawdy nie ma za co. Gdybym jeszcze mogła w czymś pomóc, proszę zadzwonić.