Matthew Woodring Stover
Bohaterowie umierają
Heroes Die
Akty Caine'a. Tom 1: Przemoc
Przełożyli:
Małgorzata Strzelec
i Wojciech Szypuła
Wydanie oryginalne: 1998
Wydanie polskie: 2009
Człowiek nie powinien umierać,
nie wiedząc, dlaczego został zamordowany.
Charlesowi,
za to, że był najlepszym przyjacielem Caine’a
i Robyn –
bez Ciebie to nie byłoby możliwe.
Istnieje wielu, bardzo wielu ludzi, dzięki wsparciu których powstanie tej
książki – nad którą praca trwała znacznie dłużej, niż jestem skłonny się
przyznać – było możliwe.
Mogę tylko wymienić najważniejszych:
Charlesa L. Wrighta, bez którego nie byłoby Caine’a.
Robyn Fielder, która powiedziała mi, że muszę napisać tę książkę, i
wspierała mnie podczas pracy zarówno emocjonalnie, jak i finansowo.
Paula Krolla, H. Gene McFaddena, Erica Colemana, Kena Brickera i
Perry’ego Glassera – każdy z nich hojnie poświęcał mi czas, czytając co
najmniej jeden wstępny szkic historii, i dzielił się swoimi spostrzeżeniami i
radami.
Clive’a A. Churcha, któremu dziękuję za techniczne uwagi i
niewyczerpaną cierpliwość mimo mojej upierdliwości.
Mojego agenta, Howarda Morhaima, z podziękowaniem za jego
nieustanny entuzjazm.
I moją matkę, Barbarę Stover, z podziękowaniem za jedną, szczególną
przysługę pośród mnóstwa dobroci, jakiej doświadczałem od niej przez
całe życie.
Dziękuję Wam wszystkim.
PROLOG
1
Kładę rękę na klamce i w tym momencie jakiś żywcem pochowany we
mnie instynkt odzywa się w mojej piersi: to będzie bolało.
Biorę głęboki wdech i wchodzę.
Sypialnię księcia regenta Toa-Phelathona urządzono naprawdę
gustownie i bez przepychu, wziąwszy pod uwagę, że śpi tu facet, który
włada drugim co do wielkości cesarstwem w Nadświecie. Już samo łóżko
jest skromne – ma tylko osiem kolumienek i pół akra powierzchni (albo
coś koło tego); dodatkowe cztery kolumny – każda z bogato rzeźbionego
thierrilu o różowych żyłkach i grubsza od mojego uda – podtrzymują
lampy z jaśniejącego mosiądzu. Długie żółte płomienie jak ostrza włóczni
falują delikatnie, poruszane podmuchem z ukrytych drzwi dla służby.
Bezgłośnie zamykam drzwi za sobą, a ich pokryta brokatową tapetą
powierzchnia idealnie stapia się z wzorem na ścianie.
Brnę przez wzburzone morze jedwabnych poduszek – sięgającą kolan
chmurę lśniących, żywych kolorów. Dostrzegam błysk złota i mignięcie
czegoś o barwie bordo po mojej lewej i nagle serce zaczyna mi walić jak
oszalałe – ale to tylko moja własna liberia, przebranie służącego, na
mgnienie oka pochwycone przez srebrne lustro na szafce nocnej z
lakierowanego lipkeńskiego krimu. W odbiciu widzę zaklęcie,
zaczarowaną twarz, którą noszę: gładkie, zaokrąglone policzki z ledwie
śladem meszku zamiast zarostu, jasne włosy. W nagrodę posyłam sobie
uśmiech, rozciągając spierzchnięte usta, i mrugam do siebie
porozumiewawczo, po czym bezgłośnie wzdycham i ruszam dalej.
Książe regent leży wsparty na poduszkach większych od mojego łóżka i
pochrapuje spokojnie. Siwe wąsy poruszają mu się przy każdym
świszczącym wdechu i wydechu. Na jego szerokiej piersi leży okładką do
góry książka – jeden z serii romansów koryjskich Kimlarthena. To znowu
wywołuje mój uśmiech: kto by pomyślał, że Lew Prorithuna jest
sentymentalny? Bajki – proste historie dla prostych umysłów, zefirek
chłodzący czoło umęczone złożonością prawdziwego życia.
Delikatnie stawiam złotą tacę na stoliku obok łóżka. Książę się porusza,
wygodnie mości we śnie – a mnie krew ścina się w żyłach. Ruch sprawia,
że z poduszek unosi się obłoczek lawendowego aromatu. Świerzbią mnie
palce. Rozpuszczone do snu włosy rozkładają się wachlarzem w kolorze
stali wokół jego twarzy. To szlachetne czoło, błyszczące oczy, ostry
podbródek, pieczołowicie wygolony, podczas gdy policzki porasta bujna
broda – dla każdego to doskonały wizerunek wspaniałego króla. Jego
posąg na stającym dęba rumaku – ten, który znajduje się przed
Dziedzińcem Bogów w pobliżu Fontanny Prorithuna – będzie wspaniałym,
inspirującym ludzi pomnikiem.
Książę regent gwałtownie otwiera oczy, gdy czuje moją dłoń
zaciskającą się mu na gardle. Jestem prawdziwym zawodowcem, więc
nawet nie próbuję zatykać mu ręką ust, żeby zdusić okrzyk; ze ściśniętego
gardła dobywa się jedynie skrzek. Widok mojego noża, i to w dużym
zbliżeniu – grube, obosieczne ostrze znajduje się raptem cal od jego
prawego oka – osłabia dalszy opór.
Przygryzam język, ślina napływa mi do ust i zwilża wysuszone gardło.
Głos mam spokojny – bardzo cichy i bardzo beznamiętny:
– W takich sytuacjach zwyczajowo mówi się kilka słów. Człowiek nie
powinien umierać, nie wiedząc, dlaczego został zamordowany. Nie
szczycę się swoją elokwencją, więc ujmę to w prostych słowach.
Pochylam się nisko tuż obok ostrza noża i patrzę księciu w oczy.
– Klasztory utrzymywały cię na Dębowym Tronie, wspierając twoje
idiotyczne działania przeciwko Lipke w Wojnie na Równinach. Po
rozważeniu wszystkich kwestii Rada Braci uznała, że będziesz
wystarczająco silnym władcą, żeby utrzymać cesarstwo w jedności,
przynajmniej do czasu, gdy Mała Królowa osiągnie pełnoletniość.
Jego twarz sinieje, a ja czuję pod palcami występujące na szyi żyły.
Jeśli nie będę mówił wystarczająco szybko, uduszę go, zanim skończę
mówić. Wzdycham i przyspieszam.
– Jednak odkryli, że jesteś idiotą. Karne podatki, które nałożyłeś,
osłabiają i Kirisch-Nar, i Jheled-Kaarn. Powiedziano mi, że zeszłej zimy w
samym Kaarn dziesięć tysięcy wolnych chłopów umarło z głodu. Teraz
rozkwasiłeś nos Lipke z powodu tej kretyńskiej kopalni żelaza w Bożych
Zębach i gadasz tak, jakbyś myślał o regularnej wojnie z powodu tych
dwóch zasmarkanych małych prowincji na wschodzie. Zignorowałeś i
obraziłeś handlową delegację lipkeńską i zlekceważyłeś napomnienia ze
strony Rady Braci. Uznali, że już się nie nadajesz do sprawowania władzy,
o ile kiedykolwiek się nadawałeś. Mają dość czekania. Zapłacili mi
ogromną sumę, żebym usunął cię z tronu. Zamrugaj dwa razy, jeśli
zrozumiałeś.
Oczy księcia otwierają się szeroko; wybałusza je na mnie, jakby chciał
sprawić, żeby zniknęły jego powieki. Gardło pracuje pod moją dłonią.
Poruszając wargami, bezgłośnie mówi do mnie, ale moje nędzne
umiejętności w czytaniu z ruchu ust nie pozwalają mi nadążyć i jedyne co
rozumiem, to początkowe „proszę, proszę, proszę”. Bez wątpienia chciałby
pospierać się ze mną, poprosić o wyrozumiałość albo o azyl dla żony i
dwóch córek. Nie mogę mu obiecać żadnej z tych rzeczy; jeśli po jego
śmierci zacznie się wojna o tron, będą miały takie same szanse jak reszta.
W końcu wysychają mu gałki oczne i mruga – raz. Zabawne, jak
czasem nasze odruchy spiskują przeciwko nam, sprowadzając na nas
śmierć. Zgodnie z warunkami kontraktu mam się upewnić, że zrozumiał.
Jeśli mam to zrobić jak należy, powinienem poczekać na następne
mrugnięcie. Gdy się morduje króla, winno się zachować pewne formy.
Jego wzrok minimalnie się przesuwa – stary wojownik zamierza
sprawdzić swoje szanse ze mną; to ostatnie, rozpaczliwe parkosyzmy jego
woli życia, które odwołują się do innych, całkiem świeżych odruchów w
nadziei na ratunek.
Mając wybór między stosownym zachowaniem a wpadką w sypialni
księcia regenta, na dziewiątej kondygnacji wieży pałacu Colhari, uznaję, że
jednak w dupie mam dobre wychowanie.
Wbijam mu nóż w oko. Pęka kość i tryska krew. Za pomocą noża
odwracam jego twarz od siebie – kiedy będę stąd wychodził, plama krwi
na liberii może wywołać fatalne konsekwencje. Książę regent rzuca się jak
łosoś, który nieoczekiwanie wyskoczył ze strumienia na ląd. To tylko
ostatnie, nieświadome próby walki ciała o życie; równolegle odbywa się
opróżnianie kiszek i pęcherza. Książę obsrywa i zasikuje satynową pościel
i całego siebie – kolejny pierwotny odruch, daremna sztuczka, mająca na
celu obrzydzenie drapieżnikowi zdobytego mięsa.
Pieprzyć to. I tak nie jestem głodny.
Mijają wieki i w końcu książę regent się uspokaja. Opieram się ręką o
jego czoło i poruszam nożem w tę i we w tę, aż w końcu ostrze wychodzi z
wilgotnym odgłosem. I teraz biorę się za makabryczną część mojej roboty.
Ząbkowane ostrze z łatwością rozcina skórę szyi, ale zgrzyta, gdy
dociera do kręgów szyjnych. Zmieniam lekko kąt cięcia, wsuwając
krawędź między trzeci i czwarty krąg, i po kilku sekundach piłowania już
mam głowę. Miedziany zapach jego krwi jest tak mocny, że czuję go mimo
odoru gówna. Żołądek mi się zaciska, ledwo mogę oddychać.
Odkrywam złotą tacę, którą przyniosłem z kuchni, ostrożnie odstawiam
talerze z parującym jedzeniem i kładę na tacy głowę Toa-Phelathona.
Ostrożnie unoszę ją za włosy, żeby ściekająca krew nie zaplamiła mi
ubrania. Z powrotem stawiam na tacy złotą pokrywę. Ściągam
zakrwawione rękawiczki i beztrosko rzucam je na ciało, obok porzuconego
noża. Ręce mam czyste.
Unoszę tacę na wysokość ramienia i biorę głęboki wdech. Łatwa część
za mną. Teraz muszę wydostać się stąd żywy.
Najtrudniejsza część ucieczki to pokonanie pierwszej przeszkody –
oddalenie się od ciała. Jeśli bez problemu przejdę obok dwóch strażników
przy drzwiach dla służby, znajdę się poza pałacem, nim ktokolwiek się
dowie, że staruszek jest martwy. Adrenalina śpiewa mi w żyłach na cały
głos, aż drżą mi ręce i na karku wyskakuje gęsia skórka. W uszach słyszę
łomot pulsu.
W górnym lewym rogu pola widzenia miga czerwony kwadrat wyjścia.
Ignoruję go, chociaż przesuwa się przed moimi oczami jak powidok.
Jestem w połowie drogi przez pokój, kiedy drzwi dla służby otwierają
się z rozmachem. Jemson Thal, kamerdyner, zaczyna mówić już w
wejściu:
– Proszę o wybaczenie, Wasza Wysokość – trajkocze, chociaż nawet
nie złapał tchu. – Krąży plotka, że ktoś się podszył pod służ...
Jemson Thal widzi bezgłowego trupa w łożu, zauważa mnie i
zadyszana paplanina zamiera mu w gardle. Jego oczy robią się okrągłe jak
spodki; porusza ustami, jakby się dusił. Skracam dystans między nami
jednym długim, zręcznym croise i kopię go w szyję. Pada jak worek szmat
i teraz naprawdę walczy o oddech, bo ma zmiażdżoną krtań. Łapie się za
gardło i wije na podłodze w przejściu dla służby.
A ja nawet nie przechyliłem tacy.
Z jednym ze strażników idzie – a w każdym razie pójdzie – łatwo. Z
krzykiem zamarłym na ustach opada na kolano obok Thala i w kretyńskim
odruchu próbuje mu pomóc. Myśli, że co zrobi? Będzie klepał biednego
sukinkota w plecy, aż ten sobie wykaszle tchawicę? Drugiego nie widać.
Bystrzejszy od kumpla przywarł do ściany w przejściu dla służby i czeka
na mnie.
Obaj strażnicy noszą długie solidne kolczugi pod bordowo-złotymi
płaszczami i wyściełane misiurki nabijane guzami. Toa-Phelathon nie
skąpił pieniędzy na wyposażenie Rycerzy Pałacowych. Moje noże zdadzą
się tu na nic. To bez znaczenia, i tak siedzę już w tym po uszy.
Koniec czekania. Znów jestem szczęśliwy.
Po gorączkowych przemyśleniach sprytniejszy strażnik wzywa pomoc.
Odkrywam tacę i ponuro przyglądam się Toa-Phelathonowi. Dolna
jedna trzecia jego włosów przemokła od krwi, ale nie ma zbyt
zniekształconej twarzy. Mimo niemal wyłupionego oka nadal można go
rozpoznać. Wyciągam ręce mniej więcej na wysokości piersi i wysuwam
tacę w korytarz. Widok jej zawartości ucina wszelkie krzyki o pomoc
równie skutecznie jak strzała wystrzelona w gardło.
Podczas gdy część mózgu strażnika odpowiedzialna za przetwarzanie
odebranych bodźców nadal zmaga się z przyswojeniem sobie koncepcji
pozbawionej ciała głowy króla, wpadam do przejścia dla służby. Mam
jakieś dwie sekundy, może więcej, nim Bystrzak zdoła wykorzystać swój
umysł do czegoś poza wybełkotaniem: „Hę?”.
Strażnik, który przyklęknął, sięga po miecz i zrywa się z ziemi. Z
brzękiem upuszczam tacę, głowa odtacza się w podskokach, podczas gdy
ja łapię durnego strażnika za nadgarstek i przytrzymuję ostrze tam, gdzie
jego miejsce. Zaraz potem walę chłopaka z byka, aż mi dzwoni w uszach.
Nos Półgłówka jest teraz rozkwaszony, oczy mu się zbiegają. Łapię go za
głowę, odwracam się w miejscu i obracając go, ciskam nim tak, że leci
prosto na Bystrzaka. Wyściółka misiurki nie chroni karku wystarczająco,
by go uratować: kręgi szyjne pękają z głośnym trzaskiem. Jeszcze drży –
ostatni raz w życiu – a ja już lekko przeskakuję nad wstrząsanym
konwulsjami ciałem Jemsona Thala i idę zabić Bystrzaka.
Wtedy właśnie Toa-Phelathon dostaje swoje co nieco, strzępek zemsty,
który na pewno rozbawił go w zaświatach.
Ląduję – to był tylko mały podskok – nie spuszczając z oczu Bystrzaka,
który wygrzebuje się spod Półgłówka, i trafiam nogą na głowę Toa-
Phelathona.
Wytacza się spode mnie, a ja lecę na twarz jak Elmer Fudd.
Cudem udaje mi się wylądować na ramieniu, zamiast walnąć o podłogę
potylicą, i tylko bliskość drzwi dla służby ratuje mi życie – kiedy Bystrzak
zamachnął się mieczem, by uderzyć w moją głowę, koniuszek ostrza trafił
we framugę. Próbuję się odtoczyć, ale wpadam na Jemsona Thala, który
nadal się dławi, i tym razem Bystrzakowi się udaje. Zamiast wymachiwać
mieczem, rzuca się w przód, trzymając rękę sztywno i wbija mi długi na
stopę kawał stali prosto w wątrobę.
Miecz w brzuchu to kłopotliwa rzecz – nie boli tak naprawdę, w
każdym razie nie bardzo, ale jest lodowaty jak cholera; promieniujące z
niego zimno zalewa całe ciało i odbiera siłę nogom, zupełnie jak wtedy,
kiedy mózg ci zamarza od gryzienia kostki lodu, tylko że czujesz to
wszędzie. No i czujesz, jak ostrze prześlizguje się w tobie, tnąc
wnętrzności. Szczerze mówiąc, cała ta sytuacja jest do bani, skoro już
chcecie znać moje zdanie.
Kilka funtów stali w brzuchu rozchrzania też wzorzec mocy czaru,
dzięki któremu wyglądałem jak nastoletni eunuch. Magja migocze jak
umierający monitor, a wyładowanie sprawia, że włosy mi stają dęba na
karku i świerzbi mnie broda.
Bystrzak wyciąga ostrze, zamiast obrócić nim w moim ciele – błąd
nowicjusza, za który go zabiję. Przy wyjmowaniu miecz skrobie o żebro –
to uczucie przypomina drapanie paznokciami o tablicę w połączeniu z
borowaniem zębów bez znieczulenia; przed oczami rozkwitają mi
rozwrzeszczane chmury czerni. Jęczę i wzdragam się z bólu, a Bystrzak
omyłkowo bierze to za przedśmiertne konwulsje – znowu wychodzi brak
doświadczenia.
– Ty łajdaku, nawet nie zasłużyłeś sobie na szybką śmierć! – mówi.
Łzy z powodu utraconego pana napływają mu do oczu, a ja nie mam
serca, żeby powiedzieć, że się z nim zgadzam. Pochyla się ku mnie, kiedy
magijne przebranie w końcu się rozpływa. Bystrzak wytrzeszcza oczy. W
jego głosie słychać trwogę, gdy mówi:
– Ej, mógłbyś być... wyglądasz całkiem jak... jak Caine! Będę sławny!
Nie sądzę.
Zahaczam go paluchem prawej stopy za kostkę i blokuję, a lewym walę
go w kolano. Pęka z trzaskiem, i to głośnym, a chłopak pada z jękiem. To
cały kłopot z kolczugami – nie chronią stawów przed wyginaniem się w
sposób, w jaki nie powinny się wyginać. On jednak nawet nie upuścił
miecza – nie można odmówić dzieciakowi hartu ducha.
Wstaję, robiąc sprężynę i rozrywając sobie coś w rozciętym brzuchu.
Chłopak rzuca się na mnie z mieczem, ale wyprowadzony z poziomu ziemi
atak jest powolny. Z łatwością łapię szerokie ostrze między dłonie, kopię
go w nadgarstek i zabieram mu broń. Podrzucam miecz i zręcznie
chwytam za rękojeść.
– Szkoda, dzieciaku – mówię do Bystrzaka. – Byłbyś całkiem niezły,
gdybyś przeżył.
Wyprowadzam szybkie pchnięcie mieczem i trafiam go w czubek ucha,
cal poniżej brzegu blaszanej, nabijanej czapy misiurki. Ostrze nie przebija
kolczugi, ale nie musi – naprawdę dobrze radzę sobie z mieczami i sama
siła ciosu wystarczy, żeby uszkodzić czaszkę i zabić chłopaka.
Zatrzymuję się na chwilę, żeby złapać oddech i zorientować się w
sytuacji. Krwawię, z przodu i z tyłu, z miejsc, które przebił, i niewątpliwie
mam również krwotok wewnętrzny. Obstawiam, że zostało mi jeszcze
dziesięć minut na sensowne działanie, nim doznam szoku pourazowego.
Może trochę więcej, ale możliwie też, że o wiele mniej; zależy od tego, ile
szkód narobił miecz i jak poważne jest krwawienie.
W tym czasie muszę przejść osiem silnie strzeżonych pięter pałacu
Colhari i wmieszać się w tłum Starego Miasta Ankhany – mając przy sobie
cały czas głowę księcia regenta. Alarm już podniesiono. A ja pewnie
wykrwawiam się na śmierć – chociaż to nie powód, żeby porzucać
trofeum. Bez głowy nie dostanę zapłaty, a poza tym fakt, że ją niosę, nie
pogorszy znacząco mojej sytuacji. Z krwią spływającą mi po nogach nie
mogę blefować, nie mogę się ukryć. Gdziekolwiek pójdę, zostawię za sobą
ślad. Już słyszę tupot zbliżających się biegiem obutych stóp.
Czerwony kwadrat wyjścia w lewym górnym rogu pola widzenia
rozbłyska i gaśnie.
No dobra, w porządku. Czas się zmywać.
Wczuwam się w rytm błysków i dopasowuję odruch mrugania
powiekami do migotania. Przejście dla służby i umierający wokół mnie
ludzie rozmywają się i zapadają w nicość.
2
Hari Michaelson powoli otworzył oczy, kiedy przedstawicielka
Motoroli zdjęła mu hełm. Zacisnął zęby, czując igłę kroplówki ze
środkiem przeciwbólowym, którą asystent powoli wyjmował mu z szyi.
Uniósł rękę i odkaszlnął w poznaczoną odciskami dłoń, a przedstawicielka
Motoroli pospiesznie podała mu papierowy kubeczek, żeby mógł splunąć.
Powoli się przeciągnął, aż zatrzeszczały mu kości i strzeliły stawy. Usiadł
pochylony w symfotelu, opierając łokcie na kolanach. Jego proste czarne
włosy lśniły od potu, oczy – również czarne – miał zaczerwienione.
Odwrócił się od przedstawicieli i ukrył twarz w dłoniach.
Dziewczyna z Motoroli i jej asystent patrzyli na niego pełnym nadziei
spojrzeniem szczeniaka, które przyprawiało go o mdłości.
Z głębin ogromnego fotela z prawdziwej cielęcej skóry odezwał się
Marc Vilo:
– No i? Jak było, Hari? Co o tym myślisz?
Wziął głęboki wdech, westchnął, podrapał się po brodzie, potarł
ziemistą bliznę, która przecinała grzbiet jego krzywego, dwa razy
złamanego nosa, i poszukał sił, żeby odpowiedzieć. Na własny użytek
nazywał to post-Caine’ową sraczką: rozdygotanie i zjazd jak po kokainie,
co zawsze czuł, gdy wracał na Ziemię i znowu musiał być Harim
Michaelsonem. Nawet dzisiejszy dzień – chociaż to nie była prawdziwa
Przygoda, tylko nagranie sprzed trzech lat – wystarczył, żeby znowu się
tak poczuł.
Bądźmy szczerzy: chodziło o coś więcej niż tylko post-Caine’owa
sraczka. Miał w brzuchu skwierczącą dziurę – jakby połknął kwas, który
teraz przegryzał mu się przez skórę na zewnątrz, dokładnie tam, gdzie
miecz Bystrzaka zostawił bliznę na jego wątrobie. Dlaczego właśnie ten
sześcian ze wszystkich przygód Caine’a? Co, na Boga, Vilo sobie myślał?
Sprowadzić go tutaj i kazać mu znowu przejść przez część Sługi
cesarstwa – choćby niewielką – było niezwykle wyrafinowanym
okrucieństwem, cytryną wyciśniętą do już posypanej solą rany. To go
gryzło, wyżerało mu dziurę w trzewiach jak cholerny szczur.
Przez większość czasu potrafił się oszukiwać, udawać, że to nie boli tak
naprawdę, że paląca pustka w piersi pojawiająca się za każdym razem, gdy
myślał o Shannie, to tylko niestrawność, zwykły wrzód. Przez większość
czasu potrafił sobie wmówić, że ból promieniuje z dziury w brzuchu, a nie
z pustki w jego życiu. Nabrał wprawy w oszukiwaniu samego siebie: już
od wielu miesięcy wierzył, że przebolał jej stratę.
Chrzanić to, w końcu ćwiczenie czyni mistrza, nie?
– Hari? – Vilo pochylił się w fotelu, a w jego głosie pojawiło się
niebezpieczne zniecierpliwienie. – Wszyscy na ciebie czekają, młody.
Dawaj.
– To nielegalne, Biznesmenie. To nielegalna technika – zdołał
wykrztusić Hari.
Przedstawicielkę Motoroli zatkało, jak panienkę z nadkasty na widok
ekshibicjonisty.
– Zapewniam was, osobiście zapewniam obu panów, że ta technika
została opracowana w pełni niezależ...
Vilo tylko machnął ręką, przerywając dziewczynie i zostawiając
smużkę dymu z cygara – grubego, czarnego ConCristo, prawie tak
wielkiego jak on sam.
– Do diabła, Hari, wiem, że to nielegalne. Czy ja wyglądam na idiotę?
Chciałem tylko wiedzieć, czy to się do czegoś nadaje.
Marc Vilo był drobnym narwanym kogucikiem o szpakowatych
włosach, aroganckim skurwielem po sześćdziesiątce, krzywonogim
głównym akcjonariuszem Vilo Intercontinental, znanej w całym świecie
firmy transportowej. Sam wywalczył sobie awans do nadkasty
Biznesmenów. Był panem i władcą rozległej posiadłości u stóp pasma
Sangre de Cristo i Patronem Aktora-supergwiazdy, jak powszechnie
mówiono o Cainie.
– Czy się nadaje? – Hari z westchnieniem wzruszył ramionami. Po co
się spierać? – Pewnie. Prawie jakbyś tam był naprawdę. – Odwrócił się do
przedstawicielki Motoroli. – Wasz podajnik neurochemiczny... to
fałszywka, nie?
Przedstawicielka mruknęła coś, ale Hari przerwał jej zmęczonym
tonem:
– Dobra, zamknij się.
Naprawdę się cieszył, że przedstawicielka Motoroli to idiotka. Dzięki
temu miał się na czym skupić, zamiast koncentrować się na lodowatej
urazie, którą widział w oczach Shanny za każdym razem, gdy wyobrażał
sobie jej twarz. Minęły miesiące, odkąd ostatni raz zdołał choćby
wyobrazić sobie jej uśmiech.
„Skup się na interesach, do cholery”, warknął do siebie w myślach.
Odwrócił się do Vilo i spróbował wykrzesać trochę życia w swoich
słowach, prostując obolałe ramiona:
– Nie daj się robić w konia, Biznesmenie. Ten cały pomysł z
kwadratem wyjścia... Jak oni to nazywają? Synchro-mruganie?
Przedstawicielka Motoroli uśmiechnęła się do niego pustym,
zawodowym uśmiechem.
– To tylko jedna z wielu wysoce zaawansowanych właściwości, dzięki
którym jest dziś najlepszą rzeczą rynku.
Hari ją zignorował.
– No więc wykorzystujesz odruch mrugania, żeby wyjść z programu –
ciągnął. – Zero mechaniki. To działa na zasadzie sprzężenia zwrotnego z
induktorami. Ta technologia w całości należy do Studia, a Studio traktuje
takie sprawy poważnie. Podajnik neurochemiczny to tylko kamuflaż. Nie
przechodzi przez niego nic poza hipnotykami, i to w niewielkich ilościach,
skoro już musisz wiedzieć. Schrzanili sprawę koncertowo. Odgrywają
wszystkie wrażenia w ten sam sposób, jak Studio na fotelach
bezpośrednich: przez bezpośrednią indukcję neuronową. I w dodatku za
mocno ją podkręcili. Ten zapach, po tym, jak odciąłem głowę Toa-
Phelathona? Prawdziwa krew nie jedzie aż tak mocno. Podbili poziom
adrenaliny tak, że ledwie mogłem oddychać. No i wreszcie ten miecz w
brzuchu: bolało naprawdę za mocno.
– Ale... ale, Komediancie Michaelson... – zająknęła się
przedstawicielka, rzucając asystentowi szybkie, zaniepokojone spojrzenie.
– Musimy zadbać, by to było wiarygodne, no wie pan, mam na myśli...
Hari podniósł się powoli. Post-Caine’owa sraczka sprawiła, że ciało
miał wiotkie, jakby pozbawione kości, i tylko nadzwyczajne skupienie
pozwalało mu utrzymać głowę prosto, ale w głosie i lodowatej ciemności
jego oczu pojawiło się coś z groźby w stylu Caine’a.
Uniósł tunikę i pokazał brązowe, bliźniacze blizny, z przodu i z tyłu,
tuż pod żebrami, gdzie niecałe trzy lata temu miecz Bystrzaka przeciął mu
wątrobę.
– Widzisz to? Chcesz dotknąć? No i kto wie lepiej? Ty?
– Jezu Chryste, Hari, nie bądź takim dupkiem – żachnął się Vilo. Z
lekceważeniem machnął cygarem i zwrócił się do przedstawicielki
Motoroli: – Nie przejmuj się nim. To nic osobistego, sama rozumiesz. On
jest taki wobec wszystkich.
– Mówię ci – odezwał się słabo Hari – pokpili sprawę koncertowo.
Gdyby ten przejeżdżający po żebrach miecz zadał mi tyle samo bólu
wtedy, kiedy to działo się naprawdę, przez kilka sekund byłbym w szoku.
Przy takim bólu niewiele można zrobić, tylko jęczeć albo krzyczeć, wić się
albo zemdleć. Ten biedny leszczyk, strażnik, zadałby mi następny cios
prosto w gardło, kapujesz? – Pokazał Vilo otwartą dłoń i westchnął. –
Chcesz zainwestować w prawnie zastrzeżony towar, twoja sprawa. Ale nie
sądzę, żebyś chciał współpracować z idiotami, którzy nie potrafią nawet
dostroić hełmu indukcyjnego.
– Zero inwestycji – burknął Vilo. – Ja to po prostu kupię, Hari. To jest,
jak oni to nazywają, prototyp. Nawet taki dinozaur jak Motorola nie
wypuści na rynek produktu, który jest piracką kopią efektów
wypracowanych w Studiu. Chcę po prostu mieć jedno takie ustrojstwo,
żeby przeglądać sześciany w wolnym czasie, zamiast tracić po dwa
tygodnie na leżance bezpośredniej.
– Jak uważasz. Rób, co chcesz.
– Hari... – zaczął łagodnie Vilo, wkładając cygaro do kącika ust. –
Zachowuj się.
Subtelny chłód wypełnił ciszę, która zapadła po tym napomnieniu,
wystarczający, żeby przedstawicielka i asystent przelotnie spojrzeli po
sobie, ale nie dość dojmujący, by ktoś zadrżał. Vilo beznamiętnie skinął
głową w stronę przedstawicieli, jakby mówił: „Synu, zachowuj się w
towarzystwie jak należy”.
Hari ponuro zwiesił głowę.
– Przepraszam, Biznesmenie – mruknął. – Przegiąłem. Ale mam
jeszcze jedno pytanie, za pozwoleniem.
Vilo skinął głową, a Hari odwrócił się do kobiety od Motoroli.
– Ten sześcian... to nie jest standardowe nagranie ze Studia. Nie może
być. Standardowe sześciany nie zawierają danych węchowych ani
dotykowo-bólowych. I nie wierzę, żeby wasze induktory potrafiły zbierać
informacje z kanału neurochemicznego i wyrównywać opóźnienie,
dostosowywać dawkę i tak dalej. Macie skądś nielegalną kopię
oryginalnego nagrania?
Przedstawicielka Motoroli posłała mu swój najlepszy oficjalny uśmiech
i odpowiedziała:
– Obawiam, że nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. Ale, jak to
gwarantujemy w umowie zakupu, Biznesmen Vilo otrzyma sześciany
stosowne do wyposażenia...
– Dość tego – rzucił z odrazą Hari. Odwrócił się do Vilo. – Słuchaj, to
jest tak. Ci idioci mają swojego idiotę w laboratoriach Studia, który
załatwia im nielegalne kopie. To oznacza, po pierwsze, że
najprawdopodobniej dostaniesz wersję przed montażem. Dwutygodniowa
Przygoda będzie w tym fotelu trwała dwa tygodnie, tak jakbyś siedział w
Cavei na leżance bezpośredniej, tylko że gorzej. Ten fotel nie ma układów
reagujących na skurcze, komfołączy ani systemu wewnętrznego karmienia.
Po drugie, będą stale dostarczać ci nowe kopie. Zostaną zapisy z
systematycznych dostaw i któregoś dnia złapią tego idiotę. Zanim go
scyborgizują i zrobią z niego Fizola, gliniarze Studia wycisną z niego
wystarczająco dużo, żeby rozgryźć całą siatkę, którą przekażą swoim
kumplom w rządzie. A to nie będą przyjaźni i uprzejmi goście z WK,
którzy grzecznie zapukają do twoich drzwi, bo to już nie będzie
pogwałcenie techniczne. Od tego momentu będzie już chodzić o własność
intelektualną i pogwałcenie praw autorskich i nagle staniesz twarzą w
twarz z Policją Społeczną. A nawet ty nie chciałbyś podpaść pospołom.
Vilo znowu rozparł się na fotelu, moszcząc głowę na żelowym
zagłówku. Wypuścił kilka okrągłych jak kapelusiki grzybów kłębów dymu
i ponownie usiadł prosto. W kącikach oczu zarysowały mu się kurze łapki,
gdy się uśmiechnął.
– Hari, nadal myślisz jak kryminalista, wiesz o tym? Minęło
dwadzieścia lat, a w głębi serca ciągle jesteś cwaniakiem z ulicy.
Hari uśmiechnął się chmurnie. Nie wiedział, co to miało znaczyć, i nie
miał ochoty pytać.
– Może pójdziesz na górę nad basen i napijesz się czegoś, a ja tu
wszystko załatwię, co? – ciągnął Vilo.
Był taki czas, kiedy Hari uznałby za policzek to, że odprawiono go jak
dzieciaka, jak pieprzonego smarkacza. Teraz ów fakt budził w nim tylko
puste zdumienie, że nadal dba o swoje interesy, że nadal żyje, jakby to
jeszcze miało jakieś znaczenie.
Ale to była tylko gra, tylko pusty pozór, jak sam Caine.
Bez Shanny świat był jałowy i Hari nie potrafił się zmusić, żeby
czymkolwiek się przejąć.
Skinął głową.
– Jasne. Do zobaczenia na górze.
3
Hari krążył po osłonecznionych skałach otaczających lśniący basen i
zasilające go dwa bliźniacze wodospady. Basen to było prawdziwe dzieło
sztuki – jedynie słaby zapaszek chloru i nurtujące przekonanie, że natura
nie zaaranżowałaby skał i wody z taką troską o wygodę człowieka,
zdradzały, że to sztuczny twór.
Spacerował w tę i z powrotem, siadał, wstawał. Raz, może dwa ruszył
w stronę porośniętej krzewinkami pustyni, gdzie wiatr unosił kłęby piachu
i ciągnęły się jałowe hałdy żużlu i odpadów z okolicznych kopalni. Za
każdym razem zatrzymywał się na obrzeżach sztucznej oazy Vilo,
zawracał i znowu zaczynał chodzić w kółko. Na toksyczne osady gapił się
ze swego rodzaju nostalgią. Wyobrażał sobie siebie, jak idzie między
hałdami aż do martwych skał gór. Nie bardzo wiedział, czy biwakowanie
wśród toksycznych odpadów poprawiłoby mu samopoczucie, ale był
przekonany, że na pewno nie poczułby się gorzej.
„Spokojnie”, powtarzał sobie raz za razem. „Przecież ona wcale nie
umarła”.
Za każdym razem mroczny szept w sercu odpowiadał mu, że może
lepiej byłoby dla niego, gdyby umarła. Albo gdyby on nie żył.
Po jej śmierci mógłby zacząć leczyć rany, po własnej znalazłby się
poza zasięgiem bólu.
Do cholery, co zajmowało Vilo tyle czasu?
Hari nie cierpiał czekać. Nie miał nic do roboty – mógł tylko stać i
myśleć – a w jego życiu było zbyt wiele rzeczy, o których nie był w stanie
myśleć.
Rozejrzał się za czymś – czymkolwiek – na czym mógłby skupić
uwagę. Spojrzał na ścianę sztucznego klifu, z którego spadały do basenu
wodospady, zastanawiając się, czy wspinaczka po
pięćdziesięciometrowym śliskim od wody urwisku zdołałaby oderwać jego
myśli od Shanny.
Taką taktykę wypracował sobie od czasu separacji: stale mieć zajęcie.
Skupiać się na różnych rzeczach. Nie myśleć. To była dobra taktyka,
naprawdę skuteczna, sprawdzała się z dnia na dzień. Czasem mijały
godziny, dni, a nawet tydzień, w czasie którego prawie o niej nie myślał.
Zawsze był lepszym taktykiem niż strategiem. Wygrywał każdą bitwę,
ale w takie dni jak dzisiaj doskonale zdawał sobie sprawę, że przegrywa
wojnę.
Nawet wspinaczka na ten chrzaniony wodospad nic by nie pomogła.
Doświadczonym okiem dostrzegł niezliczone podpórki dla rąk i stóp, które
z pewnością umieszczono tam celowo. Klif zaprojektowano do wspinaczek
– wszedłby po nim z większą łatwością niż wielu innych mężczyzn
weszłoby nań po drabinie.
Zdegustowany pokręcił głową.
– Ej, Caine! – zawołała jedna z dziewczyn pływających w sztucznej
sadzawce. – Nie chciałbyś się zabawić?
Dwie z wszechobecnych dziewczyn do towarzystwa zatrudnianych
przez Vilo Intercontinental pływały w basenie, pluskały się i wzajemnie
podtapiały. Długonogie, smukłe, wysportowane, o idealnych zębach i
jeszcze lepszych piersiach; dziewczyny, których rola sprowadzała się do
bycia pod ręką dla gości Biznesmena Vilo. Obie były oszałamiająco
piękne. Uroda prosto spod skalpela to premia za pięcioletnie usługi. Potem
mogą szukać szczęścia gdzie indziej. Bawiły się teraz na użytek Hariego,
dbając o to, by co rusz błysnąć zgrabnym udem albo pupą, z wdziękiem
wyginać gibkie plecy i wypinać sterczące sutki. Gdyby to nie było aż tak
wyrachowane, może nawet uznałby to za pociągające.
Teraz ta, która go wołała, prześlizgnęła się za drugą i objęła ją. W
jednej dłoni zamknęła jej pierś, a drugą wsunęła pod wodę w kierunku jej
krocza. Wygięła smukłą szyję, żeby pocałować partnerkę w ramię, cały
czas przy tym zapraszając go spojrzeniem.
Hari westchnął. Pewnie mógłby wskoczyć do wody. Pieprzenie się z
dwiema dziewczynami do towarzystwa byłoby przynajmniej w jakimś
stopniu uczciwe. W przeciwieństwie do napalonych na gwiazdy kobiet,
które pchały się do niego gdziekolwiek się ruszył, te dziewczyny były
profesjonalistkami. Żadnego udawania, że im zależy na nim, ani że jemu
na nich.
Kilka lat temu na pewno by to zrobił. Ale teraz, na późnym etapie
życia, po tym jak wreszcie znalazł kogoś, kto go pokochał i kogo on
pokochał, kto nadał prawdziwy sens określeniu „kochać się z kimś”, już
nie mógł. Nie potrafił nawet wskrzesić w sobie zainteresowania.
Dmuchanie tych dziewczyn byłoby jak wsadzenie fiuta do dziury po sęku
– skomplikowana i nieco bolesna metoda masturbacji.
Służący w kamizelce i jedwabnym pasie stanął obok niego i podsunął
mu tacę ze szkocką.
– Laphroaig, prawda?
Hari pokiwał głową i wziął szklaneczkę.
– Ehm... Caine?
Hari westchnął.
– Mów mi Hari, dobrze? Wszyscy zapominają, że mam imię.
– Och, jasne, eee... Hari. Chciałem tylko powiedzieć, że, no wiesz,
jestem twoim wielkim fanem, i nawet, ehm, no wiesz... ach, mniejsza z
tym.
– W porządku.
Ale służący – Hariemu wydawało się, że ma na imię Andre – nadal
kręcił się koło niego wyczekująco. Hari sączył szkocką i przypatrywał się
pływającym dziewczynom.
Służący odkaszlnął i odezwał się:
– Oczywiście mam tylko sześciany z twoimi kawałkami. Tylko raz
byłem na bezpośrednim, kilka lat temu, kiedy Biznesmen Vilo zabrał
kilkoro nas na wakacje. To było lekkie wariactwo, chociaż, no wiesz, nie
wzięliśmy ciebie, bo to naprawdę strasznie dużo kosztuje, ale takiego
gościa... nazywał się Yoturei Widmo. Pamiętasz go?
– A powinienem? – zapytał znudzony Hari.
Dlaczego ludzie myślą, że wszyscy Aktorzy się znają?
– No tak... To znaczy... Sam nie wiem. Zabiłeś mnie. Znaczy jego. W
Kolonii w Ankhanie.
– A, tak. – Hari wzruszył ramionami, przypominając sobie awanturę w
Studiu, kiedy przetransferował się z powrotem po Przygodzie. – Śledził
mnie dzień albo dwa, nim go złapałem. Do cholery, skąd miałem wiedzieć,
że ten dzieciak to Aktor? Powinien mieć dość rozumu, żeby nie wchodzić
mi w drogę.
– Nawet nie pamiętałeś?
– Zabijam mnóstwo ludzi.
– Jezu. – Służący pochylił się konspiracyjnie i zaleciało od niego
czerwonym winem, które dodało mu odwagi, żeby dalej mówić. – Czasem
nawet marzę, żeby być tobą... To znaczy Caine’em, wiesz?
Hari zaśmiał się chrapliwie.
– Aha, ja czasem też.
Służący zmarszczył brwi.
– Nie rozumiem.
Hari napił się jeszcze. Uznał, że nawet bzdurna gadanina z wielbicielem
jest lepsza od stania sam na sam z własnymi myślami.
– Caine i ja nie jesteśmy tą samą osobą. Ja dorastałem w slumsach
robotniczych w San Francisco, a Caine to podrzutek z Nadświata.
Wychowywał go pathquański wyzwoleniec, kowal. Nim skończyłem
dwanaście lat, włamywałem się do domów, bo byłem za mały, żeby
napadać na ludzi. Kiedy Caine miał dwanaście lat, sprzedano go do
lipkeńskiej niewoli, bo cała jego rodzina przymierała z niedostatku w
czasie Krwawego Głodu.
– Ale to wszystko na niby, nie?
Hari wzruszył ramionami i rozsiadł się wygodnie na skałach.
– Kiedy jestem w Nadświecie jako Caine, wydaje mi się to
wystarczająco prawdziwe. Człowiek uczy się w to wierzyć. Nadświat to
inne miejsce. Caine może robić rzeczy, których ja nie potrafię. Nie
twierdzę, że jest czarodziejem, ale zasady są podobne. Jest szybszy,
silniejszy, bardziej okrutny i może nie aż tak bystry. To chyba jak magja.
Wyobraźnia i siła woli: sprawiasz, że sam w to wierzysz.
– To tak działa magja? Bo nie bardzo łapię, ale ty...
– Ja też nie – rzucił cierpko Hari. – Czarodzieje są szaleni. W pewnym
sensie halucynują na żądanie... ech, sam nie wiem. Któregoś razu zalicz
bezpośrednio jednego takiego. To naprawdę popierdolone regularne świry.
– W takim razie, ehm... – Służący zaśmiał się prostacko. – To w takim
razie dlaczego z kimś takim się ożeniłeś?
Zawsze jakimś cudem wszystko sprowadza się do Shanny.
Dopił szkocką, z trudem ją przełykając, westchnął i błyskawicznym
ruchem nadgarstka cisnął szklanką nad basenem. Roztrzaskała się na
skałach po drugiej stronie, a lśniący kryształ powtórzył echem tęczę w
mgiełce wodnej wodospadu.
– Może lepiej pójdziesz to pozamiatać? Zanim wróci Biznesmen.
– Jezu, Caine, nie chciałem...
– Zapomnij. – Hari rozparł się na skałach i zasłonił przedramieniem
oczy. – Idź posprzątać.
Kiedy tak leżał, mógł myśleć tylko o Słudze cesarstwa. Prawie czuł
kolana Shanny pod głową, prawie wyczuwał delikatny piżmowy zapach jej
skóry, niemal słyszał, jak szepcze mu, że go kocha, że musi żyć.
Najszczęśliwszy sen, jaki potrafił przywołać na skałach obok basenu
Marca Vilo, opowiadał o tym, jak leżał na obesranym bruku zaułka w
Ankhanie i wykrwawiał się na śmierć.
Na jego twarz padł cień, i to go obudziło.
Matthew Woodring Stover Bohaterowie umierają Heroes Die Akty Caine'a. Tom 1: Przemoc Przełożyli: Małgorzata Strzelec i Wojciech Szypuła Wydanie oryginalne: 1998 Wydanie polskie: 2009
Człowiek nie powinien umierać, nie wiedząc, dlaczego został zamordowany. Charlesowi, za to, że był najlepszym przyjacielem Caine’a i Robyn – bez Ciebie to nie byłoby możliwe.
Istnieje wielu, bardzo wielu ludzi, dzięki wsparciu których powstanie tej książki – nad którą praca trwała znacznie dłużej, niż jestem skłonny się przyznać – było możliwe. Mogę tylko wymienić najważniejszych: Charlesa L. Wrighta, bez którego nie byłoby Caine’a. Robyn Fielder, która powiedziała mi, że muszę napisać tę książkę, i wspierała mnie podczas pracy zarówno emocjonalnie, jak i finansowo. Paula Krolla, H. Gene McFaddena, Erica Colemana, Kena Brickera i Perry’ego Glassera – każdy z nich hojnie poświęcał mi czas, czytając co najmniej jeden wstępny szkic historii, i dzielił się swoimi spostrzeżeniami i radami. Clive’a A. Churcha, któremu dziękuję za techniczne uwagi i niewyczerpaną cierpliwość mimo mojej upierdliwości. Mojego agenta, Howarda Morhaima, z podziękowaniem za jego nieustanny entuzjazm. I moją matkę, Barbarę Stover, z podziękowaniem za jedną, szczególną przysługę pośród mnóstwa dobroci, jakiej doświadczałem od niej przez całe życie. Dziękuję Wam wszystkim.
PROLOG 1 Kładę rękę na klamce i w tym momencie jakiś żywcem pochowany we mnie instynkt odzywa się w mojej piersi: to będzie bolało. Biorę głęboki wdech i wchodzę. Sypialnię księcia regenta Toa-Phelathona urządzono naprawdę gustownie i bez przepychu, wziąwszy pod uwagę, że śpi tu facet, który włada drugim co do wielkości cesarstwem w Nadświecie. Już samo łóżko jest skromne – ma tylko osiem kolumienek i pół akra powierzchni (albo coś koło tego); dodatkowe cztery kolumny – każda z bogato rzeźbionego thierrilu o różowych żyłkach i grubsza od mojego uda – podtrzymują lampy z jaśniejącego mosiądzu. Długie żółte płomienie jak ostrza włóczni falują delikatnie, poruszane podmuchem z ukrytych drzwi dla służby. Bezgłośnie zamykam drzwi za sobą, a ich pokryta brokatową tapetą powierzchnia idealnie stapia się z wzorem na ścianie. Brnę przez wzburzone morze jedwabnych poduszek – sięgającą kolan chmurę lśniących, żywych kolorów. Dostrzegam błysk złota i mignięcie czegoś o barwie bordo po mojej lewej i nagle serce zaczyna mi walić jak oszalałe – ale to tylko moja własna liberia, przebranie służącego, na mgnienie oka pochwycone przez srebrne lustro na szafce nocnej z lakierowanego lipkeńskiego krimu. W odbiciu widzę zaklęcie,
zaczarowaną twarz, którą noszę: gładkie, zaokrąglone policzki z ledwie śladem meszku zamiast zarostu, jasne włosy. W nagrodę posyłam sobie uśmiech, rozciągając spierzchnięte usta, i mrugam do siebie porozumiewawczo, po czym bezgłośnie wzdycham i ruszam dalej. Książe regent leży wsparty na poduszkach większych od mojego łóżka i pochrapuje spokojnie. Siwe wąsy poruszają mu się przy każdym świszczącym wdechu i wydechu. Na jego szerokiej piersi leży okładką do góry książka – jeden z serii romansów koryjskich Kimlarthena. To znowu wywołuje mój uśmiech: kto by pomyślał, że Lew Prorithuna jest sentymentalny? Bajki – proste historie dla prostych umysłów, zefirek chłodzący czoło umęczone złożonością prawdziwego życia. Delikatnie stawiam złotą tacę na stoliku obok łóżka. Książę się porusza, wygodnie mości we śnie – a mnie krew ścina się w żyłach. Ruch sprawia, że z poduszek unosi się obłoczek lawendowego aromatu. Świerzbią mnie palce. Rozpuszczone do snu włosy rozkładają się wachlarzem w kolorze stali wokół jego twarzy. To szlachetne czoło, błyszczące oczy, ostry podbródek, pieczołowicie wygolony, podczas gdy policzki porasta bujna broda – dla każdego to doskonały wizerunek wspaniałego króla. Jego posąg na stającym dęba rumaku – ten, który znajduje się przed Dziedzińcem Bogów w pobliżu Fontanny Prorithuna – będzie wspaniałym, inspirującym ludzi pomnikiem. Książę regent gwałtownie otwiera oczy, gdy czuje moją dłoń zaciskającą się mu na gardle. Jestem prawdziwym zawodowcem, więc nawet nie próbuję zatykać mu ręką ust, żeby zdusić okrzyk; ze ściśniętego gardła dobywa się jedynie skrzek. Widok mojego noża, i to w dużym zbliżeniu – grube, obosieczne ostrze znajduje się raptem cal od jego prawego oka – osłabia dalszy opór.
Przygryzam język, ślina napływa mi do ust i zwilża wysuszone gardło. Głos mam spokojny – bardzo cichy i bardzo beznamiętny: – W takich sytuacjach zwyczajowo mówi się kilka słów. Człowiek nie powinien umierać, nie wiedząc, dlaczego został zamordowany. Nie szczycę się swoją elokwencją, więc ujmę to w prostych słowach. Pochylam się nisko tuż obok ostrza noża i patrzę księciu w oczy. – Klasztory utrzymywały cię na Dębowym Tronie, wspierając twoje idiotyczne działania przeciwko Lipke w Wojnie na Równinach. Po rozważeniu wszystkich kwestii Rada Braci uznała, że będziesz wystarczająco silnym władcą, żeby utrzymać cesarstwo w jedności, przynajmniej do czasu, gdy Mała Królowa osiągnie pełnoletniość. Jego twarz sinieje, a ja czuję pod palcami występujące na szyi żyły. Jeśli nie będę mówił wystarczająco szybko, uduszę go, zanim skończę mówić. Wzdycham i przyspieszam. – Jednak odkryli, że jesteś idiotą. Karne podatki, które nałożyłeś, osłabiają i Kirisch-Nar, i Jheled-Kaarn. Powiedziano mi, że zeszłej zimy w samym Kaarn dziesięć tysięcy wolnych chłopów umarło z głodu. Teraz rozkwasiłeś nos Lipke z powodu tej kretyńskiej kopalni żelaza w Bożych Zębach i gadasz tak, jakbyś myślał o regularnej wojnie z powodu tych dwóch zasmarkanych małych prowincji na wschodzie. Zignorowałeś i obraziłeś handlową delegację lipkeńską i zlekceważyłeś napomnienia ze strony Rady Braci. Uznali, że już się nie nadajesz do sprawowania władzy, o ile kiedykolwiek się nadawałeś. Mają dość czekania. Zapłacili mi ogromną sumę, żebym usunął cię z tronu. Zamrugaj dwa razy, jeśli zrozumiałeś. Oczy księcia otwierają się szeroko; wybałusza je na mnie, jakby chciał sprawić, żeby zniknęły jego powieki. Gardło pracuje pod moją dłonią.
Poruszając wargami, bezgłośnie mówi do mnie, ale moje nędzne umiejętności w czytaniu z ruchu ust nie pozwalają mi nadążyć i jedyne co rozumiem, to początkowe „proszę, proszę, proszę”. Bez wątpienia chciałby pospierać się ze mną, poprosić o wyrozumiałość albo o azyl dla żony i dwóch córek. Nie mogę mu obiecać żadnej z tych rzeczy; jeśli po jego śmierci zacznie się wojna o tron, będą miały takie same szanse jak reszta. W końcu wysychają mu gałki oczne i mruga – raz. Zabawne, jak czasem nasze odruchy spiskują przeciwko nam, sprowadzając na nas śmierć. Zgodnie z warunkami kontraktu mam się upewnić, że zrozumiał. Jeśli mam to zrobić jak należy, powinienem poczekać na następne mrugnięcie. Gdy się morduje króla, winno się zachować pewne formy. Jego wzrok minimalnie się przesuwa – stary wojownik zamierza sprawdzić swoje szanse ze mną; to ostatnie, rozpaczliwe parkosyzmy jego woli życia, które odwołują się do innych, całkiem świeżych odruchów w nadziei na ratunek. Mając wybór między stosownym zachowaniem a wpadką w sypialni księcia regenta, na dziewiątej kondygnacji wieży pałacu Colhari, uznaję, że jednak w dupie mam dobre wychowanie. Wbijam mu nóż w oko. Pęka kość i tryska krew. Za pomocą noża odwracam jego twarz od siebie – kiedy będę stąd wychodził, plama krwi na liberii może wywołać fatalne konsekwencje. Książę regent rzuca się jak łosoś, który nieoczekiwanie wyskoczył ze strumienia na ląd. To tylko ostatnie, nieświadome próby walki ciała o życie; równolegle odbywa się opróżnianie kiszek i pęcherza. Książę obsrywa i zasikuje satynową pościel i całego siebie – kolejny pierwotny odruch, daremna sztuczka, mająca na celu obrzydzenie drapieżnikowi zdobytego mięsa. Pieprzyć to. I tak nie jestem głodny.
Mijają wieki i w końcu książę regent się uspokaja. Opieram się ręką o jego czoło i poruszam nożem w tę i we w tę, aż w końcu ostrze wychodzi z wilgotnym odgłosem. I teraz biorę się za makabryczną część mojej roboty. Ząbkowane ostrze z łatwością rozcina skórę szyi, ale zgrzyta, gdy dociera do kręgów szyjnych. Zmieniam lekko kąt cięcia, wsuwając krawędź między trzeci i czwarty krąg, i po kilku sekundach piłowania już mam głowę. Miedziany zapach jego krwi jest tak mocny, że czuję go mimo odoru gówna. Żołądek mi się zaciska, ledwo mogę oddychać. Odkrywam złotą tacę, którą przyniosłem z kuchni, ostrożnie odstawiam talerze z parującym jedzeniem i kładę na tacy głowę Toa-Phelathona. Ostrożnie unoszę ją za włosy, żeby ściekająca krew nie zaplamiła mi ubrania. Z powrotem stawiam na tacy złotą pokrywę. Ściągam zakrwawione rękawiczki i beztrosko rzucam je na ciało, obok porzuconego noża. Ręce mam czyste. Unoszę tacę na wysokość ramienia i biorę głęboki wdech. Łatwa część za mną. Teraz muszę wydostać się stąd żywy. Najtrudniejsza część ucieczki to pokonanie pierwszej przeszkody – oddalenie się od ciała. Jeśli bez problemu przejdę obok dwóch strażników przy drzwiach dla służby, znajdę się poza pałacem, nim ktokolwiek się dowie, że staruszek jest martwy. Adrenalina śpiewa mi w żyłach na cały głos, aż drżą mi ręce i na karku wyskakuje gęsia skórka. W uszach słyszę łomot pulsu. W górnym lewym rogu pola widzenia miga czerwony kwadrat wyjścia. Ignoruję go, chociaż przesuwa się przed moimi oczami jak powidok. Jestem w połowie drogi przez pokój, kiedy drzwi dla służby otwierają się z rozmachem. Jemson Thal, kamerdyner, zaczyna mówić już w wejściu:
– Proszę o wybaczenie, Wasza Wysokość – trajkocze, chociaż nawet nie złapał tchu. – Krąży plotka, że ktoś się podszył pod służ... Jemson Thal widzi bezgłowego trupa w łożu, zauważa mnie i zadyszana paplanina zamiera mu w gardle. Jego oczy robią się okrągłe jak spodki; porusza ustami, jakby się dusił. Skracam dystans między nami jednym długim, zręcznym croise i kopię go w szyję. Pada jak worek szmat i teraz naprawdę walczy o oddech, bo ma zmiażdżoną krtań. Łapie się za gardło i wije na podłodze w przejściu dla służby. A ja nawet nie przechyliłem tacy. Z jednym ze strażników idzie – a w każdym razie pójdzie – łatwo. Z krzykiem zamarłym na ustach opada na kolano obok Thala i w kretyńskim odruchu próbuje mu pomóc. Myśli, że co zrobi? Będzie klepał biednego sukinkota w plecy, aż ten sobie wykaszle tchawicę? Drugiego nie widać. Bystrzejszy od kumpla przywarł do ściany w przejściu dla służby i czeka na mnie. Obaj strażnicy noszą długie solidne kolczugi pod bordowo-złotymi płaszczami i wyściełane misiurki nabijane guzami. Toa-Phelathon nie skąpił pieniędzy na wyposażenie Rycerzy Pałacowych. Moje noże zdadzą się tu na nic. To bez znaczenia, i tak siedzę już w tym po uszy. Koniec czekania. Znów jestem szczęśliwy. Po gorączkowych przemyśleniach sprytniejszy strażnik wzywa pomoc. Odkrywam tacę i ponuro przyglądam się Toa-Phelathonowi. Dolna jedna trzecia jego włosów przemokła od krwi, ale nie ma zbyt zniekształconej twarzy. Mimo niemal wyłupionego oka nadal można go rozpoznać. Wyciągam ręce mniej więcej na wysokości piersi i wysuwam tacę w korytarz. Widok jej zawartości ucina wszelkie krzyki o pomoc równie skutecznie jak strzała wystrzelona w gardło.
Podczas gdy część mózgu strażnika odpowiedzialna za przetwarzanie odebranych bodźców nadal zmaga się z przyswojeniem sobie koncepcji pozbawionej ciała głowy króla, wpadam do przejścia dla służby. Mam jakieś dwie sekundy, może więcej, nim Bystrzak zdoła wykorzystać swój umysł do czegoś poza wybełkotaniem: „Hę?”. Strażnik, który przyklęknął, sięga po miecz i zrywa się z ziemi. Z brzękiem upuszczam tacę, głowa odtacza się w podskokach, podczas gdy ja łapię durnego strażnika za nadgarstek i przytrzymuję ostrze tam, gdzie jego miejsce. Zaraz potem walę chłopaka z byka, aż mi dzwoni w uszach. Nos Półgłówka jest teraz rozkwaszony, oczy mu się zbiegają. Łapię go za głowę, odwracam się w miejscu i obracając go, ciskam nim tak, że leci prosto na Bystrzaka. Wyściółka misiurki nie chroni karku wystarczająco, by go uratować: kręgi szyjne pękają z głośnym trzaskiem. Jeszcze drży – ostatni raz w życiu – a ja już lekko przeskakuję nad wstrząsanym konwulsjami ciałem Jemsona Thala i idę zabić Bystrzaka. Wtedy właśnie Toa-Phelathon dostaje swoje co nieco, strzępek zemsty, który na pewno rozbawił go w zaświatach. Ląduję – to był tylko mały podskok – nie spuszczając z oczu Bystrzaka, który wygrzebuje się spod Półgłówka, i trafiam nogą na głowę Toa- Phelathona. Wytacza się spode mnie, a ja lecę na twarz jak Elmer Fudd. Cudem udaje mi się wylądować na ramieniu, zamiast walnąć o podłogę potylicą, i tylko bliskość drzwi dla służby ratuje mi życie – kiedy Bystrzak zamachnął się mieczem, by uderzyć w moją głowę, koniuszek ostrza trafił we framugę. Próbuję się odtoczyć, ale wpadam na Jemsona Thala, który nadal się dławi, i tym razem Bystrzakowi się udaje. Zamiast wymachiwać
mieczem, rzuca się w przód, trzymając rękę sztywno i wbija mi długi na stopę kawał stali prosto w wątrobę. Miecz w brzuchu to kłopotliwa rzecz – nie boli tak naprawdę, w każdym razie nie bardzo, ale jest lodowaty jak cholera; promieniujące z niego zimno zalewa całe ciało i odbiera siłę nogom, zupełnie jak wtedy, kiedy mózg ci zamarza od gryzienia kostki lodu, tylko że czujesz to wszędzie. No i czujesz, jak ostrze prześlizguje się w tobie, tnąc wnętrzności. Szczerze mówiąc, cała ta sytuacja jest do bani, skoro już chcecie znać moje zdanie. Kilka funtów stali w brzuchu rozchrzania też wzorzec mocy czaru, dzięki któremu wyglądałem jak nastoletni eunuch. Magja migocze jak umierający monitor, a wyładowanie sprawia, że włosy mi stają dęba na karku i świerzbi mnie broda. Bystrzak wyciąga ostrze, zamiast obrócić nim w moim ciele – błąd nowicjusza, za który go zabiję. Przy wyjmowaniu miecz skrobie o żebro – to uczucie przypomina drapanie paznokciami o tablicę w połączeniu z borowaniem zębów bez znieczulenia; przed oczami rozkwitają mi rozwrzeszczane chmury czerni. Jęczę i wzdragam się z bólu, a Bystrzak omyłkowo bierze to za przedśmiertne konwulsje – znowu wychodzi brak doświadczenia. – Ty łajdaku, nawet nie zasłużyłeś sobie na szybką śmierć! – mówi. Łzy z powodu utraconego pana napływają mu do oczu, a ja nie mam serca, żeby powiedzieć, że się z nim zgadzam. Pochyla się ku mnie, kiedy magijne przebranie w końcu się rozpływa. Bystrzak wytrzeszcza oczy. W jego głosie słychać trwogę, gdy mówi: – Ej, mógłbyś być... wyglądasz całkiem jak... jak Caine! Będę sławny! Nie sądzę.
Zahaczam go paluchem prawej stopy za kostkę i blokuję, a lewym walę go w kolano. Pęka z trzaskiem, i to głośnym, a chłopak pada z jękiem. To cały kłopot z kolczugami – nie chronią stawów przed wyginaniem się w sposób, w jaki nie powinny się wyginać. On jednak nawet nie upuścił miecza – nie można odmówić dzieciakowi hartu ducha. Wstaję, robiąc sprężynę i rozrywając sobie coś w rozciętym brzuchu. Chłopak rzuca się na mnie z mieczem, ale wyprowadzony z poziomu ziemi atak jest powolny. Z łatwością łapię szerokie ostrze między dłonie, kopię go w nadgarstek i zabieram mu broń. Podrzucam miecz i zręcznie chwytam za rękojeść. – Szkoda, dzieciaku – mówię do Bystrzaka. – Byłbyś całkiem niezły, gdybyś przeżył. Wyprowadzam szybkie pchnięcie mieczem i trafiam go w czubek ucha, cal poniżej brzegu blaszanej, nabijanej czapy misiurki. Ostrze nie przebija kolczugi, ale nie musi – naprawdę dobrze radzę sobie z mieczami i sama siła ciosu wystarczy, żeby uszkodzić czaszkę i zabić chłopaka. Zatrzymuję się na chwilę, żeby złapać oddech i zorientować się w sytuacji. Krwawię, z przodu i z tyłu, z miejsc, które przebił, i niewątpliwie mam również krwotok wewnętrzny. Obstawiam, że zostało mi jeszcze dziesięć minut na sensowne działanie, nim doznam szoku pourazowego. Może trochę więcej, ale możliwie też, że o wiele mniej; zależy od tego, ile szkód narobił miecz i jak poważne jest krwawienie. W tym czasie muszę przejść osiem silnie strzeżonych pięter pałacu Colhari i wmieszać się w tłum Starego Miasta Ankhany – mając przy sobie cały czas głowę księcia regenta. Alarm już podniesiono. A ja pewnie wykrwawiam się na śmierć – chociaż to nie powód, żeby porzucać trofeum. Bez głowy nie dostanę zapłaty, a poza tym fakt, że ją niosę, nie
pogorszy znacząco mojej sytuacji. Z krwią spływającą mi po nogach nie mogę blefować, nie mogę się ukryć. Gdziekolwiek pójdę, zostawię za sobą ślad. Już słyszę tupot zbliżających się biegiem obutych stóp. Czerwony kwadrat wyjścia w lewym górnym rogu pola widzenia rozbłyska i gaśnie. No dobra, w porządku. Czas się zmywać. Wczuwam się w rytm błysków i dopasowuję odruch mrugania powiekami do migotania. Przejście dla służby i umierający wokół mnie ludzie rozmywają się i zapadają w nicość. 2 Hari Michaelson powoli otworzył oczy, kiedy przedstawicielka Motoroli zdjęła mu hełm. Zacisnął zęby, czując igłę kroplówki ze środkiem przeciwbólowym, którą asystent powoli wyjmował mu z szyi. Uniósł rękę i odkaszlnął w poznaczoną odciskami dłoń, a przedstawicielka Motoroli pospiesznie podała mu papierowy kubeczek, żeby mógł splunąć. Powoli się przeciągnął, aż zatrzeszczały mu kości i strzeliły stawy. Usiadł pochylony w symfotelu, opierając łokcie na kolanach. Jego proste czarne włosy lśniły od potu, oczy – również czarne – miał zaczerwienione. Odwrócił się od przedstawicieli i ukrył twarz w dłoniach. Dziewczyna z Motoroli i jej asystent patrzyli na niego pełnym nadziei spojrzeniem szczeniaka, które przyprawiało go o mdłości. Z głębin ogromnego fotela z prawdziwej cielęcej skóry odezwał się Marc Vilo: – No i? Jak było, Hari? Co o tym myślisz?
Wziął głęboki wdech, westchnął, podrapał się po brodzie, potarł ziemistą bliznę, która przecinała grzbiet jego krzywego, dwa razy złamanego nosa, i poszukał sił, żeby odpowiedzieć. Na własny użytek nazywał to post-Caine’ową sraczką: rozdygotanie i zjazd jak po kokainie, co zawsze czuł, gdy wracał na Ziemię i znowu musiał być Harim Michaelsonem. Nawet dzisiejszy dzień – chociaż to nie była prawdziwa Przygoda, tylko nagranie sprzed trzech lat – wystarczył, żeby znowu się tak poczuł. Bądźmy szczerzy: chodziło o coś więcej niż tylko post-Caine’owa sraczka. Miał w brzuchu skwierczącą dziurę – jakby połknął kwas, który teraz przegryzał mu się przez skórę na zewnątrz, dokładnie tam, gdzie miecz Bystrzaka zostawił bliznę na jego wątrobie. Dlaczego właśnie ten sześcian ze wszystkich przygód Caine’a? Co, na Boga, Vilo sobie myślał? Sprowadzić go tutaj i kazać mu znowu przejść przez część Sługi cesarstwa – choćby niewielką – było niezwykle wyrafinowanym okrucieństwem, cytryną wyciśniętą do już posypanej solą rany. To go gryzło, wyżerało mu dziurę w trzewiach jak cholerny szczur. Przez większość czasu potrafił się oszukiwać, udawać, że to nie boli tak naprawdę, że paląca pustka w piersi pojawiająca się za każdym razem, gdy myślał o Shannie, to tylko niestrawność, zwykły wrzód. Przez większość czasu potrafił sobie wmówić, że ból promieniuje z dziury w brzuchu, a nie z pustki w jego życiu. Nabrał wprawy w oszukiwaniu samego siebie: już od wielu miesięcy wierzył, że przebolał jej stratę. Chrzanić to, w końcu ćwiczenie czyni mistrza, nie? – Hari? – Vilo pochylił się w fotelu, a w jego głosie pojawiło się niebezpieczne zniecierpliwienie. – Wszyscy na ciebie czekają, młody. Dawaj.
– To nielegalne, Biznesmenie. To nielegalna technika – zdołał wykrztusić Hari. Przedstawicielkę Motoroli zatkało, jak panienkę z nadkasty na widok ekshibicjonisty. – Zapewniam was, osobiście zapewniam obu panów, że ta technika została opracowana w pełni niezależ... Vilo tylko machnął ręką, przerywając dziewczynie i zostawiając smużkę dymu z cygara – grubego, czarnego ConCristo, prawie tak wielkiego jak on sam. – Do diabła, Hari, wiem, że to nielegalne. Czy ja wyglądam na idiotę? Chciałem tylko wiedzieć, czy to się do czegoś nadaje. Marc Vilo był drobnym narwanym kogucikiem o szpakowatych włosach, aroganckim skurwielem po sześćdziesiątce, krzywonogim głównym akcjonariuszem Vilo Intercontinental, znanej w całym świecie firmy transportowej. Sam wywalczył sobie awans do nadkasty Biznesmenów. Był panem i władcą rozległej posiadłości u stóp pasma Sangre de Cristo i Patronem Aktora-supergwiazdy, jak powszechnie mówiono o Cainie. – Czy się nadaje? – Hari z westchnieniem wzruszył ramionami. Po co się spierać? – Pewnie. Prawie jakbyś tam był naprawdę. – Odwrócił się do przedstawicielki Motoroli. – Wasz podajnik neurochemiczny... to fałszywka, nie? Przedstawicielka mruknęła coś, ale Hari przerwał jej zmęczonym tonem: – Dobra, zamknij się. Naprawdę się cieszył, że przedstawicielka Motoroli to idiotka. Dzięki temu miał się na czym skupić, zamiast koncentrować się na lodowatej
urazie, którą widział w oczach Shanny za każdym razem, gdy wyobrażał sobie jej twarz. Minęły miesiące, odkąd ostatni raz zdołał choćby wyobrazić sobie jej uśmiech. „Skup się na interesach, do cholery”, warknął do siebie w myślach. Odwrócił się do Vilo i spróbował wykrzesać trochę życia w swoich słowach, prostując obolałe ramiona: – Nie daj się robić w konia, Biznesmenie. Ten cały pomysł z kwadratem wyjścia... Jak oni to nazywają? Synchro-mruganie? Przedstawicielka Motoroli uśmiechnęła się do niego pustym, zawodowym uśmiechem. – To tylko jedna z wielu wysoce zaawansowanych właściwości, dzięki którym jest dziś najlepszą rzeczą rynku. Hari ją zignorował. – No więc wykorzystujesz odruch mrugania, żeby wyjść z programu – ciągnął. – Zero mechaniki. To działa na zasadzie sprzężenia zwrotnego z induktorami. Ta technologia w całości należy do Studia, a Studio traktuje takie sprawy poważnie. Podajnik neurochemiczny to tylko kamuflaż. Nie przechodzi przez niego nic poza hipnotykami, i to w niewielkich ilościach, skoro już musisz wiedzieć. Schrzanili sprawę koncertowo. Odgrywają wszystkie wrażenia w ten sam sposób, jak Studio na fotelach bezpośrednich: przez bezpośrednią indukcję neuronową. I w dodatku za mocno ją podkręcili. Ten zapach, po tym, jak odciąłem głowę Toa- Phelathona? Prawdziwa krew nie jedzie aż tak mocno. Podbili poziom adrenaliny tak, że ledwie mogłem oddychać. No i wreszcie ten miecz w brzuchu: bolało naprawdę za mocno.
– Ale... ale, Komediancie Michaelson... – zająknęła się przedstawicielka, rzucając asystentowi szybkie, zaniepokojone spojrzenie. – Musimy zadbać, by to było wiarygodne, no wie pan, mam na myśli... Hari podniósł się powoli. Post-Caine’owa sraczka sprawiła, że ciało miał wiotkie, jakby pozbawione kości, i tylko nadzwyczajne skupienie pozwalało mu utrzymać głowę prosto, ale w głosie i lodowatej ciemności jego oczu pojawiło się coś z groźby w stylu Caine’a. Uniósł tunikę i pokazał brązowe, bliźniacze blizny, z przodu i z tyłu, tuż pod żebrami, gdzie niecałe trzy lata temu miecz Bystrzaka przeciął mu wątrobę. – Widzisz to? Chcesz dotknąć? No i kto wie lepiej? Ty? – Jezu Chryste, Hari, nie bądź takim dupkiem – żachnął się Vilo. Z lekceważeniem machnął cygarem i zwrócił się do przedstawicielki Motoroli: – Nie przejmuj się nim. To nic osobistego, sama rozumiesz. On jest taki wobec wszystkich. – Mówię ci – odezwał się słabo Hari – pokpili sprawę koncertowo. Gdyby ten przejeżdżający po żebrach miecz zadał mi tyle samo bólu wtedy, kiedy to działo się naprawdę, przez kilka sekund byłbym w szoku. Przy takim bólu niewiele można zrobić, tylko jęczeć albo krzyczeć, wić się albo zemdleć. Ten biedny leszczyk, strażnik, zadałby mi następny cios prosto w gardło, kapujesz? – Pokazał Vilo otwartą dłoń i westchnął. – Chcesz zainwestować w prawnie zastrzeżony towar, twoja sprawa. Ale nie sądzę, żebyś chciał współpracować z idiotami, którzy nie potrafią nawet dostroić hełmu indukcyjnego. – Zero inwestycji – burknął Vilo. – Ja to po prostu kupię, Hari. To jest, jak oni to nazywają, prototyp. Nawet taki dinozaur jak Motorola nie wypuści na rynek produktu, który jest piracką kopią efektów
wypracowanych w Studiu. Chcę po prostu mieć jedno takie ustrojstwo, żeby przeglądać sześciany w wolnym czasie, zamiast tracić po dwa tygodnie na leżance bezpośredniej. – Jak uważasz. Rób, co chcesz. – Hari... – zaczął łagodnie Vilo, wkładając cygaro do kącika ust. – Zachowuj się. Subtelny chłód wypełnił ciszę, która zapadła po tym napomnieniu, wystarczający, żeby przedstawicielka i asystent przelotnie spojrzeli po sobie, ale nie dość dojmujący, by ktoś zadrżał. Vilo beznamiętnie skinął głową w stronę przedstawicieli, jakby mówił: „Synu, zachowuj się w towarzystwie jak należy”. Hari ponuro zwiesił głowę. – Przepraszam, Biznesmenie – mruknął. – Przegiąłem. Ale mam jeszcze jedno pytanie, za pozwoleniem. Vilo skinął głową, a Hari odwrócił się do kobiety od Motoroli. – Ten sześcian... to nie jest standardowe nagranie ze Studia. Nie może być. Standardowe sześciany nie zawierają danych węchowych ani dotykowo-bólowych. I nie wierzę, żeby wasze induktory potrafiły zbierać informacje z kanału neurochemicznego i wyrównywać opóźnienie, dostosowywać dawkę i tak dalej. Macie skądś nielegalną kopię oryginalnego nagrania? Przedstawicielka Motoroli posłała mu swój najlepszy oficjalny uśmiech i odpowiedziała: – Obawiam, że nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. Ale, jak to gwarantujemy w umowie zakupu, Biznesmen Vilo otrzyma sześciany stosowne do wyposażenia...
– Dość tego – rzucił z odrazą Hari. Odwrócił się do Vilo. – Słuchaj, to jest tak. Ci idioci mają swojego idiotę w laboratoriach Studia, który załatwia im nielegalne kopie. To oznacza, po pierwsze, że najprawdopodobniej dostaniesz wersję przed montażem. Dwutygodniowa Przygoda będzie w tym fotelu trwała dwa tygodnie, tak jakbyś siedział w Cavei na leżance bezpośredniej, tylko że gorzej. Ten fotel nie ma układów reagujących na skurcze, komfołączy ani systemu wewnętrznego karmienia. Po drugie, będą stale dostarczać ci nowe kopie. Zostaną zapisy z systematycznych dostaw i któregoś dnia złapią tego idiotę. Zanim go scyborgizują i zrobią z niego Fizola, gliniarze Studia wycisną z niego wystarczająco dużo, żeby rozgryźć całą siatkę, którą przekażą swoim kumplom w rządzie. A to nie będą przyjaźni i uprzejmi goście z WK, którzy grzecznie zapukają do twoich drzwi, bo to już nie będzie pogwałcenie techniczne. Od tego momentu będzie już chodzić o własność intelektualną i pogwałcenie praw autorskich i nagle staniesz twarzą w twarz z Policją Społeczną. A nawet ty nie chciałbyś podpaść pospołom. Vilo znowu rozparł się na fotelu, moszcząc głowę na żelowym zagłówku. Wypuścił kilka okrągłych jak kapelusiki grzybów kłębów dymu i ponownie usiadł prosto. W kącikach oczu zarysowały mu się kurze łapki, gdy się uśmiechnął. – Hari, nadal myślisz jak kryminalista, wiesz o tym? Minęło dwadzieścia lat, a w głębi serca ciągle jesteś cwaniakiem z ulicy. Hari uśmiechnął się chmurnie. Nie wiedział, co to miało znaczyć, i nie miał ochoty pytać. – Może pójdziesz na górę nad basen i napijesz się czegoś, a ja tu wszystko załatwię, co? – ciągnął Vilo.
Był taki czas, kiedy Hari uznałby za policzek to, że odprawiono go jak dzieciaka, jak pieprzonego smarkacza. Teraz ów fakt budził w nim tylko puste zdumienie, że nadal dba o swoje interesy, że nadal żyje, jakby to jeszcze miało jakieś znaczenie. Ale to była tylko gra, tylko pusty pozór, jak sam Caine. Bez Shanny świat był jałowy i Hari nie potrafił się zmusić, żeby czymkolwiek się przejąć. Skinął głową. – Jasne. Do zobaczenia na górze. 3 Hari krążył po osłonecznionych skałach otaczających lśniący basen i zasilające go dwa bliźniacze wodospady. Basen to było prawdziwe dzieło sztuki – jedynie słaby zapaszek chloru i nurtujące przekonanie, że natura nie zaaranżowałaby skał i wody z taką troską o wygodę człowieka, zdradzały, że to sztuczny twór. Spacerował w tę i z powrotem, siadał, wstawał. Raz, może dwa ruszył w stronę porośniętej krzewinkami pustyni, gdzie wiatr unosił kłęby piachu i ciągnęły się jałowe hałdy żużlu i odpadów z okolicznych kopalni. Za każdym razem zatrzymywał się na obrzeżach sztucznej oazy Vilo, zawracał i znowu zaczynał chodzić w kółko. Na toksyczne osady gapił się ze swego rodzaju nostalgią. Wyobrażał sobie siebie, jak idzie między hałdami aż do martwych skał gór. Nie bardzo wiedział, czy biwakowanie wśród toksycznych odpadów poprawiłoby mu samopoczucie, ale był przekonany, że na pewno nie poczułby się gorzej.
„Spokojnie”, powtarzał sobie raz za razem. „Przecież ona wcale nie umarła”. Za każdym razem mroczny szept w sercu odpowiadał mu, że może lepiej byłoby dla niego, gdyby umarła. Albo gdyby on nie żył. Po jej śmierci mógłby zacząć leczyć rany, po własnej znalazłby się poza zasięgiem bólu. Do cholery, co zajmowało Vilo tyle czasu? Hari nie cierpiał czekać. Nie miał nic do roboty – mógł tylko stać i myśleć – a w jego życiu było zbyt wiele rzeczy, o których nie był w stanie myśleć. Rozejrzał się za czymś – czymkolwiek – na czym mógłby skupić uwagę. Spojrzał na ścianę sztucznego klifu, z którego spadały do basenu wodospady, zastanawiając się, czy wspinaczka po pięćdziesięciometrowym śliskim od wody urwisku zdołałaby oderwać jego myśli od Shanny. Taką taktykę wypracował sobie od czasu separacji: stale mieć zajęcie. Skupiać się na różnych rzeczach. Nie myśleć. To była dobra taktyka, naprawdę skuteczna, sprawdzała się z dnia na dzień. Czasem mijały godziny, dni, a nawet tydzień, w czasie którego prawie o niej nie myślał. Zawsze był lepszym taktykiem niż strategiem. Wygrywał każdą bitwę, ale w takie dni jak dzisiaj doskonale zdawał sobie sprawę, że przegrywa wojnę. Nawet wspinaczka na ten chrzaniony wodospad nic by nie pomogła. Doświadczonym okiem dostrzegł niezliczone podpórki dla rąk i stóp, które z pewnością umieszczono tam celowo. Klif zaprojektowano do wspinaczek – wszedłby po nim z większą łatwością niż wielu innych mężczyzn weszłoby nań po drabinie.
Zdegustowany pokręcił głową. – Ej, Caine! – zawołała jedna z dziewczyn pływających w sztucznej sadzawce. – Nie chciałbyś się zabawić? Dwie z wszechobecnych dziewczyn do towarzystwa zatrudnianych przez Vilo Intercontinental pływały w basenie, pluskały się i wzajemnie podtapiały. Długonogie, smukłe, wysportowane, o idealnych zębach i jeszcze lepszych piersiach; dziewczyny, których rola sprowadzała się do bycia pod ręką dla gości Biznesmena Vilo. Obie były oszałamiająco piękne. Uroda prosto spod skalpela to premia za pięcioletnie usługi. Potem mogą szukać szczęścia gdzie indziej. Bawiły się teraz na użytek Hariego, dbając o to, by co rusz błysnąć zgrabnym udem albo pupą, z wdziękiem wyginać gibkie plecy i wypinać sterczące sutki. Gdyby to nie było aż tak wyrachowane, może nawet uznałby to za pociągające. Teraz ta, która go wołała, prześlizgnęła się za drugą i objęła ją. W jednej dłoni zamknęła jej pierś, a drugą wsunęła pod wodę w kierunku jej krocza. Wygięła smukłą szyję, żeby pocałować partnerkę w ramię, cały czas przy tym zapraszając go spojrzeniem. Hari westchnął. Pewnie mógłby wskoczyć do wody. Pieprzenie się z dwiema dziewczynami do towarzystwa byłoby przynajmniej w jakimś stopniu uczciwe. W przeciwieństwie do napalonych na gwiazdy kobiet, które pchały się do niego gdziekolwiek się ruszył, te dziewczyny były profesjonalistkami. Żadnego udawania, że im zależy na nim, ani że jemu na nich. Kilka lat temu na pewno by to zrobił. Ale teraz, na późnym etapie życia, po tym jak wreszcie znalazł kogoś, kto go pokochał i kogo on pokochał, kto nadał prawdziwy sens określeniu „kochać się z kimś”, już nie mógł. Nie potrafił nawet wskrzesić w sobie zainteresowania.
Dmuchanie tych dziewczyn byłoby jak wsadzenie fiuta do dziury po sęku – skomplikowana i nieco bolesna metoda masturbacji. Służący w kamizelce i jedwabnym pasie stanął obok niego i podsunął mu tacę ze szkocką. – Laphroaig, prawda? Hari pokiwał głową i wziął szklaneczkę. – Ehm... Caine? Hari westchnął. – Mów mi Hari, dobrze? Wszyscy zapominają, że mam imię. – Och, jasne, eee... Hari. Chciałem tylko powiedzieć, że, no wiesz, jestem twoim wielkim fanem, i nawet, ehm, no wiesz... ach, mniejsza z tym. – W porządku. Ale służący – Hariemu wydawało się, że ma na imię Andre – nadal kręcił się koło niego wyczekująco. Hari sączył szkocką i przypatrywał się pływającym dziewczynom. Służący odkaszlnął i odezwał się: – Oczywiście mam tylko sześciany z twoimi kawałkami. Tylko raz byłem na bezpośrednim, kilka lat temu, kiedy Biznesmen Vilo zabrał kilkoro nas na wakacje. To było lekkie wariactwo, chociaż, no wiesz, nie wzięliśmy ciebie, bo to naprawdę strasznie dużo kosztuje, ale takiego gościa... nazywał się Yoturei Widmo. Pamiętasz go? – A powinienem? – zapytał znudzony Hari. Dlaczego ludzie myślą, że wszyscy Aktorzy się znają? – No tak... To znaczy... Sam nie wiem. Zabiłeś mnie. Znaczy jego. W Kolonii w Ankhanie.
– A, tak. – Hari wzruszył ramionami, przypominając sobie awanturę w Studiu, kiedy przetransferował się z powrotem po Przygodzie. – Śledził mnie dzień albo dwa, nim go złapałem. Do cholery, skąd miałem wiedzieć, że ten dzieciak to Aktor? Powinien mieć dość rozumu, żeby nie wchodzić mi w drogę. – Nawet nie pamiętałeś? – Zabijam mnóstwo ludzi. – Jezu. – Służący pochylił się konspiracyjnie i zaleciało od niego czerwonym winem, które dodało mu odwagi, żeby dalej mówić. – Czasem nawet marzę, żeby być tobą... To znaczy Caine’em, wiesz? Hari zaśmiał się chrapliwie. – Aha, ja czasem też. Służący zmarszczył brwi. – Nie rozumiem. Hari napił się jeszcze. Uznał, że nawet bzdurna gadanina z wielbicielem jest lepsza od stania sam na sam z własnymi myślami. – Caine i ja nie jesteśmy tą samą osobą. Ja dorastałem w slumsach robotniczych w San Francisco, a Caine to podrzutek z Nadświata. Wychowywał go pathquański wyzwoleniec, kowal. Nim skończyłem dwanaście lat, włamywałem się do domów, bo byłem za mały, żeby napadać na ludzi. Kiedy Caine miał dwanaście lat, sprzedano go do lipkeńskiej niewoli, bo cała jego rodzina przymierała z niedostatku w czasie Krwawego Głodu. – Ale to wszystko na niby, nie? Hari wzruszył ramionami i rozsiadł się wygodnie na skałach. – Kiedy jestem w Nadświecie jako Caine, wydaje mi się to wystarczająco prawdziwe. Człowiek uczy się w to wierzyć. Nadświat to
inne miejsce. Caine może robić rzeczy, których ja nie potrafię. Nie twierdzę, że jest czarodziejem, ale zasady są podobne. Jest szybszy, silniejszy, bardziej okrutny i może nie aż tak bystry. To chyba jak magja. Wyobraźnia i siła woli: sprawiasz, że sam w to wierzysz. – To tak działa magja? Bo nie bardzo łapię, ale ty... – Ja też nie – rzucił cierpko Hari. – Czarodzieje są szaleni. W pewnym sensie halucynują na żądanie... ech, sam nie wiem. Któregoś razu zalicz bezpośrednio jednego takiego. To naprawdę popierdolone regularne świry. – W takim razie, ehm... – Służący zaśmiał się prostacko. – To w takim razie dlaczego z kimś takim się ożeniłeś? Zawsze jakimś cudem wszystko sprowadza się do Shanny. Dopił szkocką, z trudem ją przełykając, westchnął i błyskawicznym ruchem nadgarstka cisnął szklanką nad basenem. Roztrzaskała się na skałach po drugiej stronie, a lśniący kryształ powtórzył echem tęczę w mgiełce wodnej wodospadu. – Może lepiej pójdziesz to pozamiatać? Zanim wróci Biznesmen. – Jezu, Caine, nie chciałem... – Zapomnij. – Hari rozparł się na skałach i zasłonił przedramieniem oczy. – Idź posprzątać. Kiedy tak leżał, mógł myśleć tylko o Słudze cesarstwa. Prawie czuł kolana Shanny pod głową, prawie wyczuwał delikatny piżmowy zapach jej skóry, niemal słyszał, jak szepcze mu, że go kocha, że musi żyć. Najszczęśliwszy sen, jaki potrafił przywołać na skałach obok basenu Marca Vilo, opowiadał o tym, jak leżał na obesranym bruku zaułka w Ankhanie i wykrwawiał się na śmierć. Na jego twarz padł cień, i to go obudziło.