loogaro

  • Dokumenty222
  • Odsłony266 667
  • Obserwuję125
  • Rozmiar dokumentów384.8 MB
  • Ilość pobrań140 873

Jacek Skowroński - Był Sobie Złodziej

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Jacek Skowroński - Był Sobie Złodziej.pdf

loogaro Prywatne EBooki
Użytkownik loogaro wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 230 stron)

JACEK SKOWROŃSKI BYŁ SOBIE ZŁODZIEJ WYDAWNICTWO OTWARTE KRAKÓW 2009

Wydawnictwo Otwarte sp. z o.o., ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków. Wydanie I, 2009. Druk: Intro-Dajwór, Kraków, ul. Dajwór 14-16. Projekt okładki: Jarosław Kozikowski / Artewizja.pl Fotografia na pierwszej stronie okładki: © iStockphoto.com / Jeff McDonald Fotografia na czwartej stronie okładki: © iStockphoto.com / Ziutograf Opieka redakcyjna: Arietta Kacprzak Opracowanie typograficzne ksiąŜki: Daniel Malak Adiustacja: Małgorzata Uzarowicz / d2d.pl Korekta: Magdalena Kędzierska / d2d.pl, Małgorzata Poździk / d2d.pl Łamanie: Robert Oleś / d2d.pl Copyright * by Jacek Skowroński ISBN 978-83-7515-077-3 Zamówienia: Dział Handlowy, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków Bezpłatna infolinia: 0800-130-082 Zapraszamy do księgarni internetowej Wydawnictwa Znak, w której moŜna kupić ksiąŜki Wydawnictwa Otwartego: www.znak.com.pl

Mężczyzna niespiesznie wchodził na najwyższe piętro. W no- wym apartamentowcu była wprawdzie winda, ale uznał, że trzy kondygnacje może pokonać na piechotę. Uważnym spojrzeniem omiatał elegancką klatkę schodową, przyglądał się solidnym drzwiom bez tabliczek z nazwiskami lokatorów, czy choćby nume- rami lokali. Na każdym poziomie znajdowały się tylko dwa miesz- kania, musiały być naprawdę duże. Ostatnie stopnie pokonał jeszcze wolniej - dzień był upalny, a sutanna z ciasno zapiętą koloratką nie była letnim strojem. Otarł pot z czoła i pomyślał, że powołanie wiodące go w takie miejsca wymaga wielu wyrzeczeń, a noszenie niewygodnego uniformu nie jest największym z nich. Ksiądz przystanął przed masywnymi drzwiami o barwie ciem- nego mahoniu, z wypukłym judaszem, i przeżegnał się machinal- nie, gdy potoczna nazwa szklanego szpiega przemknęła mu przez głowę. Przyglądał się przez chwilę nowoczesnym zamkom - owieczka, której losem zamierzał się zająć, należała do zamożnych i troszczących się o dobra doczesne. „Ciekawe, czy poświęci nieco troski dziełu zbawienia swej duszy”, pomyślał, kładąc palec na przycisku dzwonka. Drugiej szansy nie będzie - pod tym względem 5

duchowny nie był typowym przedstawicielem swojej profesji - nigdy nie wracał tam, gdzie nie wpuszczono go przy pierwszej wizycie. W głębi mieszkania rozległ się delikatny dźwięk gongu, przez minutę lub dwie nic się nie działo, najlżejszy szelest nie zakłócił ciszy. Wreszcie judasz pociemniał na sekundę, następnie drzwi zaczęły się uchylać z powolnym dostojeństwem wrót bankowego sejfu. - Niech będzie pochwalony... - Elegancka, młoda kobieta spojrzała pytająco i machinalnie przesunęła palcami po guzikach bluzki, jakby sprawdzała, czy dekolt jest wystarczająco skromny. - Na wieki wieków. - Gość z pobłażaniem obserwował oznaki zakłopotania pojawiające się zawsze na widok sutanny. - Dzień dobry. - Dzień dobry - odpowiedziała z ledwie wyczuwalną ulgą, że może przystąpić do zwykłej konwersacji. - W czym mogę księdzu pomóc? - Prowadzę posługę duszpasterską w tutejszej parafii i sta- ram się odwiedzić wszystkich nowych członków naszej wspólnoty. Państwo niedawno się wprowadzili, zapewne zabrakło czasu na wizytę w kościele... - zawiesił ze smutkiem głos. - Mieszkamy tu niecałe dwa miesiące. Właściwie nie wiem nawet, gdzie jest najbliższy kościół, nie było czasu... - Dotarło wreszcie do niej, że wypada wpuścić kapłana do środka albo zna- leźć jakąś wymówkę i zatrzasnąć mu drzwi przed nosem. - Proszę, niech ksiądz wejdzie. Zaprowadziła go do salonu, gestem wskazała skórzaną sofę i przeprosiwszy, zniknęła w głębi mieszkania. Duchowny nie usiadł. Nie wypuszczając z ręki czarnej, podob- nej do małej walizki teczki, stał nieruchomo i tylko z dziwną uwa- gą lustrował otoczenie, jakby pragnął, żeby przedmioty opowie- działy mu to, czego nie wyjawią ich właściciele. Przestronny apar- tament urządzony był z kosztowną elegancją. Nowe meble, w 6

całości wykonane z ciemnego drewna, z biegiem lat nie stracą na wartości, wręcz przeciwnie, staną się prawdziwymi antykami. Obrazy zawieszone na różnych wysokościach łamały monotonię pastelowych ścian, wielkie morskie akwarium z kawałkami praw- dziwej rafy koralowej, podświetlone błękitnofioletowym światłem, dodawało wnętrzu życia. Wyczuwało się rękę profesjonalnego projektanta wnętrz, gospodarze najwyraźniej mogli sobie pozwo- lić na ekstrawagancję. - Niech będzie pochwalony... - Do salonu wszedł młody męż- czyzna w szykownym garniturze i bez skrępowania wyciągnął rękę. - Zalewski. - Na wieki wieków, amen. - Ksiądz odwzajemnił mocny uścisk. - Ojciec Janusz. - Kawy? Może coś mocniejszego? - Gospodarz zapraszającym gestem wskazał gościowi fotel i przystanął przed małym barkiem. - Dziękuję, synu. Moja posługa nie idzie w parze z naduży- waniem... - przerwał na widok miny pana domu, mówiącej wy- raźnie, że duchowny może darować sobie umoralniające kawałki. Zresztą ortodoksyjne trzymanie się zasad akurat nie leżało w jego naturze. - No dobrze, kropelkę. Po chwili atmosfera zrobiła się prawie rodzinna. Gospodyni pojawiła się z kawą i ciastkami. Ksiądz wdał się w luźną poga- wędkę ze swoją nową trzódką, zapisując coś czasem w grubym notesie. Rozmówcy okazali się dość typowymi przedstawicielami nowej klasy społecznej - świetnie wykształceni, ambitni i uparci, pragnęli, jak sami mówili, przede wszystkim spełnić się zawodo- wo. Kapłan ze skrywanym politowaniem słuchał o trudzie, jakiego to wymaga. Praca, praca i jeszcze raz praca, po czternaście godzin na dobę, a wszystko po to by nie odpaść z peletonu. W soboty i niedziele kursy doszkalające albo wyjazdy integracyjne na koszt firmy. - A rodzina, dzieci? Myśleliście o tym? 7

- Proszę księdza, od myślenia dzieci się nie rodzą! - Go- spodarz błysnął dowcipem. Kobieta wyciągnęła album ze zdjęciami kilkuletniego chłopca. - Ma prywatną opiekunkę i właśnie kończy przedszkole, w którym mówi się wyłącznie po angielsku. Od września idzie do amerykańskiej szkoły w Wilanowie. Czesne wynosi... Nie oceniał ich, sam nie czuł się ani lepszy, ani gorszy od tych ludzi goniących za własnym wyobrażeniem szczęścia. Pomyślał przelotnie, że każdy prędzej czy później odkrywa swoje powoła- nie. On wybrał inaczej, ale czy lepiej? Cóż, przynajmniej był wol- ny, nie musiał codziennie udowadniać, że jest w czołówce wyścigu szczurów biegających w kółko po labiryncie. Miał ogromną ochotę na papierosa, ale powstrzymał się w przekonaniu, że nie należy psuć dobrego nastroju spotkania, de- monstrując ten mało chwalebny nałóg. - Moi drodzy - zwrócił się do gospodarzy z właściwą dla swej profesji bezpośredniością. - Pozwólcie mi odmówić modlitwę za spokój tego domu i poświęcić go łaskawej opiece Pana. Wyjął z teczki starą, oprawioną w skórę książeczkę do nabo- żeństwa, otworzył ją i ze srebrnym kropidłem w dłoni zaczął przemierzać mieszkanie. Nie ominął żadnego pomieszczenia, w każdym przystanął na moment, by cichym, skupionym głosem odmówić kilka wersów modlitwy. Towarzyszyli mu w tej ceremo- nii, trzymając się nieco z tyłu. Jeśli nawet dostrzegli, że zachowy- wał się nietypowo jak na pierwszą wizytę duszpasterską, nie dali mu tego odczuć. Przed wyjściem wręczył im jeszcze obrazek z wizerunkiem ja- kiegoś świętego i krótką modlitwą na odwrocie. Gospodarz przy- trzymał go za ramię. - Ojcze Januszu, chwileczkę. Chcielibyśmy ofiarować jakiś datek... 8

- Moi drodzy, nie jestem kwestarzem. Jeśli odwiedzicie naszą świątynię, możecie złożyć stosowną ofiarę. - Nie chciał ich pienię- dzy. Miał już to, po co przyszedł. Znów zignorował windę i uważając, by nie przydeptać sutanny, zaczął schodzić na dół. Wątpił, czy jego wizyta choć odrobinę wpłynie na tych ludzi, skłoni ich do jakiejś głębszej refleksji nad sensem życia. Nie wierzył, że człowiek jest w stanie cokolwiek zrobić dla zbawienia swej duszy, a już na pewno nie sądził, by modlitwą dało się wyżebrać łaskę u Pana. Jego podejście do religii dalekie było od oficjalnej doktryny Kościoła. Modlitwę traktował jako formę rozmowy z samym sobą, całkiem ignorowaną przez Stwórcę, który, jeśli istnieje, potrafi zajrzeć bezpośrednio w głąb duszy i nie traci czasu na słuchanie naszych zakłamanych błagań. Nie negował całkiem istnienia siły wyższej, ale uważał, że Bóg, jakiego znamy, został wymyślony przez ludzi, żeby ukoić ich natu- ralny strach przed niewiadomym. Duchowny wyszedł z budynku, przystanął, wyjął czarny notes i zaczął w skupieniu wodzić palcem po jego stronach. Minęło kilka minut, zatopiony w swoich sprawach nie zwrócił uwagi na zbliża- jącą się postać. Ciche chrząknięcie kazało mu unieść głowę. - Niech będzie pochwalony... - Na wieki wieków... - odrzekł machinalnie. Odsunął się pospiesznie, zauważywszy, że tarasuje przejście młodej kobiecie chcącej wejść do środka. Uśmiechnęła się wdzięcznie i zaczęła wystukiwać kod na domofonie. Kombinacja składała się z numeru mieszkania oraz czterech cyfr. Zapisał coś, schował notes i oddalił się w kierunku bramy osiedla. Był zupełnie zadowolony z wyników swojej wizyty. W końcu nie przyszedł tam nawracać zagubionych duszyczek ani wskazy- wać im drogi ku wiecznemu szczęściu. Tego dnia pragnął zdobyć informacje i to mu się udało. 9

Wiedziałem o tym doskonale, bo to ja odbyłem tę niespo- dziewaną wizytę duszpasterską. I nigdy nie byłem księdzem. Byłem złodziejem. W przestępczym fachu - podobnie jak w każdym innym - lu- dzie dzielą się na amatorów i zawodowców. Tych pierwszych można spotkać co chwila, niemal każdy mieszkaniec planety jest adeptem złodziejskiej profesji - i to ona właśnie, a nie równie trudne i równie pogardzane zajęcie kurtyzany, jest najstarszym zawodem świata. Ewolucja metodą prób i błędów sprawdziła, co jest najlepsze dla gatunku homo sapiens, i wyryła nam w genach imperatyw posiadania jak największej ilości dóbr materialnych, a sposób ich zdobycia uczyniła sprawą drugorzędną. Owszem, by- wa, że dajemy coś innym, ale nie ma to nic wspólnego z altru- istyczną chęcią uszczęśliwienia współobywateli - zwykle, świado- mie lub nie, spodziewamy się otrzymać więcej, niż ofiarowaliśmy. Nawet święci, którzy ochoczo pozbywali się wszelkiej własności na rzecz swoich bliźnich, mieli nadzieję otrzymać w niebie nagrodę nieporównanie większą niż wszystko, z czego rezygnowali. Każdy z nas kradnie, gdy tylko ma okazję - ukrywając lewe do- chody, przyjmując prezenty od wdzięcznych pacjentów, unikając podatków, słuchając pirackich płyt, kupując pół litra bez akcyzy, czy choćby jadąc tramwajem na gapę. Tak właśnie postępują ama- torzy, a ich sumienie pozostaje czyste jak świeżo przedestylowany bimberek - leciutki osad drobnych nieczystości nikomu nie spę- dza snu z powiek. Zresztą zawsze można pójść do spowiedzi. Osobną kategorię stanowią amatorzy uważający się za za- wodowców - przygodne złodziejaszki, doliniarze i pospolite opry- chy gotowe dla paru złotych sprzedać cegłę za winklem. Ich karie- ra jest krótka, spędzają większość czasu za kratkami, układając misterne plany kolejnych „wielkich” skoków, mających uczynić ich krezusami. 10

Ja byłem profesjonalistą. Nie łapałem przypadkowych okazji, nie miałem wspólników i nie wyglądałem na kryminalistę - trzy elementy odróżniające fachowca od dyletanta. Pracowałem powo- li, robiąc przedtem drobiazgowe rozpoznanie terenu akcji. Gdy coś nie grało, natychmiast rezygnowałem. Na dziesięć potencjal- nych skoków wykonywałem jeden, za to bez pudła - nigdy nie poczułem ciężaru bransoletek na nadgarstkach, nie padł na mnie cień podejrzeń. Numer z księdzem wykonywałem rzadko, był tak dobry i bez- pieczny, że rezerwowałem go na specjalne okazje. Osoba w stroju duchownego może znacznie więcej niż przeciętny obywatel. Wpuszczą ją wszędzie, nie pytając o dokumenty, udzielą wszelkich informacji, pozwolą zajrzeć w każdy kąt. Ale najważniejsze jest to, że nikt nigdy nie poda dokładnego rysopisu, po kilku dniach w pamięci świadków pozostaje tylko sutanna, czasem wzrost i po- stura - to wszystko. Ksiądz ubrany po cywilnemu jest już zupełnie kimś innym. Pamięć ludzka przechowuje szczegóły najbardziej charakterystyczne, które w przypadku przebrania okazują się absolutnie bezwartościowe. Policjanci wiedzą doskonale, że za- miast portretu pamięciowego księdza mogą równie dobrze posłu- giwać się fotosami z filmu o Zorro. Ponadto samo skojarzenie wizyty duszpasterza z dokonanym później przestępstwem jest mało prawdopodobne - tak to już jest, że ludzie automatycznie klasyfikują bliźnich według ich cech zewnętrznych. Cygan to zło- dziej, pijak to leń, strażak jest odważny, polityk... no, mniejsza o to. Wszystkie te utarte stereotypy, często słuszne, bo wynikające z głębokiego życiowego doświadczenia, bardzo ułatwiały mi robotę. Następne kilka tygodni poświęciłem przygotowaniu akcji. Oczywiście swoich „klientów” nie wybierałem przypadkowo. Interesowali mnie ludzie, którzy trzymają w domu grubszą go- tówkę, ponieważ czasy, gdy opłacało się zwinąć telewizor albo 11

komplet srebrnych sztućców, dawno już minęły. Zresztą zbycie cennych fantów wiąże się ze sporym ryzykiem. Trzeba mieć za- ufanego pasera, który zawsze prędzej czy później wpadnie, sypiąc przy okazji swoich dostawców, albo pozbywać się łupów za bezcen i w rezultacie być zmuszonym do coraz intensywniejszej pracy, co nieuchronnie prowadzi do wpadki. Nie, ja działałem inaczej. Kluczową sprawą była informacja. Jest mnóstwo całkiem łatwych sposobów jej zdobycia. Wiedzą coś o tym najlepsi iluzjoniści i wszelkiej maści spece od kontaktów z innymi wymiarami, zgarniający niezły szmal na gównianych sztuczkach telepatycznych. Schowa się taki przed seansem w toa- lecie - najlepiej damskiej - podsłucha parę rozmów, zapamięta kilka imion i dat, a później wprawia w osłupienie publikę, sypiąc jak z rękawa intymnymi szczegółami z życia wybranych „przypad- kowo” ofiar. Proste jak strzyżenie łysych. Ja postępowałem po- dobnie. Moim ulubionym miejscem wyszukiwania okazji były aukcje dzieł sztuki - ich bywalcy na pewno nie narzekają na brak gotówki i wcale tego faktu nie ukrywają. Ubierałem się w elegancki garni- tur, zakładałem lekko przyciemniane okulary i wtapiałem w tłu- mek podekscytowanych snobów. Szczególną uwagę zwracałem na nowobogackich, których nadmiar mamony uczynił nagle miłośni- kami sztuki. Wystarczyło uważnie słuchać. Tamtego dnia wybrałem się na aukcję obrazów mniej znanych przedstawicieli okresu Młodej Polski. Wystawiono też dzieło Mal- czewskiego, co gwarantowało pojawienie się odpowiednio nadzia- nych klientów. Kręciłem się akurat w okolicach bufetu, gdy moją uwagę zwróciły okrzyki: - Gąsek, to ty!? Aleś, bracie, zbyczał! Kopę lat! Gdzieś ty się podziewał!? Wszyscy myśleli, że kangury ujeżdżasz... - Z cha- otycznie wymienianych uwag wywnioskowałem, że faceci są zna- jomymi ze studiów. 12

Zbliżyłem się dyskretnie, z nosem zatopionym w aukcyjnym folderze. Nie zwracali uwagi na otoczenie, sypiąc banalnymi, lecz dla mnie nadzwyczaj cennymi wiadomościami. Panowie mieli towarzyszki, dzięki czemu natychmiast po- znałem ich personalia. - Zalewski, dla pani Andrzej. - Usłyszałem cmoknięcie. - Gąsowska... Sylwia. - Zbyszek... - Cmok. - Agata... - Gadaj, co słychać, widzę, że nieźle się ustawiłeś. Jak było w tej Australii? W ciągu dosłownie paru minut dowiedziałem się, iż Zalewscy kupili właśnie apartament na ekskluzywnym, nowym osiedlu i rozglądają się za odpowiednim wyposażeniem wnętrza. - Dobrze myślisz, Andrzejku, na dziełach sztuki na pewno nie stracisz. Byłem akurat innego zdania i zamierzałem im to wkrótce udowodnić. - No, nie takie to znowu przebicie w porównaniu z ren- townością... - gość chwalił się przez chwilę swoim rozeznaniem rynku papierów wartościowych. - Słuchaj, daj mi swoje namiary, wpadniemy kiedyś... Wyjąłem długopis i niby to zaznaczając coś w spisie wysta- wianych na sprzedaż obrazów, zanotowałem dokładne adresy i numery telefonów potencjalnych ofiar. Pogawędka trwała w najlepsze. Słuchałem dalej, próbując roz- strzygnąć, którą parę warto uwolnić od nadmiaru gotówki. Z za- dowoleniem przyswoiłem wiadomość, że Andrzej został niedawno jednym z menedżerów pewnej znanej z przekrętów firmy ubezpie- czeniowej - przyjemniej okradać gościa, który zawodowo trudni się oszukiwaniem innych. Jednak zawodowiec nie kieruje się ja- kimś, bliżej niesprecyzowanym, staroświeckim poczuciem spra- wiedliwości. W każdym razie nie do końca. Ciągle nie mogłem się zdecydować. 13

Zbliżała się pora rozpoczęcia aukcji. Facet o imieniu Zbyszek zastanawiał się nad czymś przez chwilę, następnie scenicznym szeptem oznajmił: - Andrzej, tutaj nie ma zysku! Znam kogoś... może ci za- oferować... - zniżył głos i mimo moich starań nie usłyszałem dal- szego ciągu propozycji. - No... czemu nie? Tylko, wiesz, ja niezbyt się znam na... - Wszystko ma certyfikaty! - Zbyszek przerwał mu sta- nowczym tonem. - Niektórych rzeczy nie wystawia się na auk- cjach, bo właściciel woli uniknąć rozgłosu. Czasem chce za- inwestować coś po cichu albo ukryć fakt, że powinęła mu się nóż- ka... Wierzyciele bywają natrętni, sam rozumiesz. Zwykły biznes. Okazja, bracie! Znam właściwego człowieka... Wchodzisz? Czekałem na odpowiedź z równym, a może i większym napię- ciem niż on. - Zobaczymy, jak będzie coś miał, daj znać. - Zadzwoni i powoła się na mnie. Odwróciłem się i odszedłem dostojnym krokiem, choć miałem ochotę zatańczyć. Niech ktoś powie, że pieniądze nie leżą na ulicy! No, może niezupełnie, ale miałem je już praktycznie w zasięgu ręki: zdobyłem namiary klienta i wiedziałem, jak mogę go po- dejść. Cieszyła mnie myśl, iż nie zrobię mu szczególnej krzywdy. Miałem swój prywatny kodeks honorowy - nie okradałem bieda- ków z jałmużny otrzymywanej w zamian za ich parszywą robotę. Najpierw musiałem zbadać teren. Mogłem udawać tajem- niczego znajomego Zbyszka, ale to by było zbyt ryzykowne, więc uznałem, że lepsza będzie postać księdza. Potem planowałem odczekać parę tygodni, żeby wizyta duszpasterza zatarła się w pamięci mych wybrańców, i przejść do dzieła! Oczywiście wiele rzeczy mogło pójść nie tak i udaremnić akcję - profesjonalista działa zawsze na pewniaka - ale namierzyłem cel i czułem roz- koszny przypływ adrenaliny. 14

Panuje tyleż powszechne, ile błędne przekonanie, że rabunków najlepiej dokonywać nocą. Amatorzy rzeczywiście sądzą, iż mrok zapewni im bezpieczeństwo. Nic bardziej mylnego! Istnieje mnó- stwo pułapek związanych z nocną robotą. Po pierwsze, należy wtedy zachować absolutną ciszę, każdy nietypowy odgłos może obudzić sąsiadów lub - jeśli włamywacz okazał się krańcowym idiotą i nie rozpoznał terenu - domowników. Co innego w dzień, nawet niezbyt głośny wybuch nikogo nie zaalarmuje. Ot, cholerni sąsiedzi robią remont. No i większość ludzi jest wtedy w pracy - wystarczy upewnić się, na przykład telefonicznie, że klient nie wziął chorobowego, i pole operacyjne mamy czyste. Po drugie, trzeba się jakoś dostać do wybranego lokalu. Te, które warto odwiedzić, znajdują się z reguły na strzeżonych osie- dlach, doskonale oświetlonych, zaopatrzonych w najgorszy, bo nieprzewidywalny, rodzaj zabezpieczenia - znudzonych swoją robotą ochroniarzy. Nigdy nie wiadomo, co takiemu strzeli do głowy. Może przespać całą noc w pakamerze, ale równie dobrze może się plątać bez ustalonego harmonogramu po osiedlu lub wyjść nagle zza krzaków, w których bynajmniej nie czaił się na ciebie, tylko załatwiał naturalną potrzebę. Niby mało prawdopo- dobne, jednak więzienia pełne są pechowców olewających prawa Murphy'ego. W dzień łatwo wejść na strzeżony teren, jest tysiąc sposobów i nawet nie warto o nich mówić. Potem wystarczy za- chowywać się pewnie, iść prosto do celu, bez rozsiewania dookoła czujnych spojrzeń i, broń Boże, oglądania się za siebie, a pies z kulawą nogą nie spyta, co tam robimy. Po trzecie, ciemność. Człowiek jest stworzeniem dziennym i natura poskąpiła mu wzroku dzikich kotów. Jeśli nawet czasem przejawiamy pewien rodzaj całkiem przyjemnej nocnej aktywno- ści, to angażuje on zwykle inne zmysły niż wzrok. Noc wymaga pracy przy znacznie ograniczonym polu widzenia, światło latarki 15

utrudnia dostrzeżenie alarmów i zabezpieczeń, które montują przewrażliwieni nowobogaccy w swoich domostwach. Niełatwo też wtedy odróżnić cenną biżuterię od bazarowych podróbek, które z atawistycznym uwielbieniem dla świecidełek kolekcjonują nawet bardzo zamożni klienci - o czym przekonałem się kilka- krotnie ze szczerym żalem. Słabe oświetlenie komplikuje również poszukiwanie łupu, a ludzie kitrają precjoza w najmniej spodzie- wanych miejscach. Kiedyś, w początkach swojej kariery, trafiłem do chałupy pewnego biznesmena. Byłem pewien, że ma większą gotówkę, bo robił w branży walutowej, a u progu zmian ustrojo- wych interesy tego typu załatwiało się z rączki do rączki. Wszystko grało: upewniłem się, że facet wyjechał z rodzinką na jeden dzień do Szwajcarii (podsłuchałem go, jak kupował bilety na samolot i później dzwonił z ulicznego automatu - kiedyś istniały takie cu- da). Spryskałem się alkoholem i koło drugiej w nocy zadzwoniłem do furtki. Odczekałem chwilę, prezentując wyraźne zaburzenia zmysłu równowagi, i zwyczajnie przelazłem górą. Czułem się cał- kiem bezpiecznie, nadużycie gorzały usprawiedliwia nie takie numery. Odszukałem drzwi wejściowe, dopasowałem wytrychy i po paru minutach byłem w środku. No i zaczęło się... W chałupie nie było praktycznie niczego cennego, a nie miałem ochoty tasz- czyć radzieckiego telewizora czy kryształów z kredensu. Szukałem szmalu. Zacząłem od sypialni, w słabym promyku latarki przeszu- kałem toaletkę, łóżko, komódkę. Garderoba wydała mi się dziwnie pusta, inne pomieszczenia też wyglądały na wymiecione z osobi- stych drobiazgów. Wszędzie panował podejrzany nieład, ale mo- gło mi się tylko zdawać, toteż uparcie przeczesywałem chałupę. Zaczynało już świtać, powoli ogarniało mnie zniechęcenie, gdy nagle spostrzegłem na stole jakieś urzędowe pismo, na którym ktoś wielkimi kulfonami nabazgrał: POCAŁUJCIE MNIE W DUPĘ!!! Z treści wynikało, że gospodarz, na wniosek urzędu skarbowego, 16

jest pilnie wzywany do prokuratury, która prowadzi śledztwo w sprawie z paragrafu... Cholera! W dzień natychmiast bym zauwa- żył, że facet nie zamierza tu wracać i opuścił domowe pielesze w pośpiechu, zabierając najcenniejsze rzeczy. Nigdy więcej nie zde- cydowałem się na robotę przy księżycu. To oczywiście nie wszystkie minusy pracy na trzeciej zmianie. W razie pościgu za dnia łatwiej zniknąć w tłumie, zmylić tropicie- li, zmieniając środki komunikacji, albo zwiać samochodem, jakich setki krążą po mieście. Na nic policyjne blokady, psy tropiące, patrole gliniarzy dysponujących mętnym opisem złoczyńcy. Po- szukiwany rozpływa się w anonimowym miejskim mrowisku... W niedzielny wieczór zatelefonowałem pod numer zano- towany w aukcyjnym folderze. - Zalewski... - usłyszałem neutralny ton. Odczekałem cztery sekundy. - Miło mi poznać... - Dwie sekundy pauzy. - Otrzymałem pański numer od Zbyszka Gąsowskiego. - Tak...? - Albo był ostrożny, albo nie pamiętał, co kumpel mu proponował. Miałem nadzieję, że to pierwsze. - Nasz znajomy wspomniał mi, że być może będzie pan zain- teresowany nabyciem pewnych dzieł sztuki. - No... to zależy... - Świetnie! - Nie pozwoliłem mu dokładnie wyartykułować wątpliwości. Facet był wyraźnie zaskoczony, należało sprawić, by poczuł okazję. - Rzecz jest wyjątkowa, jej wartość znacznie prze- wyższa proponowaną cenę. Nie wymienię przez telefon szczegó- łów. Oczywiście mam certyfikat i ekspertyzy. - Co pan proponuje? - Gość nie miał pojęcia, jak się załatwia takie interesy, ale udawał chojraka. Perspektywa łatwego zarobku wyraźnie go zainteresowała. 17

- Przedstawię panu zdjęcia i dokumenty, następnie, o ile będzie pan zainteresowany, udamy się do właściciela. - Kto... - Nie przez telefon! - syknąłem ostrzegawczo. - Pozna go pan natychmiast i zrozumie. Mój klient musi zachować pozory, że ciągle posiada płynność finansową. Zresztą, komu jak komu, ale panu nie muszę pewnie tłumaczyć takich rzeczy. Ludzie z bran- ży... - Rozumiem. - Nic nie rozumiał. I o to właśnie chodziło. - Zbyszek za dzień albo dwa wraca z Reykjaviku. Interesy. Był tak zajęty, że przez ostatnie dwa dni nie mogłem go dopaść - westchnąłem ciężko. Teraz koleś może zadzwonić do kumpla i nie zdziwi się, że numer nie odpowiada. Bo nie odpowie. Niedawno umieściłem w pewnym pisemku ogłoszenie: „Pan w średnim wieku, niezależny finansowo, pozna bezpruderyjnego, gotowego na wszystko part- nera”. Po trzech dniach Gąsowski przestał odbierać telefony. I tak długo wytrzymał. - Przed wyjazdem nasz znajomy powiedział, że zaangażował właśnie całą gotówkę, i zaproponował pana. Nie znamy się, więc Zbyszek uznał, że będzie nam towarzyszył. Możemy przystąpić do działania, gdy tylko pojawi się w kraju. Czy jutro lub pojutrze wieczorem dysponuje pan wolną chwilą? - Owszem, ale po dziewiętnastej. Pracujemy z żoną do późna. - Udział starego kumpla przekonał faceta, że impreza jest dość bezpieczna. - Jeszcze kwestia gotówki... - Wymieniłem dość konkretną sumkę, która ustawi mnie na jakiś rok i pozwoli ulokować pewną kwotę z myślą o wcześniejszej emeryturze. W napięciu czekałem na odpowiedź. - Mogę mieć jutro pieniądze... - Odetchnąłem głęboko, naj- wyraźniej kwota nie powaliła gościa na łopatki. - Jednak trans- akcja musi być oficjalna. Umowa na piśmie. - Nie był więc taki naiwny, jak mogło się wydawać. - Zanim sam nie zlecę wyceny, 18

mogę zapłacić jedynie zaliczkę. I wolę nie spotykać się u mnie w domu, może być jakiś lokal. Nie chcę, żeby zabrzmiało to obraźli- wie, ale nie znam pana ani... - Rozumiem i pochwalam - powiedziałem nieszczerze. - Przed- stawię referencje od osób godnych szacunku, może pan, a nawet powinien, sprawdzić moją wiarygodność. Ostateczna decyzja cał- kowicie należy do pana. W tej branży uczciwość popłaca, ponie- waż dobra reputacja jest podstawą działania. Klient przyjmie pa- na warunki, ale muszę go zapewnić, że jest pan wypłacalny. Wy- starczy mi bankowe potwierdzenie wypłaty. Zadzwonię, gdy przy- jedzie nasz znajomy, i zaproponuję jakieś miejsce spotkania... W ten prosty sposób, jednym telefonem załatwiłem sobie nie- mal stuprocentową pewność, że gość będzie miał w domu sumkę wartą grzechu. Niewielkie ryzyko, że facet się wycofa, wpisane było w mój fach. Do akcji przystąpiłem we wtorek. Ubrałem się w szary, dość pospolity garnitur, w ręku miałem sporą teczkę, zwyczajną, ale z raczej nietypową zawartością. Wy- siadłem z autobusu dwa przystanki od celu i dalej poszedłem pie- chotą. Nie było ku temu szczególnych powodów, chciałem jedynie rozluźnić się nieco przed robotą. Słońce wyglądało zza pierzastych obłoczków, było pogodnie, choć nie upalnie. Minęła już pora ran- nego szczytu, gdy praworządni obywatele udają się do uczciwej pracy. Niskie bloki o stonowanych, jasnych fasadach, świeżo przy- strzyżone trawniki oraz wyludnione alejki dawały poczucie spoko- ju i ładu. Obserwowałem ptaki uganiające się za bzyczącą przeką- ską dla piskląt. W myślach jeszcze raz przeanalizowałem plan działania. Wśród budynków za wysokim ogrodzeniem z prętów wy- łowiłem różową bryłę interesującego mnie apartamentowca. Co jakieś dwieście metrów znajdowała się otwierana kodem brama wjazdowa, a obok furtka i przeszklona budka. 19

Ochroniarze mieli obowiązek spytać każdego obcego o cel wi- zyty i upewnić się u właściwego lokatora, że gość jest oczekiwany. Nie było szans, by dostać się na teren niezauważonym, i nie za- mierzałem nawet próbować. Miałem inny pomysł. Osiedle miało pewien mankament. Nowe bloki ustawiono zbyt gęsto - ze względu na świetną lokalizację cena gruntu była ko- smiczna. Między domami wiły się wąskie uliczki z chodnikami z jasnoczerwonego klinkieru, skrawki zieleni upstrzone były arty- stycznymi rabatami. Wszystko ładnie, ale nie było gdzie spacero- wać z psami ani tym bardziej pozwolić im przykucnąć na chwilę. Właściciele czworonogów zmuszeni byli wychodzić poza ogrodzo- ny teren, by wśród rzadkich drzew i polnych traw ich pupile mogli oddać naturze pozostałości spożytych łakoci. Zauważyłem to, gdy jako ksiądz rozpoznawałem najbliższą okolicę, i postanowiłem wykorzystać. Pomysł, jak dostać się do środka, był może mało wyrafinowany, ale w mym fachu liczyła się tylko skuteczność. Nie pracowałem dla poklasku. Wąską, ukrytą pośród zdziczałej zieleni ścieżką udałem się na przylegający do osiedla teren porośnięty krzakami i rachitycznymi drzewkami. Po paru chwilach znalazłem starą ławkę, przysiadłem, wyjąłem gazetę i nastawiłem się na dłuższe oczekiwanie. Niepo- trzebnie. Tego dnia szczęście mi sprzyjało. Najpierw w polu widzenia pojawił się jasnobrązowy labrador. Oceniłem szybko jego wagę i uznałem, że będzie w sam raz. Się- gnąłem do teczki i zastygłem w oczekiwaniu. Po dłuższej chwili na dróżce zamajaczyła postać starszej kobiety. Sunęła powoli dostoj- nym krokiem. Brak laski sugerował, iż dama cieszy się dobrym zdrowiem, ale miałem nadzieję, że nie należy do nowoczesnych staruszek tryskających wigorem trzydziestolatki. Nie życzyłem jej oczywiście rychłego zgonu, pragnąłem jedynie wykorzystać natu- ralne w podeszłym wieku bezradność i brak sił. Wyjąłem szybko 20

małą torebkę i wysypałem jej smakowitą zawartość w trawę. We- soła psina znacznie wyprzedziła swą panią i merdając ogonem, podbiegła do mojej ławki. Jeśli ja czułem zapach smażonej wą- tróbki tak wyraźnie, że oblizałem się machinalnie i przełknąłem ślinę, to kubki smakowe labradora musiały wariować. Pies wcią- gnął głośno powietrze i ruszył w kierunku zdobyczy, oglądając się na mnie, jakby zdziwiony, że nie rzuciłem się jeszcze w stronę upojnej woni. Oczywiście, mogłem to zrobić w każdej chwili, toteż nie dał mi szansy - nie zawracał sobie głowy przeżuwaniem, wą- tróbka zniknęła w kilka sekund i nawet policyjni spece od zabez- pieczania dowodów z miejsca przestępstwa mieliby trudności z odszukaniem mikrośladów. Labrador oblizał się, pobiegał dookoła z nosem przy ziemi i zaczął kierować się w moją stronę. Niczym wyszkolony do znajdywania narkotyków tropiciel bezbłędnie na- mierzył źródło pochodzenia dopiero co upolowanej przekąski - moją teczkę. Nie wiem, jak przebiegają procesy myślowe u zwie- rząt, ale skojarzenia były oczywiste - psina uznała mnie za przyja- ciela i dała temu wyraz, łasząc się bezwstydnie w oczekiwaniu kolejnego prezentu. Dostojna właścicielka próbowała z daleka przywołać Kazimierza - naprawdę tak go nazywała - ale na próż- no. Tarmosiłem wielki łeb, zastanawiając się mimowolne, czy ludzkie imię otrzymał po zmarłym mężu niewiasty, i przyglądałem się mu uważnie. Powinno niedługo zadziałać... - Pan wybaczy. Kazimierzu, zgłupiałeś na starość? - Złapała obrożę, przypięła smycz i stanowczo odciągnęła pupila od mojej osoby. - Nie wolno tak się spoufalać, to nie przystoi! - Zwierzęta mnie lubią - powiedziałem z uśmiechem. - Je- stem weterynarzem. Skinęła wyniośle głową w moim kierunku i pociągnęła ogląda- jącego się z wyraźnym żalem labradora. Cóż, nie wyglądałem jak pan hrabia. Odprowadziłem wzrokiem tę niedobraną parę. Pies 21

ciągle wyglądał rześko, błyskotliwy plan dostania się na osiedle zamieniał się w gruzy. Miałem teraz do wyboru - improwizować, licząc na łut szczę- ścia, lub zrezygnować. Czas mnie nie gonił, postanowiłem spokoj- nie zaczekać, bo żelazna zasada mojej roboty głosi: nic na siłę. Nie zwykłem kierować się w życiu zbyt wieloma regułami, jednak tej przestrzegałem bezwzględnie i dzięki temu nie poznałem jeszcze smaku więziennych frykasów. Zapaliłem papierosa, przymknąłem oczy. Wyobraziłem sobie przez chwilę, że obrobiłem jakiegoś mafiosa, który wszystkie swo- je miliony trzymał w materacu. Jestem ustawiony do końca życia. Ranek w pięciogwiazdkowym hotelu, wielkie niczym boisko łoże z baldachimem, a w nim drużyna koszykarek - lubię wysokie dziew- czyny - bawimy się w berka, któraś klepie mnie znienacka i krzy- czy: - Młody człowieku! Halo, młody człowieku! Co u licha!? Otworzyłem oczy i ujrzałem właścicielkę labradora przywołującą mnie energicznymi gestami. Chwyciłem teczkę. - Szybciej, panie, szybciej! Dama porzuciła wyniosłą pozę i klęczała nad swoim pupilem. Podbiegłem z zaniepokojonym wyrazem twarzy, choć dobrze wie- działem, że Kazimierzowi nic szczególnego się nie stało, zdrzem- nął się tylko po zażyciu odpowiednio dobranej dawki środków uspokajających, którymi nadziałem wątróbkę. - Pan mówiłeś, że jesteś weterynarz? Co mu się stało!? Pan zobaczy... Przyklęknąłem, wyjąłem stetoskop i uważnie osłuchałem bie- daka. Szumy, bulgotania i jakieś dziwaczne chroboty nic mi nie mówiły, poza tym iż pacjent żyje. Zmarszczyłem brwi, pokiwałem głową, dając znać, że badanie przebiega pomyślnie. Zajrzałem zwierzakowi pod powieki, do uszu i pomacałem żebra. 22

- No tak, szanowna pani, piesek zasłabł... zdarza się, tak jak i ludziom. - Zwijałem pedantycznie stetoskop. - Nic strasznego, pośpi trochę... Wyjąłem małą strzykawkę, nabrałem do niej odrobinę jasno- brązowego płynu i przytknąłem do psiej łapy. Na szczęście gęsta sierść maskowała moje niezręczne ma- nipulacje, gdyż nie miałem najmniejszego zamiaru wstrzykiwać biedakowi roztworu Camellia sinensis pospolicie zwanego herba- tą. - Zasłabł, mówi pan? To może powinnam wezwać doktora? - Czyżby uważała weterynarzy za konowałów nadających się tylko do leczenia krów i nierogacizny? - Nie ma potrzeby, droga pani - powiedziałem uprzejmie, choć miałem szczerą ochotę zadzwonić po pogotowie, policję i straż pożarną. Wyłącznie po to żeby zobaczyć ich miny. - Położy go pani w domu i zapewni spokój. Jutro będzie jak nowo naro- dzony. Kłaniam się... - Chwileczkę, młody człowieku! Zaniesie pan Kazimierza do mnie do domu! - Rzuciła władczym tonem. Milczałem. Niby wszystko szło zgodnie z planem, tylko że ja je- stem takim dziwakiem, który organicznie nie znosi słuchania rozkazów. Pewnie dlatego robiłem to, co robiłem. Stara damulka wytłumaczyła sobie moje milczenie po swojemu, bo nie patrząc na mnie, oznajmiła: - Nie mam przy sobie pieniędzy, zapłacę w domu. - Nie stać pani, u mnie wizyta domowa kosztuje tysiąc zło- tych - wyrąbałem bez zastanowienia. - Wdowi grosz lepiej prze- znaczyć... - No, idziemy! - W ogóle mnie nie słuchała, w końcu byłem tylko weterynarzem. Odetchnąłem głęboko i nakazałem sobie w duchu zachować profesjonalizm. Uniosłem bezwładnego labradora i zerknąłem na teczkę. Wy- niosła właścicielka czworonoga zdążyła już oddalić się parę kro- ków. 23

- Chwileczkę, proszę pani! Moja teczka... - Co teczka? - Proszę łaskawie ją ponieść... - nie dokończyłem, przeszyła mnie spojrzeniem tak pełnym pogardy, jakbym właśnie obrzucił ją stekiem najwulgarniejszych wyzwisk. Kurwa! Powoli miałem dość. Jest milion sposobów dostania się na strzeżony teren, a ja wybrałem akurat taki! No, pomysł był niezły i absolutnie bezpieczny. Żadnego kitu wstawianego strażni- kom, żadnych ryzykownych skoków przez siatkę - lokator sam mnie wprowadza. Jednak banalna wprawka aktorska zamieniała się w drogę przez mękę. Czy nie mogłem poczekać na jakąś młod- szą? Może samotną. Oddałbym jej zwyczajną przysługę, został na kawce... robota nie zając... - No, niechże pan to zostawi, nie zginie. Tutaj nie ma zło- dziei! - Jej tyleż stanowcze, co błędne stwierdzenie zabrzmiało tak groteskowo, że zapomniałem o dumie, przykucnąłem, złapałem swój niezbędnik zawodowca i tłumiąc chichot, podążyłem za starą megierą. Obiecałem sobie w duchu, że może odwiedzę ją kiedyś - jeśli będzie warto. Wszystko przebiegło bez komplikacji, ochroniarz odwrócił na sekundę głowę od telewizora, ale była to cała jego reakcja. Megie- ra na szczęście mieszkała na parterze. Ułożyłem oblizującego się przez sen Kazimierza w jego posłaniu, zaleciłem pacjentowi spo- kój i zakazałem budzić go do wieczora. Dama słuchała z miną świadczącą, iż sama wie, jak ma postępować, a byle konował od bydła nie będzie jej pouczał. Gdy zniknęła w głębi mieszkania, zapewne w poszukiwaniu pieniędzy, zamknąłem drzwi z drugiej strony. Usiadłem na ławeczce obok mikroskopijnego skwerku, za- paliłem papierosa i zacząłem się dyskretnie rozglądać, oceniając sytuację. Automatycznie wyrzuciłem starą damę z umysłu, mój rysopis może sobie powiesić w toalecie - nie było mnie w żadnych kartotekach i nie zostawiłem odcisków palców. 24

Uciążliwa przygoda była już historią, teraz czekało mnie praw- dziwe wyzwanie. Osiedle składało się z kilkunastu niskich budynków z tarasami, ciasno stłoczonych na stosunkowo niewielkim terenie. Dookoła działo się akurat tyle, ile trzeba, żeby moja osoba nie zwróciła niczyjej uwagi. Ekipa ubranych w ciemnozielone uniformy męż- czyzn robiła porządki na wąskich skrawkach zieleni, młoda kobie- ta pchała spacerówkę ze słodko śpiącym bobasem, elegancki gość o śniadej cerze energicznym krokiem zmierzał ku wyjściu, z pod- ziemnego garażu wyjeżdżała czarna bryka z przyciemnionymi szybami. Spokojnym, pewnym krokiem podążyłem w stronę intere- sującego mnie apartamentowca. Wystukałem na domofonie kod, który poznałem w przebraniu księdza, i przytrzymałem zamykają- ce się za mną drzwi, by nie trzasnęły zbyt głośno i nie przywołały przed judasza jakiegoś wścibskiego oka - trzeba pamiętać o szcze- gółach, gdyż zwykle wpada się na drobiazgach. Wchodziłem cicho po schodach. Winda robi trochę hałasu i nie pozwala zorientować się, czy po bloku nie chodzi listonosz, dozor- ca roznoszący informację o podwyżce czynszu lub choćby... ksiądz wizytujący parafian. Nie spotkałem żywego ducha, panował spo- kój, tylko zza jednych drzwi usłyszałem przytłumione dźwięki pianina. Wreszcie znalazłem się u celu. Stałem bez ruchu przez minutę, następnie wcisnąłem dzwonek przy drzwiach Zalewskich. Po kolejnej minucie zadzwoniłem do drzwi sąsiadów. To był osta- teczny sprawdzian - jeśli ktoś mi otworzy, przeproszę za pomyłkę i zwyczajnie odejdę, żeby nigdy już tu nie wrócić. Stać mnie było na to. Drzwi pozostały zamknięte. Przypiąłem pasek do teczki i przewiesiłem ją sobie wygodnie przez ramię. Metalowa drabinka wiodąca do klapy w suficie za- czynała się półtora metra od ziemi. Włożyłem cieniuteńkie dam- skie rękawiczki z jedwabiu - dłonie mam raczej męskie, odpowiedni 25