loogaro

  • Dokumenty222
  • Odsłony264 614
  • Obserwuję124
  • Rozmiar dokumentów384.8 MB
  • Ilość pobrań140 073

Jay Kristoff - Wojna lotosowa 01 - Tancerze burzy

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Jay Kristoff - Wojna lotosowa 01 - Tancerze burzy.pdf

loogaro Prywatne EBooki
Użytkownik loogaro wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 310 stron)

Kristoff Jay Tancerze Burzy Wojny Lotosowe Księga Pierwsza

Naszym prapoczątkiem była Otchłań. Nieskończoność możliwości, nim życie wydało z siebie pierwsze tchnienie. W nicości zjawiło się tych dwoje: świetlisty pan Izanagi, Stwórca i Ojciec, i jego umiłowana małżonka, wielka Pani Izanami, Matka Wszechrzeczy. A z ich małżeńskiego szczęścia narodziło się ośmioro cudownych dzieci: Wyspy Shima. Księga Dziesięciu Tysięcy Dni yumo Widząc żelazną bojową pałkę spadającą na jej głowę, Yukiko wbrew sobie pożałowała, że nie posłuchała ojca. Odturlała się, gdy cios roztrzaskał na szczapy jej osłonę; płatki azalii opadały na ramiona oniego* niczym pachnący śnieg. Demon górował nad nią, wysoki na dwanaście stóp, od okutych żelazem kłów po długie ostre paznokcie. Cuchnął otwartym grobem i płonącymi włosami, jego skóra lśniła granatowo, pogrzebowe świece oczu zalewały las migotliwym blaskiem. Pałka, którą trzymał w ręku, była dwakroć dłuższa od samej Yukiko. Wystarczy jedno trafienie i już nigdy nie ujrzy samuraja o zielonych jak morze oczach. „Naprawdę to świetny pomysł w takiej chwili myśleć o chłopakach”, upomniała samą siebie. W pierś grzmotnął ją zawilgły od śliny ryk, płosząc chmarę wróbli z ruin świątyni za jej plecami. Błyskawica musnęła * Ważniejsze japońskie nazwy i terminy niewytłumaczone w tekście są objaśnione w słowniczku na końcu książki (przypis red. polskiej). chmury i w jej oślepiającym, momentalnym blasku Yukiko ujrzała całą scenę: niekończącą się dziką knieję, zagubioną szesnastolatkę i demona z Otchłani, gotowego roztrzaskać jej czaszkę. Odwróciła się i uciekła. Las ciągnął się we wszystkie strony: parujący gąszcz korzeni i poszycia, śmierdzący zgnilizną. Gałęzie smagały jej twarz i szarpały ubranie, deszcz i pot ściekały po skórze. Dotknęła pokrywającego prawą rękę tatuażu lisa, przesuwając w modlitwie palcami wzdłuż jego dziewięciu ogonów. Demon ryknął, widząc, jak mu umyka po korzeniach i pod konarami, coraz głębiej w dławiący upał. Krzyczała, wzywając ojca. Wołając Kasumi bądź Akihito. Kogokolwiek. Ale nikt się nie zjawił. Drzewa przed nią eksplodowały i runęły na boki, rozszczepione na pół cięciem olbrzymiego, długiego na dziesięć piędzi miecza. W deszczu wirujących liści pojawił się drugi oni. Twarz miał jak grobową maskę, w przekłutych wargach tkwiły zardzewiałe żelazne

pierścienie. Yukiko zanurkowała w bok, gdy olbrzymi miecz świsnął jej nad głową, ścinając część warkocza. Na suche liście powoli opadły kosmyki długich, czarnych włosów. Przeturlała się i właśnie zrywała z ziemi, gdy chwycił ją oni, szybszy niż mucha. Ohydny uchwyt sprawił, że krzyknęła. Teraz mogła odczytać bluźniercze symbole kanji wyryte na jego naszyjniku. Poczuła gorąco promieniujące z ciała. Pierwszy oni dołączył do nich, rycząc z radości. Ten, który ją schwytał, otworzył szeroko paszczę. Między zębami wił się czarny robak języka. Yukiko dobyła tantó i dźgnęła dłoń demona, wbijając w nią aż po rękojeść sześć cali skuwanej stali. Bryznęła czarna krew, która wrzała na jej skórze. Oni ryknął i cisnął dziewczyną o pobliski cedr. Czaszka Yukiko uderzyła z trzaskiem o pień i dziewczyna runęła na ziemię, bezwładna niczym szmaciana lalka. Zakrwawiony nóż wysunął się jej z palców. Ciemność sięgnęła, by ją pochłonąć, a ona rozpaczliwie ją odpychała. „Nie tak. Nie w ten sposób”. Śmiech pierwszego demona brzmiał w jej uszach niczym krzyki dzieci płonących na stosach Gildii na rynku. Jego ranny towarzysz warknął coś w mrocznej karykaturze języka, po czym ruszył naprzód, unosząc miecz, żeby z nią skończyć. Na ostrzu zalśniła błyskawica. Czas zwolnił biegu, gdy miecz zaczął opadać. Yukiko znów pomyślała o ojcu, z całych sił żałując, że choć raz w życiu nie zrobiła tego, co jej kazał. Niebem wstrząsnął grzmot. Z poszycia wypadło coś białego i wylądowało na plecach oniego. Wyglądało jak wir ostrych jak brzytwy szponów, metalicznych błękitnych iskier i bijących skrzydeł. Demon wrzasnął, gdy bestia rozdarła mu ramiona, śliskim od krwi dziobem wyrywając kawały mięsa. Pierwszy oni warknął i zamachnął się pałką, zataczając nią ze świstem szeroki łuk. Napastnik wyprysnął w powietrze, wokół rytmicznie uderzających skrzydeł tańczyły maleńkie wiry suchych liści i śnieżnobiałych płatków. Tetsubo demona trafiło jego towarzysza prosto w kark. Od uderzenia bojowej pałki pękła kość” kręgosłup oniego trzasnął niczym ciemne, mokre szkło. Demon runął na ziemię. Jego ostatni oddech, bryzgający parującymi czarnymi kroplami, owionął przerażoną twarz Yukiko. Bestia wylądowała niezgrabnie, wbijając w ziemię zakrwawione szpony. Oni zerknął na truchło towarzysza i przerzucił pałkę z ręki do ręki. Zawył, rzucając wyzwanie, uniósł broń i zaatakował. Zderzyli się, bestia i demon, razem runęli na ziemię i przeturlali się po niej w chaosie piór, płatków i krzyków. Yukiko otarła z oczu lepką czarną ciecz i próbowała zamrugać kilka razy, walcząc ze skutkami wstrząsu. Widziała rozmazane sylwetki tarzające się wśród suchych liści. Białe

kwiaty azalii pokryły ciemne plamy. Potem usłyszała chrzęst i zdławiony gulgot. Nagle zapadła całkowita, wszechogarniająca cisza. Znów zamrugała w gęstniejącym mroku. Krew pulsowała jej w oczodołach. Bestia wyłoniła się z cienia. Pióra miała zbryzgane czarną krwią. Zbliżyła się ku niej i pochyliła głowę, w jej gardle wzbierał warkot. Yukiko zaczęła macać na oślep w błocie i wśród mokrych liści, szukając swojego tantó. Świat wokół pociemniał. Mrok wzywał, rozkładając szeroko ramiona i obiecując koniec wszelkich strachów. Znów połączyłaby się z bratem. Porzuciłaby konającą wyspę i jej zatrute niebo. Po dziesięciu latach ukrywania, kim i czym jest, mogłaby w spokoju położyć się i w końcu zasnąć. Zamknęła oczy i pożałowała, że nie leży w ciepłym, bezpiecznym domu, opatulona w koce i nie wdycha sinoczarnego dymu z fajki ojca. Bestia otworzyła dziób i ryknęła. Huragan jej krzyku porwał ze sobą światło i wspomnienia. Zapadła ciemność. Dwa tygodnie wcześniej upalnym rankiem Yoritomonomiya, Seji Taishigun wysp Shima, wyłonił się ze swojej sypialni, ziewnął i oznajmił, że pragnie gryfa. Jego. leciwy majordomus Tora Hideo zastygł bez ruchu. Pędzelek do kaligrafii zawisł nad nakazami aresztowania piętrzącymi się w stosie na biurku. Dym z krwawego lotosu wznosił się smużką z kościanej fajki, którą trzymał w lewej dłoni. Poprzez jego mgiełkę Hideo, mrużąc oczy, spojrzał na swego pana. Mimo siedmiu lat spędzonych na stanowisku najwyższego mistrza Yoritomo zdarzały się chwile, gdy nie potrafił przeniknąć zamiarów szoguna. Ma się roześmiać czy też nie? Oto jest pytanie. - Panie mój? - odważył się w końcu zagadnąć. - Słyszałeś. Gryfa. - Mój pan ma na myśli posąg? Może pomnik, aby uczcić dwustulecie sławetnej Dynastii Kazumitsu? - Nie. Prawdziwego. Brew Hideo uniosła się zdradziecko. - Ależ panie mój... - Starzec odchrząknął. - Tygrysy gromu wymarły. Przez wysokie drzwi balkonowe do salonu przenikało brudne, opalizujące światło. W dołe ciągnęły się olbrzymie ogrody, pełne drzew, skarlałych i słabych mimo dziesiątków sług, którzy codziennie się przy nich krzątali. Z zieleni niczym mgła wznosił się słaby ptasi świergot: żałosne głosy legionu wróbli. Na prośbę szoguna ptaki dostarczano co miesiąc z północy, przycinając im skrzydełka, by nie mogły umknąć przed smrodem.

Niebo zasnuwały ciężkie dymne opary, wzmagając i tak morderczy upał. Gdy dziewiąty szogun z dynastii Kazumitsu wyszedł na balkon i spojrzał na swoją stolicę, z portu Kigen wystartował lotostatek i rozpoczął długą wędrówkę na północ, ciągnąc za sobą dławiący pióropusz sinoczarnych spalin. - Chodzący w chmurach twierdzą inaczej - oznajmił Yoritomo. Hideo westchnął w duchu i ostrożnie odłożył na bok pędzelek. Dym z jego fajki wznosił się ku sklepieniu: olbrzymiej kopule z obsydianu i pereł, skonstruowanej na podobieństwo czystego nocnego nieba z przeszłości. Jedwabna szata sukotai, którą przywdział, ciążyła mu nieznośnie za przyczyną licznych warstw złota i szkarłatu. Ponownie przeklął w myślach konieczność noszenia tego paskudztwa w czasie upałów. Kolana starca zatrzeszczały, gdy wstawał. Wciągnął w płuca kolejny haust lotosu, wpatrując się w plecy swojego pana. Yoritomo bardzo się zmienił w ciągu siedmiu lat, odkąd jego ojciec, szogun Kaneda, wyruszył odebrać niebiańską nagrodę. Teraz, w dwudziestej wiośnie życia, miał szerokie ramiona, masywną szczękę, długie, czarne włosy związane w męskim stylu. Jak nakazywał zwyczaj wszystkich wielkich rodów Shimy, w dniu trzynastych urodzin ozdobiono go pięknymi tatuażami. Po jego prawej ręce zbiegał potężny, groźny tygrys, na cześć opiekuńczego ducha klanu, na lewej imperialne słońce nad polem krwawego lotosu głosiło, że nosiciel jest szogunem Czterech Tronów Cesarstwa Shimy. Na oczach majordomusa wytatuowany tygrys zamrugał, na skórze swego pana poruszając. Przez wysokie drzwi balkonowe do salonu przenikało brudne, opalizujące światło. W dole ciągnęły się olbrzymie ogrody, pełne drzew, skarlałych i słabych mimo dziesiątków sług, którzy codziennie się przy nich krzątali. Z zieleni niczym mgła wznosił się słaby ptasi świergot: żałosne głosy legionu wróbli. Na prośbę szoguna ptaki dostarczano co miesiąc z północy, przycinając im skrzydełka, by nie mogły umknąć przed smrodem. Niebo zasnuwały ciężkie dymne opary, wzmagając i tak morderczy upał. Gdy dziewiąty szogun z dynastii Kazumitsu wyszedł na balkon i spojrzał na swoją stolicę, z portu Kigen wystartował lotostatek i rozpoczął długą wędrówkę na północ, ciągnąc za sobą dławiący pióropusz sinoczarnych spalin. - Chodzący w chmurach twierdzą inaczej - oznajmił Yoritomo. Hideo westchnął w duchu i ostrożnie odłożył na bok pędzelek. Dym z jego fajki wznosił się ku sklepieniu: olbrzymiej kopule z obsydianu i pereł, skonstruowanej na podobieństwo czystego nocnego nieba z przeszłości. Jedwabna szata sukotai, którą przywdział, ciążyła mu nieznośnie za przyczyną licznych warstw złota i szkarłatu. Ponownie

przeklął w myślach konieczność noszenia tego paskudztwa w czasie upałów. Kolana starca zatrzeszczały, gdy wstawał. Wciągnął w płuca kolejny haust lotosu, wpatrując się w plecy swojego pana. Yoritomo bardzo się zmienił w ciągu siedmiu lat, odkąd jego ojciec, szogun Kaneda, wyruszył odebrać niebiańską nagrodę. Teraz, w dwudziestej wiośnie życia, miał szerokie ramiona, masywną szczękę, długie, czarne włosy związane w męskim stylu. Jak nakazywał zwyczaj wszystkich wielkich rodów Shimy, w dniu trzynastych urodzin ozdobiono go pięknymi tatuażami. Po jego prawej ręce zbiegał potężny, groźny tygrys, na cześć opiekuńczego ducha klanu, na lewej imperialne słońce nad polem krwawego lotosu głosiło, że nosiciel jest szogunem Czterech Tronów Cesarstwa Shimy. Na oczach majordomusa wytatuowany tygrys zamrugał, na skórze swego pana poruszając szponami ostrymi jak klingi katany. Totem zdawał się patrzeć wprost na niego. Hideo, mrużąc oczy, przyjrzał się trzymanej w dłoni fajce i uznał, że dość już wypalił jak na jeden poranek. - Ci chodzący w chmurach należeli do klanu Kitsune, hai? - Wypuścił z płuc pióropusz granatowego narkotycznego dymu. - Człek mądry nigdy nie ufa lisowi, o wielki panie. - A zatem słyszałeś pogłoski. - Nic nie umknie uszom moich szpiegów, wielki panie. Nasza sieć obejmuje cały szogunat. - Starzec zatoczył ręką szeroki łuk. - Lis, Smok, Feniks czy Tygrys, żaden z klanów nie ma tajemnic, które... - I nie uznałeś za stosowne mi o tym zameldować? Ręka Hideo opadła, na jego czole pojawił się cień zmarszczki. - Wybacz mi, mój panie. Nie chciałem niepokoić cię przesądną paplaniną chłopstwa. Gdybym zwracał się do ciebie za każdym razem, gdy w tawernach czy burdelach rozchodzi się powiastka o latających tygrysach, olbrzymich wężach morskich bądź innych yokai... - Powiedz, co wiesz. Zapadła długa cisza, zakłócana jedynie krzykami duszących się od dymu wróbli. Hideo słyszał miękkie kroki służącego przemierzającego odległe korytarze, a potem dziesięć uderzeń w żelazny dzwon i wypowiedziane czystym, wysokim głosem słowa oznajmiające, że zaczęła się Godzina Żurawia. - To tylko bajanie, o wielki panie. - Hideo w końcu wzruszył ramionami. - Grupa chodzących w chmurach trzy dni temu przybyła do portu. Twierdzili, że monsun zepchnął ich lotostatek z kursu aż za przeklęte góry Iishi. Gdy modlili się, by ich balon nie spłonął na

popiół w ogniu boga grzmotów Raijina, kilku mężczyzn ponoć ujrzało wśród chmur sylwetkę arashitory. - Arashitora - powtórzył Yoritomo. - Tygrys gromu, Hideo. Wyobraź to sobie. Minister pokręcił głową. - Marynarze uwielbiają podobne historie, mój panie. A najbardziej ci, którzy żeglują po niebie. Każdy, kto całymi dniami wciąga w płuca wyziewy lotosu, wcześniej czy później zaczyna tracić rozum. Słyszałem, jak jedna z załóg przysięgała, iż widać było spacerującego wśród chmur błogosławionego stwórcę, boga Izanagiego. Inna grupa upierała się, iż znaleźli wejście do podziemi Yomi i głaz, którym wielki pan Izanagi je zamknął. Czy ich bajdom także mam wierzyć? - To nie są bajdy, Hideosan. - Panie mój, co... - Śniłem o tym. - Yoritomo odwrócił się do majordomusa, oczy mu lśniły. - Widziałem, jak jadę wśród grzmotów na grzbiecie wielkiego arashitory, prowadząc swoje wojska na wojnę za morzem przeciw hordom okrągłookich gaijinów, tak jak tancerze burzy z legendy. Wizję tę przesiał mi sam potężny Hachiman, bóg wojny. Hideo zasłonił dłonią usta i zakasłał cicho. - O wielki panie, równy niebiosom... - Oszczędź mi. -...Szogunie, od czasów twego prapradziadka nikt nie widział tygrysa gromu. Spaliny lotosu, które zabiły morskie smoki, je także wytrzebiły. Wielkie bestie yokai zniknęły na zawsze, powracając do królestwa duchów, z którego przybyły. - Hideo pogładził brodę. - Albo do królestwa zmarłych. Szogun odwrócił się od okna i splótł ręce na piersi. Tatuowany tygrys okrążał jego biceps, jasne jak kryształ oczy lśniły. Na chwilę przystanął, rycząc bezdźwięcznie na zlanego potem ministra. Hideo obrócił w palcach fajkę. - Bestia zostanie schwytana, Hideosan. - Szogun spojrzał na niego gniewnie. - Osobiście odwiedzisz mego mistrza łowczego i wyprawisz go w drogę z tym rozkazem: sprowadzi mi tygrysa gromu albo poślę go wraz z jego ludźmi na ucztę ze straszliwą panią Izanami, Matką Umarłych, oraz z tysiącem i jednym oni, demonami zrodzonymi z jej czarnego łona. - Ale panie, twoja flota... Wszystkie twoje statki albo biorą udział w chwalebnej wojnie, albo też zostały przydzielone do upraw lotosu. Gildia...

- Co, Gildia? Odmówi swojemu szogunowi? Hideosan, w tej chwili powinno cię interesować zdanie tylko jednej osoby - moje. Cisza dźwięczała niczym katowskie ostrze. -...Hai, o wielki panie. Tak się stanie. - Dobrze. - Yoritomo skinął głową i odwrócił się z powrotem do okna. - Zabawię się przed śniadaniem. Przyślij trzy gejsze. Hideo ukłonił się tak nisko, jak na to pozwalały jego stare plecy, omiatając czubkiem rzadkiej brody lśniące deski podłogi. Wycofawszy się z szacunkiem na stosowną odległość, zawrócił i odszedł pospiesznie, zamykając za sobą wytwornie zdobione drzwi z ryżowego papieru. Jego sandały wystukiwały szybki rytm na słowiczej podłodze, deski ćwierkały pogodnie pod stopami, gdy śpieszył, mijając kolejne sypialnie. Cienkie ściany zdobiły długie papierowe amulety barwy krwi, na których zamaszystymi czarnymi znakami nakreślono ochronne mantry. Działające na sprężynę wentylatory ścienne, umocowane do odsłoniętych belek, toczyły daremną bitwę z morderczym upałem. Przy każdych drzwiach czuwał granitowy posąg totemu klanu Tora: figura wielkiego i dumnego Tygrysa, najpotężniejszego z duchów kami, szczerzącego kły i pokazującego pazury. Obok posągu czuwało zawsze dwóch członków elitarnych oddziałów Kazumitsu, osobistej straży szoguna. Samurajowie nosili złociste płaszcze jinhaori, sięgające niemal podłogi. Byli uzbrojeni w łańcuchowe katany, których rękojeści trzymali w dłoniach. Patrzyli na odchodzącego Hideo, nieruchomi i milczący niczym stojące obok posągi. Hideo otarł czoło długim rękawem szaty i szurając nogami, opuścił skrzydło królewskie, ciągnąc za sobą sinoczarną smugę dymu wciąż sączącego się z kościanej fajki. Dyszał ze świstem, laska wystukiwała na deskach żwawy rytm. Jego żołądek ściskał się gwałtownie i wywracał koziołki. - A zatem teraz bogowie zsyłają mu wizje - wymamrotał. - Niechaj niebiosa nas chronią I czerwone sny. Masaru zmrużył oczy, próbując przeniknąć wzrokiem zasłonę tłustego dymu i przyjrzeć się kartom przed sobą. Rozdający obserwował go przez półprzymknięte powieki, głowę otaczał mu snujący się w powietrzu sinoczarny wieniec. Masaru zapalił własną fajkę i wciągnął w płuca kolejny haust lotosu. - Nie daj smokowi sterować swoim okrętem, przyjacielu - wyszeptał Akihito. Było to tradycyjne ostrzeżenie pod adresem palacza lotosu, który miał właśnie podjąć bardzo złą decyzję.

Masaru wypuścił powietrze, smużki dymu snuły się między siwiejącymi wąsami i unosiły obok przekrwionych oczu. Pociągnął łyk czerwonego sake, po czym, unosząc brwi, odwrócił się do druha. Akihito przypominał górę wyrzeźbioną z drzewa, mocniejszą niż rausz po siedmiu fajkach. Włosy miał zaplecione w rzędy ukośnych warkoczyków, wśród czerni błyskały jasne, utlenione pasma. Pierś znaczyły cztery nieregularne blizny, przecinające piękny tatuaż feniksa na prawym ramieniu. Rosły mężczyzna, surowy i ogorzały, na swój sposób był bardzo przystojny. Teraz z troską przyglądał się przyjacielowi ciemnymi, bystrymi oczami. - Za bardzo się martwisz - uśmiechnął się do niego Masaru. W szulerni sześciu mężczyzn siedziało w półokręgu wokół niskiego stolika na poduszkach, które wyszarpano z porzuconej motorowej rikszy. Ściany zrobione z papieru ryżowego pokrywały malowane sylwetki egzotycznych kobiet i jeszcze bardziej egzotycznych zwierząt: tłustych pand, groźnych lampartów i innych dawno wymarłych stworzeń. W kulach nad głowami pełgało słabe światło. Nad barem umieszczono grającą skrzynkę zrobioną z matowej szarej blachy; głośniki były podłączone do korpusu kłębem postrzępionego miedzianego drutu. Z wnętrzności wylewała się zatwierdzona przez Gildię muzyka: piskliwe, drżące dźwięki fletów shakuhachi, którym towarzyszył szczękający rytm drewnianej perkusji. Gdzieś z dołu dobiegało rzężenie ledwo dyszącego generatora. Wśród belek kłębiły się tłuste czarne lotosowe muchy. Z powodu panującego tu dusznego upału każdy z mężczyzn rozebrał się do pasa, demonstrując niezliczone irezumi, tatuaże, we wszystkich kolorach tęczy. Kilku graczy należało do klanu Tygrysa, ich tatuaże, wykonane przez pośledniejszych rzemieślników, świadczyły o tym, że właściciele dysponują skromnym majątkiem. Dwaj inni z siedzących nie nosili na ciele wizerunków duchów kami, lecz tylko proste wzory ryb koi, gejsz i dzikich kwiatów, typowe dla nisko urodzonych. Ci biedacy spoza klanów, zwani burakuminami, zajmowali najniższy szczebel systemu kastowego Shimy i raczej nie mogli liczyć na wspięcie się wyżej. Zbyt biedni, by stać ich było na misterne zdobienia, zamiast dzieła prawdziwych tatuażystów musieli zadowolić się zwykłą brzytwą i rozmazanym tuszem kałamarnicy. Oczom zebranych nie umknęły zdobne cesarskie słońca połyskujące na lewych ramionach Akihito i Masaru. Nie sprawił tego wyłącznie fakt, iż irezumi świadczyły, że obaj pracują dla szoguna. Na ulicach Dołu nie brakowało desperatów, niektórzy im ważyli się nawet narazić na gniew Yoritomonomiyi, a bardziej skomplikowane tatuaże oznaczały zazwyczaj, że ich właściciel dysponuje grubszym trzosem.

Przycupnięci przy pozostałych stolikach złodzieje i inni rzezimieszkowie rozmawiali cicho. Razem z dymem w powietrzu unosiły się plotki o zeszłotygodniowym pożarze rafinerii, wieści o wojnie z zamorskimi okrągłookimi i ostatnim ataku buntowników Kage na północne pola lotosowe. Masaru przekrzywił szyję i szepcząc w duchu modlitwę do Kitsune, dotknął pięknego lisa o dziewięciu ogonach zdobiącego jego prawą rękę. Lis nie był tak groźny jak Tygrys, odważny jak Smok ani natchniony jak Feniks. Wśród jego ludu nie rodzili się wielcy wojownicy ani badacze czy sławni artyści. Pomiędzy klanowymi duchami kami to Lisa najłatwiej jest zlekceważyć. Lecz on był sprytny i szybki, cichy jak cień, a w dawno zapomnianych czasach, kiedy kami wciąż krążyły po Shimie na materialnych nogach, przekazał swojemu ludowi najcenniejszy dar: dar desperackiego, niewiarygodnego szczęścia. Masaru obrócił w poplamionych palcach monetę kouka: dwucalową prostokątną plecionkę z ciemnoszarego żelaza, ozdobioną pieczęcią mennicy cesarskiej. Grali w oichokabu, grę starszą niż samo imperium. Teraz był pierwszym graczem: to on określi, ile kart rozdać na każde z czterech pól przed nimi. Wskazał ręką drugie pole, prosząc o kolejną kartę, resztę pozostawił bez zmian. Zgromadzeni hazardziści popatrzyli po sobie i zaczęli coś mamrotać, niechętnie żegnając się ze swoimi stawkami. Rozdającym był tłusty, podobny do ślimaka mężczyzna, którego wygolona czaszka lśniła w słabym świetle. Wężowy wzór okalający spiralą prawą rękę oznaczał członka Ryu, zaibatsu Smoka. Niegdyś, w mrocznych, niecywilizowanych czasach przed zjednoczeniem imperium i powstaniem Gildii Lotosu, był to klan morskich podróżników i korsarzy. Irezumi na lewej ręce łączyło go z Sasorikai, gangiem kierującym nielegalnymi szulerniami w zatrutych portowych slumsach Kigen. Rzadko zdarzało się znaleźć w szeregach yakuzy członka klanu pełnej krwi, lecz sądząc po jakości tatuaży tłuściocha, syndykatowi morderców, alfonsów i oszustów wiodło się doskonale. Olbrzymi ślimak położył kartę Masaru we wskazanym przez niego miejscu na surowych deskach, a potem wziął ze stosu czwartą kartę i dodał do trzymanych w ręce. Usta ukryte pod zaplecionym w warkocz wąsem wygięły się w szczerbatym uśmiechu. Pokazał klon i chryzantemę. Gracze skrzywili się, sącząc alkohol. Jeden z nich bezceremonialnie szturchnął Masaru. Ten uniósł dłoń i postukał w karty wskazującym palcem. - Jaki to ma sens? - jęknął Akihito. - Zebrał dziewiątkę, rozdający wygrywa w przypadku remisu. - Lis opiekuje się swoimi. - Masaru odpędził lotosową muchę. - Odwróć.

Tłuścioch wzruszył ramionami i odwrócił pierwsze pole: sosna i srebrna trawa, w sumie dziewięć. Drugie pole ukazało trzy kwiaty wiśni, także dziewięć. Gracze ukryci wśród oparów lotosu ożywili się: gdyby na trzecim także zebrała się dziewiątka, każdy z nich otrzymałby potrójną stawkę. Na polu leżało już pięć punktów. Akihito modlił się głośno, zapowiadając dokonanie kilkunastu niewiarygodnie akrobatycznych wyczynów w dolnych rejonach ciała Pani Szczęścia, jeśli tylko się spisze. Rozdający obrócił ostatnią kartę. Wszyscy w sali wstrzymali oddech. Tę kartę zesłała im sama Uzume. Kwiat glicynii. Cudowna, błogosławiona czwórka. Zebrani wokół hazardziści zaczęli wiwatować. - Ty cudowny draniu! Akihito chwycił twarz Masaru w mięsiste dłonie i ucałował go prosto w usta. Masaru wyszczerzył zęby i odepchnął druha, unosząc prosząco ręce, gdy pozostali klepali go raz po raz po plecach. Podniósł czarkę z sake i ryknął: - Za Kitsune! Lis opiekuje się swoimi! Potężna ręka odtrąciła czarkę, która roztrzaskała się o ścianę na lśniące odłamki. Rozdający wstał, zarumieniony z gniewu, się znaleźć w szeregach yakuzy członka klanu pełnej krwi, lecz sądząc po jakości tatuaży tłuściocha, syndykatowi morderców, alfonsów i oszustów wiodło się doskonale. Olbrzymi ślimak położył kartę Masaru we wskazanym przez niego miejscu na surowych deskach, a potem wziął ze stosu czwartą kartę i dodał do trzymanych w ręce. Usta ukryte pod zaplecionym w warkocz wąsem wygięły się w szczerbatym uśmiechu. Pokazał klon i chryzantemę. Gracze skrzywili się, sącząc alkohol. Jeden z nich bezceremonialnie szturchnął Masaru. Ten uniósł dłoń i postukał w karty wskazującym palcem. - Jaki to ma sens? - jęknął Akihito. - Zebrał dziewiątkę, rozdający wygrywa w przypadku remisu. - Lis opiekuje się swoimi. - Masaru odpędził lotosową muchę. - Odwróć. Tłuścioch wzruszył ramionami i odwrócił pierwsze pole: sosna i srebrna trawa, w sumie dziewięć. Drugie pole ukazało trzy kwiaty wiśni, także dziewięć. Gracze ukryci wśród oparów lotosu ożywili się: gdyby na trzecim także zebrała się dziewiątka, każdy z nich otrzymałby potrójną stawkę. Na polu leżało już pięć punktów. Akihito modlił się głośno, zapowiadając dokonanie kilkunastu niewiarygodnie akrobatycznych wyczynów w dolnych rejonach ciała Pani

Szczęścia, jeśli tylko się spisze. Rozdający obrócił ostatnią kartę. Wszyscy w sali wstrzymali oddech. Tę kartę zesłała im sama Uzume. Kwiat glicynii. Cudowna, błogosławiona czwórka. Zebrani wokół hazardziści zaczęli wiwatować. - Ty cudowny draniu! Akihito chwycił twarz Masaru w mięsiste dłonie i ucałował go prosto w usta. Masaru wyszczerzył zęby i odepchnął druha, unosząc prosząco ręce, gdy pozostali klepali go raz po raz po plecach. Podniósł czarkę z sake i ryknął: - Za Kitsune! Lis opiekuje się swoimi! Potężna ręka odtrąciła czarkę, która roztrzaskała się o ścianę na lśniące odłamki. Rozdający wstał, zarumieniony z gniewu, i sięgnął po nabijaną ćwiekami drewnianą pałkę u pasa. Nowi przyjaciele Masaru natychmiast wbili wzrok we własne kieliszki bądź lampy na suficie. Służąca bez słowa zabrała miseczkę z napiwkami i zniknęła za barem. - Przeklęty Kitsune - tłuścioch niemal wypluł te słowa. - Oszuści, co do jednego. Akihito westchnął. Oczy Masaru rozszerzyły się, wstał chwiejnie z miejsca, przewracając stolik, wokół posypały się karty i monety. Choć jego skóra przybrała bladoszary odcień właściwy wszystkim nałogowym palaczom lotosu, ciało miał szczupłe i gibkie, długie, twarde mięśnie napinały się niczym postronki. Zacisnął palce wokół lśniącego nunczaku u pasa i przekrwionymi, załzawionymi oczami spojrzał gniewnie na rozdającego. - Typowy Ryu - warknął. - Dlaczego wy, Smoki, zawsze wrzeszczycie jak truposzczury, gdy tylko zaczynacie przegrywać? - Cholerne Lisy... - Sam tasowałeś te przeklęte karty. Jeszcze jedno obraźliwe słowo pod adresem klanu Kitsune, a ja przetasuję swoją twarz. Rozdający uniósł brwi. - To znaczy... twoją twarz. Masaru zamrugał, kołysząc się lekko. - Ledwie trzymasz się na nogach, starcze - zadrwił łotrzyk, zerkając na nunczaku. - Naprawdę myślisz, że dasz radę się nim zamachnąć? Masaru zastanawiał się chwilę, wodząc wzrokiem po brudnym suficie. - Słuszna uwaga - przytaknął i walnął pięścią w nos tamtego. Yukiko podeszła do drzwi szulerni, zabrała z szatni zaciętą minę i zaaplikowała sobie na twarz. Przystanęła, patrząc w południowe słońce, którego słaby czerwonawy blask odbijał

się w jej goglach. W górze przez wieczną mgiełkę lotosowych spalin przedzierał się łotostatek. Jego brudny, zapłamiony sadzą kadłub połyskiwał lekko w słabym blasku. Yukiko miała na sobie strój z solidnej szarej tkaniny, skrojony prosto i wygodnie i pozbawiony ozdób oprócz małego lisa wyhaftowanego na piersi. Jej tułów pokrywała uwagi, sięgająca do połowy ud tunika. Była rozpięta pod szyją, długie luźne rękawy z podwiniętymi mankietami falowały w powiewach słabego wietrzyku. Talię obwiązała ciasno szarfą obi z czarnego jedwabiu, szeroką na sześć cali i zawiązaną na zwykłą kokardę na plecach. Obszerne spodnie hakama sięgały aż do stóp, odzianych w parę palczastych skarpet tabi. Długie włosy spływały jej na ramiona kruczoczarną kaskadą, kontrastując z bladą gładką skórą. Usta zasłoniła szarą chustką, na oczach miała polaryzowane soczewki w cienkich mosiężnych oprawkach okolonych czarną gumą. Na ulicy wokół roiło się od ludzi. Pośród ogłuszającego gwaru od czasu do czasu słychać było warkot motorowej rikszy, przedzierającej się przez morze spoconych ciał i barwnych jedwabi. W pobliżu zebrało się rozgadane stadko kupców neochonin i ich surowych milczących ochroniarzy. Targowali się właśnie z handlarzem złomu o cenę żelaza. Dłonie w rękawiczkach otwierały księgi i obmacywały sakiewki pełne monet. To ludzie z Góry prześlizgiwali się po powierzchni ulic Dołu. Cała grupa nosiła okrywające twarze aparaty oddechowe, chroniące przed palącymi promieniami słońca i wyziewami spowijającymi miasto niczym całun. Maski wyrzeźbiono z gładkiego mosiądzu, falistej gumy i poskręcanych rurek filtracyjnych, okrągłe szklane okienka nad oczami pokrywała cieniutka warstewka sadzy i lotosowego popiołu. Podobnie jak Yukiko, większość brudnego, spoconego tłumu musiała się zadowolić chustkami obwiązanymi wokół ust, goglami zrobionymi ze szczurzej skóry i tanich polaryzowanych soczewek, a czasami nawet zwykłymi parasolkami z barwnego ryżowego papieru. Yukiko usłyszała brzęk tłuczonego szkła i głośne przekleństwa. Jakiś człowiek przeleciał przez drzwi w deszczu drzazg, mało jej nie wywracając. Wylądował twarzą w piachu i zaczął krwawić na kamienny bruk, poruszając lekko połamanymi palcami. Tłum nie zwracał na niego uwagi i wymijał bez jednego spojrzenia. Gromadka kupców neochonin przeszła nad nim, spiesząc ku miejscu, w którym obecność uznali za ważniejszą. - Znowu? Tylko nie to. Yukiko westchnęła i weszła do środka. Zmarszczyła nos, czując atakujące ją fale smrodu lotosu, potu czerwonego sake. Zsunąwszy na szyję gogle i chustę, zmrużyła oczy i rozejrzała się po mrocznej salce. Natychmiast rozpoznała sylwetkę olbrzymiego, zlanego potem Akihito. Pod pachami trzymał

dwóch unieruchomionych yakuzów. Ciosem głową trzeciemu gangsterowi rozkwasił nos, rozmazując mu go po policzkach. Masaru trzymał w uścisku łysy tłuścioch z zakrwawionym nosem. Jakiś gość o szczurzej twarzy tłukł go rytmicznie w brzuch do wtóru jękliwych tonów fletu shakuhachi. Szpakowate włosy Masaru wymknęły się z koczka i oblepiły twarz ciemnymi, mokrymi od krwi kosmykami. Na jej oczach wyciągnął szyję i zatopił zęby w przedramieniu prześladowcy. Tłuścioch zawył i zwolnił uchwyt, Masaru natychmiast kopnął szczurzą gębę prosto między nogi. Tamten wrzasnął piskliwie, osuwając się na kolana. Masaru rąbnął łyska hakiem w szczękę, tak że tamten poleciał na bar, lądując na stercie potłuczonych szklanych naczyń. Właśnie podnosił stolik, by ogłuszyć szczurka, gdy wśród chaosu zabrzmiał głos Yukiko. - Trochę na to za wcześnie, nie sądzisz, ojcze? Masaru zamarł i mrużąc zapuchnięte oczy, spojrzał w jej stronę. Rozpoznawszy ją, rozpromienił się, zrobił ku niej chwiejny krok, a uśmiech rozjaśnił mu twarz. - Córko! W samą... Butelka sake pojawiła się znikąd i trafiła go w tył głowy. Runął nieprzytomny na odwrócony karciany stolik. Tłuścioch podniósł ze stosu bojową pałkę i ruszył ku Masaru, ocierając krwawiący nos grzbietem grubej, wytłuszczonej dłoni. Yukiko wystąpiła naprzód i uniosła rękę. - Sama. Proszę. Dość już jak na jeden dzień, hai? - Bynajmniej - warknął tamten. - Zejdź mi z drogi, dziewczyno. Dłoń Yukiko powędrowała w stronę ukrytego na plecach za pasem tantó. Palce zacisnęły się wokół lakierowanej rękojeści noża. Drugą ręką podniosła luźny, uszyty z szarej bawełny lewy rękaw tuniki. Nawet w migotliwym tungstenowym świetle widać było wyraźnie misterne cesarskie słońce wytatuowane na bicepsie. Jej podłużne, kryjące się w cieniu oczy zerknęły na identyczny wizerunek zdobiący rękę ojca, a potem na twarz zbliżającego się yakuzy. - Proszę. Sama - powtórzyła, w jej głosie zadźwięczała lekka ostrzegawcza nuta. - Jeśli ten nieważny, nędzny sługa Yoritomonomiyi, dziewiątego szoguna z dynastii Kazumitsu, uraził czymś twój dom, pokornie błagamy o wybaczenie. Tłuścioch przystanął, dysząc ciężko. Z jego koziej bródki ściekała krew i ślina, rozbryzgując się na deskach posadzki. Powiódł wzrokiem po zrujnowanym pomieszczeniu: podłogę zaściełały ciała nieprzytomnych ludzi, potrzaskane meble i plecione żelazne monety kouka. Służka wyjrzała zza baru, pisnęła i natychmiast znów się ukryła. Mężczyzna wydął wargi, w namyśle marszcząc brwi.

- Zatrzymamy jego wygraną - sapnął w końcu, wskazując jej ojca końcem tetsubo. - I będziemy kwita. - To więcej niż uczciwe. - Yukiko skłoniła się lekko, wypuszczając z palców nóż. - Niechaj Amaterasu błogosławi cię za twą szlachetność. Odwróciła się do Akihito, który zastygł w trakcie walki i wciąż obejmował ramionami szyje dwóch mniejszych mężczyzn, bliskich uduszenia. - Akihito, zechcesz mi pomóc? Olbrzym uniósł brew, przez chwilę przesuwał wzrok między jedną a drugą siniejącą twarzą wciśniętą pod jego pachę. W końcu wzruszył ramionami, stuknął dwiema głowami o siebie i przerzucił ciała przez bar. Wrzask służącej zagłuszył brzęk tłuczonego szkła i melodię sączącą się z głośników. Akihito schylił się i zarzucił sobie Masaru na ramię, posyłając Yukiko szeroki uśmiech. W odpowiedzi zmarszczyła brwi. - Prosiłam, żebyś go pilnował. Choć wyższy od niej o dobre półtorej stopy, mężczyzna zrobił minę skarconego dziecka. - Wciąż jest w jednym kawałku, czyż nie? Skrzywiła się i wywróciła oczami. - Ledwo. - Dokąd teraz, lisiczko? - Do portu. Ruszyła naprzód, przeskakując nad potrzaskanymi meblami. - Do portu? Akihito zmarszczył czoło i potykając się, pomaszerował za nią. Gdy tylko poczuł palący upał, wolną ręką naciągnął na oczy gogle. Wokół na ulicy roili się ludzie, a nad nimi lotosowe muchy, brzęczące i uganiające się w palących promieniach szkarłatnego słońca. Rosły mężczyzna osłonił usta szarą chustą, na głowę założył stożkowaty słomkowy kapelusz. - Na wszystkie demony piekieł, po co mamy teraz iść do portu? W odpowiedzi Yukiko wyjęła z wewnętrznej kieszeni na piersi zwój i wcisnęła w dłoń olbrzyma. Akihito przesunął lekko ciało Masaru. Papier ryżowy zatrzepotał niczym kruche ptasie skrzydełka, gdy go rozwinął i mrużąc oczy, przebiegł wzrokiem po wymalowanych na nim symbolach. Kanji nakreślono cienkimi, pajęczymi kreskami, trudno je było odczytać

przez warstwę tłuszczu i sadzy oblepiającą gogle. Dopiero po paru sekundach twarz olbrzyma zaczęła tracić kolor. - To pieczęć. - Istotnie. Gdy Akihito skończył czytać rozkazy, był blady niczym stara kość. Odetchnął głęboko i długą chwilę w milczeniu wpatrywał się w Yukiko. Potem zgniótł zwój w dłoni. Na jego policzkach wykwitły czerwone plamy. - Szogun wysyła nas w pościg za arashitorą? Bezbożnym tygrysem gromu? Trójka przechodzących sararimenów, słysząc wybuch olbrzyma, posłała im ciekawskie spojrzenia. Yukiko odebrała mu zmiętą kartkę, zwinęła najlepiej jak umiała i wsunęła z powrotem do kieszeni na piersi. Akihito wodził gniewnym wzrokiem po ulicy, zniżył głos do wściekłego szeptu. - Dlaczego to robi? Jest na nas zły? Wzruszyła ramionami. - Chce mieć tygrysa gromu, Akihito. - A ja chcę kobiety, która potrafi dotknąć uszu stopami, ugotować porządny posiłek i zachować swoje opinie dla siebie. Ale ona też, kurwa, nie istnieje! Masaru jęknął, gdy przyjaciel przerzucił go na drugie ramię. - Czujesz się już lepiej? - Yukiko splotła ręce na piersi. - Wyrzuciłeś to z siebie? - Nie możemy polować na coś, czego nie ma. - Sądzisz, że tego nie wiem? - A jak myślisz, co się stanie, jeśli nie spełnimy rozkazu Yoritomonomiyi? - Rosły mężczyzna podkreślał swe słowa ruchami wolnej dłoni. - Jak myślisz, co będzie na nas czekać, gdy wrócimy z pustymi rękami? Na pewno rozkazy, by Masaru popełnił seppuku. Chcesz patrzeć, jak twój ojciec będzie wypruwać sobie flaki? A kto wie, co zrobią z resztą naszej grupy... - Może zatem powiesz szogunowi, co o tym myślisz? Z pewnością zrozumie. Akihito odetchnął głęboko, gotów odpowiedzieć, zamrugał iprzełknął swoje słowa. Zazgrzytał zębami i potarł dłonią kark, rozglądając się wokół. Po ulicach przelewała się rzeka ludzi, kolejne warstwy społeczne nałożone na siebie, cegła na popękanej cegle. Kupcy neochonin o grubych brzuchach i jeszcze grubszych sakiewkach, najemni sararimani, skromnie żyjący za swe skromne zarobki, spoceni farmerzy z niemal pustymi wozami, gomimeni ciągnący wózki ze złomem i towarem z recyklingu, wędrowni handlarze dźwigający na plecach cały swój dobytek, żebracy walczący w rynsztokach ze szczurami o

resztki z bogatszych stołów. Niezliczone postaci maszerujące w tłustej mgle iniezwracające najmniejszej uwagi na innych. Twarz Yukiko złagodniała. Dziewczyna położyła łagodnym gestem dłoń na ramieniu olbrzyma. - To prawda, każde twoje słowo. Ale jaki mamy wybór? - Naciągnęła gogle i wzruszyła ramionami. - Możemy spróbować dostarczyć niemożliwe albo też sprzeciwić się szogunowi i zginąć na miejscu. Co byś wolał? Akihito wypuścił powietrze, jego ramiona opadły niczym główka kwiatu więdnącego w morderczym upale. - No chodź, ruszajmy. Dziewczyna obróciła się i skierowała w stronę doków. Olbrzym pozostał bez ruchu, patrząc, jak Yukiko znika w tłumie. Zacisnąwszy oczy i przerzuciwszy na drugie ramię nieprzytomnego przyjaciela, uszczypnął się w rękę dość mocno, by pozostał siniec. Odczekał długą chwilę, po czym otworzył jedno oko i rozejrzał się dokoła. Wbrew jego nadziei świat pozostał dokładnie taki sam jak przedtem. - Na jaja Izanagiego - wymamrotał Akihito i pospieszył w ślad za dziewczyną. Miasto Kigen tonęło w morzu obrazów i dźwięków - rozbrzęczany, pogrążony w upale ul, zamieszkany przez dwunogie owady we wszystkich barwach tęczy W powietrzu wisiały opary lotosu zasilane dziesiątkami dziesiątków tłustych czarnych strumieni, wypływających z rur wydechowych szybujących w górze lotostatków. Brezentowe balony w kształcie cygar, obudowane zardzewiałymi egzoszkieletami, wypełniały niebo. Pod nimi kołysały się długie kadłuby drewnianych dżonek, z ładowniami pełnymi gaijińskich jeńców wojennych, towarów i cennego krwawego lotosu, przywożonego z należących do klanów pól. Na każdym balonie wymalowano podobiznę opiekuńczego ducha zaibatsu, do którego przynależał, toteż niebo wypełniały walczące tygrysy (Tora), gniewnie wyszczerzone smoki (Ryu), ogniste feniksy (Fushicho), a nawet pojawiające się od czasu do czasu lisy o dziewięciu ogonach (Kitsune). Na każdym kadłubie widniały także charakterystyczne symbole kanji Gildii Lotosu, namalowane wzdłuż kila zamaszystymi pociągnięciami pędzla. W Shimie droga to nie ułożone obok siebie cegły czy pas ubitej ziemi, lecz czerwone, duszące chmury. Klany Tygrysa, Feniksa, Smoka i Lisa należały kiedyś do dwóch tuzinów wielkich rodów rozrzuconych po Ośmiu Wyspach i podległych potężnemu cesartwu Shimy. Kiedy jednak pierwszy szogun z klanu Tygrysa, wielki Tora Kazumistsu I, wszczął bunt przeciw skorumpowanym cesarzom Tenmy, nagrodził swych trzech wiernych dowódców olbrzymimi

połaciami ziemi i namiestnictwem nad wszystkimi zamieszkującymi je klanami. W ten oto sposób owe dwa tuziny przekształciły się w cztery olbrzymie konglomeraty zaibatsu, stopniowo pochłaniając klany Jastrzębia, Węża, Wołu oraz ich braci. Klanowe duchy kami rozpłynęły się w czasie i przepadły w niepamięci, aż w końcu pozostały po nich nieliczne tatuaże i przypiski w wielkich zakurzonych zwojach kronik. Z odległego targowiska dobiegały egzotyczne zapachy i rozedrgane fale gorąca, którym, jak zawsze, wtórowały odgłosy krztuszących się motorów i lotosowe spaliny z silników lotostatków i motorowych riksz, z dworców kolejowych i olbrzymiej dymiącej rafinerii chi. Podczas każdej wizyty tutaj Yukiko zaczynała się dławić; tysiące zapachów i barw w połączeniu z oleistym smrodem wystarczyły, by skręcał się jej żołądek. Przepychała się przez tłum, jedną dłonią przyciskając sakiewkę ukrytą w szarfie obi wokół pasa. Znając ojca, podejrzewała, że całą zapłatę wydał już na trunki i lotos, a jej nieliczne monety będą musiały im wystarczyć na jedzenie przez cały miesiąc. W rynsztokach Kigen gnieździły się tysiące kieszonkowców o dziesięciu tysiącach lepkich, poplamionych olejem palców, a każdy był jeszcze bardziej wygłodniały i zdesperowany od poprzednika. Tu, na Dole, głupiec, który stracił jedynie pieniądze, mógł uznać, że to jego szczęśliwy dzień. Tłum stanowił mieszaninę brudnych ciał i nieskazitelnie czystej pomalowanej skóry, nędznych łachmanów i pysznych jedwabi, ściśniętych razem w przypadkowym tłoku. Niemal nie dostrzegała nieokrytych twarzy: zwykli ludzie nosili polaryzowane gogle i chusty zasłaniające usta, bogacze i osoby stojące wyżej na drabinie społecznej - kosztowne mechaniczne maski oddechowe. Zupełnie jakby cała populacja miała coś do ukrycia. Pozbawione wskazówek, jakich udziela mimika, społeczeństwo Kigen kierowało się głównie interpretacją mowy ciała: szacunek oceniano po głębi ukłonu rozmówcy, gesty dłoni służyły za uśmiechy, a postawa agresywna oznaczała dezaprobatę. Był to język nie tylko ust, ale i całej sylwetki. Budynki Dołu, wielopiętrowe i poniszczone, tłoczyły się obok siebie bez żadnej przewodniej myśli ani planu, tworząc nieustannie rosnący pęcherz popękanej gliny i odbarwionego drewna. Architektura Góry na drugim brzegu rzeki była równie nędzna, lecz przynajmniej układ budowli miał w sobie odrobinę symetrii. Rozległe miejskie dachy z cyprysowej kory, wysuszone i szare, pod działaniem promieni bezlitosnego słońca i czarnych brudnych deszczy, padających w zimie, już dawno straciły wszelki kolor. Okna z taniego mlecznego szkła bądź papieru ryżowego patrzyły, ślepe i puste, na kłębiące się strumienie ciał na brukowanych ulicach. Na każdym skrzyżowaniu przycupnęła niewielka kamienna kapliczka Fuijina, boga wiatrów i dróg. Świątynie Pani Księżyca, błogosławionej Amaterasu,

i jej ojca, pana Izanagiego, Wielkiego Stwórcy, stały obok wysokich burdeli, szulerni i zadymionych, lepkich od smoły palarni lotosu. Na każdym wychodzącym na północ oknie rozrzucono garstkę ryżu - ta ofiara miała złagodzić głód Mrocznej Matki, straszliwej pani Izanami, bogini ziemi, skażonej przez podziemia Yomi po narodzinach Shimy. Trzy rzeki o wodach czarnych jak smoła przelewały się leniwie przez wnętrzności miasta. Na zapuszczonych brzegach Shoujo przycupnęło więzienie Kigen, spoglądające z nadąsaną miną na zardzewiały metalowy szkielet zajezdni kolejowych naprzeciwko. Kapituła Kigen, pięcioboczna pięść z żółtego kamienia, uderzająca w niebo pośród potrzaskanych kamiennych ulic, wznosiła się na czarnym, pieniącym się skrzyżowaniu Shiroi i Junsei. Wysokie na cztery piętra, pięciokątne, pozbawione okien mury z pięcioma zardzewiałymi żelaznymi bramami, osadzonymi (w podstawie, rzucały mroczny cień na dziobatą twarz Kigen. Olbrzymie, poczerniałe szeregi kominów rafinerii na południu wyrzucały w niebo smród i brud niczym czarne palce tłustego odoru i kwaśnego smaku, które wnikały w gardła wezbranego tłumu. Słychać było brzęk metalu o metal, tysiące głodnych głosów, piski gżących się truposzczurów. Wyniosłe szpiczaste dachy wystrzelały iglicami wprost w czerwone niebo, przez co sylwetka miasta pełna była zębatych, ostrych kształtów. Przeciskając się przez stada rikszarzy, którzy palili podczas krótkiej przerwy, Yukiko dostrzegła kątem oka aparaturę barometryczną wędrującego w tłumie kapłana pogody. Wirujący wieloręki peryskop zniknął za drzwiami baru z makaronem; nagle poczuła burczenie w brzuchu przypominające, że nic jeszcze dziś nie jadła. - Masz ochotę na śniadanie? Obejrzała się na Akihito, który przedzierał się przez zamaskowany tłum spory kawałek za nią. - Sądziłem, że idziemy polować na tygrysy gromu! - ryknął. - Chcesz to robić z pustym żołądkiem? Yukiko uśmiechnęła się, weszła do zatłoczonego baru i zsunęła chustę z twarzy. Niski chłopak o pryszczatych policzkach i rękach ozdobionych niewielkim tatuażem tygrysa spytał, czego pragnie. Wkrótce nakładał już do ryżowych miseczek porcje tofu i chudego czarnego mięsa kraba. Powietrze wrzało w kłębach pary. Czekając na jedzenie, Yukiko rozejrzała się po barze. Wysłuchała dobiegających z głośników raportów o codziennych zbiorach z pól (obfitych, chwała niech będzie szogunowi), o wojnie z gaijinami za morzem (po dwudziestu latach wspaniałych bitew zbliżało się nieuniknione zwycięstwo) i ostatnim pożarze w rafinerii (wywołanym przez przypadkowy wyciek paliwa). Przesłaniające

każdy cal ściany plakaty rekrutacyjne pokrywała warstewka tłuszczu. Ukazani na ilustracjach chłopcy z surowymi minami wykrzykiwali bezdźwięcznie slogany na tle cesarskich słońc. „Bądź wszystkim, czym możesz być”. „Najlepsi i najdzielniejsi”. „Za bushido! Za honor!” Yukiko obserwowała kapłana pogody, pomarszczonego człowieczka w gumowym kombinezonie pełnym sprzączek i pasków. Pomiędzy aparatami wiszącymi na plecach przeskakiwały niewielkie łuki czerwonej energii, gdy potrząsał swoją różdżką, wskazując plakaty i chichocząc. Podobnych jemu rzadko spotykało się w krajowych metropoliach - większość kapłanów pogody spędzała czas na prowincji, dojąc ciężko zarobione monety kouka z przesądnych farmerów w zamian za modlitwy i inwokacje do Susanoó, Boga Burz. - Sprowadź deszcz! - krzyczeli. - Powstrzymaj ten deszcz - modlili się. Chmury przepływały i odpływały wedle własnej woli, a kapłani pogody radowali się z błogosławieństwa przypadkowego trafu bądź też kręcili głowami, mówiąc o „nieprzychylnych znakach”, tak czy inaczej, pozbawiając farmerów paru monet. Yukiko podziękowała skinieniem głowy i zapłaciła chłopakowi za ladą kilkoma kouku z miedzianego splotu, a potem wyszła z powrotem na ruchliwą ulicę, podając miseczkę Akihito. Olbrzym był zajęty odtrącaniem obszarpanego kieszonkowca. Mocny kopniak w zadek przegonił chłopaka, który odbiegł w tłum, wykrzykując barwne słowa krytyki pod adresem seksualnych mocy mężczyzny. - Nie kupiłaś nic dla Masaru? Machnięciem ręki przepłoszył krążące wokół głowy muchy. - Sam może sobie kupić. - Oddałaś yakowi całą jego wygraną. - Akihito skrzywił się. - Mógłbym dodać, że moją też. Yukiko uśmiechnęła się ze słodyczą. - To dlatego kupuję ci śniadanie. - A co z Kasumi? Uśmiech Yukiko zniknął. - Co z nią? - Zjadła coś czy... - Jeśli Kasumi zechce coś zjeść, na pewno sama się tym zajmie. Nigdy wcześniej nie miała kłopotów ze zdobywaniem tego, czego pragnie.

Olbrzym skrzywił się i zaczął przeciskać przez tłum, ostrożnie przełykając gorący makaron. Na jego ramieniu Masaru jęknął. - Chyba zaczyna się budzić. Yukiko wzruszyła ramionami. - Jeśli chcesz, możesz go jeszcze ogłuszyć. Tłum przed nimi rozstąpił się, schodząc z drogi żelaznej motorowej rikszy oznaczonej symbolami kanji Gildii Lotosu. Yukiko pozostała na ulicy, patrząc jak rycząca metalowa bestia toczy się ku niej na grubych gumowych oponach, oślepiając płonącymi reflektorami. Z tyłu ciągnęła się smuga sinoczarnych spalin. Riksza zatrzymała się ze zgrzytem; kilka cali dalej, a uderzyłaby ją w nogi. Kierowca nacisnął klakson, lecz Yukiko nie miała zamiaru zejść z drogi. Kierowca znów zatrąbił, machając na nią, żeby się odsunęła. Szyba z utlenionego szkła tłumiła przekleństwa, lecz Yukiko mogła odcyfrować najmocniejsze z nich. Wydłubała z miski nitkę makaronu, wsunęła między wargi i zaczęła przeżuwać powoli. - No chodź! Akihito chwycił ją za rękę i odciągnął na bok. Rikszarz natychmiast nacisnął pedał gazu. Silnik beknął, wrzucając w już i tak duszące uliczne powietrze świeży obłok spalin, i poturlał się dalej. Yukiko dostrzegła na tylnym siedzeniu sylwetkę członka Gildii Lotosu. Podobnie jak wszystkich jego braci, Lotosowca od stóp do głów okrywał mosiężny hermetyczny kombinezon pełen przełączników, zegarów i wirujących zębatek, osłaniający go przed zanieczyszczeniami, którymi na co dzień oddychała reszta populacji. Jego głowę chronił owadzi hełm: gładkie linie i ostre krzywizny. Z ust wyrastał pęk metalicznych macek, podłączonych wtyczkami do najróżniejszych urządzeń przytwierdzonych do zewnętrznej powłoki: miechów oddechowych, zbiorników paliwa i mechaliczydła, które każdy członek Gildii nosił na piersi. Wyglądało jak liczydło, które ktoś zanurzył w kleju, a potem przeturlał po stosie kondensatorów, tranzystorów i lamp próżniowych. Lotosowiec przesunął kilka żetonów, patrząc na Yukiko czerwonymi fasetowymi oczami, gdy mijał ją w pędzie. Choć zwykłych członków Gildii nazywano Lotosowcami, tak naprawdę nie dało się rozpoznać ich płci. Mimo wszystko posłała mu pocałunek. Kiedy riksza motorowa oddaliła się spory kawałek, Akihito wypuścił rękę Yukiko i westchnął. - Czemu zawsze musisz wchodzić im w drogę?

- A czemu ty zawsze się odsuwasz? - Bo życie tutaj jest lepsze niż w więzieniu Kigen. Oto dlaczego. Yukiko skrzywiła się i odwróciła. Szli dalej, mijając pięciokątne ściany kapituły Gildii, przechodząc w milczeniu po szerokich kamiennych lukach łączących śliskie od smaru brzegi Shoujo i Shiroi. Yukiko zerknęła ponad balustradą na czarne rzeczne wody i ujrzała martwą rybę unoszącą się w gęstej mazi. Dwóch żebraków brodziło w tej cieczy, zmierzając w jej stronę. Uliczny minstrel pochylał się nad swym instrumentem w cieniu mostu, śpiewając fałszywie piosenkę owiosennym wietrze. Na wytartym dywaniku leżało kilka rozrzuconych mizernych miedziaków. Tłum stawał się coraz gęstszy, ludzie wylewali się na ulice, setki głosów łączyły się w nieustający, drażniący gwar. Yukiko i Akihito przepchnęli się przez tłuszczę i dotarli na szeroki, ruchliwy rynek. Plac z każdej strony miał szerokość kwartału domów; była to rozległa, zatłoczona przestrzeń, naćkana fasadami sklepów oferujących wszelkie możliwe towary. Sprzedawcy przypraw zachwalali je tuż obok handlarzy ciał i kupców oferujących tkaniny. Kramy z jedzeniem, ubraniami i ziołami, kapłani z najróżniejszych świątyń sprzedający błogosławieństwa za miedziaka obok ulicznych kurtyzan i zbójów do wynajęcia. Dziesiątki sztukmistrzów zabawiały tłum, a tymczasem w ścisku krążyli rzeżmieszkowie o drapieżnie uśmiechniętych twarzach. Wszędzie można było spotkać handlarzy gogli, sprzedających tanią masówkę z drewnianych skrzynek zawieszonych na szyjach. Żebracy w rynsztokach, kiwający się przed miseczkami na monety, kamienne spojrzenia brudnych dzieci, którym burczało w żołądkach i które wśród łachmanów ukrywały kawałki ostrego jak brzytwa żelaza. W tłumie widoczne były szkarłatne tuniki jinhaori żołnierzy miejskich - niczym czerwone rekiny poszukujące broczącego krwią mięsa. Pośrodku rynku, kilka stóp poniżej poziomu ulicy, mieścił się spory amfiteatr z szarej cegły. Z ziemi wyrastały cztery kolumny z okopconego kamienia wznoszące się ku skłębionym tłumom. Każda miała dziesięć stóp wysokości i zwisały z niej osmolone żelazne kajdany. Oficjalna nazwa amfiteatru brzmiała „Ołtarz Czystości”. Miejscowi nazywali je „Kamieniami Ognia”. Czterej członkowie Gildii Lotosu układali naręcza suchego drewna wokół północnej kolumny, ich oczy lśniły krwistym blaskiem, czerwone światło odbijało się od gładkich powierzchni mechanicznych kombinezonów. Segmentowate przewody łączyły poczerniałe wyloty na przegubach z dużymi zbiornikami zamontowanymi na plecach. Yukiko zapatrzyła

się w śnieżnobiałe jinhaori narzucone na metalowe skorupy. Symbole kanji określały ich przynależność do wewnętrznej sekty Gildii. - Strażnicy Czystości - warknęła. Na schodach wiodących do Kamieni Ognia dostrzegła barwną plamę: małą płytę z polerowanego krzemienia, wysoką najwyżej na cztery cale. To była ihai - tabliczka duchów, oznaczająca miejsce śmierci ukochanej osoby. Na ulicach Kigen nie można znaleźć prawdziwych kwiatów, toteż żałobnik ułożył u podstawy ihai delikatny wieniec płatków z ryżowego papieru. Yukiko nie zdołała odczytać imienia wyrytego w kamieniu. Właśnie wyciągała szyję, by lepiej się przyjrzeć, gdy jeden ze Strażników wspiął się ciężko po schodach, nastąpił na płytę i rozrzucił butem kwiaty. Yukiko patrzyła na popioły pod poczerniałymi kolumnami, na zgniecione papierowe płatki unoszone wiatrem. Zagryzła wargę. Serce waliło jej w piersi. Akihito pokręcił głową. - Gildia znowu musiała kogoś złapać - rzekł, zniżając głos. Wokół amfiteatru zbierał się tłum: mieszanina ciekawskich gapiów i autentycznych fanatyków, starych i młodych, mężczyzn, kobiet i dzieci. Wszyscy obrócili się, słysząc dobiegające z dala zawodzenie, bolesny krzyk podszyty strachem. Yukiko dostrzegła drobną postać wleczoną przez plac przez dwóch kolejnych Strażników Czystości. Dziewczyna była ledwie kilka lat młodsza od niej. Zbliżała się, kopiąc i walcząc, odziana w czerń. Splątane włosy opadły jej na twarz. Oczy, okrągłe ze zgrozy, patrzyły desperacko, gdy próbowała wyrwać się z zimnych mechanicznych objęć. Dziecięca piąstka w zderzeniu z górą. Potknęła się i gdy Strażnicy dźwignęli ją na nogi, jej kolana pozostawiły na bruku krwawe smugi. - Nieczysta! - Nieliczni fanatycy podnieśli okrzyk, który odbił się echem po całym placu. - Nieczysta! Dziewczynę, krzyczącą i zapłakaną, zawleczono w dół po schodach. Członkowie Gildii dźwignęli ją na stos drew, dociskając plecy do północnego Kamienia Ognia. Gdy dwaj Strażnicy Czystości zatrzasnęli jej kajdany wokół przegubów, trzeci wystąpił naprzód i przemówił mechanicznym, ochrypłym głosem, brzmiącym niczym bzyczenie setki wściekłych much lotosowych. Recytowane z pamięci słowa płynęły gładko. Był to fragment świętego tekstu z Księgi Dziesięciu Tysięcy Dni. Skażony nieczystością Yomi, Ohydnym piętnem Podziemi, Zapłakał Izanagi. Łaknąc czystości,

Drogi Rytuału Oczyszczenia, Bóg Stwórca dokonał abłucji, A z owych wód Zrodziły się Słońce, Księżyc i Burza. Podążaj drogą czystości. Następny Strażnik wystąpił naprzód. Dwa płomyczki zapaliły się u poczerniałych wylotów przy jego przegubach. Na oczach tłumu uniósł je wysoko. - Podążaj drogą czystości! - ryknął. Odpowiedziały mu pełne aprobaty okrzyki. Glosy fanatyków zagłuszyły niespokojny pomruk reszty zebranych. Akihito zacisnął zęby i odwrócił się plecami do ponurego widowiska. - Wynośmy się stąd. Yukiko próbowała sama siebie przekonać, że to wściekłość sprawiła, iż żołądek zamienił jej się w wodę, nogi ugięły się, a w ustach zaschło. Starała się to sobie wmówić, ale wiedziała, że kłamie. Spojrzała na Akihito. Twarz miała napiętą i bezkrwistą niczym maska. Jej głos drżał wyraźnie. - A ty pytasz, czemu wchodzę im w drogę? Upał był niewiarygodny. Yukiko i Akihito przeciskali się wąskimi przejściami, przeskakiwali dławiące się odpadkami rynsztoki, mijali zachłanne ręce dziesiątków czarnopłucych żebraków. Zmierzali do Miasteczka Doków: ciasnej, wilgotnej zbieraniny tanich czynszówek i rdzewiejących składów, przycupniętych w cieniu lotostatków. Ponad czarnymi wodami zatoki ciągnęło się szerokie drewniane molo; setki ludzi przepychały się i maszerowały po wyblakłych deskach. Wokół sterczały iglice cumownicze, smukłe metalowe wieże skorodowane przez czarny deszcz. Syczącymi rurami i przewodami pompowano do czekających statków wodór i łatwopalne paliwo lotosowe, zwane po prostu chi. Wieże kołysały się w powiewach wiatru, trzeszcząc złowieszczo za każdym razem, gdy jeden z pojazdów dokował bądź wzlatywał ponownie w czerwień. W powietrzu wokół roili się Lotosowcy niczym mosiężne padlinożerne muchy. Ze zwojów rur na ich plecach wytryskiwały jaskrawe pióropusze białobłękitnych płomieni. W dali zaświszczały parowe gwizdki oznajmujące przerwę śniadaniową dla robotników harujących w oplatającej Kigen sieci rafinerii chi. Było powszechnie wiadome, że większość pracujących tam w pocie czoła nieszczęśników zapewne umrze w ich murach. Jeśli