Spis treści
Przedmowa 7
Edukacja po staropolsku 8
W imię ojca, czyli staropolska kłótnia o przodków 17
Bitwa pod Wiedniem. Czy było warto? 24
Obywatel Cham 29
Liberum veto: „nie pozwalam”,
przez które upadła Rzeczpospolita? 37
Skąd się wzięła konwokacja? 45
Jak Henryka Walezego na tron obierano? 53
Dziewiąty artykuł henrykowski – zapis, przez który upadła Rzeczpospolita? 60
Konstytucja 3 maja – wola narodu czy zamach stanu? 66
Referendum nad Konstytucją 3 maja 72
7
Przedmowa
Na przełomie XVI i XVII wieku Jan Zamoyski, stwierdził, że takie będą Rzeczypospolite,
jakie ich młodzieży chowanie. W tej opinii wybitny polityk i wojskowy zawarł wielką mądrość.
Im lepiej bowiem rozumiemy naszą rzeczywistość, a także naszą przeszłość i wynikające z niej
tradycje, tym jesteśmy silniejsi. Tym większa będzie bowiem szansa, że nie powtórzymy
błędów naszych przodków, a ich sukcesy zainspirują nas nie tylko do działania na osobisty
rachunek, ale również do wzmacniania wspólnoty kulturowej i politycznej w której
funkcjonujemy. Warto dodać, że lekcja rozsądku i zrozumienia powinna zostać odrobiona
przez wszystkich, nie tylko przez młodzież.
Dlatego też redakcja portalu Histmag.org zaprasza Państwa do lektury kolejnego ebooka
przygotowanego z myślą o popularyzacji dziejów naszego kraju. Sebastian Adamkiewicz
przedstawia w nim barwną mozaikę problemów i zjawisk, odgrywających pierwszoplanową
rolę w staropolskiej Rzeczpospolitej. Publikacja podzielona jest na dwie części.
W pierwszej, znajdziecie Państwo pięć przekrojowych szkiców poświęconych problemom
z jakim mierzyli się nasi przodkowie. Edukacja, kłótnie o „właściwe” pochodzenie,
wykluczeni, burzliwe spory o politykę zagraniczną i ustrój wewnętrzny – to wszystko rzeczy,
którymi żyjemy współcześnie nad Wisłą. Jak się okazuje, tradycja mierzenia się z tymi
zagadnieniami jest znacznie dłuższa niż może się wydawać na pierwszy rzut oka.
Druga część publikacji opowiada o fundamentach ustrojowych Rzeczpospolitej: zasadach
elekcji królewskich, quasi-konstytucji jaką były artykuły henrykowskie oraz o pierwszej
polskiej konstytucji uchwalonej w maju 1791 roku. Jakie były okoliczności rozwoju ustroju
staropolskiej Rzeczpospolitej? Czy magnateria odegrała jednoznacznie złą rolę w historii
naszego kraju? Na czym rzeczywiście polegała „złota wolność” szlachecka? Oto tylko niektóre
z pytań, na jakie odpowiada autor.
Serdecznie zapraszam do tego, żeby zrozumieć Rzeczpospolitą.
Warto przynajmniej spróbować.
Michał Przeperski
8
Edukacja po staropolsku
Już na początku XVI wieku do Polski zaczęły docierać echa renesansu. Wraz z nowymi
trendami zaczął się również boom na edukację. Młodzi synowie szlacheccy spędzali czas
z domowymi preceptorami, wyjeżdżali w długie podróże edukacyjne, chłonęli wiedzę
i doświadczenie… zbierane czasem także w pijatykach i rozróbach. Taka to była nauka po
staropolsku.
„Mądrość wywyższa swych synów i ma pieczę o tych, którzy jej szukają” (Syr, 11) – pisał
w swoich dydaktycznych zaleceniach autor biblijnego „Eklezjastyku”. Kiedy w XVI wieku
renesans wkraczał w granice Królestwa Polskiego, poszukiwanie wiedzy stało się wręcz modą,
a od zdobytego wykształcenia uzależniony był prestiż i pozycja rodowa. Człowiek mogący
wykazać się długą i barwną drogą edukacji uchodził za mądrego, doświadczonego i gotowego
do pełnienia rozmaitych funkcji publicznych.
Uczono się więc chętnie, a bogaci ojcowie zapożyczali się niejednokrotnie na wysokie
sumy, aby zapewnić synom należyte wykształcenie. Wszystko zgodnie z kanonami epoki,
etosem wychowania i powszechną wizją człowieka renesansu. Osoba wykształcona musiała
wszak popisywać się szeroką wiedzą i odnaleźć się w każdej sytuacji. Szlaki i trakty w Europie
wypełniły się więc młodzieńcami, którzy za wskazaniem swoich ojcowskich mecenasów
ruszali w świat, aby podjąć naukę w najróżniejszych szkołach ówczesnego świata.
Ku ideałowi
Jaki miał zatem być człowiek renesansu? Idealna staropolska edukacja miała uformować
człowieka o szerokich horyzontach intelektualnych, a także wysokich kwalifikacjach
moralnych. Nacisk kładziono więc na naukę geografii, historii, elementów prawa, filozofii,
I
9
zasad wyznawanej religii czy wiedzy ogólnej o świecie. Właściwy sens miało im jednak nadać
wychowanie, stąd młodym szlachcicom wpajano również wzorce człowieka pobożnego,
kierującego się zasadami etyki i honoru. Sięgano więc często po przykłady
zmitologizowanych władców, wodzów czy przodków. Przeszłość ukazywano jako pełną
ideałów, do których świetności nawiązywać miał uczeń.
Oprócz wspomnianych celów poznawczo-wychowawczych, edukacja staropolska stawiała
sobie również zadanie kształcenia praktycznego, przygotowującego do życia publicznego
i pracy na urzędzie. Marcin Kromer wspominał zresztą:
[…] kiedy już wiadomo, jak wysokie wartości tkwią w nauce języków, wymowy
i literatury, również i nasi rodacy przystąpili do niej z zapałem, ale szukają tu raczej
korzyści społecznej i powszechnej aniżeli sławy.
Ponad wszystko uważano jednak, że człowiek renesansu powinien być oczytany, mieć
szeroką wiedzę o świecie, umieć posługiwać się biegle kilkoma językami (no, w ostateczności
znać kilka bardziej popularnych sentencji łacińskich) i być postacią pełną ogłady i kultury.
Stawiano więc na jak najgłębszy rozwój humanistyczny ucznia, który zgłębiać musiał tajniki
Siedem sztuk wyzwolonych, gobelin z 1675 roku
10
sztuk wyzwolonych, prawa, teologii, medycyny i astrologii. To te właśnie dziedziny wiedzy –
zdaniem ówczesnych pedagogicznych mentorów – dawały pełny ogląd świata, a ich
znajomość pozwalała nazwać się człowiekiem wykształconym.
Jaksię uczyć?
Ówczesną edukację młodego szlachcica podzielić można na trzy podstawowe fazy.
W pierwszej nauka odbywała się w domach, z pomocą wynajmowanych przez rodzinę
preceptorów, lub w szkołach parafialnych, kolegiach i gimnazjach.
W drugiej fazie starano się wysyłać synów w podróż po Europie, w czasie której mieli oni
edukować się na wielkich zagranicznych uczelniach, a także nabierać obycia w różnych
środowiskach, uczyć się samodzielnego funkcjonowania i zapoznawać się z odmiennymi
kulturami.
Trzecia faza edukacji obejmowała już zadania czysto praktyczne. Młodzi magnaci
rozpoczynali więc praktyki w kancelariach, sekretariatach i dworach, próbowali swych sił
w dyplomacji czy w wojsku. Tak ukształtowany człowiek uważany był za przygotowanego do
pełnienia ważnych funkcji państwowych i dysponującego odpowiednim doświadczeniem.
Edukacja synów szlacheckich była więc procesem przemyślnie zaplanowanym
i dostosowanym zarówno do norm obyczajowych epoki, jak i potrzeb praktycznych. We
właściwym kierowaniu kształceniem potomka pomagały rozmaite poradniki pedagogiczne,
Erazm z Rotterdamu
11
które dzięki wynalazkowi druku zalały ówczesną Europę. Zaczytywano się więc w traktacie
„O wychowaniu dzieci” Silnio Piccolominiego, późniejszego papieża Piusa II, i zachwycano
wzorcami edukacyjnymi ze szkół w Ferrarze i Mantui. Garściami czerpano też z przemyśleń
na temat edukacji niekoronowanego księcia humanistów Erazma z Rotterdamu oraz Jana
Ludwika Vivesa, zwanego największym pedagogiem-humanistą.
Postulowali oni na ogół edukację radosną, w czasie której uczeń zdobywa wiedzę
z autentyczną chęcią, w sposób twórczy i nieskrępowany. Zalecano więc łączenie nauki z dużą
ilością sportu i rekreacji, sięgając do antycznego modelu rozwoju ciała i ducha. Wspomniany
papież Pius II pisał:
[…] poza tym nie odmawiałbym chłopcu godnych zabaw. Pochwalam całkowicie grę
w piłkę. […] Istnieją także inne zabawy chłopięce, które nie zawierają w sobie nic
nieprzystojnego i na które dla wypoczynku i wesołości powinni wychowawcy nieraz
pozwolić.
Pedagogami stawali się jednak nie tylko filozofowie i myśliciele renesansowi. W rolę tę
doskonale wchodzili ojcowie, którzy – chcąc wyznaczyć swoim synom precyzyjną drogę
edukacji, spisywali dokładne instrukcje, w których tłumaczyli, w jaki sposób odbywać ma się
wychowanie ich synów. Były to często opisy bardzo szczegółowe, zawierające nie tylko
sporządzony przez ojca ogólny plan nauki, ale także kosztorys czy też rozpiski dziennych
obowiązków. Taką właśnie aptekarską dokładnością cechowała się między innymi instrukcja
spisana na początku XVII wieku dla Jasia Ługowskiego.
Preceptorzy
Edukację rozpoczynano zazwyczaj w wieku 6–7 lat wraz z symbolicznym przejściem syna
pod opiekę ojca. Młody szlachcic uczył się w małych szkołach parafialnych lub
w towarzystwie domowych preceptorów, którym bogatsi przedstawiciele możnowładztwa
powierzali pieczę nad prawidłowym rozwojem ich dzieci. Trzeba jednak od razu zaznaczyć,
że pomimo fascynacji wiedzą praca takiego nauczyciela nie przynosiła fortuny. Wiele zależało
od hojności i życzliwości pana, ale zarobki pedagogów były porównywalne do dochodów
wiejskiego pracownika najemnego; bardzo często uiszczane przez nich kwoty podatku
pogłównego należały do tych niższych.
Pensja preceptora wahała się zazwyczaj w granicach od 2 do 10 złotych na rok, byli
jednak i tacy jak Henryk Wolf, który za pieczę nad edukacją syna kasztelana podlaskiego
Macieja Sawickiego otrzymać miał 36 złotych, co było już sumą znaczną. Nauczyciel musiał
12
przy tym ponosić również koszty zakupu książek, gdyż opiekował się biblioteką. Nauczaniem
zajmowały się najczęściej osoby dobrze wykształcone, mogące pochwalić się ukończeniem
uniwersytetu, ale zajęciem tym parali się także studenci, którzy próbowali sobie w ten sposób
dorobić.
Za granicę!
Najwięcej zarobić mogli ci preceptorzy, którzy towarzyszyli młodym szlachcicom
w najważniejszym okresie ich edukacji – podróży edukacyjnej. Młodzieńcy wyruszali
z domów wyposażeni w instrukcje ojcowskie, aby poznać świat i liznąć ogólnego
wykształcenia. Sprawnie zaplanowane wojaże obejmowały całą Europę. Lipsk, Wittenberga,
Sztuki wyzwolone
z Hortus
Deliciarum Herrada
von Landsberga
13
Rzym, Heidelberg, Ingolstadt, Bolonia... – to tylko niektóre z ośrodków akademickich, które
w XVI wieku gościły synów szlacheckich.
Najchętniej odwiedzana była Padwa. Było to miejsce powszechnie znane w Europie
z wysokiego poziomu kształcenia, w czasie którego szczególny nacisk kładziono na
kształtowanie krytycznego myślenia. Na przełomie XV i XVI wieku centralny uniwersytet
Republiki Weneckiej zaczął odgrywać wiodącą rolę w świecie renesansu, oferując edukację
najbliższą kanonom epoki. Nie bez znaczenia były ogromne środki, jakie łożyły weneckie
władze na rozwój uczelni, sprowadzanie najwybitniejszych profesorów i kupowanie pomocy
naukowych.
Dzięki temu w XVI stuleciu na Uniwersytecie w Padwie studiowało blisko 36 tysięcy
studentów, w tym 16 tysięcy obcokrajowców, z czego około 1000 było Polakami.
Immatrykulowali się oni głównie na dwóch kierunkach: prawie oraz medycynie, częściej
wybierając jednak prawo, które miało przygotowywać do służby publicznej, studia dotyczyły
bowiem zarówno prawa cywilnego, jak i kanonicznego. Szczególny nacisk kładziony na
poszerzanie programu studiów o liczne przedmioty humanistyczne pozwalał żakom na
zdobycie wiedzy szerokiej, niezbędnej we właściwym sprawowaniu urzędów. Doskonale
obrazował to zresztą napis widniejący nad jedną z bram uczelni i głoszący:
Wchodź tak, abyś każdego dnia stawał się mądrzejszym, wychodź tak, abyś co dnia
stawał się pożyteczniejszym ojczyźnie i chrześcijańskiemu społeczeństwu, wtedy
Gimnazjum uzna, żeś przyłożył się do jego ozdoby.
Obraz Padwy zawarty
w Kronice świata
Hartmanna Schedla
14
Padewski uniwersytet wyróżniał jeszcze jeden element, który zachęcał Polaków do
kształcenia się na tej uczelni. Był nim zakres swobód, jakimi cieszyli się studenci, a także
aktywny udział żaków w kształtowaniu i działalności uniwersytetu. Padwa była swoistą
Rzeczpospolitą w pigułce, a uczestnictwo w quasi-politycznych grach, mających miejsce
choćby przy okazji wyboru spośród studentów rektora, w sposób praktyczny przygotowywało
do walki na sejmach i sejmikach.
Studenci należeli na Wydziale Prawa do jednej z 21 nacji dzielących się na włoskie (11)
i cudzoziemskie (10). Początkowo miały być one jedynie wolnymi stowarzyszeniami
zapewniającymi opiekę i samopomoc w ramach określonej narodowości, z czasem stały się
jednak sprawnie działającymi stronnictwami o znaczeniu politycznym. Wśród cudzoziemców
nacją dominującą byli Niemcy, którzy rościli sobie prawo do reprezentowania interesów
społeczności obcokrajowców. Drugą w kolejności była nacja czeska, trzecią zaś polska.
U progu XVI stulecia, wraz z obfitym napływem studentów znad Wisły, liczebność tej
trzeciej nacji wzrosła na tyle, że Polacy stali się drugą, po Niemcach, narodowością na
uniwersytecie. Nie przekładało się to jednak na wpływ na władzę. Stare statuty uniwersyteckie
nie przewidywały podziału miejsc w instytucjach samorządu studenckiego adekwatnego do
zmieniającej się siły poszczególnych nacji – każdej przysługiwała stała liczba miejsc.
Dochodziło zatem do coraz częstszych konfliktów, których celem było uzyskanie przez
Polaków wyższej pozycji.
Zażarty konflikt pomiędzy aspirującymi do władzy Polakami, a broniącymi swej silnej
pozycji Niemcami toczył się przez cały XVI wiek. Przełożyło się to na skład dwóch stronnictw
funkcjonujących na uniwersytecie. Dawne włoskie stronnictwa wincentyńskie i breściańskie
zaczęły być nazywane – ze względu na zaangażowanie i sympatie – wincetyńsko-polską
i breściańsko-niemiecką. Walka pomiędzy Polakami i Niemcami przybierała formy brutalne.
Dochodziło do ulicznych bójek, które musiały być tłumione przez lokalne służby
porządkowe. Niejednokrotnie miały one przebieg dramatyczny. Mikołaj Firlej zasłynął tym,
że przebywając w Padwie w 1567 roku, wdał się w konflikt z miejscowymi zbirami. Tak dał się
im we znaki, że poszukiwali go potem z zamiarem zabójstwa. Z powodu zagrożenia życia
musiał uchodzić z Padwy, przerywając studia.
Bo życie trzeba poznać!
Udział studentów w bijatykach nie był zresztą niczym wyjątkowym. Przebywając poza
granicami kraju, wiedli żywot wesoły i pełen fantazji, wypełniony nie tylko poznawaniem
pobożnych i prawniczych ksiąg, ale także uciechami życia codziennego. Zresztą awanturniczy
15
charakter nie był cechą charakterystyczną jedynie studentów-obcokrajowców. Jeszcze
w latach 70. XVI wieku mieszczanie krakowscy pisali do Jana Firleja, marszałka wielkiego
koronnego, wojewody i starosty krakowskiego, aby uspokoił nadmierne burdy studenckie.
Poznanie życia – ze wszelkimi jego aspektami – było zresztą głównym celem podróży
edukacyjnych. Zazwyczaj nie kończyły się one uzyskaniem tytułu naukowego czy zdobyciem
określonych kwalifikacji. Nie to było dla synów szlacheckich wartością. Ich celem było
odwiedzenie możliwe dużej liczby prestiżowych uczelni. Pozwalało to nie tylko szerzej
spojrzeć na świat i zbliżyć się do renesansowego ideału, ale także wypełnić swoje szlacheckie
CV nazwami uniwersytetów, które dodawałyby splendoru i pokazywały nie tylko stopień
wykształcenia młodzieńca, lecz także zasobność kiesy jego ojca.
Podróże nie ograniczały się jednak wyłącznie do odwiedzania najznamienitszych uczelni.
Odwiedzano też dwory królewskie i książęce, gdzie czas spędzano na ucztach i poznawaniu
nadobnych panien, a także wyruszano w pielgrzymki do świętych miejsc. Najbardziej
wytrwali i zamożni przemierzali szlak św. Jakuba oraz udawali się do Ziemi Świętej, aby
nabrać pokory, zmierzyć się ze sobą, przeżyć przygodę życia, poznać świat, a także… nabrać
sławy, jaką cieszyli się uświęceni pielgrzymim trudem.
Po zakończeniu podróży edukacyjnych synowie szlacheccy wracali do kraju, aby tu
w praktyce szlifować zdobytą wiedzę. Zatrudniano się więc w kancelariach i na dworach,
bogatsi udawali się za granicę z kurtuazyjnymi poselstwami, a niemal wszyscy rozpoczynali
Jan Zamoyski,
student padewski,
jeden z rektorów
uczelni
16
karierę polityczną, próbując swoich sił na sejmikach i sejmach. Młodzieńcy wszędzie
zobowiązani byli do bacznych obserwacji i niejednokrotnie notowali swoje spostrzeżenia,
dzięki czemu przetrwał do naszych czasów szereg źródeł, które wyszły spod pióra wchodzącej
w życie młodzieży. Pojętnym młodzianem był między innymi Świętosław Orzelski, który
w czasie zbierania doświadczeń stworzył wielką kronikę bezkrólewia po śmierci Zygmunta
Augusta, w szczegółach opisując arkana ówczesnej polityki.
Nauka to potęgi klucz!
Edukacja kończyła się zazwyczaj w chwili rozpoczęcia samodzielnego gospodarowania.
Bardzo często związane było to ze śmiercią ojca i całkowitym usamodzielnieniem.
Wchodzono więc w życie z wielkim bagażem doświadczeń, mogąc pochwalić się należytą
wiedzą i umiejętnościami.
Im bliżej było się renesansowego ideału humanisty, tym zyskiwało się większe uznanie
i szacunek społeczny. Edukacja nie była więc jedynie smutnym obowiązkiem, ale modą, której
przestrzeganie otwierało drzwi na polityczne salony. Była manifestacją nie tylko szerokich
horyzontów, ale także zamożności i możliwości rodu, na którym spoczywała
odpowiedzialność za wychowanie młodego szlachcica. Edukacja stała się jednym z trwałych
elementów walki o awans społeczny i utrzymanie się w gronie elity.
17
W imię ojca, czyli staropolska kłótnia
o przodków
Wytykanie przodków nie jest domeną tylko współczesnych dyskusji politycznych.
W czasach staropolskich w sejmowych przepychankach bardzo często odwoływano się do
przeszłości. Antenaci posłów i senatorów mogli świadczyć o ich „genetycznym
patriotyzmie” lub skazywać ich na potępienie.
Historia odgrywała w okresie staropolskim ogromne znaczenie. Tłumaczyła rolę i miejsce
w świecie zarówno całego stanu szlacheckiego jak i poszczególnych jego przedstawicieli.
Polscy herbowi przypisywali sobie pochodzenie od pradawnego ludu Sarmatów, a sięgając
głębiej w przeszłość, wywodzili swój rodowód od Jafeta, syna Noego. Dzieje rodów były
z kolei jednocześnie źródłem sławy i splendoru jego członków. W rzeczywistości, w której
dopiero tworzyło się przekonanie, że to prawo jest fundamentem istnienia społeczeństwa,
źródłem wszelkich wartości była przeszłość i wynikające z niej doświadczenie. Niezwykłe
znaczenie mieli legendarni przodkowie, którzy stawali się archetypami mądrości, wiedzy
i doskonałości. Historia stawała się tym samym głównym źródłem argumentów w debatach
politycznych, pozwalając posadowić wywód na skale minionych czasów.
Oczywiście trudno mówić tutaj o historii w dzisiejszym tego słowa znaczeniu. Nie miała
ona charakteru nauki, która stawia sobie za cel dotarcie do prawdy. Historia była baśnią
i legendą, wyobrażeniem, często doraźnie dostosowywanym do politycznych potrzeb
i poglądów piszącego ją historiografa. Nie można z tego jednak wysnuwać tezy, że cała
nowożytna historiografia jest jedynie twórczym kłamstwem, a ówcześni historycy wyłącznie
„kreatywnymi pisarzami”. Trzeba tu wyraźnie oddzielić historię pisaną dla celów
panegirycznych i wspomnieniowych od tej, która stawiała sobie za zadanie jak najwierniejszy
II
18
opis przeszłości. Problem w tym, że w debatach politycznych częściej odwoływano się do
mitów, widząc w historii twór nieskazitelnych postaci, które mogłyby stanowić wzór dla
żyjących.
Genetyczni patrioci
W znanych i poważanych rodach, w tych, które do takiego grona aspirowały, jak i w tych,
które ceniły sobie sielskie życie na uboczu wielkiej polityki, starano się dbać o pamięć
o przodkach. Wyznaczała ona miejsce pojedynczego szlachcica w czasie i przestrzeni,
określała jego rolę, była źródłem dumy, a niejednokrotnie również celnym argumentem
w sporach sądowych czy kłótniach sejmowych. Nie można się więc dziwić, że poszczególne
rodziny starały się wyszukać w swojej przeszłości bohaterów wiernych etosowi rycerza
i gospodarza. Ich cechy miały wszak nie tylko stanowić wzór do naśladowania, ale też miały
być przekazywane z pokolenia na pokolenie.
Dlatego też np. w rodzie Sobieskich, tak chętnie podkreślano związek pokrewieństwa
z hetmanem Żółkiewskim. Refleksja nad odwagą i wojennym sprytem Jana Sobieskiego
prawie zawsze wiodła myślą do jego zacnego pradziadka, który zginął mężną śmiercią
z tureckich rąk. Sam król pisał zresztą:
[…] tak tedy pradziad, dziad, wuj i brat rodzony od pogańskiej położony ręki;
jakiego przykładu w domach, lubo rycerskich i wojennych, podobno się mało trafiało!
Późniejszy jego biograf, doskonały historyk Zbigniew Wójcik, wszedł w koleiny
wyznaczone przez staropolski obyczaj i przypisał zwycięzcy spod Wiednia niemal genetyczną
niechęć do Turków. Według historyka, Sobieski miał wręcz pałać żądzą rodzinnej zemsty. Czy
w istocie kierowała Sobieskim pamięć o śmierci pradziadka? A może raczej doraźne korzyści
polityczne? Problem ten jest wart szerokiej dyskusji.
Wspomnienie o wielkim przodku wyniosło też na tron Michała Korybuta
Wiśniowieckiego. Jak twierdzić będą jego opozycjoniści, a za nimi Władysław Konopczyński,
pochodzenie było jedyną zaletą ospałego i gnuśnego władcy, który może i szereg języków
znał, ale w żadnym z nich nic mądrego powiedzieć nie umiał. Ucieleśnieniem tego spojrzenia
jest też obraz Matejki ukazujący postać Korybuta, jako człowieka obłego i niezbyt
rozgarniętego. Współczesna historiografia jest jednak dla syna kniazia Jaremy bardziej
łaskawa. Znajomość języków miała iść w parze z iście królewską mądrością i racjonalnością.
Miała cechować go szeroka wiedza i pewien polityczny zmysł, który trudno było wykorzystać
przy twardej i bezwzględnej opozycji malkontentów, z lubością zajmującej się masową
19
produkcją paszkwili i podłych plotek. Nie zmienia to jednak faktu, że pochodzenie Korybuta
miało znaczący wpływ na jego wybór. Jan Chryzostom Pasek, wspominając wybór
Wiśniowieckiego, przytoczy argumentację, jaka stała za jego – niespodziewaną w gruncie
rzeczy – kandydaturą:
Niewiele by nam trzeba szukać króla, mamy go między sobą. Wspomniawszy na
cnotę i poczciwość, i przeciwko ojczyźnie wielkie merita księcia ś. pamięci Hieremiego
Wiśniowieckiego, słuszna by rzecz zawdzięczyć to jego posteritati. Owo jest książę
JMość Michał; czemuż go nie mamy mianować? Albo nie z dawna wielkich książąt
familjjej? Alboż nie godzien korony?
Spodziewano się, że syn wielkiego wodza odziedziczył po nim wszystkie umiejętności,
których przecież ojcu nie brakowało. „Genetyczny patriotyzm” – który kilka lat temu
zdefiniował pewien całkiem współczesny poseł na Sejm RP – miał się stać głównym atutem
Michała Korybuta. Być może również z tego powodu, Wiśniowiecki nie dostał wyraźnego
wsparcia szlachty już w czasie pełnienia przez siebie królewskiej godności, a kąśliwa
twórczość opozycji trafiała na podatny grunt ówczesnych i potomnych.
Portret Jana III
Sobieskiego z synem,
mal. Jan Tricius
20
Historie prawdziwe i bałamutne
Argumenty wagi historycznej padały także ponad sto lat wcześniej, kiedy w czasie
sejmów trwała poważna batalia o egzekucję praw i rewizję królewskich nadań. Szereg rodów,
których pozycja zależała od bezprawnie dzierżonych dóbr, zaczęło powoływać się na swoją
chwalebną przeszłość, przykrywając wykraczanie poza normy prawa zasługami antenatów.
Tak broniono na przykład niektórych dóbr rodu Firlejów, które choć w masie majątkowej
rodu znajdowały się z wyraźnym naruszeniem prawa i obyczaju, to – jak podkreślał Marcin
Zborowski, kasztelan krakowski, na sejmie w 1562 roku – trafiły tam jako rekompensata za
zasługi Mikołaja Firleja, dziadka Jana, który: „[...] czterem królom służył i znacznym
hetmanem był”. Oczywiście nie oznacza to, że wszyscy oskarżani przyjmowali tę linię obrony.
Na tym samym sejmie Jan Krzysztof Tarnowski, kasztelan wojnicki, syn hetmana Jana
Tarnowskiego, w teatralnym geście składając listy z nadaniami, rzec miał: „[...] nie chce na
siebie brać zasług swego ojca i szczycić się niemi [...]”. Spotkało się to zresztą z aplauzem izby
poselskiej, która w odpowiedzi na argumentację obrońców Firleja napominała ich, że: „[...]
też i drudzy bywali tak zasłużeni, jako oto i nieboszczyk pan krakowski Tarnowski, a wżdy
żadnych zasług nie bierze na swoja pamięć Pan wojnicki, syn jego, przeciw R.P.”
Firlejowie są doskonałym przykładem praktycznego wykorzystania historii dla celów
propagandy rodowej. Młody ród, który na przełomie XV i XVI wieku zaczął dopiero pukać
do drzwi elity, o swoje miejsce w tym doborowym towarzystwie walczył nie tylko wysokimi
urzędami czy skrupulatnie gromadzonym majątkiem. Nie mniej istotne było budowanie
autorytetu na bazie historii rodowej, która z każdym nowym panegirykiem pisanym na cześć
Firlejów, była coraz barwniejsza. Na początku XVII do Metryki Koronnej potomkowie Jana
Firleja wnieśli dokument opisujący przeszłość rodziny. Przypisuje się w nim Firlejom
pochodzenie od zachodniego rycerstwa (co było dość dobrze widziane), odwagę na polu
bitewnym (jeden z głównych wyróżników szlachectwa), szczególną troskę o dobro ojczyzny,
a korzeni familii szuka się nawet w zamierzchłych czasach pierwszych Piastów.
Była to rzecz jasna opowieść bałamutna, ale dobrze pokazywała ówczesne podejście do
przeszłości i jej ogromne znaczenie. Warto też wspomnieć, że historie rodowe Firlejów, za
jednego z większych bohaterów uznają Jana Firleja, marszałka wielkiego koronnego, który jest
tam opisywany jako wybitna polityczna głowa i magnat trzęsący Rzeczpospolitą.
W rzeczywistości był to jednak polityk dość mierny i niczym szczególnie pozytywnym się
niewyróżniający. Karty historiografii wierne są jednak bardzo często „podrasowanemu”
świadectwu, jakie pozostawili po bohaterze jego synowie. Dużo korzystniej było wszak
działać jako spadkobierca nie tylko fortuny, ale także domniemanych doskonałych cech.
21
Przykład Firlejów nie jest tu wyjątkiem. Rody polskie i litewskie – zwłaszcza te młode i nie
mogące odnaleźć swoich antenatów w dziejach Polski czy Litwy – szukały ich za granicą,
w zamierzchłych czasach średniowieczna, a nawet starożytności. Przedziwne historie krążyły
po dworach i zamkach, czyniąc z prostego szlachcica potomka książąt i królów.
Wielki lustrator
W pochodzeniu grzebano nie tylko dla podkreślania zasług i wyciągania z nich
„genetycznego patriotyzmu”. Do „akt rodzinnych” sięgano dużo częściej w przypadkach
procesów związanych z tzw. naganą szlachectwa. Ta procedura prawna miała dbać
o szczelność stanu szlacheckiego, a więc w gruncie rzeczy o ograniczenie dostępu do
przywilejów ekonomicznych i praw politycznych. Szybko stała się jednak poręczną metodą na
pogrążanie przeciwników, zabór majątków czy podważanie autorytetów. Była więc nie tylko
zabezpieczeniem przed uzurpatorami, ale także środkiem do rozwiązywania osobistych
porachunków.
Proces o naganę szlachectwa odbywał się przed Trybunałem. Zanim jednak oskarżony
pojawił się przed gronem sędziów musiał wywieść swoje szlachectwo na sejmiku ziemskim.
Czynił to, przedstawiając stosownych świadków, najczęściej krewnych, w stosunku do których
nie było wątpliwości, że są szlachtą. Jeszcze w XVI wieku do wywiedzenia szlachectwa
wystarczyło świadectwo sąsiadów, którzy zaklinali się na wszelkie świętości, że pozwany
pochodzi z rycerskiego rodu. Z czasem jednak prawo zaczęło wymagać bardziej
wiarygodnych świadectw, zawężając krąg potencjalnych świadków. Osoba pozywająca, mogła
– w przypadku demaskacji uzurpatora – liczyć na przejęcie jego majątku. Oskarżenie wiązało
się jednak z dużym ryzykiem. Wszak powszechnie wiadomo było, że „nie brak świadków na
tym świecie”, jak śmiał się Aleksander Fredro, wkładając to zdanie w usta rejenta Milczka. Nie
był to jedynie dowcip dostojnego komediopisarza, ale celne uchwycenie patologii, która
trawiła polski system prawny. Przekupstwem lub politycznym wsparciem, oskarżeni
znajdowali często kogoś, kto własną krwią świadczył za ich szlachectwem i niewinnością.
W przypadku pomówienia powodowi groziła potężna kara finansowa. Nie zawsze ją jednak
egzekwowano, zazwyczaj doprowadzając do ugody pomiędzy oskarżonym a oskarżającym.
Tym niemniej, jak zauważa Władysław Łoziński, procesy o uzurpację szlachectwa zdarzały się
dość często. Miał temu sprzyjać potężny bałagan urzędniczy oraz opieranie praw na obyczaju
i złudnej ludzkiej pamięci.
Mistrzem rzucania podejrzeń, albo – jak nazwał go Janusz Tazbir – wielkim lustratorem
stanu szlacheckiego, stał się Walerian Nekanda Trepka, autor „Liber generationis
22
plebeanorum”, znanej jako „Liber chamorum”. W ponad dwóch tysiącach haseł opisał –
w swoim mniemaniu – prawdziwe pochodzenie niektórych przedstawicieli braci szlacheckiej.
Wykonał przy tym wręcz tytaniczną pracę, przez lata zbierając plotki, ustne świadectwa,
studiując herbarze i kroniki, a także wybrane akta sądowe. Ten lustracyjny pociąg
odziedziczył najpewniej po swoim ojcu Hieronimie, który w obronie niewielkiego majątku,
a najpewniej również celem jego poszerzenia, chętnie rzucał oskarżeniami o podszywanie się
pod szlachectwo. Synowie Hieronima, w tym Walerian, utracili własny skromny kawałek
ziemi, żyjąc do końca w przekonaniu, iż stało się to przez plebejuszy bezprawnie
nazywających się szlachtą. Czy to z chęci zemsty, czy to autentycznej dbałości o czystość
szlacheckiego stanu, Trepka zajął się sporządzaniem listy tych, którzy – jak dowodził –
przypisywali sobie jedynie sarmackie pochodzenie. Jak zarzucają mu współcześni krytycy,
większość z tych oskarżeń oparł na plotkach, od których huczały zakamarki polskich miast,
miasteczek i wsi. Podkreśla się też, że często nadinterpretował dzieła historyczne, tworząc
w istocie narrację bardziej literacką niż prokuratorską. Walerian Trepka nie zdecydował się
także na publikację swojego dzieła. Być może obawiał się o swoje życie? Tak czy inaczej,
pozwolił jedynie na wykonanie kilku kopii, dzięki którym dzieło przetrwało do dziś.
Co ciekawe nie zawsze chlubną przeszłość przodków rzadko wykorzystywano w celach
politycznych. Kacper Niesiecki w swoim herbarzu pomija przewinienia wielu spośród ludzi
Ilustracje z dzieła Heraldica to iest osada kleynotow rycerskich Józefa Jabłonowskiego z 1742 roku
23
uważanych za zdrajców ojczyzny. Próżno tam szukać pomsty na Radziejowskich, czy
potomkach Sicińskich. Czyny Hieronima i Władysława – choć spotykały się przecież
z potępieniem – w dziele heraldyka są umiejętnie przemilczane. Dość powiedzieć, że pomimo
niechlubnej historii ojca, Michał Stefan Radziejowski cieszył się godnością arcybiskupa
gnieźnieńskiego i stosunkowo mocną pozycją w gronie elity Rzeczpospolitej. Dużo chętniej
powoływano się bowiem na zasługi przodków niż przypominano o ich wadach. Te ostatnie
skrzętnie ukrywano, zwłaszcza że jednym z elementów staropolskiej kultury politycznej było
łatwe przebaczanie za zdrady i odstępstwa, tłumaczone często świętym prawem do
obywatelskiego nieposłuszeństwa. O ile więc doszukiwanie się nieszlacheckich korzeni
bywało metodą eliminacji politycznych przeciwników, o tyle raczej nie było nią doszukiwanie
się w historii rodzinnej przysłowiowych „czarnych owiec”. Pewnym wyjątkiem był tu ród
Radziwiłłów, któremu po potopie szwedzkim, bardzo chętnie wypominano, że tytuł książęcy
dostali z rąk cesarza, co miało być wytłumaczeniem ich niewierności.
Chłopiec z obrazu
Oczywiście na koniec wypada zadać sobie pytanie, czy „genetyczny patriotyzm” lub
zdradziecka przeszłość antenatów jakkolwiek wpływała na ich potomków. Z pewnością
znaleźlibyśmy przykłady potwierdzające jak i negujące wpływ przodków na myśl potomnych.
Bo czy wielkim wodzem i myślicielem był Tomasz Zamoyski i kolejni ordynaci zamojscy?
Z drugiej strony, nietrudno jest wskazać chlubną linię polityczną kontynuowaną chociażby
przez Czartoryskich.
Znamienny wydaje się w tym przypadku obraz Jana Matejki „Uchwalenie Konstytucji 3
maja”, na którym widzimy postać Jana Sucharzewskiego, posła kaliskiego, który
w rejtanowskim geście próbuje powstrzymać pochód z Ustawą Rządową. Nie może umknąć
nam też uwadze malec, który wyraźnie wyrywa się z jego dłoni. To syn wojskiego
wschowskiego, który – według relacji – jeszcze kilka chwil wcześniej potrząsany miał być
przez ojca i zaklinany, że nie będzie żył w zniewolonej konstytucją ojczyźnie. Na obrazie
chłopiec ucieka w stronę rozentuzjazmowanego tłumu, jakby nie chciał być kojarzony
z protestacją swego taty. Dziś pewnie nawet ten gest nie uchroniłby go przed
„poszukiwaczami prawdy”.
24
Bitwa pod Wiedniem. Czybyło warto?
12 września 1683 roku wojska koalicji polsko-habsbursko-niemieckiej pod dowództwem
Jana III Sobieskiego rozgromiły armię turecką oblegającą Wiedeń. Choć zwycięstwo było
niekwestionowane, a legenda polskiego władcy rozlała się po całej Europie, po latach
historycy zaczęli zastanawiać się, czy interwencja Rzeczpospolitej miała jakikolwiek sens.
Wybitny polski historyk Zbigniew Wójcik w opracowaniu dotyczącym położenia
międzynarodowego Rzeczpospolitej w XVII wieku pisał:
Składając hołd Sobieskiemu jako wybitnemu dowódcy i politykowi, chyląc czoła
przed bohaterstwem jego żołnierzy spod Wiednia, pamiętajmy, że załamanie potęgi
ofensywnej Turcji i związanie się z Habsburgami… nie przyniosło Polsce właściwie
żadnych realnych korzyści, a na dalsza metę, wobec wzrostu potęgi wrogich sąsiadów,
właściwie szkody.
Kilka lat później powtórzył tę opinię w swojej biografii „Lwa Lechistanu”, stwierdzając, że
oceniając bitwę wiedeńską, należy mieć w pamięci wydarzenia kolejnego stulecia. „To nie
Turcy zagrażali państwu polskiemu w XVIII wieku, to nie Turcy zniszczyli je w kolejnych
trzech rozbiorach, uczyniły to sąsiednie mocarstwa, wśród których była ocalona w 1683 roku
Austria i sojuszniczka z późniejszej ligi antytureckiej, Rosja” – podkreślał Wójcik.
Autor, pomimo zrozumienia dla decyzji Sobieskiego o zawarciu sojuszu z monarchią
Habsburgów i włączeniu się do wojny, efekty odsieczy oceniał więc jednoznacznie
negatywnie, dodając łyżkę dziegciu do beczki miodu, jakim był mit wiedeński podsycany
przez stulecia w polskiej historiografii i powszechnej świadomości Polaków. Opinia Wójcika,
choć wyrastała z pnia racjonalnej oceny konsekwencji geopolitycznych interwencji z 1683
roku, stała się podbudową pod przesadzone, a często wręcz absurdalne opinie jakoby bitwa
III
25
pod Wiedniem była de facto porażką albo też kolejnym, niepotrzebnym wydarzeniem
w naszych dziejach, które jedynie złudnie podbijało nam bębenek. Dyskusja o sensowności
odsieczy powraca tym samym za każdym razem, kiedy zbliża się okrągła rocznica tego
wydarzenia. Siłą rzeczy powrócić musi i dzisiaj, kiedy tradycja mitu bitwy wiedeńskiej
zaczyna odżywać w dyskusji na temat naszej przeszłości.
Dzieje się tak nie tylko z powodu upłynięcia 330 lat od tych wydarzeń, czy dwóch
projektów filmowych (w tym jednego zrealizowanego), o których głośno było w ostatnich
latach, ale przede wszystkim w wyniku coraz popularniejszej w kręgach politologów
i komentatorów życia politycznego tezy o narastającym konflikcie pomiędzy cywilizacją
euroatlantycką a światem islamu. Zwycięstwo pod Wiedniem, odarte z historycznych
kontekstów, stało się ponownie symbolem myślenia, w którym bitwa z 1683 roku była
pokłosiem nie tylko sporu o naturze geopolitycznej, ale emanacją wielkiej wojny cywilizacji.
Taką paralelę zbudował między innymi Cezary Harasimowicz w scenariuszu do
niepowstałego ostatecznie filmu „Victoria”. Już we wstępie do swojego dzieła autor nawiązał
do ataków na WTC, jakie miały miejsce 11 września 2001 roku. Stworzył tym samym
wrażenie, że te dwa wydarzenia są elementem tej samej – niekończącej się – wojny. Bitwa pod
Wiedniem, w mitycznej wersji tego zdarzenia, była więc zwycięstwem nad cywilizacją islamu,
odepchnięciem zagrożenia przychodzącego ze Wschodu.
Na sposób interpretacji skutków odsieczy wpływa więc w dużej mierze spojrzenie na to
czym były konflikty polsko-tureckie i jaką naturę miała wojna rozpoczęta w 1683 roku. Dla
jednych interwencja polska będzie ratunkiem dla cywilizacji, obroną Europy przed zalewem
islamu, dla innych jedną z wielu wojen imperiów, w których wątki religijne czy kulturowe
Bitwa pod Wiedniem, mal. JózefBrandt
Sebastian Adamkiewicz Zrozumieć Polskę szlachecką PROMOHISTORIA Warszawa 2014
Autor: Sebastian Adamkiewicz Redakcja: Michał Przeperski Korekta: Justyna Piątek Skład i łamanie: Michał Turajski Projekt okładki: Michał Turajski ISBN: 978-83-934630-4-6 All rights reserved. Copyright © 2014 by PROMOHISTORIA Michał Świgoń Warszawa 2014 e-mail: redakcja@histmag.org www: http://histmag.org Książka dostępna w sprzedaży w przystępnej cenie. Wersję elektroniczną kupisz w sklepie portalu Histmag.org. Jeśli korzystasz z publikacji z naruszeniem praw autorskich, zachęcamy do zakupu oryginału i wsparcia jej twórców.
Spis treści Przedmowa 7 Edukacja po staropolsku 8 W imię ojca, czyli staropolska kłótnia o przodków 17 Bitwa pod Wiedniem. Czy było warto? 24 Obywatel Cham 29 Liberum veto: „nie pozwalam”, przez które upadła Rzeczpospolita? 37 Skąd się wzięła konwokacja? 45 Jak Henryka Walezego na tron obierano? 53 Dziewiąty artykuł henrykowski – zapis, przez który upadła Rzeczpospolita? 60 Konstytucja 3 maja – wola narodu czy zamach stanu? 66 Referendum nad Konstytucją 3 maja 72
7 Przedmowa Na przełomie XVI i XVII wieku Jan Zamoyski, stwierdził, że takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie. W tej opinii wybitny polityk i wojskowy zawarł wielką mądrość. Im lepiej bowiem rozumiemy naszą rzeczywistość, a także naszą przeszłość i wynikające z niej tradycje, tym jesteśmy silniejsi. Tym większa będzie bowiem szansa, że nie powtórzymy błędów naszych przodków, a ich sukcesy zainspirują nas nie tylko do działania na osobisty rachunek, ale również do wzmacniania wspólnoty kulturowej i politycznej w której funkcjonujemy. Warto dodać, że lekcja rozsądku i zrozumienia powinna zostać odrobiona przez wszystkich, nie tylko przez młodzież. Dlatego też redakcja portalu Histmag.org zaprasza Państwa do lektury kolejnego ebooka przygotowanego z myślą o popularyzacji dziejów naszego kraju. Sebastian Adamkiewicz przedstawia w nim barwną mozaikę problemów i zjawisk, odgrywających pierwszoplanową rolę w staropolskiej Rzeczpospolitej. Publikacja podzielona jest na dwie części. W pierwszej, znajdziecie Państwo pięć przekrojowych szkiców poświęconych problemom z jakim mierzyli się nasi przodkowie. Edukacja, kłótnie o „właściwe” pochodzenie, wykluczeni, burzliwe spory o politykę zagraniczną i ustrój wewnętrzny – to wszystko rzeczy, którymi żyjemy współcześnie nad Wisłą. Jak się okazuje, tradycja mierzenia się z tymi zagadnieniami jest znacznie dłuższa niż może się wydawać na pierwszy rzut oka. Druga część publikacji opowiada o fundamentach ustrojowych Rzeczpospolitej: zasadach elekcji królewskich, quasi-konstytucji jaką były artykuły henrykowskie oraz o pierwszej polskiej konstytucji uchwalonej w maju 1791 roku. Jakie były okoliczności rozwoju ustroju staropolskiej Rzeczpospolitej? Czy magnateria odegrała jednoznacznie złą rolę w historii naszego kraju? Na czym rzeczywiście polegała „złota wolność” szlachecka? Oto tylko niektóre z pytań, na jakie odpowiada autor. Serdecznie zapraszam do tego, żeby zrozumieć Rzeczpospolitą. Warto przynajmniej spróbować. Michał Przeperski
8 Edukacja po staropolsku Już na początku XVI wieku do Polski zaczęły docierać echa renesansu. Wraz z nowymi trendami zaczął się również boom na edukację. Młodzi synowie szlacheccy spędzali czas z domowymi preceptorami, wyjeżdżali w długie podróże edukacyjne, chłonęli wiedzę i doświadczenie… zbierane czasem także w pijatykach i rozróbach. Taka to była nauka po staropolsku. „Mądrość wywyższa swych synów i ma pieczę o tych, którzy jej szukają” (Syr, 11) – pisał w swoich dydaktycznych zaleceniach autor biblijnego „Eklezjastyku”. Kiedy w XVI wieku renesans wkraczał w granice Królestwa Polskiego, poszukiwanie wiedzy stało się wręcz modą, a od zdobytego wykształcenia uzależniony był prestiż i pozycja rodowa. Człowiek mogący wykazać się długą i barwną drogą edukacji uchodził za mądrego, doświadczonego i gotowego do pełnienia rozmaitych funkcji publicznych. Uczono się więc chętnie, a bogaci ojcowie zapożyczali się niejednokrotnie na wysokie sumy, aby zapewnić synom należyte wykształcenie. Wszystko zgodnie z kanonami epoki, etosem wychowania i powszechną wizją człowieka renesansu. Osoba wykształcona musiała wszak popisywać się szeroką wiedzą i odnaleźć się w każdej sytuacji. Szlaki i trakty w Europie wypełniły się więc młodzieńcami, którzy za wskazaniem swoich ojcowskich mecenasów ruszali w świat, aby podjąć naukę w najróżniejszych szkołach ówczesnego świata. Ku ideałowi Jaki miał zatem być człowiek renesansu? Idealna staropolska edukacja miała uformować człowieka o szerokich horyzontach intelektualnych, a także wysokich kwalifikacjach moralnych. Nacisk kładziono więc na naukę geografii, historii, elementów prawa, filozofii, I
9 zasad wyznawanej religii czy wiedzy ogólnej o świecie. Właściwy sens miało im jednak nadać wychowanie, stąd młodym szlachcicom wpajano również wzorce człowieka pobożnego, kierującego się zasadami etyki i honoru. Sięgano więc często po przykłady zmitologizowanych władców, wodzów czy przodków. Przeszłość ukazywano jako pełną ideałów, do których świetności nawiązywać miał uczeń. Oprócz wspomnianych celów poznawczo-wychowawczych, edukacja staropolska stawiała sobie również zadanie kształcenia praktycznego, przygotowującego do życia publicznego i pracy na urzędzie. Marcin Kromer wspominał zresztą: […] kiedy już wiadomo, jak wysokie wartości tkwią w nauce języków, wymowy i literatury, również i nasi rodacy przystąpili do niej z zapałem, ale szukają tu raczej korzyści społecznej i powszechnej aniżeli sławy. Ponad wszystko uważano jednak, że człowiek renesansu powinien być oczytany, mieć szeroką wiedzę o świecie, umieć posługiwać się biegle kilkoma językami (no, w ostateczności znać kilka bardziej popularnych sentencji łacińskich) i być postacią pełną ogłady i kultury. Stawiano więc na jak najgłębszy rozwój humanistyczny ucznia, który zgłębiać musiał tajniki Siedem sztuk wyzwolonych, gobelin z 1675 roku
10 sztuk wyzwolonych, prawa, teologii, medycyny i astrologii. To te właśnie dziedziny wiedzy – zdaniem ówczesnych pedagogicznych mentorów – dawały pełny ogląd świata, a ich znajomość pozwalała nazwać się człowiekiem wykształconym. Jaksię uczyć? Ówczesną edukację młodego szlachcica podzielić można na trzy podstawowe fazy. W pierwszej nauka odbywała się w domach, z pomocą wynajmowanych przez rodzinę preceptorów, lub w szkołach parafialnych, kolegiach i gimnazjach. W drugiej fazie starano się wysyłać synów w podróż po Europie, w czasie której mieli oni edukować się na wielkich zagranicznych uczelniach, a także nabierać obycia w różnych środowiskach, uczyć się samodzielnego funkcjonowania i zapoznawać się z odmiennymi kulturami. Trzecia faza edukacji obejmowała już zadania czysto praktyczne. Młodzi magnaci rozpoczynali więc praktyki w kancelariach, sekretariatach i dworach, próbowali swych sił w dyplomacji czy w wojsku. Tak ukształtowany człowiek uważany był za przygotowanego do pełnienia ważnych funkcji państwowych i dysponującego odpowiednim doświadczeniem. Edukacja synów szlacheckich była więc procesem przemyślnie zaplanowanym i dostosowanym zarówno do norm obyczajowych epoki, jak i potrzeb praktycznych. We właściwym kierowaniu kształceniem potomka pomagały rozmaite poradniki pedagogiczne, Erazm z Rotterdamu
11 które dzięki wynalazkowi druku zalały ówczesną Europę. Zaczytywano się więc w traktacie „O wychowaniu dzieci” Silnio Piccolominiego, późniejszego papieża Piusa II, i zachwycano wzorcami edukacyjnymi ze szkół w Ferrarze i Mantui. Garściami czerpano też z przemyśleń na temat edukacji niekoronowanego księcia humanistów Erazma z Rotterdamu oraz Jana Ludwika Vivesa, zwanego największym pedagogiem-humanistą. Postulowali oni na ogół edukację radosną, w czasie której uczeń zdobywa wiedzę z autentyczną chęcią, w sposób twórczy i nieskrępowany. Zalecano więc łączenie nauki z dużą ilością sportu i rekreacji, sięgając do antycznego modelu rozwoju ciała i ducha. Wspomniany papież Pius II pisał: […] poza tym nie odmawiałbym chłopcu godnych zabaw. Pochwalam całkowicie grę w piłkę. […] Istnieją także inne zabawy chłopięce, które nie zawierają w sobie nic nieprzystojnego i na które dla wypoczynku i wesołości powinni wychowawcy nieraz pozwolić. Pedagogami stawali się jednak nie tylko filozofowie i myśliciele renesansowi. W rolę tę doskonale wchodzili ojcowie, którzy – chcąc wyznaczyć swoim synom precyzyjną drogę edukacji, spisywali dokładne instrukcje, w których tłumaczyli, w jaki sposób odbywać ma się wychowanie ich synów. Były to często opisy bardzo szczegółowe, zawierające nie tylko sporządzony przez ojca ogólny plan nauki, ale także kosztorys czy też rozpiski dziennych obowiązków. Taką właśnie aptekarską dokładnością cechowała się między innymi instrukcja spisana na początku XVII wieku dla Jasia Ługowskiego. Preceptorzy Edukację rozpoczynano zazwyczaj w wieku 6–7 lat wraz z symbolicznym przejściem syna pod opiekę ojca. Młody szlachcic uczył się w małych szkołach parafialnych lub w towarzystwie domowych preceptorów, którym bogatsi przedstawiciele możnowładztwa powierzali pieczę nad prawidłowym rozwojem ich dzieci. Trzeba jednak od razu zaznaczyć, że pomimo fascynacji wiedzą praca takiego nauczyciela nie przynosiła fortuny. Wiele zależało od hojności i życzliwości pana, ale zarobki pedagogów były porównywalne do dochodów wiejskiego pracownika najemnego; bardzo często uiszczane przez nich kwoty podatku pogłównego należały do tych niższych. Pensja preceptora wahała się zazwyczaj w granicach od 2 do 10 złotych na rok, byli jednak i tacy jak Henryk Wolf, który za pieczę nad edukacją syna kasztelana podlaskiego Macieja Sawickiego otrzymać miał 36 złotych, co było już sumą znaczną. Nauczyciel musiał
12 przy tym ponosić również koszty zakupu książek, gdyż opiekował się biblioteką. Nauczaniem zajmowały się najczęściej osoby dobrze wykształcone, mogące pochwalić się ukończeniem uniwersytetu, ale zajęciem tym parali się także studenci, którzy próbowali sobie w ten sposób dorobić. Za granicę! Najwięcej zarobić mogli ci preceptorzy, którzy towarzyszyli młodym szlachcicom w najważniejszym okresie ich edukacji – podróży edukacyjnej. Młodzieńcy wyruszali z domów wyposażeni w instrukcje ojcowskie, aby poznać świat i liznąć ogólnego wykształcenia. Sprawnie zaplanowane wojaże obejmowały całą Europę. Lipsk, Wittenberga, Sztuki wyzwolone z Hortus Deliciarum Herrada von Landsberga
13 Rzym, Heidelberg, Ingolstadt, Bolonia... – to tylko niektóre z ośrodków akademickich, które w XVI wieku gościły synów szlacheckich. Najchętniej odwiedzana była Padwa. Było to miejsce powszechnie znane w Europie z wysokiego poziomu kształcenia, w czasie którego szczególny nacisk kładziono na kształtowanie krytycznego myślenia. Na przełomie XV i XVI wieku centralny uniwersytet Republiki Weneckiej zaczął odgrywać wiodącą rolę w świecie renesansu, oferując edukację najbliższą kanonom epoki. Nie bez znaczenia były ogromne środki, jakie łożyły weneckie władze na rozwój uczelni, sprowadzanie najwybitniejszych profesorów i kupowanie pomocy naukowych. Dzięki temu w XVI stuleciu na Uniwersytecie w Padwie studiowało blisko 36 tysięcy studentów, w tym 16 tysięcy obcokrajowców, z czego około 1000 było Polakami. Immatrykulowali się oni głównie na dwóch kierunkach: prawie oraz medycynie, częściej wybierając jednak prawo, które miało przygotowywać do służby publicznej, studia dotyczyły bowiem zarówno prawa cywilnego, jak i kanonicznego. Szczególny nacisk kładziony na poszerzanie programu studiów o liczne przedmioty humanistyczne pozwalał żakom na zdobycie wiedzy szerokiej, niezbędnej we właściwym sprawowaniu urzędów. Doskonale obrazował to zresztą napis widniejący nad jedną z bram uczelni i głoszący: Wchodź tak, abyś każdego dnia stawał się mądrzejszym, wychodź tak, abyś co dnia stawał się pożyteczniejszym ojczyźnie i chrześcijańskiemu społeczeństwu, wtedy Gimnazjum uzna, żeś przyłożył się do jego ozdoby. Obraz Padwy zawarty w Kronice świata Hartmanna Schedla
14 Padewski uniwersytet wyróżniał jeszcze jeden element, który zachęcał Polaków do kształcenia się na tej uczelni. Był nim zakres swobód, jakimi cieszyli się studenci, a także aktywny udział żaków w kształtowaniu i działalności uniwersytetu. Padwa była swoistą Rzeczpospolitą w pigułce, a uczestnictwo w quasi-politycznych grach, mających miejsce choćby przy okazji wyboru spośród studentów rektora, w sposób praktyczny przygotowywało do walki na sejmach i sejmikach. Studenci należeli na Wydziale Prawa do jednej z 21 nacji dzielących się na włoskie (11) i cudzoziemskie (10). Początkowo miały być one jedynie wolnymi stowarzyszeniami zapewniającymi opiekę i samopomoc w ramach określonej narodowości, z czasem stały się jednak sprawnie działającymi stronnictwami o znaczeniu politycznym. Wśród cudzoziemców nacją dominującą byli Niemcy, którzy rościli sobie prawo do reprezentowania interesów społeczności obcokrajowców. Drugą w kolejności była nacja czeska, trzecią zaś polska. U progu XVI stulecia, wraz z obfitym napływem studentów znad Wisły, liczebność tej trzeciej nacji wzrosła na tyle, że Polacy stali się drugą, po Niemcach, narodowością na uniwersytecie. Nie przekładało się to jednak na wpływ na władzę. Stare statuty uniwersyteckie nie przewidywały podziału miejsc w instytucjach samorządu studenckiego adekwatnego do zmieniającej się siły poszczególnych nacji – każdej przysługiwała stała liczba miejsc. Dochodziło zatem do coraz częstszych konfliktów, których celem było uzyskanie przez Polaków wyższej pozycji. Zażarty konflikt pomiędzy aspirującymi do władzy Polakami, a broniącymi swej silnej pozycji Niemcami toczył się przez cały XVI wiek. Przełożyło się to na skład dwóch stronnictw funkcjonujących na uniwersytecie. Dawne włoskie stronnictwa wincentyńskie i breściańskie zaczęły być nazywane – ze względu na zaangażowanie i sympatie – wincetyńsko-polską i breściańsko-niemiecką. Walka pomiędzy Polakami i Niemcami przybierała formy brutalne. Dochodziło do ulicznych bójek, które musiały być tłumione przez lokalne służby porządkowe. Niejednokrotnie miały one przebieg dramatyczny. Mikołaj Firlej zasłynął tym, że przebywając w Padwie w 1567 roku, wdał się w konflikt z miejscowymi zbirami. Tak dał się im we znaki, że poszukiwali go potem z zamiarem zabójstwa. Z powodu zagrożenia życia musiał uchodzić z Padwy, przerywając studia. Bo życie trzeba poznać! Udział studentów w bijatykach nie był zresztą niczym wyjątkowym. Przebywając poza granicami kraju, wiedli żywot wesoły i pełen fantazji, wypełniony nie tylko poznawaniem pobożnych i prawniczych ksiąg, ale także uciechami życia codziennego. Zresztą awanturniczy
15 charakter nie był cechą charakterystyczną jedynie studentów-obcokrajowców. Jeszcze w latach 70. XVI wieku mieszczanie krakowscy pisali do Jana Firleja, marszałka wielkiego koronnego, wojewody i starosty krakowskiego, aby uspokoił nadmierne burdy studenckie. Poznanie życia – ze wszelkimi jego aspektami – było zresztą głównym celem podróży edukacyjnych. Zazwyczaj nie kończyły się one uzyskaniem tytułu naukowego czy zdobyciem określonych kwalifikacji. Nie to było dla synów szlacheckich wartością. Ich celem było odwiedzenie możliwe dużej liczby prestiżowych uczelni. Pozwalało to nie tylko szerzej spojrzeć na świat i zbliżyć się do renesansowego ideału, ale także wypełnić swoje szlacheckie CV nazwami uniwersytetów, które dodawałyby splendoru i pokazywały nie tylko stopień wykształcenia młodzieńca, lecz także zasobność kiesy jego ojca. Podróże nie ograniczały się jednak wyłącznie do odwiedzania najznamienitszych uczelni. Odwiedzano też dwory królewskie i książęce, gdzie czas spędzano na ucztach i poznawaniu nadobnych panien, a także wyruszano w pielgrzymki do świętych miejsc. Najbardziej wytrwali i zamożni przemierzali szlak św. Jakuba oraz udawali się do Ziemi Świętej, aby nabrać pokory, zmierzyć się ze sobą, przeżyć przygodę życia, poznać świat, a także… nabrać sławy, jaką cieszyli się uświęceni pielgrzymim trudem. Po zakończeniu podróży edukacyjnych synowie szlacheccy wracali do kraju, aby tu w praktyce szlifować zdobytą wiedzę. Zatrudniano się więc w kancelariach i na dworach, bogatsi udawali się za granicę z kurtuazyjnymi poselstwami, a niemal wszyscy rozpoczynali Jan Zamoyski, student padewski, jeden z rektorów uczelni
16 karierę polityczną, próbując swoich sił na sejmikach i sejmach. Młodzieńcy wszędzie zobowiązani byli do bacznych obserwacji i niejednokrotnie notowali swoje spostrzeżenia, dzięki czemu przetrwał do naszych czasów szereg źródeł, które wyszły spod pióra wchodzącej w życie młodzieży. Pojętnym młodzianem był między innymi Świętosław Orzelski, który w czasie zbierania doświadczeń stworzył wielką kronikę bezkrólewia po śmierci Zygmunta Augusta, w szczegółach opisując arkana ówczesnej polityki. Nauka to potęgi klucz! Edukacja kończyła się zazwyczaj w chwili rozpoczęcia samodzielnego gospodarowania. Bardzo często związane było to ze śmiercią ojca i całkowitym usamodzielnieniem. Wchodzono więc w życie z wielkim bagażem doświadczeń, mogąc pochwalić się należytą wiedzą i umiejętnościami. Im bliżej było się renesansowego ideału humanisty, tym zyskiwało się większe uznanie i szacunek społeczny. Edukacja nie była więc jedynie smutnym obowiązkiem, ale modą, której przestrzeganie otwierało drzwi na polityczne salony. Była manifestacją nie tylko szerokich horyzontów, ale także zamożności i możliwości rodu, na którym spoczywała odpowiedzialność za wychowanie młodego szlachcica. Edukacja stała się jednym z trwałych elementów walki o awans społeczny i utrzymanie się w gronie elity.
17 W imię ojca, czyli staropolska kłótnia o przodków Wytykanie przodków nie jest domeną tylko współczesnych dyskusji politycznych. W czasach staropolskich w sejmowych przepychankach bardzo często odwoływano się do przeszłości. Antenaci posłów i senatorów mogli świadczyć o ich „genetycznym patriotyzmie” lub skazywać ich na potępienie. Historia odgrywała w okresie staropolskim ogromne znaczenie. Tłumaczyła rolę i miejsce w świecie zarówno całego stanu szlacheckiego jak i poszczególnych jego przedstawicieli. Polscy herbowi przypisywali sobie pochodzenie od pradawnego ludu Sarmatów, a sięgając głębiej w przeszłość, wywodzili swój rodowód od Jafeta, syna Noego. Dzieje rodów były z kolei jednocześnie źródłem sławy i splendoru jego członków. W rzeczywistości, w której dopiero tworzyło się przekonanie, że to prawo jest fundamentem istnienia społeczeństwa, źródłem wszelkich wartości była przeszłość i wynikające z niej doświadczenie. Niezwykłe znaczenie mieli legendarni przodkowie, którzy stawali się archetypami mądrości, wiedzy i doskonałości. Historia stawała się tym samym głównym źródłem argumentów w debatach politycznych, pozwalając posadowić wywód na skale minionych czasów. Oczywiście trudno mówić tutaj o historii w dzisiejszym tego słowa znaczeniu. Nie miała ona charakteru nauki, która stawia sobie za cel dotarcie do prawdy. Historia była baśnią i legendą, wyobrażeniem, często doraźnie dostosowywanym do politycznych potrzeb i poglądów piszącego ją historiografa. Nie można z tego jednak wysnuwać tezy, że cała nowożytna historiografia jest jedynie twórczym kłamstwem, a ówcześni historycy wyłącznie „kreatywnymi pisarzami”. Trzeba tu wyraźnie oddzielić historię pisaną dla celów panegirycznych i wspomnieniowych od tej, która stawiała sobie za zadanie jak najwierniejszy II
18 opis przeszłości. Problem w tym, że w debatach politycznych częściej odwoływano się do mitów, widząc w historii twór nieskazitelnych postaci, które mogłyby stanowić wzór dla żyjących. Genetyczni patrioci W znanych i poważanych rodach, w tych, które do takiego grona aspirowały, jak i w tych, które ceniły sobie sielskie życie na uboczu wielkiej polityki, starano się dbać o pamięć o przodkach. Wyznaczała ona miejsce pojedynczego szlachcica w czasie i przestrzeni, określała jego rolę, była źródłem dumy, a niejednokrotnie również celnym argumentem w sporach sądowych czy kłótniach sejmowych. Nie można się więc dziwić, że poszczególne rodziny starały się wyszukać w swojej przeszłości bohaterów wiernych etosowi rycerza i gospodarza. Ich cechy miały wszak nie tylko stanowić wzór do naśladowania, ale też miały być przekazywane z pokolenia na pokolenie. Dlatego też np. w rodzie Sobieskich, tak chętnie podkreślano związek pokrewieństwa z hetmanem Żółkiewskim. Refleksja nad odwagą i wojennym sprytem Jana Sobieskiego prawie zawsze wiodła myślą do jego zacnego pradziadka, który zginął mężną śmiercią z tureckich rąk. Sam król pisał zresztą: […] tak tedy pradziad, dziad, wuj i brat rodzony od pogańskiej położony ręki; jakiego przykładu w domach, lubo rycerskich i wojennych, podobno się mało trafiało! Późniejszy jego biograf, doskonały historyk Zbigniew Wójcik, wszedł w koleiny wyznaczone przez staropolski obyczaj i przypisał zwycięzcy spod Wiednia niemal genetyczną niechęć do Turków. Według historyka, Sobieski miał wręcz pałać żądzą rodzinnej zemsty. Czy w istocie kierowała Sobieskim pamięć o śmierci pradziadka? A może raczej doraźne korzyści polityczne? Problem ten jest wart szerokiej dyskusji. Wspomnienie o wielkim przodku wyniosło też na tron Michała Korybuta Wiśniowieckiego. Jak twierdzić będą jego opozycjoniści, a za nimi Władysław Konopczyński, pochodzenie było jedyną zaletą ospałego i gnuśnego władcy, który może i szereg języków znał, ale w żadnym z nich nic mądrego powiedzieć nie umiał. Ucieleśnieniem tego spojrzenia jest też obraz Matejki ukazujący postać Korybuta, jako człowieka obłego i niezbyt rozgarniętego. Współczesna historiografia jest jednak dla syna kniazia Jaremy bardziej łaskawa. Znajomość języków miała iść w parze z iście królewską mądrością i racjonalnością. Miała cechować go szeroka wiedza i pewien polityczny zmysł, który trudno było wykorzystać przy twardej i bezwzględnej opozycji malkontentów, z lubością zajmującej się masową
19 produkcją paszkwili i podłych plotek. Nie zmienia to jednak faktu, że pochodzenie Korybuta miało znaczący wpływ na jego wybór. Jan Chryzostom Pasek, wspominając wybór Wiśniowieckiego, przytoczy argumentację, jaka stała za jego – niespodziewaną w gruncie rzeczy – kandydaturą: Niewiele by nam trzeba szukać króla, mamy go między sobą. Wspomniawszy na cnotę i poczciwość, i przeciwko ojczyźnie wielkie merita księcia ś. pamięci Hieremiego Wiśniowieckiego, słuszna by rzecz zawdzięczyć to jego posteritati. Owo jest książę JMość Michał; czemuż go nie mamy mianować? Albo nie z dawna wielkich książąt familjjej? Alboż nie godzien korony? Spodziewano się, że syn wielkiego wodza odziedziczył po nim wszystkie umiejętności, których przecież ojcu nie brakowało. „Genetyczny patriotyzm” – który kilka lat temu zdefiniował pewien całkiem współczesny poseł na Sejm RP – miał się stać głównym atutem Michała Korybuta. Być może również z tego powodu, Wiśniowiecki nie dostał wyraźnego wsparcia szlachty już w czasie pełnienia przez siebie królewskiej godności, a kąśliwa twórczość opozycji trafiała na podatny grunt ówczesnych i potomnych. Portret Jana III Sobieskiego z synem, mal. Jan Tricius
20 Historie prawdziwe i bałamutne Argumenty wagi historycznej padały także ponad sto lat wcześniej, kiedy w czasie sejmów trwała poważna batalia o egzekucję praw i rewizję królewskich nadań. Szereg rodów, których pozycja zależała od bezprawnie dzierżonych dóbr, zaczęło powoływać się na swoją chwalebną przeszłość, przykrywając wykraczanie poza normy prawa zasługami antenatów. Tak broniono na przykład niektórych dóbr rodu Firlejów, które choć w masie majątkowej rodu znajdowały się z wyraźnym naruszeniem prawa i obyczaju, to – jak podkreślał Marcin Zborowski, kasztelan krakowski, na sejmie w 1562 roku – trafiły tam jako rekompensata za zasługi Mikołaja Firleja, dziadka Jana, który: „[...] czterem królom służył i znacznym hetmanem był”. Oczywiście nie oznacza to, że wszyscy oskarżani przyjmowali tę linię obrony. Na tym samym sejmie Jan Krzysztof Tarnowski, kasztelan wojnicki, syn hetmana Jana Tarnowskiego, w teatralnym geście składając listy z nadaniami, rzec miał: „[...] nie chce na siebie brać zasług swego ojca i szczycić się niemi [...]”. Spotkało się to zresztą z aplauzem izby poselskiej, która w odpowiedzi na argumentację obrońców Firleja napominała ich, że: „[...] też i drudzy bywali tak zasłużeni, jako oto i nieboszczyk pan krakowski Tarnowski, a wżdy żadnych zasług nie bierze na swoja pamięć Pan wojnicki, syn jego, przeciw R.P.” Firlejowie są doskonałym przykładem praktycznego wykorzystania historii dla celów propagandy rodowej. Młody ród, który na przełomie XV i XVI wieku zaczął dopiero pukać do drzwi elity, o swoje miejsce w tym doborowym towarzystwie walczył nie tylko wysokimi urzędami czy skrupulatnie gromadzonym majątkiem. Nie mniej istotne było budowanie autorytetu na bazie historii rodowej, która z każdym nowym panegirykiem pisanym na cześć Firlejów, była coraz barwniejsza. Na początku XVII do Metryki Koronnej potomkowie Jana Firleja wnieśli dokument opisujący przeszłość rodziny. Przypisuje się w nim Firlejom pochodzenie od zachodniego rycerstwa (co było dość dobrze widziane), odwagę na polu bitewnym (jeden z głównych wyróżników szlachectwa), szczególną troskę o dobro ojczyzny, a korzeni familii szuka się nawet w zamierzchłych czasach pierwszych Piastów. Była to rzecz jasna opowieść bałamutna, ale dobrze pokazywała ówczesne podejście do przeszłości i jej ogromne znaczenie. Warto też wspomnieć, że historie rodowe Firlejów, za jednego z większych bohaterów uznają Jana Firleja, marszałka wielkiego koronnego, który jest tam opisywany jako wybitna polityczna głowa i magnat trzęsący Rzeczpospolitą. W rzeczywistości był to jednak polityk dość mierny i niczym szczególnie pozytywnym się niewyróżniający. Karty historiografii wierne są jednak bardzo często „podrasowanemu” świadectwu, jakie pozostawili po bohaterze jego synowie. Dużo korzystniej było wszak działać jako spadkobierca nie tylko fortuny, ale także domniemanych doskonałych cech.
21 Przykład Firlejów nie jest tu wyjątkiem. Rody polskie i litewskie – zwłaszcza te młode i nie mogące odnaleźć swoich antenatów w dziejach Polski czy Litwy – szukały ich za granicą, w zamierzchłych czasach średniowieczna, a nawet starożytności. Przedziwne historie krążyły po dworach i zamkach, czyniąc z prostego szlachcica potomka książąt i królów. Wielki lustrator W pochodzeniu grzebano nie tylko dla podkreślania zasług i wyciągania z nich „genetycznego patriotyzmu”. Do „akt rodzinnych” sięgano dużo częściej w przypadkach procesów związanych z tzw. naganą szlachectwa. Ta procedura prawna miała dbać o szczelność stanu szlacheckiego, a więc w gruncie rzeczy o ograniczenie dostępu do przywilejów ekonomicznych i praw politycznych. Szybko stała się jednak poręczną metodą na pogrążanie przeciwników, zabór majątków czy podważanie autorytetów. Była więc nie tylko zabezpieczeniem przed uzurpatorami, ale także środkiem do rozwiązywania osobistych porachunków. Proces o naganę szlachectwa odbywał się przed Trybunałem. Zanim jednak oskarżony pojawił się przed gronem sędziów musiał wywieść swoje szlachectwo na sejmiku ziemskim. Czynił to, przedstawiając stosownych świadków, najczęściej krewnych, w stosunku do których nie było wątpliwości, że są szlachtą. Jeszcze w XVI wieku do wywiedzenia szlachectwa wystarczyło świadectwo sąsiadów, którzy zaklinali się na wszelkie świętości, że pozwany pochodzi z rycerskiego rodu. Z czasem jednak prawo zaczęło wymagać bardziej wiarygodnych świadectw, zawężając krąg potencjalnych świadków. Osoba pozywająca, mogła – w przypadku demaskacji uzurpatora – liczyć na przejęcie jego majątku. Oskarżenie wiązało się jednak z dużym ryzykiem. Wszak powszechnie wiadomo było, że „nie brak świadków na tym świecie”, jak śmiał się Aleksander Fredro, wkładając to zdanie w usta rejenta Milczka. Nie był to jedynie dowcip dostojnego komediopisarza, ale celne uchwycenie patologii, która trawiła polski system prawny. Przekupstwem lub politycznym wsparciem, oskarżeni znajdowali często kogoś, kto własną krwią świadczył za ich szlachectwem i niewinnością. W przypadku pomówienia powodowi groziła potężna kara finansowa. Nie zawsze ją jednak egzekwowano, zazwyczaj doprowadzając do ugody pomiędzy oskarżonym a oskarżającym. Tym niemniej, jak zauważa Władysław Łoziński, procesy o uzurpację szlachectwa zdarzały się dość często. Miał temu sprzyjać potężny bałagan urzędniczy oraz opieranie praw na obyczaju i złudnej ludzkiej pamięci. Mistrzem rzucania podejrzeń, albo – jak nazwał go Janusz Tazbir – wielkim lustratorem stanu szlacheckiego, stał się Walerian Nekanda Trepka, autor „Liber generationis
22 plebeanorum”, znanej jako „Liber chamorum”. W ponad dwóch tysiącach haseł opisał – w swoim mniemaniu – prawdziwe pochodzenie niektórych przedstawicieli braci szlacheckiej. Wykonał przy tym wręcz tytaniczną pracę, przez lata zbierając plotki, ustne świadectwa, studiując herbarze i kroniki, a także wybrane akta sądowe. Ten lustracyjny pociąg odziedziczył najpewniej po swoim ojcu Hieronimie, który w obronie niewielkiego majątku, a najpewniej również celem jego poszerzenia, chętnie rzucał oskarżeniami o podszywanie się pod szlachectwo. Synowie Hieronima, w tym Walerian, utracili własny skromny kawałek ziemi, żyjąc do końca w przekonaniu, iż stało się to przez plebejuszy bezprawnie nazywających się szlachtą. Czy to z chęci zemsty, czy to autentycznej dbałości o czystość szlacheckiego stanu, Trepka zajął się sporządzaniem listy tych, którzy – jak dowodził – przypisywali sobie jedynie sarmackie pochodzenie. Jak zarzucają mu współcześni krytycy, większość z tych oskarżeń oparł na plotkach, od których huczały zakamarki polskich miast, miasteczek i wsi. Podkreśla się też, że często nadinterpretował dzieła historyczne, tworząc w istocie narrację bardziej literacką niż prokuratorską. Walerian Trepka nie zdecydował się także na publikację swojego dzieła. Być może obawiał się o swoje życie? Tak czy inaczej, pozwolił jedynie na wykonanie kilku kopii, dzięki którym dzieło przetrwało do dziś. Co ciekawe nie zawsze chlubną przeszłość przodków rzadko wykorzystywano w celach politycznych. Kacper Niesiecki w swoim herbarzu pomija przewinienia wielu spośród ludzi Ilustracje z dzieła Heraldica to iest osada kleynotow rycerskich Józefa Jabłonowskiego z 1742 roku
23 uważanych za zdrajców ojczyzny. Próżno tam szukać pomsty na Radziejowskich, czy potomkach Sicińskich. Czyny Hieronima i Władysława – choć spotykały się przecież z potępieniem – w dziele heraldyka są umiejętnie przemilczane. Dość powiedzieć, że pomimo niechlubnej historii ojca, Michał Stefan Radziejowski cieszył się godnością arcybiskupa gnieźnieńskiego i stosunkowo mocną pozycją w gronie elity Rzeczpospolitej. Dużo chętniej powoływano się bowiem na zasługi przodków niż przypominano o ich wadach. Te ostatnie skrzętnie ukrywano, zwłaszcza że jednym z elementów staropolskiej kultury politycznej było łatwe przebaczanie za zdrady i odstępstwa, tłumaczone często świętym prawem do obywatelskiego nieposłuszeństwa. O ile więc doszukiwanie się nieszlacheckich korzeni bywało metodą eliminacji politycznych przeciwników, o tyle raczej nie było nią doszukiwanie się w historii rodzinnej przysłowiowych „czarnych owiec”. Pewnym wyjątkiem był tu ród Radziwiłłów, któremu po potopie szwedzkim, bardzo chętnie wypominano, że tytuł książęcy dostali z rąk cesarza, co miało być wytłumaczeniem ich niewierności. Chłopiec z obrazu Oczywiście na koniec wypada zadać sobie pytanie, czy „genetyczny patriotyzm” lub zdradziecka przeszłość antenatów jakkolwiek wpływała na ich potomków. Z pewnością znaleźlibyśmy przykłady potwierdzające jak i negujące wpływ przodków na myśl potomnych. Bo czy wielkim wodzem i myślicielem był Tomasz Zamoyski i kolejni ordynaci zamojscy? Z drugiej strony, nietrudno jest wskazać chlubną linię polityczną kontynuowaną chociażby przez Czartoryskich. Znamienny wydaje się w tym przypadku obraz Jana Matejki „Uchwalenie Konstytucji 3 maja”, na którym widzimy postać Jana Sucharzewskiego, posła kaliskiego, który w rejtanowskim geście próbuje powstrzymać pochód z Ustawą Rządową. Nie może umknąć nam też uwadze malec, który wyraźnie wyrywa się z jego dłoni. To syn wojskiego wschowskiego, który – według relacji – jeszcze kilka chwil wcześniej potrząsany miał być przez ojca i zaklinany, że nie będzie żył w zniewolonej konstytucją ojczyźnie. Na obrazie chłopiec ucieka w stronę rozentuzjazmowanego tłumu, jakby nie chciał być kojarzony z protestacją swego taty. Dziś pewnie nawet ten gest nie uchroniłby go przed „poszukiwaczami prawdy”.
24 Bitwa pod Wiedniem. Czybyło warto? 12 września 1683 roku wojska koalicji polsko-habsbursko-niemieckiej pod dowództwem Jana III Sobieskiego rozgromiły armię turecką oblegającą Wiedeń. Choć zwycięstwo było niekwestionowane, a legenda polskiego władcy rozlała się po całej Europie, po latach historycy zaczęli zastanawiać się, czy interwencja Rzeczpospolitej miała jakikolwiek sens. Wybitny polski historyk Zbigniew Wójcik w opracowaniu dotyczącym położenia międzynarodowego Rzeczpospolitej w XVII wieku pisał: Składając hołd Sobieskiemu jako wybitnemu dowódcy i politykowi, chyląc czoła przed bohaterstwem jego żołnierzy spod Wiednia, pamiętajmy, że załamanie potęgi ofensywnej Turcji i związanie się z Habsburgami… nie przyniosło Polsce właściwie żadnych realnych korzyści, a na dalsza metę, wobec wzrostu potęgi wrogich sąsiadów, właściwie szkody. Kilka lat później powtórzył tę opinię w swojej biografii „Lwa Lechistanu”, stwierdzając, że oceniając bitwę wiedeńską, należy mieć w pamięci wydarzenia kolejnego stulecia. „To nie Turcy zagrażali państwu polskiemu w XVIII wieku, to nie Turcy zniszczyli je w kolejnych trzech rozbiorach, uczyniły to sąsiednie mocarstwa, wśród których była ocalona w 1683 roku Austria i sojuszniczka z późniejszej ligi antytureckiej, Rosja” – podkreślał Wójcik. Autor, pomimo zrozumienia dla decyzji Sobieskiego o zawarciu sojuszu z monarchią Habsburgów i włączeniu się do wojny, efekty odsieczy oceniał więc jednoznacznie negatywnie, dodając łyżkę dziegciu do beczki miodu, jakim był mit wiedeński podsycany przez stulecia w polskiej historiografii i powszechnej świadomości Polaków. Opinia Wójcika, choć wyrastała z pnia racjonalnej oceny konsekwencji geopolitycznych interwencji z 1683 roku, stała się podbudową pod przesadzone, a często wręcz absurdalne opinie jakoby bitwa III
25 pod Wiedniem była de facto porażką albo też kolejnym, niepotrzebnym wydarzeniem w naszych dziejach, które jedynie złudnie podbijało nam bębenek. Dyskusja o sensowności odsieczy powraca tym samym za każdym razem, kiedy zbliża się okrągła rocznica tego wydarzenia. Siłą rzeczy powrócić musi i dzisiaj, kiedy tradycja mitu bitwy wiedeńskiej zaczyna odżywać w dyskusji na temat naszej przeszłości. Dzieje się tak nie tylko z powodu upłynięcia 330 lat od tych wydarzeń, czy dwóch projektów filmowych (w tym jednego zrealizowanego), o których głośno było w ostatnich latach, ale przede wszystkim w wyniku coraz popularniejszej w kręgach politologów i komentatorów życia politycznego tezy o narastającym konflikcie pomiędzy cywilizacją euroatlantycką a światem islamu. Zwycięstwo pod Wiedniem, odarte z historycznych kontekstów, stało się ponownie symbolem myślenia, w którym bitwa z 1683 roku była pokłosiem nie tylko sporu o naturze geopolitycznej, ale emanacją wielkiej wojny cywilizacji. Taką paralelę zbudował między innymi Cezary Harasimowicz w scenariuszu do niepowstałego ostatecznie filmu „Victoria”. Już we wstępie do swojego dzieła autor nawiązał do ataków na WTC, jakie miały miejsce 11 września 2001 roku. Stworzył tym samym wrażenie, że te dwa wydarzenia są elementem tej samej – niekończącej się – wojny. Bitwa pod Wiedniem, w mitycznej wersji tego zdarzenia, była więc zwycięstwem nad cywilizacją islamu, odepchnięciem zagrożenia przychodzącego ze Wschodu. Na sposób interpretacji skutków odsieczy wpływa więc w dużej mierze spojrzenie na to czym były konflikty polsko-tureckie i jaką naturę miała wojna rozpoczęta w 1683 roku. Dla jednych interwencja polska będzie ratunkiem dla cywilizacji, obroną Europy przed zalewem islamu, dla innych jedną z wielu wojen imperiów, w których wątki religijne czy kulturowe Bitwa pod Wiedniem, mal. JózefBrandt