Jim Butcher
Akta Harry’ego Dresdena
tom 5
Śmiertelne maski
Tytuł oryginału DEATH MASKS BOOK FIVE OF THE DRESDEN FILES
Przekład Anna Cichowicz
Pamięci Plumicona i Ershy, upadłych bohaterów
Rozdział 1
Pewne rzeczy po prostu nie idą w parze. Oliwa i woda. Sok
pomarańczowy i pasta do zębów. Magowie i telewizja.
Reflektory punktowe świeciły mi w oczy. W wytwarzanym przez nie
upale istniało niebezpieczeństwo, że pot wyżłobi bruzdy w grubej warstwie
makijażu, który kilka minut temu rozmazała mi na twarzy jakaś ledwo żywa
asystentka od charakteryzacji. Światełka na kamerach zamrugały, rozległa się
melodyjka zapowiadająca talk-show, a publiczność w studiu zaczęła
skandować:
- Lar-ry, Lar-ry, Lar-ry!
Larry Fowler, niewysoki, w nieskazitelnym garniturze, ukazał się w
drzwiach na tyłach studia i ruszył w kierunku sceny, błyskając na prawo i
lewo porcelanowym uśmiechem i ściskając dziesiątki rąk mijanych widzów
siedzących na skraju rzędów. Rozentuzjazmowana publiczność gwizdała i
wrzeszczała. Słysząc hałas, drgnąłem na swoim miejscu na scenie i poczułem
strużkę potu ściekającą mi po żebrach pod białą koszulą i marynarką. Przez
chwilę rozważałem, czy nie uciec z krzykiem.
Nie znaczy to, że miałem tremę czy coś w tym rodzaju. Nic z tych
rzeczy. Po prostu było strasznie gorąco. Oblizałem wargi i na wszelki
wypadek zlokalizowałem wyjścia przeciwpożarowe. Nigdy nie wiadomo,
kiedy może zajść potrzeba szybkiego oddalenia się. Światła i hałas utrudniały
mi nieco koncentrację i poczułem, że zaklęcie, które utkałem wokół siebie,
chwieje się lekko. Zamknąłem na chwilę oczy, żeby przywrócić mu
równowagę.
W fotelu obok siedział pękaty, łysiejący facet dobrze po czterdziestce.
Jego garnitur wyglądał dużo lepiej od mojego. Mortimer Lindquist czekał
spokojnie, z uprzejmym uśmiechem na twarzy; wymruczał tylko kącikiem
ust:
- Jak tam, w porządku?
- Zdarzało mi się uczestniczyć w pożarach i bardziej mi się to podobało.
- To ty prosiłeś o to spotkanie, nie ja - przypomniał mi Mortimer,
zerkając spode łba na Fowlera, który w przelocie uścisnął rękę młodej
kobiety. - Targi sprzętu pływającego.
- Myślisz, że tak długo to potrwa? - spytałem Morty’ego. Popatrzył na
pusty fotel obok siebie i na drugi, koło mnie. - Dwóch tajemniczych gości. To
może chwilę potrwać. Nakręcą więcej materiału, a potem wytną i zostawią,
co najlepsze.
Westchnąłem. Uczestniczyłem już w Larry Fowler Show wkrótce po
otwarciu swojej firmy detektywistycznej i to był błąd. Musiałem walczyć o
swoją pozycję wbrew niesławie, jaką przyniosło mi łączenie mojego
nazwiska z tym programem.
- Czego się dowiedziałeś? - spytałem. Mort rzucił mi niespokojne
spojrzenie.
- Niewiele - odparł.
- Daj spokój, Mort.
Otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale spostrzegł, że Larry Fowler już
zbliża się drobnym kroczkiem do schodów i wchodzi na scenę.
- Nie teraz. Poczekaj na przerwę na reklamy.
Larry Fowler sunął po scenie w naszą stronę. Ujął moją rękę, następnie
rękę Morty’ego i potrząsnął nimi z jednakowym, przesadnym entuzjazmem.
- Witajcie w programie - powiedział do trzymanego w ręku mikrofonu i
zwrócił się twarzą do najbliższej kamery. - Nasz temat na dziś to czary i
magia: oszustwo czy niezwykłość? Swoimi poglądami podzieli się z nami
medium i doradca do spraw nadprzyrodzonych Mortimer Lindquist.
Rozległy się uprzejme oklaski.
- Głos zabierze też Harry Dresden, jedyny w Chicago zawodowy mag.
Tym razem oklaskom towarzyszyły stłumione chichoty. Nie powiem,
żeby mnie to zdziwiło. Ludzie w dzisiejszych czasach nie wierzą w zjawiska
nadnaturalne. To, co nadnaturalne, jest przerażające. O wiele wygodniej jest
tkwić w przekonaniu, że nikt nie może znienacka zabić kogoś za sprawą
magii, że wampiry istnieją wyłącznie w filmach, a demony to tylko objaw
zaburzeń psychicznych. Mniemanie całkowicie niesłuszne, ale jakże
wygodne.
Pomimo właściwego poziomu psychologicznego mechanizmu
obronnego poczułem, że twarz mnie pali. Nie znoszę, kiedy się ze mnie
śmieją. Zadawniony, cichy ból dołączył do zdenerwowania i z trudem udało
mi się utrzymać zaklęcie tłumiące.
No właśnie, powiedziałem „zaklęcie”. Widzicie, naprawdę jestem
magiem. Czynię magię. Rzucałem się pomiędzy wampiry, demony i wiele
innych bytów i mam blizny, które są tego świadectwem. Problem w tym, że
technika kiepsko współistnieje z magią. Kiedy tylko znajdę się w pobliżu,
wysiadają komputery, przepalają się żarówki, a alarmy samochodowe
zaczynają wyć jak oszalałe bez żadnej racjonalnej przyczyny. Wypracowałem
więc zaklęcie dla stłumienia magii, którą wniosłem ze sobą... przynajmniej na
jakiś czas, co uchroniło mnie przed wysadzeniem w powietrze reflektorów i
kamer w studiu czy obudzeniem do życia alarmu pożarowego.
Było to z natury delikatne zadanie, wyjątkowo trudne do wypełnienia.
Na razie szło nieźle, ale zauważyłem, że znajdujący się najbliżej kamerzysta
skrzywił się i zerwał z uszu słuchawki. Dobiegał z nich wysoki pisk
sprzężenia.
Zamknąłem oczy, opanowując nieprzyjemne zażenowanie, i
skoncentrowałem się na zaklęciu. Dźwięk sprzężenia ucichł.
- A więc do rzeczy - powiedział Larry po dalszej chwili paplaniny. -
Morty, po raz kolejny jesteś gościem naszego programu. Czy zechciałbyś
przybliżyć nam to, czym się zajmujesz?
Mortimer wytrzeszczył oczy i wyszeptał:
- Widzę umarłych.
Widownia zareagowała śmiechem.
- Mówię poważnie. Przede wszystkim przeprowadzam seanse, Larry -
oznajmił Mortimer. - Robię, co mogę, by pomóc ludziom, którzy utracili
kogoś bliskiego lub tym, którzy muszą się skontaktować z kimś w
zaświatach, żeby załatwić do końca sprawy, jakie pozostały otwarte tu, na
ziemi. Zapewniam też przewidywanie przyszłości, pomagając klientom
podejmować życiowe decyzje. Staram się również ostrzec ich przed
grożącym niebezpieczeństwem.
- O, doprawdy? - powiedział Larry. - Czy mógłbyś nam coś
zademonstrować?
Mortimer zamknął oczy i podparł czoło czubkami palców prawej dłoni.
Po chwili odezwał się głuchym głosem:
- Duchy mówią mi... że wkrótce przybędzie tu jeszcze dwóch gości.
Publiczność roześmiała się, a Mortimer skinął głową ze swobodną
miną. Ten to wie, jak sobie radzić z ludźmi. Larry posłał Mortimerowi
wyrozumiały uśmiech.
- Dlaczego tu dziś z nami jesteś?
- Cóż, Larry, po prostu chciałbym przyczynić się do wzrostu
powszechnej świadomości, że istnieje królestwo zjawisk nadprzyrodzonych i
paranormalnych. Według ostatnich badań osiemdziesiąt procent dorosłych
Amerykanów wierzy w istnienie duchów zmarłych, w zjawy. Chcę pomóc
ludziom zrozumieć, że one naprawdę istnieją i że są pośród nas osoby, które
doświadczyły dziwnych i niewytłumaczalnych spotkań z nimi.
- Dziękuję, Morty. A teraz Harry. Czy mogę do ciebie mówić Harry?
- Jasne. To twój napiwek - odparłem. Uśmiech Larry’ego nabrał
cierpkiego odcienia.
- Czy możesz nam opowiedzieć trochę o tym, czym się zajmujesz?
- Jestem magiem - zacząłem. - Odnajduję zaginione przedmioty, śledzę
zjawiska paranormalne, pomagam ludziom zaskoczonym nagłym
ujawnieniem się własnych zdolności.
- Czy jesteś także konsultantem wydziału specjalnego chicagowskiej
policji?
- Czasami - powiedziałem. Wolałem uniknąć rozmowy o wydziale
specjalnym. Reklama w Larry Fowler Show była ostatnią rzeczą, jakiej mogła
sobie życzyć chicagowska policja. - Policja w całym kraju zatrudnia tego
rodzaju konsultantów, kiedy wszystkie inne środki okażą się nieskuteczne.
- A dlaczego tu dziś z nami jesteś?
- Ponieważ jestem bez forsy, a twój producent płaci dwa razy tyle, ile
wynosi moje zwykłe honorarium.
Publiczność znów się roześmiała, raczej z sympatią. Oczy Larry’ego
Fowlera błysnęły niecierpliwie zza okularów, a jego uśmiech zaczął
przypominać wściekły grymas.
- No nie, Harry. Poważnie. Dlaczego?
- Z tego samego powodu, co Mort, eee... Morty - odpowiedziałem. Była
to prawda. Znalazłem się tam, żeby spotkać się z Mortem i uzyskać od niego
pewne informacje. On z kolei przyszedł, żeby się spotkać ze mną, ponieważ
nie chciał pokazywać się w moim towarzystwie na ulicy. Chyba można
powiedzieć, że nie cieszę się najlepszą na świecie reputacją.
- Więc twierdzisz, że potrafisz czynić magię - powiedział Larry.
- No... tak.
- Czy możesz nam pokazać? - naciskał Larry.
- Mógłbym, Larry, ale nie sądzę, żeby to było rozsądne.
Larry skinął głową i rzucił publiczności porozumiewawcze spojrzenie.
- A to dlaczego?
- Bo to prawdopodobnie zniszczyłoby urządzenia w studiu.
- Oczywiście - przyznał Larry, puszczając oko do widzów. - Cóż, tego
byśmy nie chcieli, prawda?
Na widowni rozległy się śmiechy i gwizdy. Takty z Carrie i Firestarter
wciskały mi się do głowy, ale opanowałem się i utrzymałem tłumiące
zaklęcie. Mistrz samodyscypliny to ja. Jednak znowu tęsknie obejrzałem się
na wyjście ewakuacyjne.
Larry kontynuował program, rozprawiając o szklanych kulach,
postrzeganiu pozazmysłowym i kartach do tarota. Mówił przeważnie Mort. Ja
wtrącałem od czasu do czasu jakieś słówko. Upłynęło na tym kilka minut, po
czym Larry zapowiedział:
- Wracamy po reklamach.
Asystenci unieśli w górę tablice z napisem Aplauz, a kamery
pokazywały w planie ogólnym i w zbliżeniach gwiżdżących i pohukujących
widzów.
Larry obrzucił mnie wściekłym spojrzeniem i z godnością oddalił się za
kulisy, gdzie urządził dziewczynie od charakteryzacji scenę o swoją fryzurę.
Pochyliłem się do Morta.
- No, dobra. Czego się dowiedziałeś? - zagadnąłem.
Pulchny ektomanta pokręcił głową.
- Niczego konkretnego. Jeszcze nie wróciłem do wprawy w
nawiązywaniu kontaktu z umarłymi.
- I tak masz więcej ode mnie kontaktów w tych rejonach - stwierdziłem.
- Moi informatorzy nie są na bieżąco, kto ostatnio umarł, a kto nie, więc
muszę się zadowolić tym, co dostanę. Czy ona przynajmniej żyje?
Przytaknął.
- Żyje. Tyle wiem. Jest w Peru.
- W Peru? - Odczułem ogromną ulgę, że nie zginęła, ale co, u diabła,
Susan robi w Peru? - To terytorium Czerwonego Dworu.
- Do pewnego stopnia - zgodził się Mort. - Więcej ich jest jednak w
Brazylii i na Jukatanie. Próbowałem się dowiedzieć, gdzie ona dokładnie
przebywa, ale zostałem zablokowany.
- Przez kogo?
Mort wzruszył ramionami.
- Nie potrafię tego stwierdzić, przykro mi.
Pokręciłem głową.
- To nic, w porządku. Dzięki, Mort.
Oparłem się w fotelu, trawiąc usłyszaną wiadomość.
Susan Rodriguez była reporterką drukowanej na żółtym papierze
lokalnej gazety „Arkana. Środkowy Zachód”. Zainteresowała się mną, kiedy
tylko zacząłem praktykować i niestrudzenie podążała moim śladem, by
dowiedzieć się jak najwięcej o rzeczach dziwnych i przerażających, które
dzieją się pod osłoną nocy. Zakochaliśmy się w sobie i nasza pierwsza randka
zakończyła się tak, że leżeliśmy nadzy na ziemi, pośród burzy z piorunami, a
błyskawica zamieniła demona o wyglądzie ropuchy w rozgotowane, maziste
strzępy. Potem Susan z wielkim powodzeniem opisała parę tajemniczych,
prowadzonych przeze mnie spraw we własnej autorskiej kolumnie w gazecie.
Dwa lata później wbrew moim ostrzeżeniom poszła za mną do gniazda
wampirów, licząc na bogaty dziennikarski materiał. No i wpadła w ręce
arystokratki Czerwonego Dworu wampirów, która rozpoczęła proces jej
transformacji z istoty ludzkiej w wampira. Mściła się w ten sposób za jedno
moje przewinienie. Arystokratka owa uważała, że ze względu na swoją
pozycję na Czerwonym Dworze jest nietykalna, a ja nie odważę się zadrzeć z
całym Dworem. Zapowiedziała mi, że jeśli spróbuję odzyskać Susan,
rozpętam wojnę światową pomiędzy Białą Radą magów a Czerwonym
Dworem wampirów.
Co też uczyniłem.
Wampiry nie wybaczyły mi odebrania im Susan, może dlatego, że wiele
z nich, włącznie z arystokratką, zginęło w płomieniach na skutek moich
działań. To dlatego Mort nie życzył sobie, żeby go widziano ze mną. On nie
był zaangażowany w wojnę i chciał, żeby tak zostało.
Susan nie przeszła pełnej transformacji, ale wampiry zaraziły ją swoim
pragnieniem krwi. Gdyby się mu poddała, stałaby się jedną z nich.
Poprosiłem ją o rękę, obiecując, że znajdę sposób na odzyskanie przez nią
pełni człowieczeństwa. Odrzuciła moje oświadczyny i wyjechała z miasta,
chyba po to, żeby spróbować samodzielnie się z tym wszystkim uporać.
Nieustannie poszukiwałem sposobu na uwolnienie jej od infekcji, ale od
czasu, gdy wyjechała, dostałem od niej tylko jeden liścik i ze trzy pocztówki.
Dwa tygodnie temu zadzwoniła do mnie jej szefowa z gazety, pytając,
czy nie wiem, jak mogłaby się skontaktować z Susan, która nie przysłała na
czas materiałów na swoją stałą kolumnę w „Arkanach”.
Nie wiedziałem, ale zacząłem szukać. Wpadłem na pomysł, żeby
zwrócić się do Morta Lindquista i sprawdzić, czy jego kontakty w świecie
duchów nie przyniosą więcej niż moje.
Nie dowiedziałem się wiele, ale przynajmniej tyle, że ona żyje. Moje
napięcie trochę zelżało.
Zobaczyłem, że Larry wraca na scenę przy dźwiękach melodii
przewodniej programu. Kiedy zaczął mówić, głośniki zawyły piskliwie i
zorientowałem się, że znów straciłem kontrolę. Cholerne zaklęcie tłumiące
okazało się o wiele trudniejsze, niż sądziłem; z każdą chwilą było coraz
gorzej. Spróbowałem się skoncentrować; a głośniki się uspokoiły, wydając
tylko od czasu do czasu pojedyncze trzaski.
- Witajcie po przerwie - powiedział Larry do kamery. - Dziś
rozmawiamy z fachowcami od zjawisk paranormalnych, którzy przybyli tu,
aby podzielić się swoimi poglądami z publicznością w studiu i widzami przy
telewizorach. Aby lepiej zgłębić zagadnienie, zaprosiłem tu do nas dwóch
ekspertów prezentujących przeciwstawne punkty widzenia. A oto oni.
Przy wtórze oklasków z przeciwnych stron sceny pojawili się dwaj
mężczyźni. Pierwszy z nich usiadł w fotelu koło Morta. Był ponadprzeciętnie
wysoki i szczupły, o skórze spalonej słońcem. Trudno było określić jego
wiek, ale powiedziałbym, że mieścił się gdzieś w przedziale pomiędzy
czterdziestką a sześćdziesiątką. Miał starannie przycięte, siwiejące włosy, na
sobie czarny garnitur, a pod szyją koloratkę. Na piersi wisiał mu różaniec z
krucyfiksem. Z uśmiechem skinął głową Mortowi i mnie, wymienił uścisk
dłoni z Larrym.
- Pozwólcie, że przedstawię ojca Vincenta - kontynuował Larry. -
Przyjechał do nas aż z Watykanu. Jest naukowcem, który dla Kościoła
katolickiego bada sprawy związane z czarami i magią, zarówno w aspekcie
historycznym, jak i psychologicznym. Witamy ojca w programie.
Głos Vincenta brzmiał nieco chropawo, ale akcent jego literackiej
angielszczyzny wskazywał na to, że musiał pobierać kosztowną edukację.
- Dziękuję, Larry. Miło mi, że mogę tu być.
Przeniosłem wzrok z ojca Vincenta na drugiego mężczyznę, który zajął
fotel koło mnie akurat w chwili, gdy Larry zapowiadał:
- ...gość z Uniwersytetu Brazylijskiego w Rio de Janeiro. Powitajmy
doktora Paola Ortegę, badacza światowej sławy, demaskatora zjawisk
nadnaturalnych.
Larry mówił coś dalej, ale już go nie słyszałem. Zagapiłem się na faceta
koło mnie w przebłysku rozpoznania. Był średniego wzrostu, ciężkawej
budowy, o szerokich barach i klatce piersiowej. Miał ciemną karnację, czarne
włosy gładko zaczesane, a srebrnoszary garnitur elegancki i gustowny.
A w dodatku był to diuk Czerwonego Dworu. Prastary, śmiertelnie
niebezpieczny wampir uśmiechał się do mnie z odległości mniejszej niż na
wyciągnięcie ręki. Tętno przyspieszyło mi z sześćdziesięciu do półtora
miliona, strach przemknął srebrną błyskawicą przez moje kończyny.
Emocje mają w sobie moc. W dużym stopniu podsycają moją magię.
Strach uderzył we mnie całą siłą, podwajając napór na zaklęcie tłumiące.
Nastąpił błysk i z najbliższej kamery buchnął kłąb dymu, a operator zatoczył
się do tyłu, zrywając z głowy słuchawki z przekleństwem nienadającym się
do emisji w dziennym czasie antenowym. Dym unosił się nieustannie z
kamery, rozszedł się swąd palonej gumy, monitory w studiu zawyły
sprzężeniem.
- Cóż - mruknął Ortega pod nosem - miło znów pana widzieć, panie
Dresden.
Przełknąłem ślinę, grzebiąc w kieszeni, w której miałem parę
magicznych gadżetów używanych do samoobrony. Ortega położył mi dłoń na
ręce. Nie wyglądało, żeby się szczególnie wysilał, ale jego palce zacisnęły się
na moim nadgarstku jak kajdany, a ból rozszedł się poprzez łokieć aż do
ramienia. Rozejrzałem się, ale wszyscy wpatrywali się w popsutą kamerę.
- Spokojnie - powiedział Ortega z ciężkim, nieokreślonym latynoskim
akcentem. - Nie zamierzam zabijać cię w telewizji, magu. Przyszedłem tu,
żeby z tobą porozmawiać.
- Puść mnie - odezwałem się cienkim, drżącym głosem. Cholerna
trema.
Puścił, a ja wyszarpnąłem rękę. Ekipa techniczna odtoczyła dymiącą
kamerę na zaplecze, a facet wyglądający na reżysera wykonał palcami gest
oznaczający, że należy kontynuować program. Larry skinął mu głową i
zwrócił się do Ortegi:
- Przepraszam za ten incydent. Później wytniemy cały fragment.
- Nic nie szkodzi - zapewnił go Ortega.
Larry odczekał chwilę, po czym powiedział:
- Doktorze Ortega, witamy w programie. Cieszy się pan opinią jednego
z najwybitniejszych analityków zjawisk paranormalnych na świecie. Dowiódł
pan, że wiele tak zwanych nadnaturalnych zjawisk to w istocie sprytne
mistyfikacje. Czy może nam pan coś o tym opowiedzieć?
- Z przyjemnością. Badałem tego rodzaju zdarzenia przez lata i jeszcze
nie spotkałem takiego, którego nie dałoby się stosownie wyjaśnić. Na
przykład przypisywane obcej cywilizacji kręgi w zbożu okazały się niczym
więcej, jak tylko ulubioną rozrywką grupy brytyjskich rolników.
Poszczególne przypadki są niewątpliwie niezwykłe, ale w żaden sposób nie
można ich określić jako nadnaturalne. Nawet tu, w Chicago, mieliście deszcz
żab, którego świadkami były dziesiątki, jeśli nie setki osób. W końcu się
okazało, że to kaprys natury, że to wichura przeniosła je tu z innego miejsca.
Larry pokiwał głową z poważnym wyrazem twarzy.
- Zatem nie wierzy pan w tego rodzaju zjawiska.
Ortega obdarzył Larry’ego protekcjonalnym uśmiechem.
- Byłbym zachwycony, gdybym mógł uwierzyć, że tego rodzaju rzeczy
są prawdziwe, Larry. Światu brakuje magii. Obawiam się jednak, że nawet
mimo tkwiącego w nas wszystkich pragnienia wiary w cudowne istoty i
fantastyczne moce, są to w gruncie rzeczy zwykłe, prymitywne przesądy.
- Czyli pańskim zdaniem fachowcy od zjawisk nadnaturalnych...
- To oszuści - oznajmił Ortega z mocą. - Bez obrazy obecnych tu gości,
oczywiście. Wszystkie te tak zwane media, zakładając, że nie ulegają
autosugestii, to po prostu zdolni aktorzy, którzy posiedli podstawy wiedzy
psychologicznej i wiedzą jak to wykorzystać. Z łatwością są w stanie
wmówić naiwnym, że potrafią kontaktować się ze zmarłymi, czytać w
myślach albo że sami są istotami nadnaturalnymi. Cóż, wymaga to tylko kilku
minut wysiłku i odpowiedniej scenografii. Z pewnością umiałbym przekonać
każdego z tu obecnych, że sam jestem wampirem.
Publiczność znów się roześmiała. Spojrzałem na Ortegę spode łba, a
mój poziom frustracji ponownie wzrósł, zwiększając nacisk na zaklęcie
tłumiące. Podniosła się temperatura powietrza wokół mnie.
Drugi kamerzysta z okrzykiem zerwał swoje wyjące słuchawki, kamera
zaczęła obracać się powoli na statywie, a przewody zasilające oplotły stalową
ramę.
Zgasły światła oznaczające, że trwa nagranie. Larry podszedł do brzegu
sceny, krzycząc na nieszczęsnego kamerzystę. Zza kulis wyłonił się
skruszony reżyser i Larry zwrócił się ku niemu. Człowiek zniósł reprymendę
z cierpliwością godną wołu, po czym zajął się badaniem kamery. Mruknął coś
do swojego mikrofonu połączonego ze słuchawkami i razem z roztrzęsionym
kamerzystą zaczęli przetaczać niesprawną kamerę na bok.
Larry skrzyżował ręce niecierpliwym gestem, a następnie przemówił do
swoich gości:
- Wybaczcie, drodzy państwo. Dajcie nam parę minut, żebyśmy mogli
uruchomić zapasową kamerę. To nie potrwa długo.
- Żaden problem, Larry - zapewnił go Ortega. - Możemy sobie chwilę
pogawędzić.
Larry wlepił wzrok we mnie.
- Dobrze się pan czuje, panie Dresden? - spytał. - Zbladł pan trochę.
Może chciałby się pan czegoś napić?
- Ja poproszę - powiedział Ortega, patrząc na mnie.
- Zaraz każę komuś coś przynieść - obiecał Larry i oddalił się dostojnie
w stronę swojej fryzjerki.
Mort zajął ojca Vincenta cichą rozmową, odwracając się do mnie
plecami. Ostrożnie zwróciłem się z powrotem do Ortegi. Ciało miałem
sztywne, ale pokonałem złość i strach. Zazwyczaj śmiertelne przerażenie
bywa w pewnym sensie przydatne. Magia bierze się z emocji, a strach to
dobre paliwo. Jednak nie było to miejsce na przyzywanie podmuchów
wichury czy wzniecanie pożaru. Wokół było za dużo ludzi, z łatwością komuś
mogła stać się krzywda, ktoś mógłby nawet stracić życie.
Poza tym Ortega miał rację. To nie miejsce i pora na walkę. Jeśli się tu
znalazł, znaczyło to, że chce rozmawiać. Inaczej po prostu napadłby na mnie
na parkingu.
- Dobra - odezwałem się w końcu. - Co chcesz mi powiedzieć?
Nachylił się ku mnie trochę bliżej, żeby móc mówić ciszej. Skuliłem się
w sobie, ale nie drgnąłem.
- Przybyłem tu zabić pana, panie Dresden, ale najpierw chciałbym panu
przedstawić pewną propozycję.
- Naprawdę powinieneś popracować nad swoją techniką otwarcia -
powiedziałem. - Czytałem ostatnio podręcznik negocjacji. Mógłbym ci
pożyczyć.
Uśmiechnął się ponuro.
- Wojna, Dresden. Wojna pomiędzy twoim a moim ludem jest zbyt
kosztowna dla obu stron.
- Wojna to dość głupia opcja, ogólnie rzecz biorąc - przyznałem. -
Nigdy jej nie chciałem.
- Ale ją zacząłeś - stwierdził Ortega. - Zacząłeś ją dla zasady.
- Wyłącznie w obronie ludzkiego życia.
- A o ile więcej istnień byś uratował, gdybyś ją teraz zakończył? -
spytał Ortega. - Nie tylko magowie na tym cierpią. Wojna pochłania naszą
uwagę do tego stopnia, że nie jesteśmy w stanie w pełni kontrolować co
bardziej dzikich jednostek wewnątrz naszego własnego Dworu. Potępiamy
bezmyślne zabijanie, ale zranieni lub pozbawieni przywództwa poddani
naszych Dworów często zabijają, chociaż nie muszą. Zakończenie wojny w
tym momencie mogłoby ocalić setki, a może tysiące ludzi.
- Tak samo, jak unicestwienie wszystkich wampirów na świecie. W
czym problem?
Ortega uśmiechnął się, pokazując zęby. Po prostu zwykłe zęby, żadne
tam długie kły, nic z tych rzeczy. Wampiry z Czerwonego Dworu wyglądają
jak ludzie - przynajmniej do momentu, dopóki nie przemienią się w koszmar.
- Problem w tym, Dresden, że wojna nie przynosi korzyści i jest
niepożądana. Dla mojego ludu jesteś jej symbolicznym powodem i kością
niezgody pomiędzy nami a twoją Białą Radą. Twoja śmierć sprawi, że Rada
będzie skłonna zawrzeć pokój. Dwór również.
- Więc prosisz mnie, żebym się położył i umarł? To nie brzmi jak
oferta. Naprawdę musisz przeczytać tę książkę.
- Składam ci ofertę. Zmierz się ze mną w bezpośredniej walce, Dresden.
O mało co nie roześmiałem się mu w twarz.
- Dlaczego, u diabła, miałbym to zrobić?
Jego oczy nic nie wyrażały.
- Ponieważ wtedy wojownicy, którzy przybyli ze mną do miasta nie
będą zmuszeni zaatakować twoich przyjaciół i sprzymierzeńców. Wynajęci
przez nas śmiertelnicy, płatni mordercy, nie doczekają się ostatecznego
potwierdzenia zlecenia na zabicie wielu twoich klientów, dla których
pracowałeś w ciągu ostatnich pięciu lat. Z pewnością nie muszę wymieniać
nazwisk.
Strach i gniew, które już prawie ucichły, teraz zalały mnie nową falą.
- Nie ma takiej potrzeby - odparłem. - Skoro toczycie wojnę ze mną,
walczcie tylko ze mną.
- Chętnie - przyznał Ortega. - Sam nie popieram takich metod. Spotkaj
się ze mną w pojedynku, według zasad określonych w Porozumieniach.
- A kiedy już cię zabiję, to co? - spytałem. Nie wiedziałem, czy
zdołałbym go zabić, ale nie było powodu, żeby dać mu to odczuć. - Na scenę
wkroczy następny Czerwony Diuk i zrobi to samo?
- Pokonaj mnie, a Dwór zgodzi się przyznać miastu status terytorium
neutralnego. Mieszkańcom, włącznie z tobą i tymi, którzy z tobą
współpracują, nie będzie grozić napaść, dopóki tam pozostaną.
Przyglądałem mu się przez chwilę twardym wzrokiem.
- Chicagowska sielanka, co?
Zdziwiony uniósł brew.
- Wszystko jedno. Ciebie to już nie będzie dotyczyło.
Odwróciłem od niego wzrok i oblizałem sobie pot z górnej wargi.
Ktoś z ekipy nadszedł z dwiema butelkami wody mineralnej i podał je
Ortedze i mnie. Napiłem się. Nacisk zaklęcia wywołał mi przed oczami
migające, kolorowe punkty.
- Jesteś głupi, skoro chcesz ze mną walczyć. Nawet gdybyś mnie zabił,
spadnie na ciebie moje śmiertelne zaklęcie.
Wzruszył ramionami.
- Ja się nie liczę. Liczy się cały Dwór. Podejmę to ryzyko.
Jasna cholera. Oddany, honorowy, odważny, poświęcający się głupiec
to absolutnie najgorszy na świecie przeciwnik. Wypuściłem ostatni balon
próbny, mając nadzieję, że mi się to opłaci.
- Muszę to mieć na piśmie. Rada ma dostać kopię. Wszystko ma być
załatwione oficjalnie, zgodnie z Porozumieniami.
- Mając to, zgodzisz się na pojedynek?
Wziąłem głęboki wdech. Szykowanie się do walki z kolejnym
nadnaturalnym draniem było ostatnią rzeczą, jakiej bym sobie życzył.
Wampiry mnie przerażają. Są silne i o wiele za szybkie. Mają jeszcze jedną,
ogromną przewagę: otóż ich ślina jest narkotykiem o działaniu
uzależniającym. Zetknąłem się już z nim i teraz wzdragałem się na myśl, co
by się ze mną stało, gdyby zdarzyło mi się to znowu.
Prawie nie wychodziłem potem z domu po zmroku, a to dlatego, że nie
chciałem już spotkać żadnych wampirów. Pojedynek oznacza uczciwą walkę,
a ja nie cierpię uczciwej walki. Mówiąc słowami morderczej Królowej Elfów,
zbyt łatwo ją przegrać.
Oczywiście, gdybym nie przyjął oferty Ortegi, walczyłbym z nim i tak,
prawdopodobnie w czasie i miejscu wybranym przez niego. Jakoś mi się
wydawało, że Ortega nie przejawiałby takiej arogancji i nadmiernej pewności
siebie, jakie widziałem u innych wampirów. Wyglądało na to, że wszystko
mu jedno, jak to się stanie, bylebym tylko przestał oddychać. Co więcej,
byłem przekonany, że gdyby nie mógł załatwić mnie, zwróciłby się
przeciwko moim bliskim.
No właśnie. Była to banalna nikczemność w najgorszym wydaniu.
I bez wątpienia bardzo skuteczny motyw.
Chciałbym powiedzieć, że z uwagą rozpatrzyłem wszystkie czynniki,
doprowadziłem rozumowanie do wyważonego wniosku i powziąłem
racjonalną decyzję podjęcia określonego ryzyka, ale to nieprawda.
Prawdą jest za to, że kiedy pomyślałem o krzywdzie, jaką Ortega i jemu
podobni mogą wyrządzić tym, na których mi zależy, poczułem nagły
przypływ gniewu, tak silny, że mógłbym rzucić się na niego natychmiast.
Spojrzałem na niego, mrużąc oczy i nie zadając sobie trudu, by pohamować
gniew. Zaklęcie tłumiące zaczęło pękać, a ja nie zrobiłem nic, by je
podtrzymać. Rozpadło się, a narastająca, nieujarzmiona energia, bezgłośna i
niewidoczna, przemknęła nad studiem.
Głośniki rozkaszlały się, wydały głośny trzask i zamilkły. Reflektory w
górze zabłysły jaskrawo i na obecnych na scenie posypały się iskry. Jedna z
dwóch ocalałych kamer stanęła w ogniu, niebieskawe płomienie unosiły się z
obudowy, gniazda wysokiego napięcia w ścianach zaczęły miotać
pomarańczowe i zielone skry. Larry Fowler z krzykiem podskoczył do góry,
klepiąc się po bokach, aż udało mu się zerwać z paska i rzucić na podłogę
tlący się telefon komórkowy. Światła zgasły, a ludzie zaczęli wrzeszczeć w
panice.
Ortega, oświetlony tylko przez sypiące się iskry, wyglądał ponuro i
jakoś złowrogo; cienie tańczyły mu na twarzy, oczy miał wielkie i ciemne.
- Świetnie - powiedziałem. - Daj mi to na piśmie i umowa stoi.
Zapaliły się światła awaryjne, zaczął wyć alarm pożarowy, a ludzie
niepewnym krokiem zmierzali ku wyjściom. Ortega pokazał w uśmiechu
zęby, sfrunął ze sceny i zniknął za kulisami.
Wstałem, lekko drżąc. Jakiś spadający odłamek najwyraźniej uderzył
Morta w głowę. Małe rozcięcie nabiegło krwią, a on zachwiał się
niebezpiecznie, próbując wstać. Pomogłem mu, a ojciec Vincent podtrzymał
go z drugiej strony. Wspólnie dotaszczyliśmy małego ektomantę do wyjścia
ewakuacyjnego.
Sprowadziliśmy Morta po schodach i wydostaliśmy się razem z nim z
budynku. Policja była już na miejscu, błyskały białe i niebieskie światła.
Ulicą nadjeżdżała właśnie straż pożarna i ze trzy karetki. Umieściliśmy Morta
wśród lżej rannych i wycofaliśmy się, gdy sanitariusze przystąpili do
opatrywania poszkodowanych. Obaj dyszeliśmy z wysiłku.
- Właściwie, panie Dresden - odezwał się ojciec Vincent - muszę panu
coś wyznać.
- Ach, tak? - powiedziałem. - Proszę nie myśleć, że nie dostrzegam tu
ironii, padre.
Wąskie wargi Vincenta rozciągnęły się w wysilonym uśmiechu.
- Nie przyjechałem do Chicago tylko po to, aby wziąć udział w tym
programie.
- Nie?
- Nie. Naprawdę przyjechałem tu...
- Żeby ze mną porozmawiać - wszedłem mu w słowo.
Uniósł brwi.
- Skąd pan wie?
Westchnąłem i wygrzebałem z kieszeni kluczyki od samochodu.
- Taki to już dzień.
Rozdział 2
Ruszyłem w kierunku swojego samochodu, skinąwszy na ojca
Vincenta, by szedł ze mną. Szedłem tak szybko, że ledwo mógł dotrzymać mi
kroku.
- Musi pan wiedzieć - wysapał - że jeśli wyjawię panu szczegóły
mojego problemu, będę się domagał całkowitej poufności.
Spojrzałem na niego spod zmarszczonych brwi.
- W najlepszym wypadku uważa mnie pan za wariata, w najgorszym za
szarlatana. Dlaczego więc chciałby pan, żebym się zajął pańską sprawą?
Nie chodziło o to, że zamierzałem mu odmówić. Chciałem wziąć jego
sprawę. No cóż, dokładniej mówiąc, chciałem wziąć jego pieniądze. Moja
sytuacja płatnicza nie przedstawiała się tak źle jak w zeszłym roku, ale
znaczyło to tylko tyle, że musiałem bronić się przed wierzycielami kijem
bejsbolowym, a nie elektrycznym pastuchem.
- Słyszałem, że jest pan najlepszym w mieście detektywem od tego
rodzaju spraw - oznajmił ojciec Vincent.
Uniosłem brwi.
- Chodzi o coś nadnaturalnego?
Przewrócił oczami.
- Ależ nie, rzecz jasna. Nie jestem naiwny, panie Dresden. Mówiono mi
jednak, że zna pan tutejsze kręgi okultystyczne lepiej niż jakikolwiek inny
prywatny detektyw w mieście.
- Och, o to chodzi - powiedziałem.
Zastanowiłem się nad tym przez chwilę i doszedłem do wniosku, że
prawdopodobnie ma rację. Kręgi okultystyczne, jakie miał na myśli, to ci,
którzy na fali New Age wpatrują się w szklane kule, układają karty tarota,
czytają z ręki. Pełno takich w każdym wielkim mieście. Większość z nich jest
nieszkodliwa, a wielu ma przynajmniej odrobinę zdolności magicznych.
Dodać do tego trochę artystów feng shui, przyprawić hojnie różnego rodzaju
wierzeniami, domieszać kilku umiarkowanie utalentowanych praktyków,
którzy lubią łączyć religię z magią, jakichś wyznawców voodoo, posypać
satanistami i przybrać tłumem młodych ludzi, którzy lubią ubierać się na
czarno, a otrzyma się to, co większość społeczeństwa uważa za „kręgi
okultystyczne”.
Oczywiście można się doszukać między nimi przypadkowego
czarodzieja, nekromanty, potwora lub demona. Jednak poważni gracze, ci
naprawdę niebezpieczni, patrzą na cały ten tłum z politowaniem. Mój
wewnętrzny system wczesnego ostrzegania uruchomił alarm.
- Kto pana do mnie przysłał, padre?
- Eee... tutejszy ksiądz - odparł Vincent. Otworzył wyjęty z kieszeni
mały notes i odczytał:
- Ojciec Forthill z kościoła pod wezwaniem Świętej Marii od Aniołów.
Zamrugałem. Z ojcem Forthillem nie zgadzamy się w rozmaitych
kwestiach dotyczących religii, ale to przyzwoity facet. Trochę sztywny, fakt,
jednak lubię go. Poza tym winien mu byłem przysługę.
- Trzeba było od tego zacząć.
- Przyjmie pan sprawę? - spytał ojciec Vincent.
Dochodziliśmy już do wielopoziomowego parkingu.
- Najpierw chciałbym poznać szczegóły, ale skoro Forthill uważa, że
mogę pomóc, zrobię to - powiedziałem. I szybko dodałem: - Honorarium
według mojej standardowej stawki.
- Naturalnie - zgodził się ojciec Vincent. Bawiąc się swoim
krucyfiksem, zapytał: - Czy mogę liczyć na to, że oszczędzi mi pan tych
wszystkich niedorzeczności magika?
- Jestem magiem - poprawiłem go.
- A jest różnica?
- Magik występuje na scenie. Magowie czynią prawdziwą magię.
Westchnął.
- Nie potrzebuję artysty rozrywkowego, panie Dresden, tylko
detektywa.
- A ja nie potrzebuję, żeby mi pan wierzył, padre, tylko mi zapłacił.
Dogadamy się.
- Tak - powiedział tylko, obrzucając mnie niepewnym spojrzeniem.
Byliśmy już przy moim samochodzie, wysłużonym, starym
volkswagenie, zwanym Niebieskim Garbusem. Niektórzy ludzie widzieliby w
nim „charakter”, ja widziałem raczej mnóstwo niedopasowanych do siebie
części. Pierwotnie samochód może i był niebieski, teraz jednak składał się z
zielonych, białych i czerwonych przeszczepów zastępujących oryginalne
części karoserii, które uległy zniszczeniu w ten czy inny sposób. Klapa
musiała być przywiązana kawałkiem drutu, żeby nie otwierała się na ostrych
zakrętach, a przedni zderzak nadal był mocno zdeformowany po tym, jak
zeszłego lata samochód posłużył mi za narzędzie, którym unicestwiłem
pewne monstrum. Jeśli zarobię na sprawie Vincenta, może będę mógł sobie
pozwolić na naprawę. Ojciec Vincent zamrugał zdziwiony na widok garbusa.
Jim Butcher Akta Harry’ego Dresdena tom 5 Śmiertelne maski Tytuł oryginału DEATH MASKS BOOK FIVE OF THE DRESDEN FILES Przekład Anna Cichowicz
Pamięci Plumicona i Ershy, upadłych bohaterów
Rozdział 1 Pewne rzeczy po prostu nie idą w parze. Oliwa i woda. Sok pomarańczowy i pasta do zębów. Magowie i telewizja. Reflektory punktowe świeciły mi w oczy. W wytwarzanym przez nie upale istniało niebezpieczeństwo, że pot wyżłobi bruzdy w grubej warstwie makijażu, który kilka minut temu rozmazała mi na twarzy jakaś ledwo żywa asystentka od charakteryzacji. Światełka na kamerach zamrugały, rozległa się melodyjka zapowiadająca talk-show, a publiczność w studiu zaczęła skandować: - Lar-ry, Lar-ry, Lar-ry! Larry Fowler, niewysoki, w nieskazitelnym garniturze, ukazał się w drzwiach na tyłach studia i ruszył w kierunku sceny, błyskając na prawo i lewo porcelanowym uśmiechem i ściskając dziesiątki rąk mijanych widzów siedzących na skraju rzędów. Rozentuzjazmowana publiczność gwizdała i wrzeszczała. Słysząc hałas, drgnąłem na swoim miejscu na scenie i poczułem strużkę potu ściekającą mi po żebrach pod białą koszulą i marynarką. Przez chwilę rozważałem, czy nie uciec z krzykiem. Nie znaczy to, że miałem tremę czy coś w tym rodzaju. Nic z tych rzeczy. Po prostu było strasznie gorąco. Oblizałem wargi i na wszelki wypadek zlokalizowałem wyjścia przeciwpożarowe. Nigdy nie wiadomo, kiedy może zajść potrzeba szybkiego oddalenia się. Światła i hałas utrudniały mi nieco koncentrację i poczułem, że zaklęcie, które utkałem wokół siebie, chwieje się lekko. Zamknąłem na chwilę oczy, żeby przywrócić mu równowagę.
W fotelu obok siedział pękaty, łysiejący facet dobrze po czterdziestce. Jego garnitur wyglądał dużo lepiej od mojego. Mortimer Lindquist czekał spokojnie, z uprzejmym uśmiechem na twarzy; wymruczał tylko kącikiem ust: - Jak tam, w porządku? - Zdarzało mi się uczestniczyć w pożarach i bardziej mi się to podobało. - To ty prosiłeś o to spotkanie, nie ja - przypomniał mi Mortimer, zerkając spode łba na Fowlera, który w przelocie uścisnął rękę młodej kobiety. - Targi sprzętu pływającego. - Myślisz, że tak długo to potrwa? - spytałem Morty’ego. Popatrzył na pusty fotel obok siebie i na drugi, koło mnie. - Dwóch tajemniczych gości. To może chwilę potrwać. Nakręcą więcej materiału, a potem wytną i zostawią, co najlepsze. Westchnąłem. Uczestniczyłem już w Larry Fowler Show wkrótce po otwarciu swojej firmy detektywistycznej i to był błąd. Musiałem walczyć o swoją pozycję wbrew niesławie, jaką przyniosło mi łączenie mojego nazwiska z tym programem. - Czego się dowiedziałeś? - spytałem. Mort rzucił mi niespokojne spojrzenie. - Niewiele - odparł. - Daj spokój, Mort. Otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale spostrzegł, że Larry Fowler już zbliża się drobnym kroczkiem do schodów i wchodzi na scenę. - Nie teraz. Poczekaj na przerwę na reklamy. Larry Fowler sunął po scenie w naszą stronę. Ujął moją rękę, następnie
rękę Morty’ego i potrząsnął nimi z jednakowym, przesadnym entuzjazmem. - Witajcie w programie - powiedział do trzymanego w ręku mikrofonu i zwrócił się twarzą do najbliższej kamery. - Nasz temat na dziś to czary i magia: oszustwo czy niezwykłość? Swoimi poglądami podzieli się z nami medium i doradca do spraw nadprzyrodzonych Mortimer Lindquist. Rozległy się uprzejme oklaski. - Głos zabierze też Harry Dresden, jedyny w Chicago zawodowy mag. Tym razem oklaskom towarzyszyły stłumione chichoty. Nie powiem, żeby mnie to zdziwiło. Ludzie w dzisiejszych czasach nie wierzą w zjawiska nadnaturalne. To, co nadnaturalne, jest przerażające. O wiele wygodniej jest tkwić w przekonaniu, że nikt nie może znienacka zabić kogoś za sprawą magii, że wampiry istnieją wyłącznie w filmach, a demony to tylko objaw zaburzeń psychicznych. Mniemanie całkowicie niesłuszne, ale jakże wygodne. Pomimo właściwego poziomu psychologicznego mechanizmu obronnego poczułem, że twarz mnie pali. Nie znoszę, kiedy się ze mnie śmieją. Zadawniony, cichy ból dołączył do zdenerwowania i z trudem udało mi się utrzymać zaklęcie tłumiące. No właśnie, powiedziałem „zaklęcie”. Widzicie, naprawdę jestem magiem. Czynię magię. Rzucałem się pomiędzy wampiry, demony i wiele innych bytów i mam blizny, które są tego świadectwem. Problem w tym, że technika kiepsko współistnieje z magią. Kiedy tylko znajdę się w pobliżu, wysiadają komputery, przepalają się żarówki, a alarmy samochodowe zaczynają wyć jak oszalałe bez żadnej racjonalnej przyczyny. Wypracowałem więc zaklęcie dla stłumienia magii, którą wniosłem ze sobą... przynajmniej na
jakiś czas, co uchroniło mnie przed wysadzeniem w powietrze reflektorów i kamer w studiu czy obudzeniem do życia alarmu pożarowego. Było to z natury delikatne zadanie, wyjątkowo trudne do wypełnienia. Na razie szło nieźle, ale zauważyłem, że znajdujący się najbliżej kamerzysta skrzywił się i zerwał z uszu słuchawki. Dobiegał z nich wysoki pisk sprzężenia. Zamknąłem oczy, opanowując nieprzyjemne zażenowanie, i skoncentrowałem się na zaklęciu. Dźwięk sprzężenia ucichł. - A więc do rzeczy - powiedział Larry po dalszej chwili paplaniny. - Morty, po raz kolejny jesteś gościem naszego programu. Czy zechciałbyś przybliżyć nam to, czym się zajmujesz? Mortimer wytrzeszczył oczy i wyszeptał: - Widzę umarłych. Widownia zareagowała śmiechem. - Mówię poważnie. Przede wszystkim przeprowadzam seanse, Larry - oznajmił Mortimer. - Robię, co mogę, by pomóc ludziom, którzy utracili kogoś bliskiego lub tym, którzy muszą się skontaktować z kimś w zaświatach, żeby załatwić do końca sprawy, jakie pozostały otwarte tu, na ziemi. Zapewniam też przewidywanie przyszłości, pomagając klientom podejmować życiowe decyzje. Staram się również ostrzec ich przed grożącym niebezpieczeństwem. - O, doprawdy? - powiedział Larry. - Czy mógłbyś nam coś zademonstrować? Mortimer zamknął oczy i podparł czoło czubkami palców prawej dłoni. Po chwili odezwał się głuchym głosem:
- Duchy mówią mi... że wkrótce przybędzie tu jeszcze dwóch gości. Publiczność roześmiała się, a Mortimer skinął głową ze swobodną miną. Ten to wie, jak sobie radzić z ludźmi. Larry posłał Mortimerowi wyrozumiały uśmiech. - Dlaczego tu dziś z nami jesteś? - Cóż, Larry, po prostu chciałbym przyczynić się do wzrostu powszechnej świadomości, że istnieje królestwo zjawisk nadprzyrodzonych i paranormalnych. Według ostatnich badań osiemdziesiąt procent dorosłych Amerykanów wierzy w istnienie duchów zmarłych, w zjawy. Chcę pomóc ludziom zrozumieć, że one naprawdę istnieją i że są pośród nas osoby, które doświadczyły dziwnych i niewytłumaczalnych spotkań z nimi. - Dziękuję, Morty. A teraz Harry. Czy mogę do ciebie mówić Harry? - Jasne. To twój napiwek - odparłem. Uśmiech Larry’ego nabrał cierpkiego odcienia. - Czy możesz nam opowiedzieć trochę o tym, czym się zajmujesz? - Jestem magiem - zacząłem. - Odnajduję zaginione przedmioty, śledzę zjawiska paranormalne, pomagam ludziom zaskoczonym nagłym ujawnieniem się własnych zdolności. - Czy jesteś także konsultantem wydziału specjalnego chicagowskiej policji? - Czasami - powiedziałem. Wolałem uniknąć rozmowy o wydziale specjalnym. Reklama w Larry Fowler Show była ostatnią rzeczą, jakiej mogła sobie życzyć chicagowska policja. - Policja w całym kraju zatrudnia tego rodzaju konsultantów, kiedy wszystkie inne środki okażą się nieskuteczne. - A dlaczego tu dziś z nami jesteś?
- Ponieważ jestem bez forsy, a twój producent płaci dwa razy tyle, ile wynosi moje zwykłe honorarium. Publiczność znów się roześmiała, raczej z sympatią. Oczy Larry’ego Fowlera błysnęły niecierpliwie zza okularów, a jego uśmiech zaczął przypominać wściekły grymas. - No nie, Harry. Poważnie. Dlaczego? - Z tego samego powodu, co Mort, eee... Morty - odpowiedziałem. Była to prawda. Znalazłem się tam, żeby spotkać się z Mortem i uzyskać od niego pewne informacje. On z kolei przyszedł, żeby się spotkać ze mną, ponieważ nie chciał pokazywać się w moim towarzystwie na ulicy. Chyba można powiedzieć, że nie cieszę się najlepszą na świecie reputacją. - Więc twierdzisz, że potrafisz czynić magię - powiedział Larry. - No... tak. - Czy możesz nam pokazać? - naciskał Larry. - Mógłbym, Larry, ale nie sądzę, żeby to było rozsądne. Larry skinął głową i rzucił publiczności porozumiewawcze spojrzenie. - A to dlaczego? - Bo to prawdopodobnie zniszczyłoby urządzenia w studiu. - Oczywiście - przyznał Larry, puszczając oko do widzów. - Cóż, tego byśmy nie chcieli, prawda? Na widowni rozległy się śmiechy i gwizdy. Takty z Carrie i Firestarter wciskały mi się do głowy, ale opanowałem się i utrzymałem tłumiące zaklęcie. Mistrz samodyscypliny to ja. Jednak znowu tęsknie obejrzałem się na wyjście ewakuacyjne. Larry kontynuował program, rozprawiając o szklanych kulach,
postrzeganiu pozazmysłowym i kartach do tarota. Mówił przeważnie Mort. Ja wtrącałem od czasu do czasu jakieś słówko. Upłynęło na tym kilka minut, po czym Larry zapowiedział: - Wracamy po reklamach. Asystenci unieśli w górę tablice z napisem Aplauz, a kamery pokazywały w planie ogólnym i w zbliżeniach gwiżdżących i pohukujących widzów. Larry obrzucił mnie wściekłym spojrzeniem i z godnością oddalił się za kulisy, gdzie urządził dziewczynie od charakteryzacji scenę o swoją fryzurę. Pochyliłem się do Morta. - No, dobra. Czego się dowiedziałeś? - zagadnąłem. Pulchny ektomanta pokręcił głową. - Niczego konkretnego. Jeszcze nie wróciłem do wprawy w nawiązywaniu kontaktu z umarłymi. - I tak masz więcej ode mnie kontaktów w tych rejonach - stwierdziłem. - Moi informatorzy nie są na bieżąco, kto ostatnio umarł, a kto nie, więc muszę się zadowolić tym, co dostanę. Czy ona przynajmniej żyje? Przytaknął. - Żyje. Tyle wiem. Jest w Peru. - W Peru? - Odczułem ogromną ulgę, że nie zginęła, ale co, u diabła, Susan robi w Peru? - To terytorium Czerwonego Dworu. - Do pewnego stopnia - zgodził się Mort. - Więcej ich jest jednak w Brazylii i na Jukatanie. Próbowałem się dowiedzieć, gdzie ona dokładnie przebywa, ale zostałem zablokowany. - Przez kogo?
Mort wzruszył ramionami. - Nie potrafię tego stwierdzić, przykro mi. Pokręciłem głową. - To nic, w porządku. Dzięki, Mort. Oparłem się w fotelu, trawiąc usłyszaną wiadomość. Susan Rodriguez była reporterką drukowanej na żółtym papierze lokalnej gazety „Arkana. Środkowy Zachód”. Zainteresowała się mną, kiedy tylko zacząłem praktykować i niestrudzenie podążała moim śladem, by dowiedzieć się jak najwięcej o rzeczach dziwnych i przerażających, które dzieją się pod osłoną nocy. Zakochaliśmy się w sobie i nasza pierwsza randka zakończyła się tak, że leżeliśmy nadzy na ziemi, pośród burzy z piorunami, a błyskawica zamieniła demona o wyglądzie ropuchy w rozgotowane, maziste strzępy. Potem Susan z wielkim powodzeniem opisała parę tajemniczych, prowadzonych przeze mnie spraw we własnej autorskiej kolumnie w gazecie. Dwa lata później wbrew moim ostrzeżeniom poszła za mną do gniazda wampirów, licząc na bogaty dziennikarski materiał. No i wpadła w ręce arystokratki Czerwonego Dworu wampirów, która rozpoczęła proces jej transformacji z istoty ludzkiej w wampira. Mściła się w ten sposób za jedno moje przewinienie. Arystokratka owa uważała, że ze względu na swoją pozycję na Czerwonym Dworze jest nietykalna, a ja nie odważę się zadrzeć z całym Dworem. Zapowiedziała mi, że jeśli spróbuję odzyskać Susan, rozpętam wojnę światową pomiędzy Białą Radą magów a Czerwonym Dworem wampirów. Co też uczyniłem. Wampiry nie wybaczyły mi odebrania im Susan, może dlatego, że wiele
z nich, włącznie z arystokratką, zginęło w płomieniach na skutek moich działań. To dlatego Mort nie życzył sobie, żeby go widziano ze mną. On nie był zaangażowany w wojnę i chciał, żeby tak zostało. Susan nie przeszła pełnej transformacji, ale wampiry zaraziły ją swoim pragnieniem krwi. Gdyby się mu poddała, stałaby się jedną z nich. Poprosiłem ją o rękę, obiecując, że znajdę sposób na odzyskanie przez nią pełni człowieczeństwa. Odrzuciła moje oświadczyny i wyjechała z miasta, chyba po to, żeby spróbować samodzielnie się z tym wszystkim uporać. Nieustannie poszukiwałem sposobu na uwolnienie jej od infekcji, ale od czasu, gdy wyjechała, dostałem od niej tylko jeden liścik i ze trzy pocztówki. Dwa tygodnie temu zadzwoniła do mnie jej szefowa z gazety, pytając, czy nie wiem, jak mogłaby się skontaktować z Susan, która nie przysłała na czas materiałów na swoją stałą kolumnę w „Arkanach”. Nie wiedziałem, ale zacząłem szukać. Wpadłem na pomysł, żeby zwrócić się do Morta Lindquista i sprawdzić, czy jego kontakty w świecie duchów nie przyniosą więcej niż moje. Nie dowiedziałem się wiele, ale przynajmniej tyle, że ona żyje. Moje napięcie trochę zelżało. Zobaczyłem, że Larry wraca na scenę przy dźwiękach melodii przewodniej programu. Kiedy zaczął mówić, głośniki zawyły piskliwie i zorientowałem się, że znów straciłem kontrolę. Cholerne zaklęcie tłumiące okazało się o wiele trudniejsze, niż sądziłem; z każdą chwilą było coraz gorzej. Spróbowałem się skoncentrować; a głośniki się uspokoiły, wydając tylko od czasu do czasu pojedyncze trzaski. - Witajcie po przerwie - powiedział Larry do kamery. - Dziś
rozmawiamy z fachowcami od zjawisk paranormalnych, którzy przybyli tu, aby podzielić się swoimi poglądami z publicznością w studiu i widzami przy telewizorach. Aby lepiej zgłębić zagadnienie, zaprosiłem tu do nas dwóch ekspertów prezentujących przeciwstawne punkty widzenia. A oto oni. Przy wtórze oklasków z przeciwnych stron sceny pojawili się dwaj mężczyźni. Pierwszy z nich usiadł w fotelu koło Morta. Był ponadprzeciętnie wysoki i szczupły, o skórze spalonej słońcem. Trudno było określić jego wiek, ale powiedziałbym, że mieścił się gdzieś w przedziale pomiędzy czterdziestką a sześćdziesiątką. Miał starannie przycięte, siwiejące włosy, na sobie czarny garnitur, a pod szyją koloratkę. Na piersi wisiał mu różaniec z krucyfiksem. Z uśmiechem skinął głową Mortowi i mnie, wymienił uścisk dłoni z Larrym. - Pozwólcie, że przedstawię ojca Vincenta - kontynuował Larry. - Przyjechał do nas aż z Watykanu. Jest naukowcem, który dla Kościoła katolickiego bada sprawy związane z czarami i magią, zarówno w aspekcie historycznym, jak i psychologicznym. Witamy ojca w programie. Głos Vincenta brzmiał nieco chropawo, ale akcent jego literackiej angielszczyzny wskazywał na to, że musiał pobierać kosztowną edukację. - Dziękuję, Larry. Miło mi, że mogę tu być. Przeniosłem wzrok z ojca Vincenta na drugiego mężczyznę, który zajął fotel koło mnie akurat w chwili, gdy Larry zapowiadał: - ...gość z Uniwersytetu Brazylijskiego w Rio de Janeiro. Powitajmy doktora Paola Ortegę, badacza światowej sławy, demaskatora zjawisk nadnaturalnych. Larry mówił coś dalej, ale już go nie słyszałem. Zagapiłem się na faceta
koło mnie w przebłysku rozpoznania. Był średniego wzrostu, ciężkawej budowy, o szerokich barach i klatce piersiowej. Miał ciemną karnację, czarne włosy gładko zaczesane, a srebrnoszary garnitur elegancki i gustowny. A w dodatku był to diuk Czerwonego Dworu. Prastary, śmiertelnie niebezpieczny wampir uśmiechał się do mnie z odległości mniejszej niż na wyciągnięcie ręki. Tętno przyspieszyło mi z sześćdziesięciu do półtora miliona, strach przemknął srebrną błyskawicą przez moje kończyny. Emocje mają w sobie moc. W dużym stopniu podsycają moją magię. Strach uderzył we mnie całą siłą, podwajając napór na zaklęcie tłumiące. Nastąpił błysk i z najbliższej kamery buchnął kłąb dymu, a operator zatoczył się do tyłu, zrywając z głowy słuchawki z przekleństwem nienadającym się do emisji w dziennym czasie antenowym. Dym unosił się nieustannie z kamery, rozszedł się swąd palonej gumy, monitory w studiu zawyły sprzężeniem. - Cóż - mruknął Ortega pod nosem - miło znów pana widzieć, panie Dresden. Przełknąłem ślinę, grzebiąc w kieszeni, w której miałem parę magicznych gadżetów używanych do samoobrony. Ortega położył mi dłoń na ręce. Nie wyglądało, żeby się szczególnie wysilał, ale jego palce zacisnęły się na moim nadgarstku jak kajdany, a ból rozszedł się poprzez łokieć aż do ramienia. Rozejrzałem się, ale wszyscy wpatrywali się w popsutą kamerę. - Spokojnie - powiedział Ortega z ciężkim, nieokreślonym latynoskim akcentem. - Nie zamierzam zabijać cię w telewizji, magu. Przyszedłem tu, żeby z tobą porozmawiać. - Puść mnie - odezwałem się cienkim, drżącym głosem. Cholerna
trema. Puścił, a ja wyszarpnąłem rękę. Ekipa techniczna odtoczyła dymiącą kamerę na zaplecze, a facet wyglądający na reżysera wykonał palcami gest oznaczający, że należy kontynuować program. Larry skinął mu głową i zwrócił się do Ortegi: - Przepraszam za ten incydent. Później wytniemy cały fragment. - Nic nie szkodzi - zapewnił go Ortega. Larry odczekał chwilę, po czym powiedział: - Doktorze Ortega, witamy w programie. Cieszy się pan opinią jednego z najwybitniejszych analityków zjawisk paranormalnych na świecie. Dowiódł pan, że wiele tak zwanych nadnaturalnych zjawisk to w istocie sprytne mistyfikacje. Czy może nam pan coś o tym opowiedzieć? - Z przyjemnością. Badałem tego rodzaju zdarzenia przez lata i jeszcze nie spotkałem takiego, którego nie dałoby się stosownie wyjaśnić. Na przykład przypisywane obcej cywilizacji kręgi w zbożu okazały się niczym więcej, jak tylko ulubioną rozrywką grupy brytyjskich rolników. Poszczególne przypadki są niewątpliwie niezwykłe, ale w żaden sposób nie można ich określić jako nadnaturalne. Nawet tu, w Chicago, mieliście deszcz żab, którego świadkami były dziesiątki, jeśli nie setki osób. W końcu się okazało, że to kaprys natury, że to wichura przeniosła je tu z innego miejsca. Larry pokiwał głową z poważnym wyrazem twarzy. - Zatem nie wierzy pan w tego rodzaju zjawiska. Ortega obdarzył Larry’ego protekcjonalnym uśmiechem. - Byłbym zachwycony, gdybym mógł uwierzyć, że tego rodzaju rzeczy są prawdziwe, Larry. Światu brakuje magii. Obawiam się jednak, że nawet
mimo tkwiącego w nas wszystkich pragnienia wiary w cudowne istoty i fantastyczne moce, są to w gruncie rzeczy zwykłe, prymitywne przesądy. - Czyli pańskim zdaniem fachowcy od zjawisk nadnaturalnych... - To oszuści - oznajmił Ortega z mocą. - Bez obrazy obecnych tu gości, oczywiście. Wszystkie te tak zwane media, zakładając, że nie ulegają autosugestii, to po prostu zdolni aktorzy, którzy posiedli podstawy wiedzy psychologicznej i wiedzą jak to wykorzystać. Z łatwością są w stanie wmówić naiwnym, że potrafią kontaktować się ze zmarłymi, czytać w myślach albo że sami są istotami nadnaturalnymi. Cóż, wymaga to tylko kilku minut wysiłku i odpowiedniej scenografii. Z pewnością umiałbym przekonać każdego z tu obecnych, że sam jestem wampirem. Publiczność znów się roześmiała. Spojrzałem na Ortegę spode łba, a mój poziom frustracji ponownie wzrósł, zwiększając nacisk na zaklęcie tłumiące. Podniosła się temperatura powietrza wokół mnie. Drugi kamerzysta z okrzykiem zerwał swoje wyjące słuchawki, kamera zaczęła obracać się powoli na statywie, a przewody zasilające oplotły stalową ramę. Zgasły światła oznaczające, że trwa nagranie. Larry podszedł do brzegu sceny, krzycząc na nieszczęsnego kamerzystę. Zza kulis wyłonił się skruszony reżyser i Larry zwrócił się ku niemu. Człowiek zniósł reprymendę z cierpliwością godną wołu, po czym zajął się badaniem kamery. Mruknął coś do swojego mikrofonu połączonego ze słuchawkami i razem z roztrzęsionym kamerzystą zaczęli przetaczać niesprawną kamerę na bok. Larry skrzyżował ręce niecierpliwym gestem, a następnie przemówił do swoich gości:
- Wybaczcie, drodzy państwo. Dajcie nam parę minut, żebyśmy mogli uruchomić zapasową kamerę. To nie potrwa długo. - Żaden problem, Larry - zapewnił go Ortega. - Możemy sobie chwilę pogawędzić. Larry wlepił wzrok we mnie. - Dobrze się pan czuje, panie Dresden? - spytał. - Zbladł pan trochę. Może chciałby się pan czegoś napić? - Ja poproszę - powiedział Ortega, patrząc na mnie. - Zaraz każę komuś coś przynieść - obiecał Larry i oddalił się dostojnie w stronę swojej fryzjerki. Mort zajął ojca Vincenta cichą rozmową, odwracając się do mnie plecami. Ostrożnie zwróciłem się z powrotem do Ortegi. Ciało miałem sztywne, ale pokonałem złość i strach. Zazwyczaj śmiertelne przerażenie bywa w pewnym sensie przydatne. Magia bierze się z emocji, a strach to dobre paliwo. Jednak nie było to miejsce na przyzywanie podmuchów wichury czy wzniecanie pożaru. Wokół było za dużo ludzi, z łatwością komuś mogła stać się krzywda, ktoś mógłby nawet stracić życie. Poza tym Ortega miał rację. To nie miejsce i pora na walkę. Jeśli się tu znalazł, znaczyło to, że chce rozmawiać. Inaczej po prostu napadłby na mnie na parkingu. - Dobra - odezwałem się w końcu. - Co chcesz mi powiedzieć? Nachylił się ku mnie trochę bliżej, żeby móc mówić ciszej. Skuliłem się w sobie, ale nie drgnąłem. - Przybyłem tu zabić pana, panie Dresden, ale najpierw chciałbym panu przedstawić pewną propozycję.
- Naprawdę powinieneś popracować nad swoją techniką otwarcia - powiedziałem. - Czytałem ostatnio podręcznik negocjacji. Mógłbym ci pożyczyć. Uśmiechnął się ponuro. - Wojna, Dresden. Wojna pomiędzy twoim a moim ludem jest zbyt kosztowna dla obu stron. - Wojna to dość głupia opcja, ogólnie rzecz biorąc - przyznałem. - Nigdy jej nie chciałem. - Ale ją zacząłeś - stwierdził Ortega. - Zacząłeś ją dla zasady. - Wyłącznie w obronie ludzkiego życia. - A o ile więcej istnień byś uratował, gdybyś ją teraz zakończył? - spytał Ortega. - Nie tylko magowie na tym cierpią. Wojna pochłania naszą uwagę do tego stopnia, że nie jesteśmy w stanie w pełni kontrolować co bardziej dzikich jednostek wewnątrz naszego własnego Dworu. Potępiamy bezmyślne zabijanie, ale zranieni lub pozbawieni przywództwa poddani naszych Dworów często zabijają, chociaż nie muszą. Zakończenie wojny w tym momencie mogłoby ocalić setki, a może tysiące ludzi. - Tak samo, jak unicestwienie wszystkich wampirów na świecie. W czym problem? Ortega uśmiechnął się, pokazując zęby. Po prostu zwykłe zęby, żadne tam długie kły, nic z tych rzeczy. Wampiry z Czerwonego Dworu wyglądają jak ludzie - przynajmniej do momentu, dopóki nie przemienią się w koszmar. - Problem w tym, Dresden, że wojna nie przynosi korzyści i jest niepożądana. Dla mojego ludu jesteś jej symbolicznym powodem i kością niezgody pomiędzy nami a twoją Białą Radą. Twoja śmierć sprawi, że Rada
będzie skłonna zawrzeć pokój. Dwór również. - Więc prosisz mnie, żebym się położył i umarł? To nie brzmi jak oferta. Naprawdę musisz przeczytać tę książkę. - Składam ci ofertę. Zmierz się ze mną w bezpośredniej walce, Dresden. O mało co nie roześmiałem się mu w twarz. - Dlaczego, u diabła, miałbym to zrobić? Jego oczy nic nie wyrażały. - Ponieważ wtedy wojownicy, którzy przybyli ze mną do miasta nie będą zmuszeni zaatakować twoich przyjaciół i sprzymierzeńców. Wynajęci przez nas śmiertelnicy, płatni mordercy, nie doczekają się ostatecznego potwierdzenia zlecenia na zabicie wielu twoich klientów, dla których pracowałeś w ciągu ostatnich pięciu lat. Z pewnością nie muszę wymieniać nazwisk. Strach i gniew, które już prawie ucichły, teraz zalały mnie nową falą. - Nie ma takiej potrzeby - odparłem. - Skoro toczycie wojnę ze mną, walczcie tylko ze mną. - Chętnie - przyznał Ortega. - Sam nie popieram takich metod. Spotkaj się ze mną w pojedynku, według zasad określonych w Porozumieniach. - A kiedy już cię zabiję, to co? - spytałem. Nie wiedziałem, czy zdołałbym go zabić, ale nie było powodu, żeby dać mu to odczuć. - Na scenę wkroczy następny Czerwony Diuk i zrobi to samo? - Pokonaj mnie, a Dwór zgodzi się przyznać miastu status terytorium neutralnego. Mieszkańcom, włącznie z tobą i tymi, którzy z tobą współpracują, nie będzie grozić napaść, dopóki tam pozostaną. Przyglądałem mu się przez chwilę twardym wzrokiem.
- Chicagowska sielanka, co? Zdziwiony uniósł brew. - Wszystko jedno. Ciebie to już nie będzie dotyczyło. Odwróciłem od niego wzrok i oblizałem sobie pot z górnej wargi. Ktoś z ekipy nadszedł z dwiema butelkami wody mineralnej i podał je Ortedze i mnie. Napiłem się. Nacisk zaklęcia wywołał mi przed oczami migające, kolorowe punkty. - Jesteś głupi, skoro chcesz ze mną walczyć. Nawet gdybyś mnie zabił, spadnie na ciebie moje śmiertelne zaklęcie. Wzruszył ramionami. - Ja się nie liczę. Liczy się cały Dwór. Podejmę to ryzyko. Jasna cholera. Oddany, honorowy, odważny, poświęcający się głupiec to absolutnie najgorszy na świecie przeciwnik. Wypuściłem ostatni balon próbny, mając nadzieję, że mi się to opłaci. - Muszę to mieć na piśmie. Rada ma dostać kopię. Wszystko ma być załatwione oficjalnie, zgodnie z Porozumieniami. - Mając to, zgodzisz się na pojedynek? Wziąłem głęboki wdech. Szykowanie się do walki z kolejnym nadnaturalnym draniem było ostatnią rzeczą, jakiej bym sobie życzył. Wampiry mnie przerażają. Są silne i o wiele za szybkie. Mają jeszcze jedną, ogromną przewagę: otóż ich ślina jest narkotykiem o działaniu uzależniającym. Zetknąłem się już z nim i teraz wzdragałem się na myśl, co by się ze mną stało, gdyby zdarzyło mi się to znowu. Prawie nie wychodziłem potem z domu po zmroku, a to dlatego, że nie chciałem już spotkać żadnych wampirów. Pojedynek oznacza uczciwą walkę,
a ja nie cierpię uczciwej walki. Mówiąc słowami morderczej Królowej Elfów, zbyt łatwo ją przegrać. Oczywiście, gdybym nie przyjął oferty Ortegi, walczyłbym z nim i tak, prawdopodobnie w czasie i miejscu wybranym przez niego. Jakoś mi się wydawało, że Ortega nie przejawiałby takiej arogancji i nadmiernej pewności siebie, jakie widziałem u innych wampirów. Wyglądało na to, że wszystko mu jedno, jak to się stanie, bylebym tylko przestał oddychać. Co więcej, byłem przekonany, że gdyby nie mógł załatwić mnie, zwróciłby się przeciwko moim bliskim. No właśnie. Była to banalna nikczemność w najgorszym wydaniu. I bez wątpienia bardzo skuteczny motyw. Chciałbym powiedzieć, że z uwagą rozpatrzyłem wszystkie czynniki, doprowadziłem rozumowanie do wyważonego wniosku i powziąłem racjonalną decyzję podjęcia określonego ryzyka, ale to nieprawda. Prawdą jest za to, że kiedy pomyślałem o krzywdzie, jaką Ortega i jemu podobni mogą wyrządzić tym, na których mi zależy, poczułem nagły przypływ gniewu, tak silny, że mógłbym rzucić się na niego natychmiast. Spojrzałem na niego, mrużąc oczy i nie zadając sobie trudu, by pohamować gniew. Zaklęcie tłumiące zaczęło pękać, a ja nie zrobiłem nic, by je podtrzymać. Rozpadło się, a narastająca, nieujarzmiona energia, bezgłośna i niewidoczna, przemknęła nad studiem. Głośniki rozkaszlały się, wydały głośny trzask i zamilkły. Reflektory w górze zabłysły jaskrawo i na obecnych na scenie posypały się iskry. Jedna z dwóch ocalałych kamer stanęła w ogniu, niebieskawe płomienie unosiły się z obudowy, gniazda wysokiego napięcia w ścianach zaczęły miotać
pomarańczowe i zielone skry. Larry Fowler z krzykiem podskoczył do góry, klepiąc się po bokach, aż udało mu się zerwać z paska i rzucić na podłogę tlący się telefon komórkowy. Światła zgasły, a ludzie zaczęli wrzeszczeć w panice. Ortega, oświetlony tylko przez sypiące się iskry, wyglądał ponuro i jakoś złowrogo; cienie tańczyły mu na twarzy, oczy miał wielkie i ciemne. - Świetnie - powiedziałem. - Daj mi to na piśmie i umowa stoi. Zapaliły się światła awaryjne, zaczął wyć alarm pożarowy, a ludzie niepewnym krokiem zmierzali ku wyjściom. Ortega pokazał w uśmiechu zęby, sfrunął ze sceny i zniknął za kulisami. Wstałem, lekko drżąc. Jakiś spadający odłamek najwyraźniej uderzył Morta w głowę. Małe rozcięcie nabiegło krwią, a on zachwiał się niebezpiecznie, próbując wstać. Pomogłem mu, a ojciec Vincent podtrzymał go z drugiej strony. Wspólnie dotaszczyliśmy małego ektomantę do wyjścia ewakuacyjnego. Sprowadziliśmy Morta po schodach i wydostaliśmy się razem z nim z budynku. Policja była już na miejscu, błyskały białe i niebieskie światła. Ulicą nadjeżdżała właśnie straż pożarna i ze trzy karetki. Umieściliśmy Morta wśród lżej rannych i wycofaliśmy się, gdy sanitariusze przystąpili do opatrywania poszkodowanych. Obaj dyszeliśmy z wysiłku. - Właściwie, panie Dresden - odezwał się ojciec Vincent - muszę panu coś wyznać. - Ach, tak? - powiedziałem. - Proszę nie myśleć, że nie dostrzegam tu ironii, padre. Wąskie wargi Vincenta rozciągnęły się w wysilonym uśmiechu.
- Nie przyjechałem do Chicago tylko po to, aby wziąć udział w tym programie. - Nie? - Nie. Naprawdę przyjechałem tu... - Żeby ze mną porozmawiać - wszedłem mu w słowo. Uniósł brwi. - Skąd pan wie? Westchnąłem i wygrzebałem z kieszeni kluczyki od samochodu. - Taki to już dzień.
Rozdział 2 Ruszyłem w kierunku swojego samochodu, skinąwszy na ojca Vincenta, by szedł ze mną. Szedłem tak szybko, że ledwo mógł dotrzymać mi kroku. - Musi pan wiedzieć - wysapał - że jeśli wyjawię panu szczegóły mojego problemu, będę się domagał całkowitej poufności. Spojrzałem na niego spod zmarszczonych brwi. - W najlepszym wypadku uważa mnie pan za wariata, w najgorszym za szarlatana. Dlaczego więc chciałby pan, żebym się zajął pańską sprawą? Nie chodziło o to, że zamierzałem mu odmówić. Chciałem wziąć jego sprawę. No cóż, dokładniej mówiąc, chciałem wziąć jego pieniądze. Moja sytuacja płatnicza nie przedstawiała się tak źle jak w zeszłym roku, ale znaczyło to tylko tyle, że musiałem bronić się przed wierzycielami kijem bejsbolowym, a nie elektrycznym pastuchem. - Słyszałem, że jest pan najlepszym w mieście detektywem od tego rodzaju spraw - oznajmił ojciec Vincent. Uniosłem brwi. - Chodzi o coś nadnaturalnego? Przewrócił oczami. - Ależ nie, rzecz jasna. Nie jestem naiwny, panie Dresden. Mówiono mi jednak, że zna pan tutejsze kręgi okultystyczne lepiej niż jakikolwiek inny prywatny detektyw w mieście. - Och, o to chodzi - powiedziałem. Zastanowiłem się nad tym przez chwilę i doszedłem do wniosku, że
prawdopodobnie ma rację. Kręgi okultystyczne, jakie miał na myśli, to ci, którzy na fali New Age wpatrują się w szklane kule, układają karty tarota, czytają z ręki. Pełno takich w każdym wielkim mieście. Większość z nich jest nieszkodliwa, a wielu ma przynajmniej odrobinę zdolności magicznych. Dodać do tego trochę artystów feng shui, przyprawić hojnie różnego rodzaju wierzeniami, domieszać kilku umiarkowanie utalentowanych praktyków, którzy lubią łączyć religię z magią, jakichś wyznawców voodoo, posypać satanistami i przybrać tłumem młodych ludzi, którzy lubią ubierać się na czarno, a otrzyma się to, co większość społeczeństwa uważa za „kręgi okultystyczne”. Oczywiście można się doszukać między nimi przypadkowego czarodzieja, nekromanty, potwora lub demona. Jednak poważni gracze, ci naprawdę niebezpieczni, patrzą na cały ten tłum z politowaniem. Mój wewnętrzny system wczesnego ostrzegania uruchomił alarm. - Kto pana do mnie przysłał, padre? - Eee... tutejszy ksiądz - odparł Vincent. Otworzył wyjęty z kieszeni mały notes i odczytał: - Ojciec Forthill z kościoła pod wezwaniem Świętej Marii od Aniołów. Zamrugałem. Z ojcem Forthillem nie zgadzamy się w rozmaitych kwestiach dotyczących religii, ale to przyzwoity facet. Trochę sztywny, fakt, jednak lubię go. Poza tym winien mu byłem przysługę. - Trzeba było od tego zacząć. - Przyjmie pan sprawę? - spytał ojciec Vincent. Dochodziliśmy już do wielopoziomowego parkingu. - Najpierw chciałbym poznać szczegóły, ale skoro Forthill uważa, że
mogę pomóc, zrobię to - powiedziałem. I szybko dodałem: - Honorarium według mojej standardowej stawki. - Naturalnie - zgodził się ojciec Vincent. Bawiąc się swoim krucyfiksem, zapytał: - Czy mogę liczyć na to, że oszczędzi mi pan tych wszystkich niedorzeczności magika? - Jestem magiem - poprawiłem go. - A jest różnica? - Magik występuje na scenie. Magowie czynią prawdziwą magię. Westchnął. - Nie potrzebuję artysty rozrywkowego, panie Dresden, tylko detektywa. - A ja nie potrzebuję, żeby mi pan wierzył, padre, tylko mi zapłacił. Dogadamy się. - Tak - powiedział tylko, obrzucając mnie niepewnym spojrzeniem. Byliśmy już przy moim samochodzie, wysłużonym, starym volkswagenie, zwanym Niebieskim Garbusem. Niektórzy ludzie widzieliby w nim „charakter”, ja widziałem raczej mnóstwo niedopasowanych do siebie części. Pierwotnie samochód może i był niebieski, teraz jednak składał się z zielonych, białych i czerwonych przeszczepów zastępujących oryginalne części karoserii, które uległy zniszczeniu w ten czy inny sposób. Klapa musiała być przywiązana kawałkiem drutu, żeby nie otwierała się na ostrych zakrętach, a przedni zderzak nadal był mocno zdeformowany po tym, jak zeszłego lata samochód posłużył mi za narzędzie, którym unicestwiłem pewne monstrum. Jeśli zarobię na sprawie Vincenta, może będę mógł sobie pozwolić na naprawę. Ojciec Vincent zamrugał zdziwiony na widok garbusa.