loogaro

  • Dokumenty222
  • Odsłony266 667
  • Obserwuję125
  • Rozmiar dokumentów384.8 MB
  • Ilość pobrań140 873

Brent Weeks - Nocny Anioł 03 - Poza Cieniem

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Brent Weeks - Nocny Anioł 03 - Poza Cieniem.pdf

loogaro Prywatne EBooki
Użytkownik loogaro wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 701 stron)

BRENT WEEKS POZA CIENIEM Przełożyła Małgorzata Strzelec MAG 2010

Tytuł oryginału: Beyond the Shadows Copyright © 2008 by Brent Weeks Copyright for the Polish translation © 2010 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Urszula Okrzeja Korekta: Magdalena Górnicka Projekt okładki: Peter Cotton Ilustracja na okładce: Calvin Chu Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń ISBN 978-83-7480-150-8 Wydanie I

Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel. (22) 813-47-43, fax (22) 813-47-60 e-mail: kurz@mag.com.pl www.mag.com.pl __________________________ NSB eBook 2010

Kristi – z tych powodów, co zwykle, oraz Tacie – za twoją doskonałość, uczciwość i za wychowanie dzieci, które szeptem wołają „A kuku!”.

1 Logan Gyre siedział w błocie i we krwi na polu bitwy pod Gajem Pawi- la. Ledwie godzinę temu rozgromili Khalidorczyków, kiedy to straszliwy umór, którego stworzono, aby pożarł cenaryjskie wojsko, rzucił się na swoich khalidorskich panów. Logan wydał najpilniejsze rozkazy, a potem odprawił wszystkich, żeby przyłączyli się do hulanek, które już ogarnęły cenayjski obóz. Terah Graesin przyszła do niego sama. Siedział na niskim głazie, nie zważając na błoto. Jego wspaniałe szaty do tego stopnia przesiąkły krwią – nie wspominając o gorszych rzeczach – że i tak już do niczego się nie na- dawały. Z kolei suknia Terah, nie licząc samego rąbka, była całkiem czy- sta. Królowa włożyła wysokie buty, ale nawet one nie uchroniły jej przed gęstym błotem. Stanęła przed Loganem. Nie wstał. Udawała, że tego nie zauważyła. On z kolei udawał, że nie zauważył jej kryjącej się za drzewami niecałe sto kroków dalej straży przybocznej, która nie uroniła nawet kropli krwi w bitwie. Terah Graesin mogła przyjść do Logana tylko z jednego powodu: zastanawiała się, czy nadal jest królową. Gdyby nie był tak wykończony, pewnie by się uśmiał. Terah przyszła do niego sama, żeby popisać się albo swoją bezbronnością, albo odwagą. – Byłeś dziś bohaterem – powiedziała. – Zatrzymałeś bestię Króla- Boga. Mówią, że go zabiłeś.

Logan pokręcił głową. Dźgnął umora, którego Król-Bóg zaraz potem opuścił, ale inni żołnierze zadali potworowi już wcześniej znacznie po- ważniejsze rany. Coś innego musiało powstrzymać Króla-Boga, nie Logan. – Rozkazałeś bestii zniszczyć naszego wroga, a ona posłuchała. Ocali- łeś Cenarię. Logan wzruszył ramionami. Miał wrażenie, że to się wydarzyło dawno temu. – Więc pozostaje teraz jedno pytanie: czy ocaliłeś Cenarię dla siebie, czy dla nas wszystkich? Logan splunął jej pod nogi. – Skończ z tym pieprzeniem, Terah. Myślisz, że będziesz mną manipu- lować? Nie masz mi nic do zaoferowania, nie masz mi czym zagrozić. Chcesz mnie o coś zapytać? To okaż mi odrobinę szacunku i, do kurwy nędzy, po prostu zapytaj. Terah zesztywniała, uniosła głowę i jej ręka drgnęła, ale królowa się opanowała. Ten ruch ręką zwrócił jego uwagę. Czy gdyby Terah ją uniosła, byłby to sygnał do ataku? Logan spojrzał za nią, między drzewa na skraju pola, ale nie zobaczył ludzi Terah tylko swoich. Psy Agona – w tym dwóch zdumiewająco utalentowanych łuczników, których generał wyposażył w ymmurskie łuki i wyszkolił na łowców czarowników – po cichu okrążyły straż Terah. Obaj łucznicy mieli strzały na cięciwach, ale nie napięli łu- ków. Obaj specjalnie stanęli tak, żeby Logan dobrze ich widział; żaden z pozostałych Psów nie rzucał się w oczy. Jeden z łowców czarowników zerkał na przemian na Logana i na jakiś cel w lesie. Logan spojrzał w tym samym kierunku i zobaczył łucznika Te- rah, mierzącego w niego i czekającego na sygnał swojej pani. Drugi łucz-

nik Agona wpatrywał się w plecy Terah Graesin. Czekali na sygnał Loga- na. Powinien był się domyślić, że jego cwani sojusznicy nie zostawią go samego, kiedy w pobliżu jest Terah. Spojrzał na nią. Była szczupła, ładna i miała zielone oczy o władczym spojrzeniu, które przypominały mu oczy jego matki. Terah myślała, że Lo- gan nie wie o jej ludziach ukrywających się w lesie. Że nie wie o jej asie w rękawie. – Złożyłeś mi przysięgę dziś rano w okolicznościach daleko odbiegają- cych od ideału – powiedziała. – Zamierzasz dotrzymać słowa czy zostać królem? Nie potrafiła zadać pytania wprost, co? Nie była do tego zdolna, nawet kiedy myślała, że w pełni panuje nad sytuacją. Nie będzie z niej dobrej królowej. Logan myślał, że już podjął decyzję, ale teraz się zawahał. Przypomniał sobie, jakie to uczucie być całkowicie bezsilnym na Dnie, bezradnie pa- trzeć, jak mordują Jenine, jego świeżo poślubioną żonę. Przypomniał so- bie, jak niepokojąco przyjemnie było kazać Kylarowi zabić Gorkhyego i widzieć wykonany rozkaz. Zastanawiał się, czy z taką samą przyjemnością patrzyłby na śmierć Terah Graesin. Wystarczy jedno skinienie w stronę łowców czarowników i zaraz się przekona. Nigdy więcej nie czułby się bezsilny. Ojciec powiedział mu kiedyś: „Przysięga jest miarą człowieka, który ją składa”. Logan widział, co się stało, kiedy zrobił to, co wiedział, że jest słuszne, choćby nie wiadomo jak głupie wydawało się to w tamtej chwili. Tym właśnie zjednał sobie Męty. To właśnie ocaliło mu życie, kiedy go- rączkował i był ledwie przytomny. To właśnie sprawiło, że Lilly – kobieta, którą Vürdmeisterowie włączyli do ciała umora – rzuciła się na Khalidor-

czyków. Ostatecznie, słuszne postępki Logana uratowały Cenarię. Jego oj- ciec Regnus Gyre też dotrzymał złożonych przysiąg, żyjąc w nieszczęśli- wym małżeństwie i pełniąc nieszczęsną służbę u małostkowego, nikczem- nego króla. Każdego dnia zaciskał zęby i każdej nocy zasypiał snem spra- wiedliwego. Logan nie wiedział, czy jest równie wspaniałym człowiekiem jak jego ojciec. Nie potrafiłby tak żyć. I dlatego się zawahał. Gdyby Terah uniosła rękę, dając swoim ludziom sygnał do ataku, zerwałaby umowę między panem i wasalem. A wtedy byłby wolny. – Nasi żołnierze uznali mnie za króla – oznajmił neutralnym tonem. Strać nad sobą panowanie, Terah. Daj sygnał do ataku. Daj sygnał do własnej śmierci. Jej oczy zabłysły, ale głos miała spokojny, a dłoń się nie poruszyła. – Ludzie mówią różne rzeczy w ferworze walki. Jestem gotowa wyba- czyć to potknięcie. Po to właśnie Kylar mnie uratował? Nie. Ale takim właśnie jestem człowiekiem. Jestem synem swojego oj- ca. Logan wstał powoli, żeby nie zaniepokoić łuczników żadnej ze stron, a potem, równie powoli, uklęknął i dotknął stóp Terah Graesin w hołdzie lennym. Później tej nocy grupa Khalidorczyków zaatakowała cenaryjski obóz, zabiła kilkudziesięciu pijanych hulaków, po czym uciekła pod osłoną nocy. Rankiem Terah Graesin wysłała Logana Gyre z tysiącem jego ludzi, żeby wytropili wroga.

2 Wartownik był zaprawionym w bojach saceurai – „panem miecza” – który zabił szesnastu mężczyzn i wplótł pasma ich włosów we własną ogniście rudą czuprynę. Nerwowo przyglądał się cieniom w miejscu, gdzie las przechodził w dębowy zagajnik, a kiedy się odwracał, osłaniał oczy przed malutkimi ogniskami kamratów, żeby nie osłabiły jego widzenia w ciemnościach. Mimo zimnego wiatru, który omiatał obozowisko i spra- wiał, że wielkie dęby jęczały i trzeszczały, nie włożył hełmu, chcąc dobrze słyszeć. A jednak nie miał szans zatrzymać siepacza. Byłego siepacza, poprawił się w myślach Kylar, balansując jedną ręką na szerokim dębowym konarze. Gdyby nadal był płatnym zabójcą, zamor- dowałby wartownika i miał kłopot z głowy. Teraz jednak był czymś in- nym, Aniołem Nocy – nieśmiertelnym, niewidzialnym i niemalże niezwy- ciężonym – i skazywał na śmierć tylko tych, którzy na to zasłużyli. Mistrzowie miecza pochodzący z krainy, której sama nazwa oznaczała „miecz”, byli najlepszymi żołnierzami, jakich Kylar widział w swoim ży- ciu. Rozbili obóz ze sprawnością, która zdradzała lata spędzone na wypra- wach wojennych. Wycięli zarośla, które mogły zasłonić zbliżających się wrogów, okopali malutkie ogniska, żeby były jak najmniej widoczne, i ustawili namioty tak, aby chronić się i dowódców. Przy każdym ognisku grzało się po dziesięciu mężczyzn. Każdy dobrze znał swoje obowiązki.

Żołnierze poruszali się jak mrówki w lesie; po wypełnieniu zadań żaden nie oddalił się bardziej niż do sąsiedniego ogniska. Grali, ale nie pili i nie rozmawiali głośno. Jedyną słabością Ceuran – mimo ich ogromnej spraw- ności w działaniu – były ich zbroje. W pancerz z laki i bambusa można ubrać się samemu, ale do przywdziania khalidorskich zbroi, jakie ukradli tydzień temu z okolic Gaju Pawila, potrzebna była pomoc. Obok zbroi łu- skowych trafiały się kolczugi, a nawet zbroje płytowe, i Ceuranie nie po- trafili się zdecydować, czy powinni spać w zbrojach, czy też każdemu wy- znaczyć giermka. Kiedy pozwolono poszczególnym oddziałom zdecydować samodziel- nie, żeby żołnierze nie tracili czasu i nie pytali przedstawicieli kolejnych szczebli hierarchii wojskowej, Kylar wiedział, że jego przyjaciel Logan Gyre jest skazany na klęskę. Wielki Dowódca Lantano Garuwashi połączył w swoim wojsku ceurańskie zamiłowanie do porządku z osobistą odpo- wiedzialnością. To tłumaczyło, dlaczego Garuwashi nie przegrał ani jednej bitwy. I dlatego musiał umrzeć. Kylar przemykał się więc wśród drzew jak oddech mściwego boga i wydawało się, że liście szeleszczą tylko z powodu nocnego wiatru. Dęby rosły w dużych odstępach, w prostych szeregach, łamanych czasem przez młodsze drzewa, które wcisnęły się między ramiona starszych i same się zestarzały. Kylar przesunął się na konarze najdalej jak zdołał i obserwował Lantano Garuwashiego między kołyszącymi się gałęziami w słabym świe- tle ogniska. Lantano dotykał leżącego na kolanach miecza z zachwytem, jaki wywołuje nowy nabytek. Gdyby Kylar dostał się na sąsiedni dąb, po zejściu z drzewa znajdowałby się raptem kilka kroków od truposza. Czy nadal mogę nazywać cel „truposzem”, jeśli już nie jestem siepa- czem?

Nie sposób było myśleć o Garuwashim jak o „celu”. Kylar nadal słyszał głos mistrza, Durzo Blinta, który szydził: „Zabójcy mają cele, bo zabójcy czasem chybiają”. Kylar ocenił odległość do następnego konaru, który utrzyma jego ciężar. Osiem kroków. Żaden wielki skok. Kłopot tylko w tym, jak wylądować na drzewie i bezszelestnie wyhamować, mając jedną rękę. Jeśli nie skoczy, będzie musiał przekraść się obok dwóch ognisk, między którymi ludzie nadal się kręcili, a ziemia była usiana suchymi li- śćmi. Zdecydował, że skoczy przy następnym odpowiednim podmuchu wiatru. – W twoich oczach płonie dziwne światło – powiedział Lantano Garu- washi. Był potężnie zbudowany jak na Ceuranina – wysoki i szczupły, ale umięśniony jak tygrys. Pasma jego włosów – takiej samej barwy jak migo- czące płomienie ogniska – przebłyskiwały między sześćdziesięcioma lo- kami we wszelkich kolorach, odciętymi zabitym przeciwnikom. – Zawsze lubiłem ogień. Chcę go pamiętać, kiedy będę umierał. Kylar przesunął się, żeby zerknąć na mówiącego. To był Feir Cousat, jasnowłosy olbrzym, równie szeroki w barach jak wysoki. Kylar spotkał go raz. Feir był nie tylko wspaniałym wojownikiem, ale też magiem. Kylar miał szczę- ście, że mężczyzna siedział zwrócony do niego plecami. Tydzień temu, po tym jak zabił go khalidorski Król-Bóg, Garoth Ur- suul, Kylar zawarł umowę z żółtooką istotą zwaną Wilkiem. W swoim dziwnym legowisku w krainie między życiem i śmiercią Wilk obiecał, że zwróci Kylarowi prawą rękę i szybko przywróci go do życia, jeśli Kylar ukradnie miecz Lantano Garuwashiego. To, co wydawało się całkiem pro- ste – cóż może powstrzymać niewidzialnego człowieka przed kradzieżą? – z każdą sekundą stawało się coraz bardziej skomplikowane. Kto może po-

wstrzymać niewidzialnego człowieka? Mag, który widzi niewidzialnych. – Zatem naprawdę wierzysz, że Mroczny Łowca żyje w tym lesie? – zapytał Garuwashi. – Wysuń odrobinę ostrze z pochwy, Wielki Dowódco – odpowiedział Feir. Garuwashi wysunął miecz na szerokość dłoni. Ostrze, które wyglądało jak kryształ wypełniony ogniem, rozbłysło światłem. – Ostrze płonie, ostrzegając przed niebezpieczeństwem lub magią. Mroczny Łowca to jedno i drugie. Tak samo jak ja, pomyślał Kylar. – Jest blisko? – spytał Garuwashi. Uniósł się, przysiadając, jak tygrys gotowy do skoku. – Uprzedzałem, że wciąganie cenaryjskiego wojska w pułapkę tutaj może zakończyć się naszą śmiercią, nie ich – odparł Feir. Znowu spojrzał w ogień. Przez ostatni tydzień od czasu bitwy pod Gajem Pawila Garuwashi od- ciągał Logana i jego ludzi na wschód. Ponieważ Ceuranie przebrali się w zbroje martwych Khalidorczyków, Logan myślał, że ściga niedobitki po- konanej khalidorskiej armii. Kylar nadal nie miał pojęcia, dlaczego Lanta- no Garuwashi ściągnął tutaj Logana. Z drugiej strony nie miał też pojęcia, dlaczego czarna, metaliczna kula zwana ka’kari wybrała sobie jego i jemu służyła – ani dlaczego przywraca- ła go do życia, ani dlaczego widział skazę na duszach ludzi, którzy zasłu- giwali na śmierć ani, skoro już o tym mowa, dlaczego słońce wschodzi i jak to się dzieje, że wisi na niebie i nie spada. – Mówiłeś, że nic nam nie grozi, dopóki nie wejdziemy do lasu Łowcy. – Powiedziałem, że prawdopodobnie nic nam nie grozi – poprawił go

Feir. – Łowca wyczuwa magię i nienawidzi jej. Ten miecz jak najbardziej podpada pod magię. Garuwashi zbył groźbę machnięciem ręki. – Nie weszliśmy do lasu Łowcy, a jeśli Cenaryjczycy chcą z nami wal- czyć, będą musieli tam wejść – odpowiedział. Kiedy Kylar zrozumiał w końcu plan, zaparło mu dech. Lasy ciągnące się na północ, na południe i na zachód miały gęste poszycie. Logan mógł wykorzystać swoją przewagę liczebną tylko nadchodząc od wschodu, gdzie ogromne sekwoje Lasu Mrocznego Łowcy zostawiały wojsku mnó- stwo miejsca do manewrów. Mówiło się jednak, że ta istota z dawnych wieków zabijała każdego, kto wszedł do lasu. Uczeni zbywali to jako prze- sąd, ale Kylar rozmawiał z wieśniakami z Zakola Torras. Jeśli w ogóle byli przesądni, to panował wśród nich tylko jeden przesąd. Logan wejdzie pro- sto w pułapkę. Znowu powiało i konary dębów jęknęły. Kylar warknął cicho i skoczył. Dzięki Talentowi z łatwością pokonał dystans. Skoczył jednak za daleko, z za dużym rozmachem i prawie ześlizgnął się z konaru. Małe, czarne szpo- ny rozerwały jego ubranie z boku kolan, wzdłuż lewego przedramienia, a nawet wzdłuż żeber. Przez chwilę szpony były z płynnego metalu i nie tyle rozdarły materiał, ile przesączyły się przez niego, ale zaraz stwardniały i gwałtownie powstrzymały upadek Kylara. Kiedy wciągnął się z powrotem na konar, pazury znowu wtopiły się w skórę. Kylar dygotał, ale nie dlatego, że o mały włos by spadł. Czym się staję? Z każdą zadaną śmiercią i z każdą, której sam doświadczył, stawał się coraz mocniejszy. To go przerażało do szpiku kości. Jaka jest tego ce- na? Musi być jakaś cena. Zgrzytając zębami, Kylar zszedł z drzewa głową na dół, pozwalając,

żeby pazury wysuwały się z jego ciała i znikały z powrotem, zostawiając niewielkie dziury w ubraniu i korze. Kiedy doszedł do ziemi, czarne kakari wylało się każdym porem skóry, pokrywając ją dokładnie. Ukryło jego twarz i ciało, ubranie i miecz, i zaczęło pożerać światło. Będąc niewidzial- nym, Kylar ruszył przed siebie. – Marzyłem o tym, żeby zamieszkać w takim miasteczku jak Zakole Torras – powiedział Feir, nadal zwrócony potężnymi plecami do Kylara. – Zbudowałbym małą kuźnię nad rzeką, zaprojektowałbym koło wodne, że- by napędzało miechy, dopóki synowie nie podrośliby na tyle, żeby mi po- móc. Pewien prorok powiedział mi, ze to może się wydarzyć. – Dość tych marzeń – przerwał mu Garuwashi, zbierając się do wstania. – Trzon mojej armii już prawie przeszedł przez góry. Ty i Ja ruszamy. Trzon armii? Ostatni fragment układanki wpadł na swoje miejsce. To dlatego sa’ceurai przebrali się za Khalidorczyków. Garuwas odciągał naj- lepszych cenaryjskich żołnierzy daleko na wschód, podczas gdy jego woj- ska gromadziły się na zachodzie. Ponieważ Khalidorczyków pokonano pod Gajem Pawila, cenaryjscy chłopi – żołnierze z poboru – już pewnie wracali w pośpiechu na swoje farmy. Za kilka dni kilkuset gwardzistów zamko- wych w Cenarii będzie musiało stawić czoło całej ceurańskiej armii. – Ruszamy? Dziś w nocy? – zdziwił się Feir. – Teraz. – Garuwashi uśmiechnął się znacząco, patrząc prosto na Kyla- ra. Kylar zamarł, ale Ceuranin go nie widział. Za to Kylar dostrzegł coś w zielonych oczach Garuwashiego – coś strasznego. Ujrzał w nich osiemdziesiąt dwa zabójstwa. Osiemdziesiąt dwa. Żadne z nich nie było morderstwem. Zabicie Lantano Garuwashiego nie byłoby sprawiedliwe; to byłoby morderstwo. Kylar głoś zaklął.

Lantano Garuwashi zerwał się na równe nogi, wyciągając błyskawicz- nie miecz, który wyglądał jak żywy płomień. Od razu stanął w gotowości do walki. Potężny jak góra Feir był ledwie odrobinę wolniejszy. Już stał z obnażonym ostrzem – zerwał się z taką szybkością, jakiej Kylar nigdy nie spodziewałby się po tak potężnie zbudowanym człowieku. Wytrzeszczył oczy na widok Kylara. Kylar krzyknął sfrustrowany i pozwolił, żeby błękitny płomień oblał pokrytą ka’kari skórę i złowieszczą maskę na twarzy. Usłyszał kroki, kiedy jeden z przybocznych Garuwashiego zaszedł go tyłu. Talent wezbrał i Ky- lar zrobił salto do tyłu, lądując na ramionach mężczyzny i odbijając się od nich. Sa’ceurai padł na ziemi a Kylar wyskoczył w powietrze; błękitne płomienie strzelały i trzaskały na jego ciele. Zanim chwycił się gałęzi, zgasił błękitny ogień i stał się niewidzialny. Skakał z gałęzi na gałąź nie próbując już się skradać. Jak czegoś nie zrobi – i to dzisiejszego wieczoru – Logan i jego lud zginą. * * * – To był Łowca? – zapytał Garuwashi. – Gorzej – odpowiedział Feir, blednąc. – To był Anioł Nocy, zapewne jedyny człowiek na świecie, którego powinieneś się bać. Oczy Lantano Garuwashiego zabłysły ogniem, który powiedział Feiro- wi, że słowa „człowiek, którego powinieneś się bać” odebrał jako „godny przeciwnik”. – Którędy uciekł? – spytał Garuwashi.

3 Kiedy Elene podjechała do małego zajazdu w Zakolu Torras, komplet- nie wycieńczona, przepiękna, młoda kobieta o długich rudych włosach związanych w koński ogon i z błyszczącym kolczykiem w lewym uchu, dosiadała właśnie dereszowatego ogiera. Stajenny gapił się na nią, patrząc jak odjeżdża na północ. Mężczyzna odwrócił się dopiero, kiedy Elene prawie na niego wjecha- ła. Zamrugał, patrząc na nią jak otumaniony. – Ej, pani przyjaciółka właśnie odjechała – powiedział, wskazując na odjeżdżającą rudowłosą dziewczynę. – O czym pan mówi? – Elene była tak zmęczona, że nawet nie potrafiła zebrać myśli. Szła dwa dni, zanim odnalazł ją jeden z koni. Nigdy nie dowiedziała się, co się stało z pozostałymi jeńcami Khalidorczyków ani z Ymmurczy- kiem, który ją uratował. – Jeszcze da pani radę ją dogonić – dodał stajenny. Elene widziała mło- dą kobietę wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że nigdy się nie spotkały. Pokręciła głową. Musiała kupić zapasy, zanim ruszy do Cenarii. Poza tym, prawie już zapadł zmrok a po kilku dniach wędrówki z khalidorskimi po- rywaczami, Elene potrzebowała nocy w łóżku równie desperacko, jak ką- pieli.

– Nie sądzę – odparła. Weszła do zajazdu, wynajęła pokój u rozkojarzonej żony oberżysty, płacąc srebrem, którego całkiem sporo znalazła w jednej z sakw, umyła się, uprała ubranie i natychmiast zasnęła. Przed świtem włożyła z niechęcią wilgotną jeszcze sukienkę i zeszła do jadalni. Oberżysta, drobny, młody człowiek, wniósł właśnie skrzynkę umytych dzbanów i ustawiał je do góry nogami, żeby obciekły, zanim wreszcie po- łoży się spać. Przyjaźnie skinął do Elene głową, ledwie na nią zerknąwszy. – Żona poda śniadanie za pół godziny. A jeśli... O, do diabła. – Znowu spojrzał na nią i najwyraźniej po raz pierwszy naprawdę ją zobaczył. – Ma- ira nic mi nie powiedziała... Otarł ręce o fartuch, z przyzwyczajenia, bo ręce miał suche i podszedł do stołu, na którym piętrzył się stos bibelotów, papierów i ksiąg rachun- kowych. Wyciągnął list i podał go Elene z przepraszającą miną. – Nie widziałem pani wczoraj wieczorem, bo od razu dałbym to pani. Na kartce wypisano imię Elene i podano jej rysopis. Rozłożyła ją i ze środka wypadł mniejszy, pognieciony liścik. Był napisany charakterem pi- sma Kylara. Data wskazywała na dzień, w którym wyjechał z Caernarvon. Gardło jej się zacisnęło. Elene – przeczytała – wybacz. Próbowałem. Przysięgam, że próbowa- łem. Niektóre rzeczy są warte więcej niż moje szczęście. Niektórych rzeczy tylko ja mogę dokonać. Odsprzedaj to panu Bourary i przeprowadź się z rodziną do lepszej części miasta. Zawsze będę Cię kochać. Kylar nadal ją kochał. Kochał ją. Zawsze w to wierzyła, ale czym in- nym było ujrzenie takich słów napisanych jego niechlujnym charakterem

pisma. Łzy popłynęły jej po policzkach. Nie przejmowała się nawet zanie- pokojonym oberżystą, który otwierał i zamykał usta, niepewny, co zrobić z zapłakaną kobietą w swoim zajeździe. Elene nie chciała się zmienić i zapłaciła za to wysoką cenę, ale Bóg dał jej drugą szansę. Pokaże Kylarowi, jak silna, głęboka i rozległa potrafi być miłość kobiety. To nie będzie łatwe, ale był mężczyzną, którego kochała. Był tym jedynym. Kochała go i tyle. Minęło kilka minut, zanim przeczytała drugi list, napisany nieznajo- mym, kobiecym charakterem pisma. Nazywam się Vi – napisano w liście – i jestem siepaczem, który zabił Jarla i porwał Uly. Kylar zostawił Cię, żeby ratować Logana i zabić Kró- la-Boga. Mężczyzna, którego kochasz, ocalił Cenarię. Mam nadzieję, że jesteś z niego dumna. Jeśli wybierasz się do Cenarii, to przekazałam Ma- mie K dostęp do moich rachunków. Bierz, co będzie ci potrzebne. W każ- dym razie Uly będzie w Oratorium, tak samo jak ja, i myślę, że wkrótce po- jawi się tam również Kylar. Jest... coś jeszcze, ale nie mam odwagi o tym napisać. Musiałam zrobić coś strasznego, żebyśmy mogli wygrać. Żadne słowa nie przekreślą krzywdy, którą Ci wyrządziłam. Ogromnie przepra- szam. Chciałabym wszystko naprawić, ale nie mogę. Kiedy przyjedziesz, będziesz mogła zemścić się tak. jak zechcesz, a nawet mnie zabić. Vi Sova- ri. Elene zjeżyły się włosy na karku. Jaka osoba mogłaby uważać się za takiego wroga i takiego przyjaciela jednocześnie? Gdzie są ślubne kolczyki Elene? „Jest coś jeszcze”? Co to znaczyło? Vi zrobił coś strasznego? Intuicja podpowiedziała jej, co się stało, i Elene poczuła ołowiany cię- żar w żołądku. Kobieta, którą wczoraj widziała, nosiła kolczyk. Pewnie to nie był... to na pewno nie był...

– O mój Boże – jęknęła. Popędziła po konia. * * * Każdej nocy śnił coś innego. Logan stał na podwyższeniu, patrząc na ładną, drobną Terah Graesin. Była gotowa iść po trupach – po całej armii trupów – albo wyjść za mężczyznę, którym gardziła żeby tylko zrealizo- wać swoje ambicje. Tak samo jak tamtego dnia i teraz serce zawiodło Lo- gana. Jego ojciec ożenił się z kobietą, która zatruła jego szczęście. Logan tak nie potrafił. Jak tamtego dnia, Logan poprosił, żeby złożyła mu hołd lenniczy, a okrągłe podwyższenie przypominało mu Dno, na którym gnił w czasie khalidorskiej okupacji. Terah odmówiła. Jednakże zamiast się samemu ukorzyć, żeby nie doszło do rozłamu w armii w przededniu bitwy, we śnie Logan powiedział: „Więc skazuję cię na śmierć pod zarzutem zdrady”. Jego miecz zadzwonił. Terah zatoczyła się do tyłu, ale zbyt wolno. Ostrze przecięło jej szyję do połowy. Logan złapał ją i nagle trzymał w ramionach inną kobietę i był w innym miejscu. Z rozciętego gardła Jenine lała się krew na jej białą koszulę nocną i na jego nagą pierś. Khalidorczycy, którzy włamali się do ich poślubnej sypialni, śmiali się. Logan rzucał się we śnie i w końcu się obudził. Leżał w ciemności. Po- trzebował chwili, zanim przypomniał sobie, gdzie się znajduje. Jego Jenine nie żyła. Terah Graesin była królową. Logan złożył jej przysięgę lenniczą. Dał jej słowo, a to było coś więcej niż przysięga – to oznaczało całkowitą uczciwość. Zatem, gdy jego królowa rozkazała mu pozbyć się khalidor-

skich niedobitków, podporządkował się. Zawsze z przyjemnością zabije paru Khalidorczyków. Siadając w mrocznym namiocie, Logan zobaczył kapitan swojej straży przybocznej, Kaldrosę Wyn. W czasie okupacji burdele Mamy K były naj- bezpieczniejszym miejscem dla kobiet. Mama K przyjmowała tylko naj- piękniejsze i egzotyczne kobiety. To one pierwsze w tej wojnie przelały khalidorską krew w ramach obejmującej całe miasto zasadzki, którą na- zwano później Nocta Hemata – Noc Krwi. Logan uhonorował je publicznie i wtedy stały się jego sojuszniczkami. Te, które potrafiły walczyć, walczy- ły i wiele zginęło, ratując mu życie. Po bitwie pod Gajem Pawila Logan odprawił wszystkie kobiety, które były kawalerami Orderu Podwiązki z wyjątkiem Kaldrosy Wyn. Jej mąż był jednym z dziesięciu łowców cza- rowników, a że byli nierozłączni, powiedziała, że równie dobrze może da- lej służyć Loganowi. Kaldrosa nosiła swoją podwiązkę na lewej ręce. Uszyta z zaczarowa- nych khalidorskich chorągwi skrzyła się nawet w ciemności. Rzecz jasna, Kaldrosa była ładna. Miała oliwkową sethyjską cerę gar- dłowy śmiech i setki historii na podorędziu – niektóre z nich były nawet prawdziwe, jak twierdziła. Nosiła niedopasowaną kolczugę i kasak z biało- zorem, którego skrzydła wychodziły poza czarny krąg. – Już czas – powiedziała. Generał Agon Brant zajrzał do namiotu i wszedł. Nadal chodził o dwóch laskach. – Zwiadowcy wrócili. Nasz elitarny oddział Khalidorczyków myśli, że urządza zasadzkę. Jeśli nadejdziemy z północy, południa, albo od zachodu, będziemy musieli iść przez gęsty las. Możemy przejść tylko przez Las Łowcy. Jeśli on naprawdę istnieje, wybiją nas co do nogi. Gdybym miał

tylko setkę ludzi przeciwko tysiąc czterystu, to nie sądzę, żebym to lepiej obmyślił. Gdyby do takiej sytuacji doszło miesiąc temu, Logan by się nie wahał. Poprowadziłby wojsko przez względnie otwartą przestrzenią Lasu Łowcy i chrzanić legendy. Ale pod Gajem Pawila zobaczył legendę na własne oczy – pożarła tysiące. Umór wstrząsnął przekonaniem Logana, że potrafi od- różnić zabobon od rzeczywistości. – Są Khalidorczykami. Dlaczego nie poszli na północ do Przełęczy Qu- origa? Agon wzruszył ramionami. Od tygodni wałkowali to pytanie. Ścigany pluton nie był nawet w przybliżeniu tak niedbały jak Khalidorczycy, któ- rych znali. Nawet uciekając przed wojskiem Logana organizowali wypady. Cenaria straciła setkę ludzi. Khalidorczycy ani jednego. Agon zgadywał, że to oddział elitarny wywodzący się z jakiegoś plemienia khalidorskiego, z którym Cenaryjczycy nigdy wcześniej się nie zetknęli. Logan miał wra- żenie, że natrafił na za gadkę. – Nadal chcesz uderzyć na nich ze wszystkich stron? – spytał Agon. Zagadka nadal stała przed Loganem, kpiąc sobie z niego. Odpowiedź się nie pojawiła. – Tak. – Nadal upierasz się, że sam poprowadzisz kawalerię przez Las? Logan pokiwał głową. Jeśli miał prosić ludzi, żeby narazili się na śmierć z rąk jakiegoś potwora, to sam też musi się poświęcić. – To bardzo... odważne – powiedział Agon. Służył arystokratom wystarczająco długo, żeby, mówiąc komplement, wyrazić tysiąc obelg. – Dość tego – powiedział Logan, biorąc hełm od Kaldrosy. – Chodźmy

zabić paru Khalidorczyków.

4 Vürdmeister Neph Dada zakaszlał głębokim, rzężącym, niezdrowym kaszlem. Odchrząknął głośno i splunął na dłoń. Przechylił głowę i patrzył, jak flegma ścieka na ziemię, a potem spojrzał na pozostałych Vürdmeiste- rów siedzących wokół ogniska. Nie licząc młodego Borsiniego, który cały czas mrugał, żaden nie okazał, że wzbudził w nich odrazę. Człowiek utrzymywał się przy życiu wystarczająco długo, żeby zostać Vürdmeiste- rem, nie tylko dzięki magicznej sile. Świecące słabo figurki ustawiono na ziemi w szyku bojowym. – To tylko przybliżone pozycje wojsk – powiedział Neph. – Sny Loga- na Gyre to czerwone figurki. Około tysiąca czterystu ludzi na zachód od Lasu Mrocznego Łowcy, na ziemiach cenaryjskich. Jakichś dwustu Ceuran udających Khalidorczyków to niebieskie figurki, znajdujące się na samym skraju Lasu. Białe figurki dalej na zachód to pięć tysięcy naszych ukocha- nych wrogów, Laeknaught. My, Khalidorczycy, ostatni raz walczyliśmy bezpośrednio z Laeknaught, kiedy wy jeszcze trzymaliście się cycka, więc pozwólcie, że wam przypomnę: Laeknaught nie nienawidzi wszelkiej ma- gii, a zniszczenie nas jest głównym powodem powołania do istnienia tego zakonu. Pięć tysięcy tych ludzi z powodzeniem wystarczy, żeby dokończyć robotę, którą zaczęli Cenaryjczycy w bitwie pod Gajem Pawila, musimy więc rozegrać to bardzo ostrożnie.

Pokrótce Neph przedstawił im to, co wiedział o rozmieszczeniu wszystkich sił, zmyślając szczegóły, kiedy wydawało się to stosowne, i chętnie rzucając wojskowym żargonem, jakby się spodziewał, że Vürdmei- sterowie pojmą wszystkie niuanse sztuki dowodzenia, której nigdy się nie uczyli. Zawsze, kiedy umierał Król-Bóg, zaczynały się rzezie. Najpierw spadkobiercy zwracali się przeciwko sobie. Potem ci, którzy przetrwali, gromadzili wokół siebie meisterów i Vürdmeisterów i zaczynali walki od nowa, aż zostawał tylko jeden Ursuul. Jeśli nikt nie ugruntował swojej przewagi dostatecznie szybko, rozlew krwi obejmował też meisterów. Neph Dada nie zamierzał na to pozwolić. Kiedy tylko się upewnił, że Król-Bóg Garoth Ursuul nie żyje, odnalazł Tensera Ursuula, jednego ze spadkobierców Króla-Boga i przekonał go, żeby przejął Khali. Tenser pomyślał, że to przejęcie bogini oznacza potęgę. I rzeczywiście, ale dla Nepha. Dla Tensera oznaczało to katatonię i szaleń- stwo. Potem Neph rozesłał prostą wiadomość do wszystkich Vürdmeiste- rów we wszystkich zakątkach khalidorskiego imperium: „Pomóżcie mi sprowadzić Khali do domu”. Odpowiadając na ten religijny apel, każdy Vürdmeister, który nie chciał ryzykować życia, popierając jakiegoś bezwzględnego dzieciaka z rodu Ur- suulów, miał pretekst do ucieczki. Jeśli Neph zapanuje nad tymi pierw- szymi Vürdmeisterami, którzy przybyli z posterunków na pobliskich zie- miach, to, kiedy zjawią się pozostali z dalszych regionów imperium, sami się podporządkują. Jeśli Królowie-Bogowie byli w czymś dobrzy, to we wszczepianiu posłuszeństwa. – Las Mrocznego Łowcy znajduje się między nami – Neph zamachnął ręką, obejmując Vürdmeisterów, siebie i strażników Khali. W sumie led- wie pięćdziesięciu ludzi – a tymi wojskami. Osobiście widziałem ponad

setkę ludzi, meisterów i nie tylko, którym rozkazano wejść do Lasu. Żaden nie powrócił. Nigdy. Gdyby nie szło o bezpieczeństwo Khali, w ogóle bym o tym nie wspominał. – Neph znowu zakaszlał; w płucach naprawdę miał żywy ogień, ale kaszel był wkalkulowany w jego plan. Ci, którzy nie ugię- liby kolan przed młodym mężczyzną, mogą chętnie służyć słabnącemu starcowi, uznając, że to nie potrwa długo. Splunął. – Ceuranie mają miecz mocy, Curocha. Tutaj. – Neph wskazał miejsce, gdzie wylądowała jego flegma, sam skraj Lasu Mrocznego Łowcy. – Czy miecz przyjął kształt Ceur’caelestosa, ceurańskiego Ostrza Nie- bios? – zapytał Vürdmeister Borsini. To on cały czas mrugał; był młodzieńcem o groteskowo wielkim nosie i ogromnych uszach. Gapił się w przestrzeń. Nephowi się to nie podobało. Borsini podsłuchiwał, kiedy zwiadowcy składali raport? Vir Borsiniego, miara względów bogini i jego magicznych mocy, wy- pełniał mu ramiona jak setka kolczastych różanych łodyg. Tylko vir Nepha pokrywał więcej skóry, falując jak żywy tatuaż w lodricarskich zawijasach, czerniąc jego ciało od czoła aż po paznokcie. Ale mimo inteligencji i mocy Borsini opanował dopiero jedenaście shüra. Neph, Tarus, Orad i Raalst by- li Vürdmeisterami dwunastego shüra – wyżej mógł zajść tylko Król-Bóg. – Curoch przyjmuje taki kształt, jaki zechce – powiedział Neph. – Cho- dzi o to, że jeśli Curoch znajdzie się w Lesie Łowcy, nigdy już go nie opu- ści. Mamy jedyną szansę przechwycić łup, którego szukaliśmy od wieków. – Ale tam są trzy armie – zauważył Vürdmeister Tarus. – Wszystkie mają przewagę liczebną i każda z radością nas zabije. – Próba przechwycenia miecza najprawdopodobniej zakończy się śmiercią śmiałka, ale pozwólcie, że wam przypomnę, że jeśli nie spróbu- jemy, odpowiemy za to – powiedział Neph. – Dlatego ja pójdę. Jestem sta-