loogaro

  • Dokumenty222
  • Odsłony266 632
  • Obserwuję125
  • Rozmiar dokumentów384.8 MB
  • Ilość pobrań140 864

Joseph Delaney - Kroniki Wardstone Tom 1 - Zemsta Czarownicy

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :675.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Joseph Delaney - Kroniki Wardstone Tom 1 - Zemsta Czarownicy.pdf

loogaro Prywatne EBooki
Użytkownik loogaro wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 111 stron)

Delaney Joseph Zemsta Czarownicy Tom 1

NAJWYŻSZY PUNKT HRABSTWA KRYJE W SOBIE TAJEMNICĘ. POWIADAJĄ, ŻE ZGINĄŁ TAM CZŁOWIEK, GDY PODCZAS SROGIEJ BURZY PRÓBOWAŁ UJARZMIĆ ZŁO, ZAGRAŻAJĄCE CAŁEMU ŚWIATU. POTEM POWRÓCIŁY LODY, A KIEDY SIE COFNĘŁY, NAWET KSZTAŁT WZGÓRZ I NAZWY MIAST W DOLINACH ULEGŁY ZMIANIE. Dziś W OWYM MIEJSCU NA NAJWYŻSZYM ZE WZGÓRZ NIE POZOSTAŁ ŻADEN ŚLAD PO TYM, CO ZASZŁO DAWNO, DAWNO TEMU. LECZ JEGO NAZWA PRZETRWAŁA. NAZYWAJĄ JE... KAMIENIEM STRAŻNICZYM SIÓDMY SYN K iedy zjawił się stracharz, na dworze zapadał już mrok. Miałem za sobą długi, ciężki dzień i nie mogłem się doczekać kolacji. - Czy to na pewno siódmy syn? - spytał. Patrzył na mnie, z powątpiewaniem kręcąc głową. Ojciec przytaknął. - I ty też byłeś siódmym synem? Ojciec ponownie skinął głową i zaczął tupać nie¬cierpliwie, obryzgując moje nogawice drobinkami brązowego błota i łajna. Z jego czapki kapał deszcz. Niemal cały miesiąc padało. Na drzewach pojawiły li się już nowe liście, lecz wiosenna pogoda wciąż jesz¬cze nie nastała. Mój ojciec był farmerem, podobnie jak jego ojciec, a pierwsza zasada farmera brzmi: utrzymać gospo¬darstwo w całości. Nie można go dzielić między dzie¬ci, bo wówczas z każdym pokoleniem stawałoby się coraz mniejsze i mniejsze, aż w końcu nic by z niego nie zostało. Toteż ojciec zapisuje gospodarkę najstar¬szemu synowi, a potem znajduje pracę pozostałym i jeśli to możliwe, usiłuje oddać ich do terminu. Musi przy tym często powoływać się na dawne dłu¬gi wdzięczności. Sporo możliwości daje miejscowy ko¬wal, zwłaszcza jeśli farma jest duża i zapewnia mu re¬gularne zlecenia. Wówczas istnieje szansa, że kowal zgodzi się przyjąć chłopaka do terminu. Lecz nadal to tylko jeden syn. Ja byłem siódmym i kiedy nadeszła moja kolej, długi wdzięczności już się wyczerpały. Ojciec był tak bardzo zdesperowany, że postanowił oddać mnie do terminu stracharzowi - a przynajmniej tak wówczas sądziłem. Powinienem był zgadnąć, że za wszystkim stała mama. Stała zresztą za wieloma rzeczami. Na długo przed moim narodzeniem to za jej pieniądze ojciec kupił farmę. Jak inaczej byłoby na nią stać siódmego syna? Mama nie pochodziła z Hrabstwa, przybyła z kraju za morzem. Większość ludzi nie miała o tym pojęcia, ale czasami, jeśli słuchało się bardzo uważnie, dawało się wychwycić lekkie różnice w wymowie pewnych słów. Nie myślcie jednak, że rodzice sprzedawali mnie w niewolę czy coś takiego. Okropnie nudziła mnie pra¬ca na roli, a to, co nazywaliśmy miastem, w istocie było jedynie zwykłą osadą, dziurą zabitą deskami. Zdecydowanie nie miałem ochoty spędzić tam

reszty życia, toteż w pewnym sensie spodobał mi się pomysł zostania stracharzem. Było to znacznie ciekawsze niż dojenie krów i rozrzucanie gnoju. Obawiałem się jednak, bo to straszna praca. Mia¬łem się nauczyć chronić gospodarstwa i wioski przed istotami krążącymi w ciemności. Co dzień czekały mnie starcia z ghulami, upiorami i najróżniejszymi nikczemnymi bestiami. Tym właśnie zajmował się stracharz, a ja miałem zostać jego uczniem. - Ile ma lat? - spytał stracharz. - W sierpniu skończy trzynaście. - Drobny, jak na swój wiek. Umie czytać i pisać? - Tak - odparł tato - jedno i drugie. Zna też grekę, nauczyła go matka. Umiał mówić po grecku, nim jeszcze na dobre nauczył się chodzić. 12 13 Stracharz pokiwał głową, spojrzał ponad błotnistą ścieżką, poprzez bramę w stronę domu, jakby czegoś słuchał. Po chwili wzruszył ramionami. - To ciężkie życie dla mężczyzny, a co dopiero dla chłopca. Myślisz, że sobie poradzi? - Jest silny, a gdy dorośnie, będzie równie wysoki, jak ja. - Tato wyprostował się i uniósł głowę. Teraz jej czubek dosięgną! niemal podbródka rozmówcy. Nagle stracharz uśmiechnął się; była to ostatnia rzecz, jakiej oczekiwałem. Jego wielka twarz wyglą¬dała jak wyciosana z kamienia i do tej pory wydawał mi się dość groźny. W długim, czarnym płaszczu i kapturze wyglądał jak ksiądz, kiedy jednak patrzył na mnie, ponura mina sprawiała, że bardziej przypo¬minał kata szacującego ciężar skazańca, nim go po¬wiesi. Włosy wystające spod rąbka kaptura pasowały do szarej brody, lecz brwi miał czarne i krzaczaste. W nozdrzach rosły mu gęste, czarne włosy, a oczy miał zielone, podobnie jak ja. I wtedy zauważyłem coś jeszcze. Miał ze sobą długi kij - oczywiście zauważyłem go, gdy tylko ujrzałem przybysza, ale do tej chwili nie uświadamiałem sobie, że trzyma kij w lewej dłoni. Czyżby oznaczało to, że jest leworęczny jak ja? Ów fakt stanowił dla mnie źródło niezliczonych kłopotów w wioskowej szkole. Wezwano nawet miej¬scowego księdza, by mnie obejrzał - cały czas kręcił głową i powtarzał, że muszę z tym walczyć, nim bę¬dzie za późno. Nie wiedziałem, o co mu chodzi. Żaden z moich braci nie był leworęczny, podobnie ojciec, na¬tomiast mama owszem i jakoś nigdy jej to nie prze¬szkadzało. Kiedy nauczyciel zagroził, że wybije to ze mnie rózgą i przywiązał mi pióro do prawej dłoni, za¬brała mnie ze szkoły i od tygodnia uczyła w domu. - Ile chciałbyś za przyjęcie chłopaka do terminu? -spytał ojciec, wyrywając mnie z zamyślenia. Widzia¬łem, że poważnie podchodzi do sprawy. - Dwie gwinee za miesięczny okres próbny. Jeśli sobie poradzi, wrócę na jesieni i będziesz mi winien jeszcze dziesięć. Jeżeli nie, odeślę go, a ty zapłacisz dodatkową gwineę, by wynagrodzić mi stratę czasu. Tato raz jeszcze pokiwał głową, dobijając targu. Po¬szliśmy do stodoły i monety

zmieniły właściciela, ale nie uścisnęli sobie rąk - nikt nie chciał dotykać stra-charza. Ojciec i tak wykazał się wielką odwagą, stojąc trzy kroki od niego. - Mam pewną sprawę niedaleko - oznajmił stra- 14 15 charz. - Wrócę po chłopaka o świcie. Dopilnujcie, by był gotowy. Nie lubię, gdy każe mi się czekać. Kiedy odszedł, ojciec poklepał mnie po ramieniu. - Zaczynasz nowe życie, synu - rzekł. - Idź, umyj się. Skończyłeś z pracą w polu. Gdy wszedłem do kuchni, zastałem tam mojego brata, Jacka. Obejmował ramieniem żonę, Ellie, któ¬ra uśmiechała się do niego. Bardzo lubię Ellie, jest ciepła i przyjazna w sposób sprawiający, iż człowiek ma wrażenie, że naprawdę jej na nim zależy. Mama mówi, że małżeństwo z Ellie po¬służyło Jackowi, bo dzięki niej trochę się uspokoił. Jack jest najstarszy i największy z nas wszystkich i, jak czasami żartuje tato, najprzystojniejszy z pa¬skudnej gromadki. Faktycznie, wzrostu i siły mu nie brakuje, lecz mimo błękitnych oczu i zdrowych, ru¬mianych policzków, jego czarne brwi niemal zrastają się w jedną linię, więc osobiście nie uważam, żeby był przystojny. Nie da się natomiast zaprzeczyć, że zdołał znaleźć sobie miłą i śliczną żonę. Ellie ma włosy ko¬loru najlepszej słomy trzy dni po żniwach, a jej skóra dosłownie jaśnieje w blasku świec. 16 - Jutro rano wyjeżdżam - wypaliłem. - O świcie przyjdzie po mnie stracharz. Twarz Ellie pojaśniała. - Chcesz powiedzieć, że zgodził się ciebie przyjąć? Przytaknąłem. - Daje mi miesiąc próby. - Świetnie, Tom. Bardzo się cieszę - rzuciła. - Niewiarygodne! - parsknął Jack. - Chcesz termi¬nować u stracharza? Jak sobie z tym poradzisz, skoro wciąż sypiasz przy zapalonej świeczce? Zaśmiałem się z tego żartu, ale zrozumiałem, że w słowach brata kryje się głębszy sens. Czasami wi¬dywałem w ciemności różne stwory. Potrzebowałem świeczki, by je przegnać i móc spać w spokoju. Jack podszedł do mnie i z radosnym okrzykiem zła¬pał w objęcia, po czym zaczął ciągnąć dookoła ku¬chennego stołu. Uważał to za świetny dowcip. Opie¬rałem się chwilę, by się nie obraził, aż wreszcie po paru sekundach wypuścił mnie i poklepał po plecach. - Dobra robota, Tom, zarobisz w tej pracy majątek. Jest tylko jeden problem. - Jaki? - spytałem. - Będziesz bardzo potrzebował każdego zarobione¬go pensa. A wiesz dlaczego? 17

Wzruszyłem ramionami. - Bo będziesz mógł liczyć tylko na takich przyja¬ciół, których sobie kupisz! Próbowałem się uśmiechnąć, ale w tym, co mówił, kryło się sporo prawdy. Stracharz pracuje i żyje sam. - Och, Jack! Nie bądź okrutny! - upomniała go Ellie. - To tylko żarcik - Jack wyraźnie nie rozumiał, 0 co chodzi żonie. Lecz Ellie patrzyła na mnie, nie na niego i zobaczy¬łem, jak mina jej rzednie. - Och, Tom - mruknęła. - To znaczy, że nie będzie cię tutaj, kiedy urodzi się dziecko... Wyglądała na szczerze zawiedzioną i poczułem smutek na myśl, że nie będę mógł powitać w domu małej bratanicy. Mama twierdzi, że dziecko Ellie bę¬dzie dziewczynką, a ona nigdy się nie myli w takich sprawach. - Wrócę i odwiedzę was, gdy tylko będę mógł -obiecałem. Ellie spróbowała się uśmiechnąć, Jack podszedł 1 objął mnie ramieniem. - Zawsze będziesz miał swoją rodzinę - oznajmił. -Gdybyś nas potrzebował, będziemy tutaj. *** Godzinę później zasiadłem do kolacji ze świadomo¬ścią, że rano już mnie tu nie będzie. Jak każdego wie¬czoru, tato odmówił modlitwę i wymamrotaliśmy: amen - wszyscy prócz mamy, która jak zwykle ze spuszczoną głową wpatrywała się w swój talerz, cze¬kając uprzejmie, aż skończymy. Po modlitwie posłała mi lekki uśmiech. Był to ciepły, wyjątkowy uśmiech; nie sądzę, by ktokolwiek inny go zauważył. Od razu poczułem się lepiej. Ogień wciąż płonął w palenisku, promieniując cie¬płem na całą kuchnię. Pośrodku wielkiego drewniane¬go stołu stał mosiężny świecznik, wypolerowany tak bardzo, że można się było w nim przejrzeć. Woskowa świeca kosztowała sporo grosza, lecz mama nie pozwa¬lała używać w kuchni łojowych z powodu ich zapachu. Większość decyzji na farmie podejmował tato, ale w pewnych sprawach mama zawsze stawiała na swoim. Gdy zaczęliśmy pałaszować gorący gulasz, uderzyło mnie nagle, jak staro wyglądał dziś ojciec - wydawał się zmęczony, osowiały, a od czasu do czasu na jego twarzy pojawiał się osobliwy wyraz smutku i tęskno¬ty. Gdy jednak zaczęli z Jackiem dyskutować na te¬mat cen wieprzowiny, wyraźnie się ożywił. Nie zga¬dzali się, czy już czas wezwać rzeźnika. 18 19 - Lepiej zaczekać jeszcze miesiąc - twierdził tato. -Cena z pewnością wzrośnie. Jack pokręcił głową i zaczęli się spierać. Toczyli przyjacielską dyskusję, jak to często w rodzinie i wi¬działem, że ojciec świetnie się bawi. Ja jednak nie dołączyłem do nich - dla mnie nie miało to już zna¬czenia. Jak powiedział tato, skończyłem z pracą na roli.

Mama i Ellie śmiały się z czegoś cicho. Wytężyłem słuch, ciekaw, co mówią, ale Jack zdążył się już roz¬kręcić i jego glos rozbrzmiewał coraz głośniej i gło¬śniej. Mama zerknęła na niego wymownie, a ja wi¬działem, że ma dosyć hałasu. Nieświadom znaczących spojrzeń mamy, rozgadany Jack sięgnął po solniczkę i niechcący ją wywrócił. Na blat wysypał się kopczyk soli. Jack natychmiast wziął szczyptę i odrzucił za lewe ramię. To stary przesąd z Hrabstwa, w ten sposób podobno przeganiamy pe¬cha, którego przynosi rozsypanie soli. - Jack, i tak przecież nie potrzebujesz soli - upo¬mniała go mama. - Psuje tylko smak dobrego gula¬szu. To obraza dla kucharki! - Przepraszam, mamo, masz rację. Gulasz jest do¬skonały. Obdarzyła go uśmiechem, po czym skinęła na mnie głową. - Poza tym nikt nie zwraca uwagi na Toma. Nie tak powinniśmy go traktować ostatniego dnia w domu. - Nie szkodzi, mamo - powiedziałem. - Wystarczy mi, że mogę tu siedzieć i słuchać. Mama przytaknęła. - Ja jednak mam ci do powiedzenia parę rzeczy. Po kolacji zostań w kuchni, pogawędzimy. *** Kiedy zatem Jack, Ellie i tato poszli na górę spać, usiadłem w fotelu przy kominku, czekając cierpliwie na to, co ma mi do powiedzenia mama. Nie należała do kobiet, które robią wokół siebie dużo zamieszania. Z początku zaczęła wyliczać, co dla mnie pakuje: parę zapasowych spodni, trzy koszule i dwie pary porządnych skarpetek, tylko raz cerowanych. Wpatrywałem się w żar na palenisku, postukując lekko nogą o kamienną posadzkę. Mama przysunęła swój bujany fotel i ustawiła go tak, by siedzieć do¬kładnie naprzeciw mnie. W jej czarnych włosach po¬łyskiwało kilka pasemek siwizny, poza tym jednak 20 21 wyglądała zupełnie tak samo jak wtedy, gdy byłem jeszcze malcem ledwie sięgającym jej kolan. Jej oczy nadal błyszczały jasno i gdyby nie blada cera, wyda¬wałaby się uosobieniem zdrowia. - Minie sporo czasu, nim znów będziemy mogli po¬rozmawiać w cztery oczy - zaczęła. - Opuszczenie do¬mu i rozpoczęcie samodzielnego życia to wielki krok. Jeśli zatem jest coś, co chciałbyś powiedzieć, o co pra¬gnąłbyś zapytać, zrób to teraz. Nic nie przychodziło mi do głowy, jakbym w ogóle nie był w stanie myśleć. Jej słowa sprawiły, że zapie¬kły mnie oczy. Zamrugałem, przeganiając łzy. Cisza przeciągała się coraz bardziej, słyszałem tyl¬ko lekkie uderzenia własnych stóp na kamiennej pły¬cie. W końcu mama westchnęła. - Co się stało? - spytała. - Odjęło ci mowę? Wzruszyłem ramionami. - Przestań się wiercić, Tomie, i skup na tym, co mówię - ostrzegła. - Po pierwsze, czy cieszysz się, że jutro zaczniesz nową pracę? - Sam nie wiem, mamo - przypomniałem sobie dowcip Jacka o tym, że będę musiał kupować przyja¬ciół. - Nikt nie chce zbliżać się do stracharza. Nie bę¬dę miał przyjaciół. Cały czas będę żył samotnie.

- Nie będzie aż tak źle, jak myślisz - pocieszyła mnie mama. - Zawsze możesz porozmawiać ze swoim mistrzem: będzie twoim nauczycielem i bez wątpie¬nia z czasem zostanie też przyjacielem. Z pewnością też nie zabraknie ci zajęć i nauki. Nie będziesz miał czasu, by odczuć samotność. Nie uważasz, że to no¬wa, podniecająca perspektywa? - Owszem, jest podniecająca, lecz praca mnie prze¬raża. Chcę to robić, ale nie wiem, czy dam radę. Jakaś część mnie pragnie podróżować i oglądać nowe miej¬sca, trudno jednak będzie już tu nie mieszkać. Będę tęsknił za wami wszystkimi. I za domem. - Nie możesz tu zostać - oznajmiła mama. - Twój ta¬to starzeje się, nie ma siły pracować. Następnej zimy odda gospodarstwo Jackowi. Ellie wkrótce urodzi dziec¬ko, bez wątpienia pierwsze z wielu i w końcu zabraknie dla ciebie miejsca. Nie, lepiej pogódź się z tą myślą, nim do tego dojdzie. Nie możesz wrócić do domu. Jej głos brzmiał chłodno i surowo, a jego ton i wy¬powiedziane słowa sprawiły, że serce i gardło zacisnꬳy mi się boleśnie. Ledwie mogłem oddychać. Chciałem już tylko pójść do łóżka, ale ona miała jeszcze dużo do powiedzenia. Rzadko słyszałem, by przemawiała tak długo. 22 23 - Masz teraz nowe obowiązki i będziesz je wypeł¬niał - oznajmiła stanowczo. - I co więcej, wypełniał należycie. Poślubiłam twojego ojca, bo był siódmym synem i urodziłam mu sześciu synów po to, by mieć ciebie. Siedem razy siedem. Jesteś siódmy z siódme¬go i masz dar. Twojemu nowemu mistrzowi wciąż nie brak sił, lecz najlepsze czasy ma już za sobą i zbliża się jego koniec. Prawie sześćdziesiąt lat wędrował po gościńcach Hrabstwa, czyniąc swoją powinność, ro¬biąc to, co zrobić trzeba. Wkrótce nadejdzie twoja ko¬lej i jeśli ty tego nie zrobisz, to kto? Kto zajmie się zwykłymi ludźmi? Kto ich ochroni? Kto zapewni bez¬pieczeństwo farmom, wioskom i miasteczkom, by ko¬biety i dzieci mogły bez lęku spacerować ulicami? Nie wiedziałem, co powiedzieć i nie mogłem jej spojrzeć w oczy. Ze wszystkich sił starałem się nie rozpłakać. - Kocham wszystkich w tym domu - podjęła; jej głos złagodniał. - Ale w całym wielkim Hrabstwie tyl¬ko ty jesteś podobny do mnie. Wciąż jeszcze musisz dorosnąć i dojrzeć, ale przyszedłeś na świat jako siód¬my syn siódmego syna. Masz dar i siłę potrzebną, by robić to, co konieczne. Wiem, że będę z ciebie dumna. No cóż - wstała z fotela. - Cieszę się, że to ustalili¬śmy A teraz zmykaj do łóżka. Jutro czeka cię wielki dzień i musisz przed nim wypocząć. Uściskała mnie i obdarzyła ciepłym uśmiechem, a ja próbowałem udawać wesołość i także się uśmie¬chać. Gdy jednak dotarłem do swego pokoju, usia¬dłem na skraju łóżka, patrząc tępo przed siebie i roz¬myślając o tym, co mi powiedziała. Moja mama cieszy się w sąsiedztwie dużym szacun¬kiem. O roślinach i lekach wie więcej niż miejscowy medyk, a kiedy podczas porodu następują komplika¬cje, położna zawsze po nią posyła. Mama jest specja¬listką od, jak to nazywa, porodów pośladkowych. Cza¬sami dziecko próbuje przyjść na świat stopami do przodu i wtedy trzeba obrócić je jeszcze w łonie matki. Dziesiątki kobiet w Hrabstwie zawdzięczają jej życie.

Tak przynajmniej twierdzi mój tato, lecz mama, jak zawsze skromna, nigdy nie wspominała o podobnych rzeczach. Po prostu robiła to co trzeba i wiedziałem, że tego samego oczekuje ode mnie. Chciałem zatem, by była ze mnie dumna. Ale czy naprawdę mówiła po¬ważnie, że poślubiła mojego tatę i urodziła sześciu braci tylko po to, by móc urodzić mnie? Nie wydawa¬ło się to prawdopodobne. Po dłuższym czasie wstałem z łóżka i usiadłem 24 25 w starym wiklinowym fotelu przy wychodzącym na północ oknie. Spojrzałem w dal. Na niebie świecił księżyc, zalewając świat srebrzy¬stym blaskiem. Widziałem dziedziniec, dwie duże łąki i północne pastwisko, aż do granicy naszej farmy, kończącej się w połowie zbocza Wzgórza Wisielców. Lubiłem ten widok, lubiłem oglądać z daleka Wzgórze Wisielców. Cieszyłem się, że to najodleglejsza rzecz, jaką widzę. Od lat robiłem to samo przed snem: wpatrywałem się we wzgórze i wyobrażałem sobie, co kryje się po drugiej stronie. Wiedziałem, że tak naprawdę są tam tylko kolejne pola, a za nimi, dwie mile dalej, osada nazywana miejscowym miasteczkiem - pół tuzina do¬mów, mały kościół i jeszcze mniejsza szkoła - lecz mo¬ja wyobraźnia przywoływała inne obrazy. Czasami widziałem w myślach wysokie skały i ocean, czy może las albo wielkie miasto o wysokich wieżach, połysku¬jące światłami. Teraz jednak, patrząc w dal, przypomniałem sobie także moje lęki. Owszem, wzgórze wyglądało pięknie z daleka, ale nie należało do miejsc, do których chciał¬bym się zbliżyć. Wzgórze Wisielców, jak pewnie zga¬dujecie, nie zostało tak nazwane bez powodu. Trzy pokolenia wcześniej w całym kraju wybuchła wojna i mężczyźni z Hrabstwa odegrali w niej swoją rolę. Była to najgorsza ze wszystkich wojen, zacięta wojna domowa dzieląca rodziny. Czasami brat wal¬czył w niej z bratem. Ostatniej wojennej zimy doszło do wielkiej bitwy, jakąś milę na północ od nas, niedaleko wioski. A kie¬dy dobiegła końca, zwycięska armia przyprowadziła jeńców na to wzgórze i powiesiła ich na drzewach po¬rastających północne zbocze. Powiesili także część swoich żołnierzy za, jak twierdzili, tchórzostwo w ob¬liczu wroga. Istniała jednak także inna wersja histo¬rii. Według niej część mężczyzn odmówiła walki z ludźmi, których uważali za swych sąsiadów. Nawet Jack nie lubił pracować blisko granicznego płotu, a psy nie zbliżały się do lasu. Co do mnie, po¬nieważ wyczuwałem rzeczy, których inni nie widzą, nie mogłem pracować nawet na północnym pastwi¬sku. Bo widzicie, stamtąd już ich słyszałem. Słysza¬łem jęk sznurów i trzeszczenie gałęzi, uginających się pod ciężarem ciał. Słyszałem zmarłych, dławiących się i krztuszących po drugiej stronie wzgórza. Mama mówiła, że jesteśmy tacy sami. Pod jednym względem z pewnością: wiedziałem, że ona także wi- 26

27 dzi rzeczy, których inni nie dostrzegają. Pewnej zimy, gdy byłem bardzo mały i wszyscy moi bracia mieszka¬li jeszcze w domu, dźwięki dobiegające ze wzgórza stały się nocą tak głośne, że docierały nawet do moje¬go pokoju. Moi bracia nie słyszeli niczego, ale ja nie mogłem spać. Za każdym razem gdy wołałem, mama przychodziła do mnie, choć musiała wstawać o świcie, bo miała mnóstwo pracy. W końcu oznajmiła, że to załatwi i pewnej nocy sa¬motnie wspięła się na Wzgórze Wisielców, między drzewa. Kiedy wróciła, nie słyszałem niczego i cisza ta trwała przez wiele miesięcy. Zatem pod jednym względem jednak się różniliśmy. Mama była znacznie odważniejsza ode mnie. W stałem godzinę przed świtem, lecz mama krzątała się już w kuchni, szykując moje ulu¬bione śniadanie, jajka na bekonie. Wycierałem właśnie talerz ostatnią kromką chleba, gdy na dół zszedł tato. Kiedy się żegnaliśmy, wyciągnął coś z kieszeni i wcisnął mi do ręki. Była to niewielka hubka i krzesiwo, kiedyś należały do jego własnego ta¬ty, a wcześniej do dziadka. Ulubiony przedmiot ojca. - Chcę, żebyś to wziął, synu - oznajmił. - Może przyda ci się w nowej pracy. I wróć do nas niedługo. Owszem, opuszczasz dom, ale nie znaczy to, że nie możesz złożyć nam wizyty. 29 - Czas ruszać, synu - mama podeszła i uścisnęła mnie po raz ostatni. - Twój mistrz stoi przy bramie. Nie każ mu czekać. Nie należeliśmy do rodzin, które lubią wszystko przeciągać, zwłaszcza pożegnania, toteż sam wysze¬dłem na dwór. Stracharz czekał po drugiej stronie bramy - ciem¬na postać na tle szarzejącego, porannego nieba. Na głowę naciągnął kaptur, stał wyprostowany, wysoki, z laską w lewej dłoni. Ruszyłem ku niemu, dźwigając zawiniątko ze swym dobytkiem. Bardzo się denerwo¬wałem. Ku memu zdumieniu, stracharz otworzył bramę i wszedł na podwórze. - No dalej, chłopcze - rzucił. - Chodź ze mną! Sko¬ro mamy razem podróżować, równie dobrze możemy już ruszać. Zamiast skierować się w stronę gościńca, poprowa¬dził mnie na północ, prosto na Wzgórze Wisielców. Wkrótce przekroczyliśmy północne pastwisko. Serce coraz mocniej waliło mi w piersi. Kiedy dotarliśmy do ogrodzenia, stracharz wspiął się na nie z lekkością młodzika, ja jednak zamarłem. Stojąc z dłońmi na pręcie ogrodzenia, słyszałem już skrzypienie drzew. których gałęzie wyginały się pod ciężarem wiszących na nich ludzi. - Co się stało, chłopcze? - Stracharz obrócił się i spojrzał na mnie. - Jeśli boisz się czegoś na swym własnym progu, na niewiele mi się przydasz. Odetchnąłem głęboko i wdrapałem się na płot. Ru¬szyliśmy w górę i wkrótce znaleźliśmy się w mroku między drzewami. Im wyżej się wspinaliśmy, tym ro¬biło się zimniej i wkrótce zacząłem dygotać. Był to ten rodzaj chłodu, który wywołuje

gęsią skórkę i od którego jeżą się włosy na karku na znak, że coś jest nie w porządku. Czułem się już tak wcześniej, kiedy w pobliżu pojawiało się coś nie należącego do tego świata. Gdy dotarliśmy na szczyt wzgórza, zobaczyłem ich poniżej. Musiała ich być co najmniej setka, czasami wisiało po dwóch, trzech na tym samym drzewie, ubranych w wojskowe mundury, z szerokimi, skó¬rzanymi pasami i wysokimi butami. Ręce mieli zwią¬zane za plecami i każdy zachowywał się inaczej. Nie¬którzy szarpali się rozpaczliwie, aż gałąź nad ich głowami podskakiwała i jęczała. Inni obracali się po¬woli na końcu sznura, wskazując to w jedną, to w drugą stronę. 30 31 I kiedy tak patrzyłem, poczułem nagle na twarzy silny wiatr - wiatr na tyle zimny i ostry, że nie mógł być naturalny. Drzewa pochyliły się nisko, ich liście uschły i zaczęły spadać. Wystarczyła chwila i gałęzie pozostały nagie. Gdy wielki wiatr ucichł, stracharz położył mi dłoń na ramieniu i poprowadził bliżej wi¬sielców. Zatrzymaliśmy się zaledwie krok od najbliż¬szego. - Przyjrzyj mu się - polecił stracharz. - Co wi¬dzisz? - Martwego żołnierza - odparłem lekko łamiącym się głosem. - Według ciebie ile ma lat? - Najwyżej siedemnaście. - Świetnie. Dobra robota, chłopcze. A teraz po¬wiedz, dalej się boisz? - Trochę. Nie podoba mi się, że jestem tak blisko. - Czemu? Nie ma się czego bać, tu nic nie może cię skrzywdzić. Pomyśl, co on musiał przeżyć. Skup się na nim, nie na sobie. Co czuł, co było najgorsze? Usiłowałem postawić się na miejscu żołnierza i wy¬obrazić sobie, jak to jest umrzeć w taki sposób. Ból i walka o każdy oddech musiały być okropne, ale mógł czuć coś jeszcze gorszego... _ Wiedział, że umiera i że nigdy już nie wróci do domu. Ze nigdy więcej nie zobaczy swej rodziny - po¬wiedziałem. I gdy to rzekłem, ogarnął mnie nagły smutek. Wi¬sielcy powoli zaczęli znikać, aż w końcu zostaliśmy sami na wzgórzu, a na drzewach znów pojawiły się liście. - Jak się teraz czujesz? Nadal się boisz? Pokręciłem głową. - Nie - odparłem. - Po prostu mi smutno. - Dobra robota, chłopcze. Uczysz się. My, siódmi synowie siódmych synów, mamy dar dostrzegania rzeczy, których nie widzą inni. Lecz ten dar bywa cza¬sem przekleństwem. Nie możemy się bać, bo istnieją rzeczy, które karmią się naszym strachem. Strach wszystko pogarsza. Trzeba skupić się na tym, co wi¬dzisz i przestać myśleć o sobie. To zawsze działa. Ow¬szem, widok był przerażający, chłopcze, ale to tylko widma - ciągnął stracharz. - Niewiele możemy z ni¬mi zrobić; w swoim czasie same znikają. Za jakieś sto lat nic tu już nie pozostanie. Miałem ochotę mu powiedzieć, że mama raz coś z nimi zrobiła, ale milczałem. Wolałem się nie wychy¬lać, zwłaszcza na początku. 33

- Gdyby to były duchy, sprawy wyglądałyby inaczej - wyjaśniał. - Z duchami można rozmawiać i mówić im, co jest co. Należy uświadomić im, że nie żyją, to ważny krok pozwalający im odejść. Duch to zazwy¬czaj oszołomiona dusza uwięziona na tej ziemi, nie¬świadoma tego, co się z nią stało. Bardzo często cier¬pią męki. Oczywiście, istnieją też inni, mający przed sobą wyraźny cel. Ci mogą powiedzieć ci różne rzeczy. Lecz widmo to tylko fragment duszy, która odeszła do lepszych krain. Tym właśnie są, chłopcze, widmami. Widziałeś, jak zmieniły się drzewa? - Liście opadły i nastała zima. - Teraz jednak wróciły. Oglądałeś tylko obrazy z przeszłości, wspomnienie zła, które czasem dzieje się na tej ziemi. Zwykle, jeśli masz dość odwagi, wid¬ma cię nie widzą i niczego nie czują. Są jak odbicia w stawie, pozostające na wodzie, choć ich właściciel już odszedł. Rozumiesz, co mówię? Przytaknąłem. - Świetnie, w takim razie załatwione. Od czasu do czasu będziemy mieć do czynienia ze zmarłymi, war¬to zatem, byś do nich przywykł. A teraz ruszajmy! Czeka nas daleka droga. Trzymaj, od tej pory ty bę¬dziesz to niósł. Stracharz wręczył mi swą wielką skórzaną torbę i nie oglądając się za siebie, zaczął wspinać się i powrotem. Podążyłem za nim na wierzchołek i przez las w stronę gościńca, odległej, szarej linii, cią¬gnącej się na południe między zielonymi i brązowymi polami. - Dużo podróżowałeś, chłopcze? - zawołał przez ra¬mię stracharz. - Jaką część Hrabstwa zwiedziłeś? Odparłem, że nigdy nie oddaliłem się dalej niż sześć mil od gospodarstwa ojca. Moją najdalszą po¬dróżą była wizyta na miejscowym targu. Stracharz wymamrotał coś pod nosem i pokręcił głową. Widziałem, że nie spodobała mu się moja od¬powiedź. - No cóż, od dziś zaczną się twoje podróże - zapo¬wiedział. - Idziemy na północ, do wioski zwanej Hor-shaw. To piętnaście mil lotem ptaka, powinniśmy do¬trzeć tam przed zmierzchem. Słyszałem o Horshaw; była to górnicza wioska, naj¬większa siedziba handlarzy węglem w Hrabstwie. Sprzedawali tam węgiel wydobywany z dziesiątek otaczających ją kopalni. Nigdy nie sądziłem, że się tak daleko wybiorę i zastanawiałem się, czego stra¬charz może szukać w podobnym miejscu. 34 35 Maszerował w szaleńczym tempie, stawiając dłu¬gie, lekkie kroki. Wkrótce zacząłem zostawać w tyle. Nie tylko dźwigałem własne zawiniątko z ubraniami i resztą dobytku, ale także jego torbę, która z każdą minutą wydawała mi się coraz cięższa. A potem, jak¬by jeszcze było mało, zaczęło padać. Jakąś godzinę przed południem stracharz zatrzy¬mał się nagle, odwrócił i spojrzał na mnie uważnie. Wlokłem się jakieś dziesięć kroków za nim, bolały mnie stopy i lekko kuśtykałem. Droga była w istocie szerszą ścieżką, szybko zmieniającą się w błoto. W

chwili gdy zrównałem się z moim przewodnikiem, natrafiłem palcem na kamień, pośliznąłem się i o ma¬ło nie straciłem równowagi. Zacmokał. - Słabo ci, chłopcze? Masz problemy z równowagą? - spytał. Pokręciłem głową. Bardzo chciałem dać odpocząć rękom, ale odstawienie torby w błoto nie wydało mi się stosowne. - To dobrze - stracharz uśmiechnął się lekko. Ście¬kający z kaptura deszcz kapał mu na brodę. - Nigdy nie ufaj ludziom, którym kręci się w głowie. Warto to zapamiętać. _ Wcale mi się nie kręci - zaprotestowałem. - Nie? - Stracharz uniósł krzaczaste brwi. - Jest to więc pewnie kwestia twoich butów. Na niewiele zda¬dzą ci się w tej pracy. Nosiłem buty identyczne jak mój tato i Jack, solid¬ne, nadające się do stąpania w błocie i gnoju farmy, ale też należały do tych butów, do których trzeba przywyknąć. Nim rozchodziło się nową parę, co naj¬mniej dwa tygodnie miało się stopy pełne pęcherzy. Przyjrzałem się butom stracharza. Uszyto je z moc¬nej, porządnej skóry, miały wyjątkowo grube podeszwy, musiały kosztować majątek. Przypuszczam jednak, że dla kogoś, kto dużo chodzi, były warte każdego gro¬sza. Kiedy szedł, uginały się lekko i wiedziałem, że były wygodne od chwili, gdy je naciągnął. - Dobre buty to podstawa w tym fachu - oznajmił stracharz. - Nie zawierzamy człowiekowi ni zwierzę¬ciu, sami idziemy tam, gdzie nas potrzebują. Polegaj na swych własnych nogach, one nigdy cię nie zawio¬dą. Jeżeli zatem zdecyduję się przyjąć cię do terminu, kupię ci buty takie jak moje. Do tego czasu będziesz musiał jakoś sobie radzić. W południe zrobiliśmy krótki popas, ukryci przed deszczem w opuszczonej bydlęcej szopie. Stracharz 36 37 wyjął z kieszeni kawałek materiału i rozpakował, od¬słaniając bryłę żółtego sera. Odłamał kawałek i wręczył mi. Jadałem już lepsze rzeczy, ale że byłem głodny, pochłonąłem go szybko. Sam stracharz zjadł jedynie odrobinę, resztę zapako¬wał i schował do kieszeni. Ukryty przed deszczem, ściągnął kaptur i po raz pierwszy mogłem dokładnie mu się przyjrzeć. Oprócz gęstej brody i zapadniętych oczu, najbardziej charak¬terystyczną cechą twarzy stracharza był nos, ponury, ostry i zakrzywiony, tak że kojarzył się z ptasim dzio¬bem. Kiedy zamykał usta, zarost zasłaniał je niemal całkowicie. Sama broda z początku wydawała się sza¬ra, gdy jednak przyjrzałem się bliżej, starając się czy¬nić to ukradkiem, by nie zauważył, przekonałem się, że widać w niej większość kolorów tęczy. Dostrzegłem odcienie czerwieni, czerni, brązu i oczywiście mnó¬stwo szarości, lecz jak sobie później uświadomiłem, wszystko zależało od padającego na brodę światła. „Słaba szczęka, słaby charakter" - mawiał często mój ojciec; uważał też, że niektórzy mężczyźni noszą brody tylko po to, by ukryć ten smutny fakt. Jednak patrząc na

stracharza, stwierdziłem, że pod gęstą bro¬dą ma potężną szczękę, a kiedy otworzył usta, ujrza¬lem żółte zęby, bardzo ostre, bardziej nadające się do szarpania czerwonego mięsa niż skubania sera. Z na¬głym dreszczem uświadomiłem sobie, że przypomina mi wilka. I nie sprawiał tego wyłącznie jego wygląd. Stracharz był drapieżcą polującym w ciemności. Ży¬wiąc się odrobinami sera, nieustannie pozostawał głodny i zły. Jeśli ukończę termin, stanę się taki jak on. - Wciąż jesteś głodny, chłopcze? - Szare oczy wwier¬ciły się w moje z taką mocą, że zakręciło mi się w głowie. Byłem przemoknięty do suchej nitki i bolały mnie stopy, ale przede wszystkim czułem głód. Przytakną¬łem zatem, myśląc, że poczęstuje mnie czymś jeszcze. On jednak pokręcił tylko głową i wymamrotał coś do siebie, a potem znów spojrzał na mnie ostro. - Głód to coś, do czego będziesz musiał przywyknąć - oznajmił. - W czasie pracy niewiele jadamy, a jeśli zadanie jest bardzo trudne, w ogóle nie jemy niczego, póki go nie skończymy. Posty są najbezpieczniejsze, bo czynią nas mniej podatnymi na mrok. Dodają nam sił. Równie dobrze zatem możesz zacząć trenować od ra¬zu, bo gdy dotrzemy do Horshaw, zamierzam poddać cię próbie. Spędzisz noc w nawiedzonym domu. I zro¬bisz to sam. Dzięki temu przekonam się, z jakiej jesteś ulepiony gliny. 38 39 Dotarliśmy do Horshaw, akurat gdy w oddali ode¬zwał się dzwon kościelny. Była siódma wieczór, na dworze robiło się już ciemno. Gęsta mżawka nie¬siona wiatrem atakowała nasze twarze, lecz pozosta¬ło jeszcze dość światła, bym stwierdził, że nie jest to miejsce, w którym chciałbym zamieszkać i chętnie uniknąłbym nawet krótkiej wizyty. Horshaw było czarną plamą na tle zielonych pól, ponurą, brzydką wsią złożoną z dwóch tuzinów uli¬czek zabudowanych posępnymi, przylegającymi do siebie kamienicami, skupionymi na południowym zboczu mokrego, szarego wzgórza. W

całej okolicy ro¬iło się od kopalni, a Horshaw leżało w samym ich cen¬trum. Wysoko nad wsią wznosił się wielki stos żużlu, oznaczający wejście do kopalni. Za nim rozciągały się targowiska i magazyny przechowujące dość paliwa, by ogrzać największe miasta Hrabstwa przez całą, nawet najdłuższą zimę. Wkrótce maszerowaliśmy wąskimi, brukowanymi ulicami, trzymając się blisko brudnych ścian, by prze¬puścić wozy wyładowane czarnymi bryłami węgla, mokrymi i połyskującymi w deszczu. Zaprzężone do nich wielkie konie zmagały się z ciężarem; ich kopyta ślizgały się na lśniących kocich łbach. Nie spotkaliśmy zbyt wielu ludzi, lecz gdy przecho¬dziliśmy, firanki w oknach kołysały się wyraźnie, a raz minęliśmy grupkę ponurych górników maszeru¬jących na wzgórze, by rozpocząć nocną zmianę. Roz¬mawiali bardzo głośno, ale na nasz widok zamilkli nagle i ustawili się gęsiego, by nas przepuścić, trzy¬mając się drugiej strony ulicy. Jeden z nich nawet się przeżegnał. - Przywyknij do tego, chłopcze - warknął stracharz. - Ludzie nas potrzebują, ale rzadko witają przychyl¬nie, a niektóre miejsca są gorsze niż inne. 40 41 W końcu skręciliśmy za róg, w najwęższą i naj-brzydszą ulicę. Nikt tu nie mieszkał - widać to było na pierwszy rzut oka. Część okien była powybijana, inne zabito deskami. A choć zapadł już wieczór, nie dostrzegłem żadnych świateł. Na końcu ulicy ujrza¬łem opuszczony magazyn ziarna; dwoje wielkich, drewnianych odrzwi kołysało się na zardzewiałych zawiasach. Stracharz zatrzymał się przed ostatnim domem, sto¬jącym na rogu najbliżej magazynu. Na całej ulicy tylko on miał własny numer, wykuty z metalu i przybity do drzwi. To była trzynastka, najgorszy i najbardziej pe¬chowy ze wszystkich numerów. A dokładnie nad nim, wysoko na ścianie, zawieszony na pojedynczym, za¬rdzewiałym haku, wisiał drogowskaz wskazujący nie¬mal pionowo w dół. Napis na nim głosił: Zaułek Wodny. W tym domu okna pozostały całe, lecz firanki po¬żółkły i pokryły je pajęczyny. To musiał być nawiedzo¬ny dom, o którym wspominał mój mistrz. Stracharz wyciągnął z kieszeni klucz, otworzył drzwi i poprowadził mnie w zalegający wnętrze mrok. Z początku ucieszyłem się, że mamy schronienie przed deszczem. Kiedy jednak zapalił świeczkę i ustawił ją na podłodze pośrodku niewielkiego frontowego po¬mieszczenia, pojąłem, że lepiej bym się czuł w opusz¬czonej szopie dla krów. Wokół nie dostrzegłem nawet jednego mebla, tylko nagą, kamienną posadzkę i stos brudnej słomy pod oknem. W pokoju także panowała wilgoć, powietrze było zimne i ciężkie, i w migotliwym świetle świecy widziałem ulatującą z moich ust parę. To, co zobaczyłem, wcale mnie nie zachwyciło, lecz słowa stracharza zabrzmiały jeszcze gorzej. - No cóż, chłopcze, mam do załatwienia pewną spra¬wę, toteż wychodzę i wrócę później. Wiesz, co masz robić? - Nie, panie - odparłem wpatrując się w migoczący płomyk świecy z obawą, że lada moment zgaśnie. - Mówiłem ci przecież wcześniej. Nie słuchałeś? Musisz stale zachowywać czujność, nie śnić na jawie. To nic trudnego - wyjaśnił, drapiąc się po brodzie, jak¬by

coś w niej pełzało. - Masz tylko spędzić tu samot¬nie noc. Wszystkich moich nowych uczniów przypro¬wadzam do tego starego domu w ich pierwszą noc, by sprawdzić, z jakiej są ulepieni gliny. I jeszcze jedno, o czym nie wspomniałem. O północy masz zejść do piwnicy i stawić czoło temu, co się tam kryje. Jeśli so¬bie z tym poradzisz, istnieje duża szansa, że przyjmę cię na stałe. Pytania? 42 43 Miałem mnóstwo pytań, ale za bardzo bałem się możliwych odpowiedzi, toteż jedynie pokręciłem gło¬wą i zacisnąłem wargi, by nie drżały. - Skąd będziesz wiedział, że dochodzi północ? -spytał. Wzruszyłem ramionami. Całkiem nieźle radziłem sobie ze zgadywaniem godziny z położenia słońca bądź gwiazd; nawet kiedy budziłem się w środku no¬cy, niemal zawsze wiedziałem dokładnie, która jest godzina. Ale tu nie byłem taki pewien. W niektórych miejscach czas zdawał się płynąć wolniej i podejrze¬wałem, iż ten stary dom do nich należy. Nagle przypomniałem sobie kościelny zegar. - Właśnie minęła siódma - odparłem. - Będę cze¬kał na dwanaście uderzeń. - Przynajmniej teraz nie śpisz. - Stracharz uśmiech¬nął się lekko. - Kiedy zegar wybije północ, weź oga-rek i przyświecając sobie, znajdź drogę do piwnicy. Do tego czasu możesz spać, jeśli uda ci się zasnąć. A te¬raz słuchaj uważnie, bo musisz zapamiętać trzy ważne rzeczy. Nikomu nie otwieraj drzwi, nieważne, jak gło¬śno by stukał. I nie spóźnij się z zejściem do piwnicy Postąpił krok w stronę wyjścia. - A trzecia rzecz? - zawołałem w ostatniej chwili. _ Świeczka, chłopcze. Cokolwiek zrobisz, nie po¬zwól, by zgasła... A potem zniknął, zamykając za sobą drzwi i zosta¬łem sam. Ostrożnie podniosłem świeczkę, podsze¬dłem do kuchennych drzwi i zajrzałem do środka. Pomieszczenie było puste, pozostał w nim tylko ka¬mienny zlew. Za zamkniętymi tylnymi drzwiami za¬wodził wiatr. Po prawej ujrzałem jeszcze dwoje drzwi. Jedne, otwarte, prowadziły na nagie, drewniane schody wiodące do sypialni na górze. Drugie, najbliż¬sze mnie, były zamknięte. Z niewiadomych przyczyn owe zamknięte drzwi budziły we mnie niepokój. Mimo wszystko jednak po¬stanowiłem sprawdzić. Nerwowo chwyciłem klamkę i szarpnąłem. Drzwi stawiły opór i przez moment miałem upiorne wrażenie, że ktoś po drugiej stronie je przytrzymuje. Kiedy pociągnąłem mocniej, otwo¬rzyły się nagle, tak szybko, że straciłem równowagę. Poleciałem chwiejnie parę kroków do tyłu i o mało nie upuściłem świecy. Kamienne stopnie znikały w ciemności, czarne od węglowego pyłu. Zakręcały w lewo, toteż nie mogłem zajrzeć wprost do piwnicy, poczułem jednak zimny powiew, tak silny, że płomyk świeczki zatańczył

44 45 i przygasł. Szybko zatrzasnąłem drzwi i wróciłem do pokoju frontowego, zamykając za sobą kuchnię. Starannie ustawiłem świeczkę w kącie najdalszym od drzwi i okna. Upewniwszy się, że się nie przewró¬ci, zacząłem szukać na podłodze miejsca do spania. Niewielki miałem wybór. Z całą pewnością nie zamie¬rzałem spać na wilgotnej słomie, toteż ułożyłem się pośrodku pomieszczenia. Kamienne płyty były zimne i twarde, zamknąłem jednak oczy. Gdy zasnę, znajdę się daleko od ponure¬go starego domu, a byłem niemal pewien, że obudzę się tuż przed północą. Zazwyczaj szybko zasypiam, tym razem jednak by¬ło inaczej. Dygotałem z zimna, a wiatr potrząsał sta¬rymi oknami. Z wnętrza ścian dobiegały szelesty i stukoty. To tylko myszy, powtarzałem sobie w du¬chu, przywykliśmy do ich obecności na farmie. Potem jednak usłyszałem nowy, niepokojący dźwięk, dobie¬gający z dołu, z głębi ciemnej piwnicy. Z początku był bardzo słaby i musiałem wytężać uszy, stopniowo jednak narastał i w końcu zrozumia¬łem, bez cienia wątpliwości, co słyszę. W piwnicy dzia¬ło się coś, co nie powinno się dziać. Ktoś kopał rytmicz¬nie, przerzucając ciężką ziemię ostrym metalowym szpadlem. Najpierw słyszałem zgrzyt metalowej kra¬wędzi uderzającej w twardą powierzchnię, a po nim miękkie mlaśnięcia, odgłosy ssania, gdy łopata wnika¬ła głębiej w ciężką glinę i odrywała jej bryły. Trwało to kilkanaście minut, a potem dźwięk ucichł, równie nagle, jak się pojawił. Zapadła cisza, nawet myszy przestały tupotać - zupełnie jakby dom i wszystko, co się w nim kryło, wstrzymywał oddech. Ja z pewnością go wstrzymywałem. Ciszę zakłócił do¬nośny łoskot, a potem cała seria, w wyraźnym rytmie. Łoskoty stawały się coraz głośniejsze. I głośniejsze. I bliższe. Ktoś wchodził po piwnicznych schodach. Chwyci¬łem świecę i skuliłem się w najdalszym kącie. Łup, łup, coraz bliżej i bliżej tupały ciężkie buty. Kto mógł tak kopać w ciemności? Kto wspinał się teraz po scho¬dach? Ale może pytanie nie powinno brzmieć: kto? Może powinienem spytać: co? Usłyszałem skrzypnięcie otwieranych piwnicznych drzwi i kroki w kuchni. Przywarłem do ściany, próbu¬jąc stać się bardzo mały. Czekałem, aż otworzą się drzwi kuchenne. I faktycznie, otwarły się, bardzo powoli, z głośnym 46 47

skrzypieniem. Coś weszło do pokoju. I wtedy poczu¬łem chłód, prawdziwy, przejmujący chłód, świadczący o tym, że w pobliżu jest coś, co nie powinno przebywać na tej ziemi. Przypominał zimno, panujące na Wzgó¬rzu Wisielców, tyle że był znacznie, znacznie gorszy. Uniosłem świecę; migotliwy płomyk rzucał niesa¬mowite cienie, tańczące na ścianach i suficie. - Kto tam? - zawołałem. - Kto tu jest? - głos drżał mi jeszcze mocniej niż dłoń dzierżąca świecę. Nikt nie odpowiedział. Nawet wiatr na dworze ucichł. - Kto tu jest? - zawołałem ponownie. Ów ktoś nadal nie odpowiadał, lecz niewidzialne buty ruszyły w moją stronę. Zbliżały się coraz bar¬dziej i słyszałem już oddech, coś wielkiego dyszało ciężko. Brzmiało jak koń pociągowy, który zawlókł właśnie ciężki ładunek na szczyt stromego wzgórza. W ostatniej chwili kroki skręciły i zatrzymały się przy oknie. Wstrzymywałem oddech, a stwór przy oknie zdawał się oddychać za nas obu, wciągając w płuca wielkie hausty powietrza, zupełnie jakby cią¬gle nie miał dosyć. W chwili gdy poczułem, że dłużej nie wytrzymam, stwór westchnął ciężko, ze smutkiem i znużeniem. j niewidzialne buty znów zazgrzytały na kamiennych płytach posadzki, oddalając się od okna w stronę drzwi. Gdy zaczęły tupać na schodach, w końcu zdo¬łałem odetchnąć. Stopniowo moje rozszalałe serce zaczęło się uspo¬kajać, ręce przestały się trząść, największe napięcie ustąpiło. Musiałem pozbierać się do kupy. Bałem się, lecz jeśli, miało to być najgorsze, co spotka mnie tej nocy, wiedziałem, że wytrzymam. Zaliczę pierwszą próbę. Miałem zostać uczniem stracharza, powinie¬nem zatem przywyknąć do miejsc takich jak nawie¬dzony dom. To w końcu część pracy. Po jakichś pięciu minutach poczułem się lepiej, po¬myślałem nawet, że może znów spróbuję zasnąć. Lecz jak mawia czasami mój tato, zło nigdy nie spoczywa. Nie wiem co prawda, co złego zrobiłem, ale nagle usłyszałem nowy, niepokojący dźwięk. Z początku był słaby i odległy - ktoś pukał do drzwi. Po chwili ciszy pukanie się powtórzyło, trzy wyraźne stuknięcia, tym razem nieco bliższe. Kolejna przerwa i trzy kolejne. Wkrótce domyśliłem się, co to oznacza. Ktoś walił mocno do każdych drzwi na ulicy, zbliżając się coraz bardziej do numeru trzynaście. Gdy w końcu dotarł 48 49 do nawiedzonego domu, trzy uderzenia zabrzmiały dość głośno, by obudzić umarłych. Czy stwór z piwni-cy wdrapie się po schodach i odpowie? Czułem się uwięziony między dwiema siłami - czymś na ze-wnątrz, pragnącym dostać się do środka i czymś w dole, chcącym się uwolnić. A potem nagle strach minął, bo z drugiej strony drzwi zawołał do mnie głos, głos, który natychmiast rozpoznałem. - Tom! Tom! Otwórz drzwi! Wpuść mnie. To była mama. Tak bardzo się ucieszyłem, że bez namysłu pobiegłem do drzwi frontowych. Na dworze padał deszcz, z pewnością strasznie zmokła.

- Szybko, Tom, szybko! - wołała mama. - Nie każ mi czekać. Podnosiłem już skobel, gdy przypomniałem sobie ostrzeżenie strycharza: „Nikomu nie otwieraj drzwi, nieważne, jak głośno by stukał". Ale jak miałem zostawić mamę samą pośród nocy? - No dalej, Tom! Wpuść mnie - przemówił głos. Przypomniałem sobie słowa stracharza. Odetchną¬łem głęboko, próbując myśleć. Rozsądek podpowiadał mi, że to nie może być ona. Po co miałaby iść za mną? Skąd wiedziałaby, dokąd się wybieramy? Poza tym mama nie podróżowałaby sama, towarzyszyłby jej mój ojciec bądź Jack. Nie, to coś innego czekało na zewnątrz. Coś pozba¬wionego dłoni, a jednak wciąż stukającego do drzwi. Coś bez nóg, a przecież stojące na chodniku. Pukanie stało się głośniejsze. - Proszę, wpuść mnie, Tom! - błagał głos. - Jak możesz być taki okrutny? Jestem zmarznięta, prze¬moczona i zmęczona. W końcu głos zaczął płakać i wtedy wiedziałem już z całą pewnością, że to nie może być mama. Mama była silna. Mama nigdy nie płakała, nieważne, co ją spotkało. Po kilku chwilach dźwięki stały się słabsze i w koń¬cu ucichły. Położyłem się na podłodze, znów próbując zasnąć. Cały czas obracałem się z boku na bok, naj¬pierw w jedną, potem w drugą stronę. Lecz mimo wszelkich wysiłków sen nie przychodził. Wiatr zaczął jeszcze głośniej potrząsać oknami, a co pół godziny odzywał się kościelny zegar. Nieubłaganie nadciągała północ. Im bardziej zbliżała się pora zejścia po schodach do piwnicy, tym bardziej się denerwowałem. Bardzo chciałem przejść próbę stracharza, ale okropnie tęsk- 50 51 niłem za powrotem do domu i własnym, bezpiecz¬nym, wygodnym, ciepłym łóżkiem. A potem, gdy zabrzmiał pojedynczy dzwon ozna¬czający wpół do dwunastej, kopanie znów się za¬częło... Ponownie usłyszałem powolne łup, łup ciężkich bu¬tów wspinających się po stopniach piwnicy. Ponownie drzwi się otwarły i niewidoczne buty wkroczyły do frontowego pokoju. Trwałem bez ruchu, w całym mo¬im ciele poruszało się tylko serce, walące tak mocno, iż miałem wrażenie, że lada moment połamie mi że¬bra. Lecz tym razem buty nie skręciły w stronę okna, maszerowały natomiast - Łup! Łup! Łup! - wprost na mnie. Poczułem, jak coś podnosi mnie szorstko za włosy i skórę na karku, niczym kotka przenosząca kocięta. Potem niewidzialna ręka objęła mnie, przyciskając mi ręce do boków. Próbowałem wciągnąć oddech, ale nie zdołałem. Coś miażdżyło mi klatkę piersiową. Istota niosła mnie w stronę drzwi piwnicy. Nie wi¬działem, czym jest, lecz słyszałem jej rzężący oddech i szamotałem się w panice, bo wiedziałem dokładnie, co mnie czeka. W jakiś sposób rozumiałem, czemu z dołu dobiegały odgłosy kopania. Stwór zniesie mnie po piwnicznych schodach w ciemność, gdzie czeka już na mnie grób. Zostanę pogrzebany żywcem. przerażony, usiłowałem krzyknąć, lecz nie byłem w stanie; coś, co miażdżyło mi żebra, było gorsze niż zwykły mocarny uścisk. Sparaliżowany, nie mogłem poruszyć żadnym mięśniem.

I nagle runąłem... Odkryłem, że stoję na czworakach, wpatrując się w otwarte drzwi piwnicy, zaledwie parę cali od pierw¬szego stopnia. W panice, z sercem bijącym tak szyb¬ko, że nie dałem rady zliczyć pulsu, zerwałem się na równe nogi i zatrzasnąłem drzwi. Wciąż rozdygotany, wróciłem do frontowego pokoju i stwierdziłem, że jedna z trzech wyznaczonych przez stracharza zasad została złamana. Świeca zgasła... Podszedłem do okna. Nagły rozbłysk oświetlił po¬kój, tuż po nim nastąpił grzmot, dobiegający niemal dokładnie znad mojej głowy. Fala deszczu zaatakowa¬ła dom, bębniąc o szyby. Drzwi frontowe zaskrzypiały i zajęczały, jakby coś próbowało dostać się do środka. Parę minut patrzyłem przed siebie, nieszczęśliwy, obserwując kolejne błyskawice. To była paskudna noc, lecz choć bałem się burzy, dałbym wszystko, by 52 63 stać teraz na dworze, byleby tylko nie musieć scho¬dzić do piwnicy. W dali zadźwięczał kościelny dzwon, zacząłem U-czyć uderzenia. Dwanaście. Teraz musiałem stawić czoło piwnicy. I wtedy, gdy błyskawica znów rozświetliła pokój, zauważyłem wielkie ślady stóp na podłodze. Z począt¬ku sądziłem, że zostawił je stracharz, były jednak czarne, jak po butach umazanych węglowym pyłem, Prowadziły od kuchennych drzwi niemal do okna, po czym zawracały tam, skąd przyszły: z powrotem do piwnicy. W ciemność, gdzie musiałem teraz zejść! Zmuszając się do działania, zacząłem macać dooko¬ła w poszukiwaniu ogarka, a potem mojego tobołka. W samym środku tkwiła hubka i krzesiwo, prezent od taty. Po omacku wysypałem na podłogę stosik hubki i za pomocą kamienia i krzesiwa wykrzesałem iskry. Pod¬paliłem stosik i gdy tylko pojawił się płomyk, zapali¬łem świecę. Tato nie mógł przewidzieć, jak szybko przyda mi się jego dar. Gdy otwarłem drzwi piwnicy, na dworze znów bły¬snęło, ogłuszający grzmot wstrząsnął całym domem. Zszedłem do piwnicy, unosząc przed sobą w drżącej dłoni świecę; rozkołysany płomyk rzucał na ściany wirujące plamy światła. Nie chciałem tam iść, ale gdybym nie sprostał pró¬bie stracharza, zapewne o świcie wróciłbym do domu. Wyobraziłem sobie, z jakim wstydem musiałbym wy¬znać mamie, co się stało. Po ośmiu stopniach skręciłem i ujrzałem piwnicę. Nie była wielka, lecz w kątach zalegały gęste cienie, bo światło nie sięgało tak daleko, a z powały zwisały zwiewne, zakurzone zasłony pajęczyn. Na podłodze z ubitej ziemi ujrzałem bryłki węgla i duże drewniane skrzynie. Obok beczki po piwie stał stary, drewniany stół. Okrążywszy beczkę, zauważyłem coś w najdal¬szym kącie. Coś ukrytego za skrzyniami, co przerazi¬ło mnie tak bardzo, że o mało nie upuściłem świecy. Był to ciemny kształt przypominający pęk szmat. Tyle że wydawał z siebie dźwięk. Słaby, rytmiczny od¬głos podobny do oddychania. Postąpiłem krok w stronę szmat, potem kolejny. Potrzebowałem całej siły woli, by się do niego zmusić. I wtedy, gdy zbliżyłem się tak bardzo, że mogłem go dotknąć, kształt nagle urósł. Wzniósł się z cienia na Podłodze i po sekundzie stał się trzy, cztery razy większy.

54 55 O mało nie uciekłem. Przed sobą miałem wysoką, ciemną, zakapturzoną postać o błyszczących, zielo¬nych oczach. I dopiero wtedy zauważyłem laskę w jej lewej dłoni. - Co cię zatrzymało? - spytał głośno stracharz. -Spóźniłeś się prawie pięć minut! LisT M ieszkałem w tym domu w dzieciństwie - oznaj¬mił - i widywałem rzeczy, od których zrobiłoby ci się słabo, ale tylko ja je widziałem i ojciec bił mnie, twierdząc, że kłamię. Coś wychodziło z piwnicy. Być może doświadczyłeś tego samego. Mam rację? Przytaknąłem. - Nie masz się czego obawiać, to tylko kolejne wid¬mo, fragment udręczonej duszy, która odeszła w lep¬sze miejsce. Gdyby ów duch nie pozostawił tu swej gorszej części, utkwiłby w domu na zawsze. - Co zrobił? - mój głos odbił się echem od powały. 57 Stracharz ze smutkiem pokręci! głową. - Był górnikiem, choroba przeżarła mu płuca tak bardzo, że nie mógł już pracować. Całymi dniami i nocami kasłał i z trudem chwytał oddech, a jego biedna żona utrzymywała ich oboje. Pracowała w pie¬karni, lecz na nieszczęście dla nich była bardzo pięk¬na. Niewielu kobietom można zaufać, a piękne są zwykle najgorsze. Co jeszcze gorsze, górnik był człowiekiem zazdro¬snym, a choroba sprawiła, że stał się zgorzkniały. Pewnego wieczoru żona do późna została w pracy, a on co chwila podchodził do okna, krążąc tam i z po¬wrotem i wpadając w coraz większą złość, bo sądził, że jest z innym mężczyzną. Kiedy w końcu przyszła, ogarnęła go taka furia, że roztrzaskał jej głowę ciężką bryłą węgla. Potem zo¬stawił ją tu, umierającą na posadzce i zszedł do piw¬nicy wykopać grób. Kiedy wrócił, wciąż żyła, nie mo¬gła się jednak poruszyć ani nawet krzyknąć. To właśnie groza, która do nas powraca. To czuła, kiedy ją podniósł i zaniósł w dół, w ciemność. Słyszała, jak kopie. Wiedziała, co zamierza zrobić. Później, tej samej nocy, mężczyzna się zabił. To smutna historia. Lecz choć teraz oboje spoczywają w pokoju, jego widmo wciąż tu tkwi, podobnie jej ostatnie wspomnienia, dość silne, by zadręczać ludzi takich jak my. Widzimy rzeczy, których inni nie do¬strzegają; to błogosławieństwo i przekleństwo zara¬zem- Ale bardzo przydaje się w naszym fachu. Zadrżałem. Okrutnie żałowałem nieszczęsnej za¬mordowanej żony, a także górnika, który ją zabił. Ża¬łowałem nawet stracharza - nie mogłem sobie wy¬obrazić spędzenia w tym domu całego dzieciństwa. Spojrzałem na świeczkę, którą ustawiłem pośrodku stołu. Niemal już się wypaliła i

płomyk pełgał słabo tuż przed zgaśnięciem, ale stracharz wyraźnie nie za¬mierzał wracać na górę. Nie podobały mi się cienie na jego twarzy. Wyglądała, jakby ulegała stopniowej zmianie, przekształcała się w zwierzęcy pysk. - Wiesz, jak pokonałem swój strach? - spytał. - Nie, panie. - Pewnej nocy tak bardzo się przeraziłem, że nim zdołałem się powstrzymać, krzyknąłem. Obudziłem wszystkich i mój rozgniewany ojciec podniósł mnie za skórę na karku i zniósł po schodach do tej piwnicy. Potem chwycił młotek i zabił drzwi gwoździami. Byłem wtedy małym chłopcem, miałem najwyżej siedem lat. Wbiegłem po schodach i wrzeszcząc ile sił 58 59 w płucach, drapałem i waliłem w drzwi. Lecz mój oj¬ciec, człek surowy, zostawił mnie samego, w ciemno¬ści, i musiałem spędzić tu wiele godzin, aż do rana. Po jakimś czasie uspokoiłem się. I wiesz, co wtedy zrobi¬łem? Pokręciłem głową, starając się nie patrzeć mu w twarz. Oczy stracharza błyszczały jasno, bardziej niż kiedykolwiek przypominał wilka. - Wróciłem na dół i usiadłem. A potem trzy razy odetchnąłem głęboko i stawiłem czoło mojemu stra¬chowi. Stawiłem czoło ciemności, a ona jest najstrasz¬niejsza, zwłaszcza dla ludzi takich jak my, bo w mro¬ku przychodzą do nas różne stwory. Szukają nas, szepczą do nas, przybierając postaci, które widzą tyl¬ko nasze oczy. Zrobiłem to jednak i gdy wyszedłem z piwnicy najgorsze minęło. W tym momencie świeca zamigotała i zgasła, po¬grążając nas w nieprzeniknionym mroku. - Nadszedł czas, chłopcze - rzekł stracharz. - Je¬steśmy tu tylko ty, ja i ciemność. Czy zdołasz to znieść? Czy nadajesz się na mojego ucznia? Jego głos brzmiał inaczej, głęboko, obco. Wyobrazi¬łem go sobie na czworakach, z twarzą porośniętą wil¬czą sierścią, z długimi, drapieżnymi zębami. Trzą¬słem się cały i nie zdołałem odpowiedzieć, póki nie odetchnąłem trzy razy. Dopiero wtedy udzieliłem od¬powiedzi, powtarzając coś, co zawsze mówił mój tato, gdy czekał go szczególnie trudny bądź nieprzyjemny obowiązek. _ Ktoś musi to robić - oznajmiłem. - Więc równie dobrze mogę ja. Stracharz najwyraźniej uznał odpowiedź za bardzo zabawne, bo jego śmiech wypełnił całą piwnicę i wzle-ciał w górę schodów na spotkanie kolejnego grzmotu. - Niecałe trzynaście lat temu - oznajmił - dostar¬czono mi zapieczętowany list. Był krótki, do rzeczy i napisany po grecku. Wysłała go twoja matka. Wiesz, co mi napisała? - Nie - odparłem cicho, zastanawiając się, co jesz¬cze mnie czeka. - „Właśnie urodziłam chłopca", napisała. „To siód¬my syn siódmego syna, nazywa się Thomas J. Ward i jest moim darem dla Hrabstwa. Gdy będzie dość du¬ży, poślemy ci wiadomość. Wyszkól go dobrze, bo bę¬dzie najlepszym uczniem, jakiego miałeś i twoim ostatnim". Nie posługujemy się magią, chłopcze - głos stra¬charza w ciemności rozbrzmiewał niewiele głośniej

60 «1 od szeptu. - Podstawowe narzędzia naszego fachu to zwykły rozsądek, odwaga i prowadzenie dokładnych dzienników, abyśmy mogli czerpać wiedzę z przeszło¬ści. Przede wszystkim nie wierzymy w proroctwa, nie wierzymy, że przyszłość jest ustalona. Jeśli zatem sło¬wa twej matki się spełnią, to dlatego, że my to spra¬wimy. Rozumiesz? W jego głosie dźwięczała nuta gniewu, wiedziałem jednak, że nie złości się na mnie, toteż jedynie skiną-lem głową w ciemności. - A co do bycia darem twej matki dla Hrabstwa, każdy z moich uczniów był siódmym synem siódme¬go syna. Nie sądź zatem, że w jakiś sposób różnisz się od reszty. Czeka cię wiele nauki i ciężkiej pracy. Rodziny bywają prawdziwym utrapieniem - podjął po chwili ciszy, jego głos rozbrzmiewał łagodniej, dźwięczący w nim gniew zniknął. - Zostało mi już tyl¬ko dwóch braci. Jeden to ślusarz i świetnie się doga¬dujemy. Ale drugi nie odezwał się do mnie od czter¬dziestu lat, choć wciąż mieszka tu, w Horshaw. • • • Gdy opuściliśmy dom, burza już minęła, na niebie świecił księżyc. Kiedy stracharz zamknął frontowe drzwi, po raz pierwszy zauważyłem znaki wyryte w drewnie. Wskazał mi je skinieniem głowy. - Używam podobnych symboli, by ostrzec innych, którzy potrafią je odczytać, albo pobudzić własną pa¬mięć. Z pewnością poznajesz grecką literę gamma. Oznacza ona ducha bądź widmo. Ukośny krzyżyk na dole po prawej to rzymska cyfra dziesięć, najniższy możliwy stopień. Wszystko poniżej szóstki to zwykłe widma. W domu tym nie ma nic, co mogłoby zrobić ci krzywdę, jeśli nie stracisz odwagi. Pamiętaj, ciemność karmi się naszym strachem. Bądź odważny a widmo nie zdoła ci nic uczynić. Gdybym tylko wiedział o tym od początku! 62 63 - Głowa do góry, chłopcze. Nie spuszczaj nosa, bo wpadniesz na własne buty. Może to cię pocieszy - wy. ciągnął z kieszeni bryłkę żółtego sera, odłamał nie¬wielki kawałek i podał mi. - Pozuj trochę, nie połykaj wszystkiego od razu. Podążyłem za nim brukowaną kamieniami ulicą. Powietrze wciąż było wilgotne, ale przynajmniej nie padało, a chmury na zachodzie przypominały owcze runo na tle nieba i zaczynały już rozpadać się na po¬strzępione pasma. Opuściliśmy wioskę, maszerując na południe. Na samym skraju Horshaw, w miejscu, gdzie brukowana droga zamieniała się w błotnistą ścieżkę, stał niewiel¬ki kościółek. Wyglądał na zaniedbany - na dachu bra¬kowało dachówek, farba obłaziła płatami z

drzwi. Od wyjścia z nawiedzonego domu nie widzieliśmy niko¬go, lecz w progu kościoła stał stary mężczyzna. Włosy miał siwe, potargane i przetłuszczone. Ciemny strój wskazywał, że to ksiądz, lecz gdy się zbliżyliśmy, moją uwagę przyciągnął wyraz jego twarzy. Mężczyzna przyglądał nam się gniewnie, z ponurym grymasem. A potem dramatycznie nakreślił w powie¬trzu wielki znak krzyża, wspinając się na palce i wycią¬gając palec wskazujący prawej dłoni jak najwyżej w nie- Do. Widywałem już wcześniej księży, czyniących znak ^yża, ale nigdy w tak przesadny sposób, z taką zło¬ścią- Złością najwyraźniej skierowaną ku nam. podejrzewałem, że ksiądz ma pretensje do stracha-rza albo może po prostu nie aprobuje naszego fachu. Wiedziałem, że u większości ludzi budzimy niepokój, ale nigdy dotąd nie spotkałem się z podobną reakcją. - Co jest z nim nie tak? - spytałem, gdy minęliśmy mężczyznę i znaleźliśmy się poza zasięgiem jego słu¬chu. - Księża - warknął stracharz; w jego głosie dźwię¬czał gniew. - Wiedzą wszystko, ale niczego nie widzą! A ten jest najgorszy ze wszystkich. To mój starszy brat. Chętnie usłyszałbym więcej, ale miałem dość rozsąd¬ku, by nie zadawać dalszych pytań. Czułem, że mam jeszcze wiele do odkrycia o samym stracharzu i jego przeszłości, podejrzewałem jednak, że tylko on może mi opowiedzieć prawdę, gdy uzna, że nadszedł czas. Maszerowałem zatem na południe, dźwigając jego ciężką torbę i rozmyślając o tym, co napisała w liście mama. Nie należała do osób przechwalających się nadaremnie. Mama mówiła tylko to, co trzeba i nie żartowała. Zwykle radziła sobie ze wszystkim i robiła 64 65 to, co konieczne. Stracharz powiedział mi wcześniej, że niewiele można zdziałać z widmami, lecz ona ucj. szyła kiedyś te ze Wzgórza Wisielców. Fakt, iż byłem siódmym synem siódmego syna nie-wiele znaczył w tym fachu - stracharz nie przyjmo¬wał innych uczniów. Wiedziałem jednak, że jest jesz¬cze coś, co wyróżnia mnie spośród nich. Byłem synem swojej matki. BOGINY I WIEDŹMY mierzaliśmy do, jak go nazwał stracharz, „domu zimowego". Pozostałości porannych chmur rozpłynęły się i na¬gle dostrzegłem coś nowego, jeśli

chodzi o słońce. Na¬wet w Hrabstwie czasami pojawia się ono zimą na niebie i widok ten cieszy ludzi, bo zazwyczaj oznacza, że przynajmniej w tym momencie nie pada deszcz; lecz z każdym nowym rokiem przychodzi chwila, gdy nagle po raz pierwszy zauważamy wysyłane przez słońce ciepło. Przypomina to nieco powrót starego Przyjaciela. 67 Stracharz zapewne myślał dokładnie o tym samym, bo nagle zatrzymał się w marszu, spojrzał na mnie z ukosa i obdarzył jednym ze swych rzadkich uśmie¬chów. - Dziś mamy pierwszy dzień wiosny, chłopcze -oznajmił. - Toteż pójdziemy do Chipenden. Uznałem, że to trochę dziwne. Czy zawsze odwie¬dzał Chipenden pierwszego dnia wiosny? A jeśli tak, to dlaczego? - spytałem go. - Letnia kwatera. Zimujemy na skraju moczarów Anglezarke, lato spędzamy w Chipenden. - Nigdy nie słyszałem o Anglezarke. Gdzie to jest? - zainteresowałem się. - W dalekiej, północnej części Hrabstwa, chłopcze. Tam właśnie przyszedłem na świat. Mieszkaliśmy tam, póki ojciec nie przeniósł nas do Horshaw. O Chipenden przynajmniej słyszałem i świadomość ta dodała mi otuchy. Pomyślałem, że jako uczeń stra-charza będę wiele podróżował, toteż muszę nauczyć się orientować. Bez dalszej zwłoki zmieniliśmy kierunek marszu, zmierzając na północny-wschód, w stronę odległych wysokich wzgórz. Nie zadawałem więcej pytań, lecz tej nocy, gdy znów schroniliśmy się w zimnej stodole. jedząc na kolację kilka kęsów żółtego sera, mój żołą¬dek zaczął uważać, że poderżnięto mi gardło. Nigdy w życiu nie byłem taki głodny. Zastanawiałem się, gdzie się zatrzymamy w Chi¬penden i czy dostaniemy tam coś porządnego do je¬dzenia. Nie znałem nikogo, kto odwiedziłby tę okoli¬cę, ale spodziewałem się ujrzeć dalekie, niegościnne miejsce pośród wzgórz - szarych i fioletowych wierz¬chołków ledwie widocznych z farmy mego ojca. Za¬wsze myślałem o nich jak o wielkich, uśpionych be¬stiach - zawinił tu jeden z wujów, który zwykł opowiadać mi podobne historie. Mówił, że nocami za¬czynają się poruszać i czasami o świcie ludzie odkry¬wają, że z powierzchni ziemi zniknęły całe wsie, zmiażdżone w pył pod ich ciężarem. Następnego ranka słońce znów skryło się za gęsty¬mi, ciemnoszarymi chmurami. Wyglądało na to, że będziemy musieli jeszcze trochę zaczekać na drugi dzień wiosny. Zerwał się wiatr, szarpiąc nasze ubra¬nia, gdy cały czas wędrowaliśmy w górę, i ciskając Ptakami po niebie. Chmury ścigały się, skrywając szczyty wzgórz. 68 69 Maszerowaliśmy wolno i cieszyłem się z tego, bo na obu piętach wyskoczyły mi

paskudne pęcherze. Za¬tem nim dotarliśmy do Chipenden, dzień zdążył już minąć i zaczynało zmierzchać. Choć wiatr nie ustawał, chmury odpłynęły i na tle nieba widziałem wyraźnie ostre, fioletowe zarysy skał. Stracharz rzadko odzywał się w drodze, teraz jednak, gdy wykrzykiwał nazwy kolejnych wzgórz, w jego gło¬sie słyszałem niemal podniecenie. Najbliżej Chipen¬den wznosiła się Pika Parlicka, a za nią inne - niektó¬re widoczne, inne ukryte w dali - Pagórek Mellora, Siodlaste Wzgórze i Wilcze Wzgórze. Kiedy spytałem mojego mistrza, czy na Wilczym Wzgórzu mieszkają wilki, uśmiechnął się ponuro. - W tej okolicy wszystko wciąż się zmienia, chłopcze - odparł. -1 zawsze musimy zachowywać czujność. Kiedy w oddali pokazały się pierwsze dachy wioski, stracharz wskazał wąską ścieżkę, odchodzącą od głównej drogi i biegnącą w górę, brzegiem niedużego, bulgoczącego strumienia. - Mój dom leży tam - oznajmił. - To nieco dłuższa droga, ale pozwala nam ominąć wioskę. Wolę utrzy¬mywać dystans do mieszkających tu ludzi. Oni też to wolą. przypomniałem sobie, co Jack mówił o stracha-rZach i ścisnęło mi się serce. Miał rację. To było bar¬dzo samotne życie. Stracharz zawsze pracował sam. Na obu brzegach rosło kilka karłowatych drzew, desperacko przywierających do zbocza chłostanego powiewami wiatru. Potem ujrzałem przed sobą las sykomor i wiązów, i gdy weszliśmy między nie, wichu¬ra ustała, słyszałem tylko jej dalekie, słabe westchnie¬nia- Z początku sądziłem, że to tylko duży zagajnik, kilkaset drzew chroniących przed wiatrem. Lecz po paru chwilach uświadomiłem sobie, że jest czymś większym. Już wcześniej od czasu do czasu zauważałem, że niektóre drzewa bywają hałaśliwe, zawsze poskrzypu-ją gałęziami bądź szeleszczą liśćmi, podczas gdy inne niemal nie wydają żadnych odgłosów. Daleko w górze słyszałem odległe poświsty wiatru, lecz w samym lesie ciszę zakłócał tylko stukot naszych butów. Wszystko trwało nieruchomo - cały zagajnik pełen drzew, tak ci¬chych, że po plecach przebiegł mi dreszcz. Miałem wrażenie, że nas słuchają. A potem znaleźliśmy się na polanie i zobaczyłem dom. Otaczał go wysoki głogowy żywopłot, zza które¬go wystawało tylko górne piętro i dach. Z komina ula- 70 71 tywała smużka białego dymu, wznosząca się pionowo w powietrze. Dopiero nad drzewami wiatr porywał ją na wschód. Zauważyłem, że dom i ogród przysiadły w zagłębieniu w zboczu wzgórza. Wyglądało ono tak, jakby uprzejmy olbrzym rozgarnął ziemię własną ręką. Podążyłem za stracharzem wzdłuż żywopłotu do metalowej furtki; była niewielka, sięgała mi do pasa. Pomalowano ją jasnozieloną farbą tak niedawno, iż zastanawiałem się, czy zdążyła już wyschnąć i czy farba nie zostanie na dłoni stracharza, który sięgał już w stronę haczyka. I wtedy zdarzyło się coś, na widok czego zachłysną¬łem się głośno. Nim stracharz dotknął haczyka, ten uniósł się sam i furtka otwarła się powoli, jakby po¬ruszona niewidzialną ręką.