- Dokumenty61
- Odsłony73 341
- Obserwuję51
- Rozmiar dokumentów94.0 MB
- Ilość pobrań41 254
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Gurian Beatrix - Stigmata
Rozmiar : | 1.7 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Gurian Beatrix - Stigmata.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik lukasz3651 wgrał ten materiał 8 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Każdy człowiek jest jak Księżyc. Ma swoją ciemną stronę, której nie pokazuje nikomu. Mark Twain (1835–1910) * O wiele lepiej, gdy zapomnisz o urazach i się uśmiechniesz, niż gdy będziesz pamiętać o nich i się smucić. Christina Georgina Rossetti (1830–1894)
Spis treści Prolog Rozdział 1 Rozdział 2 Sześć tygodni wcześniej Rozdział 3 Rozdział 4 Sześć tygodni wcześniej Rozdział 5 Rozdział 6 My poor little darling! Rozdział 7 Rozdział 8 Siedem tygodni wcześniej Rozdział 9 Kto nie miłuje, nie zna Boga, bo Bóg jest miłością. 1 list św. Jana 4,8 Rozdział 10 Albowiem nie dał nam Bóg ducha bojaźni, ale mocy i miłości, i trzeźwego myślenia. 2 Tymoteusz 1,7 Rozdział 11 Rozdział 12 Sześć tygodni wcześniej Rozdział 13 Rozdział 14 Nikt nigdy Boga nie oglądał. Jeżeli miłujemy się wzajemnie, Bóg trwa w nas i miłość ku Niemu jest w nas doskonała. św. Jan 4,12 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 W miłości nie ma lęku, lecz doskonała miłość usuwa lęk, ponieważ lęk kojarzy się z karą. Ten zaś, kto się lęka, nie wydoskonalił się w miłości. 1 św. Jan 4,18 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Trzy tygodnie wcześniej Rozdział 21 Rozdział 22 O jak piękna jesteś, jakże wdzięczna, umiłowana, pełna rozkoszy! Pieśń nad Pieśniami, 7,7 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Nienawiść wznieca kłótnię, miłość wszelki błąd ukrywa. Księga Przysłów 10–12 Rozdział 26 Rozdział 27 Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość – te trzy: z nich zaś największa jest miłość. 1 Kor 13,13 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30
A ponieważ wzmoże się nieprawość, oziębnie miłość wielu. Mateusz 24,12 Rozdział 31 Rozdział 32 Rozdział 33 Rozdział 34 Rozdział 35 Rozdział 36 Zaklinam was, córki jerozolimskie: jeżeli umiłowanego mego znajdziecie, cóż mu oznajmicie? Że chora jestem z miłości. Pieśń nad Pieśniami 5,8 Rozdział 37 My poor little darling! Rozdział 38 Sześć miesięcy później Przypisy
Prolog Schowała list w kieszeni habitu i szybkim krokiem poszła do biura na piętrze, skąd rozciągał się widok na cały teren i skąd było doskonale widać wszelkie bumelantki. Dzisiaj jednak dosłownie zmuszała się, by kontrolnie wyglądać przez okno, i tylko przelotnie zerkała na zewnątrz. Z dezaprobatą stwierdziła, że jej ciało jest bardzo pobudzone, co zawsze wywoływało w niej przerażenie, była jednak pewna, że w tym wyjątkowym wypadku Pan jej wybaczy. Serce waliło jej jak oszalałe, krew szumiała w uszach, lewa dłoń, zaciśnięta na liście w kieszeni, drżała niespokojnie. Także prawa dygotała, i to tak bardzo, że potężny pęk kluczy dźwięczał cichutko. Gdyby ojciec Braun się o tym dowiedział, byłoby już po niej, nie pomogłoby nawet wstawiennictwo innych sióstr. Sięgnęła po nóż do papieru przypominający sztylet, rozcięła kopertę i zaczęła czytać. Rzym, 10 października 1968 Dot.: Akta sprawy Avrs/4O7r/Egz. Zapytanie z dnia 16 września 1968 Szanowna Matko Przełożona, mimo wszelkich dzielących nas różnic wyznaniowych zgadzamy się z Siostrą w zupełności co do rzeczywistej natury Szatana, który jest konkretną istotą duchową, jednym z niezliczonych aniołów stworzonych przez Boga. Jak wszystkie inne anioły, również Szatan był kiedyś dobry i szczęśliwy – dopóki nie uległ pokusie. Jasne jest, że Szatan i jego zwolennicy stali się demonami z własnej woli, bo nie chcieli służyć Chrystusowi. Demony to samodzielne istoty obdarzone wolną wolę. Ponieważ, w przeciwieństwie do człowieka, nie posiadają duszy ani ciała, są bytami jedynie duchowymi, czasami posługującymi się ciałem ludzkim. Co to za żałosny wykład? Wiedziała aż za dobrze, czym jest szatan. Przecież właśnie dlatego zwróciła się o pomoc, a teraz urągano jej inteligencji. Przebiegła list wzrokiem, aby znaleźć najważniejszy fragment. Jednak w przedstawionym przez Siostrę przypadku dziewczynki czujemy się w obowiązku udzielić Siostrze odpowiedzi odmownej. Ci… Ci… Nie przeklinała nigdy, przenigdy. Nawet w myślach. I tylko dlatego teraz milczała. Trzęsąc się ze złości, czytała dalej: Mimo naszego głębokiego przekonania, że kierowały Siostrą jedynie troska i współczucie oraz że nie wyciągnęła Siostra pochopnych wniosków, twierdząc, iż dziewczynka ta jest opętana, prosimy, by Siostra najpierw dopilnowała, aby dziewczynkę zbadał lekarz w celu wykluczenia zwykłej choroby psychicznej. Jak Siostra zapewne wie, w takich wypadkach nie można dokonywać egzorcyzmu. Ciekawe, do czego jeszcze posuną się ci bezczelni rzymscy hierarchowie? Za kogo niby się uważają, kwestionując jej osądy? Ponieważ sprawa dotyczy podopiecznej Siostry, nietrudno będzie zapewne otoczyć dziecko szczególną troską i poddać je obserwacji. Och, tego mogą być pewni. Otoczy małą szczególną opieką, na pewno. Zrobi wszystko, co w jej mocy, byle ją wyrwać ze szponów szatana. Nawet jeśli będzie przy tym zdana tylko na siebie. Może się Siostra oczywiście za nią modlić, bo modlitwa osoby postronnej, która wkłada w nią całe serce, jest o wiele skuteczniejsza, niż się Siostrze wydaje! Przypomnijmy choćby świętą Katarzynę ze Sieny, która przyjmowała opętanych, których współcześni jej egzorcyści nie mogli uzdrowić. Modliła się za nich i wymodliła ich uzdrowienie.
Łaska Pana Jezusa Chrystusa, miłość Boga i dar jedności w Duchu Świętym niech będą z wami wszystkimi! (2. Kor)[1] A także z wami, Siostro Gertrudo, i owieczkami powierzonymi Waszej opiece. Franz Johannes biskup Lechner Zgniotła list i z gniewem cisnęła go do kosza. Nerwowo przechadzała się po gabinecie. Tchórzliwi rzymscy słabeusze! W dzisiejszych czasach nikt już nie ma odwagi! I znowu, jak ostatnio coraz częściej, będzie musiała wziąć sprawy we własne ręce; w końcu miała pod swoją opieką cały ośrodek i nie mogła pozwolić, by w jej trzódce pojawiła się choćby jedna demoniczna iskra buntu. Otworzyła okno i chciała zaczerpnąć głęboko powietrza, zaraz jednak dała sobie spokój, zniechęcona nietypowym upałem, który ją uderzył, i szybko ponownie zamknęła okno. No dobrze. Bóg dał jej dość rozumu. Posłuży się nim.
Rozdział 1 Bardzo tu cicho. Liście potężnych buków zwisają smętnie z drzew, nie słychać świergotu ptaków, w upale nie bzyczy choćby jedna mucha. Ciszę przerywa jedynie moje nienaturalnie głośne sapanie, gdy najszybciej jak to możliwe biegnę pod górę po leśnym zboczu usianym kamieniami i korzeniami. Nie widzę nawet jednego motyla, żadnych kwiatów, żadnych owadów, tylko ziemię. Nienawidzę sportu, nienawidzę gór. A już najbardziej nienawidzę siebie i tego, co się wydarzyło, i właśnie dlatego muszę to teraz zrobić. Wyżej, coraz wyżej, aż do zamku myśliwskiego, w którym, taką przynajmniej mam nadzieję, znajdę odpowiedzi. Cały czas odnoszę wrażenie, że ktoś mnie śledzi, ale ilekroć się odwracam, nikogo nie widzę, a teraz, gdy zostawiam las za sobą i wychodzę na kamieniste zbocze, obserwator nie miałby nawet gdzie się schować. A zatem to urojenia, wytwory wyobraźni, przed którymi muszę mieć się na baczności, jeśli naprawdę chcę się czegoś dowiedzieć. Zaciskam zęby, nie zwracam uwagi na plecak, który z każdym kilometrem ciąży mi coraz bardziej na zlanych potem plecach, nie zwracam uwagi na bąble na stopach, a już na pewno nie zwracam uwagi na wewnętrznego drania, który kusi mnie co chwila, by usiąść, odpocząć, popatrzeć za siebie, w ciemną dolinę, i zalać się łzami. Już dość się napłakałam, teraz muszę się w końcu dowiedzieć, o co tu chodzi. Godzina po godzinie wspinam się coraz wyżej, by potem zejść do przełęczy, i od nowa w górę, do celu. Z rzadka idę skrawkiem cienistego lasu, najczęściej wędruję kamienistymi zboczami, aż w końcu widzę przed sobą wierzchołek. Droga zwęża się do kamienistej ścieżki, ocienionej skalnymi nawisami i głazami. Po prawej stronie jest strome zejście w dół. Słońce jest już nisko nad horyzontem, ożywia szarobłękitne żyłki w kamieniu. Zatrzymuję się na chwilę, żeby uspokoić oddech. I wtedy widzę pierwsze żywe stworzenie, odkąd wyruszyłam z doliny. Orzeł krąży nad przepaścią, nagle gwałtownie nurkuje. Chwilę później słyszę spadające kamienie. Instynktownie odskakuję w lewo i tylko dlatego głazy toczące się z góry nie trafiają we mnie. Przerażona obserwuję, jak potężne kamienie znikają w dolinie. Serce wali mi jak oszalałe. Puszczam się biegiem, chowam pod potężnym skalnym nawisem, patrzę w górę, usiłuję dojrzeć, skąd i dlaczego osunęły się kamienie. Kozica? Ale w zasięgu wzroku nie widzę ani zwierzęcia, ani człowieka. Tylko ta cisza, a w niej szybujący orzeł ze zdobyczą trzepoczącą się w dziobie. Może jednak wcześniej ktoś za mną szedł? Ale nawet gdyby, prześladowca musiałby mnie wyprzedzić, żeby wywołać lawinę, prawda? O ile wiem, to jest jedyna droga przez przełęcz do następnej doliny, w której znajduje się zamek. Nicoletta mówiła, że mam mieć oczy i uszy otwarte i za wszelką cenę zachować czujność, bo droga nie jest łatwa, a w niektórych odkrytych miejscach nawet niebezpieczna. A co, jeśli kamienie naprawdę nie osunęły się przypadkowo? Jeśli ktoś nie chce, żebym się dowiedziała, co naprawdę się stało? To dowodziłoby, że jestem na właściwym tropie. Prostuję obolałe barki. Nawet największa lawina na świecie mnie nie powstrzyma. Podpisałam i nie zrezygnuję, w żadnym wypadku.
Jestem jej to winna.
Rozdział 2 Sześć tygodni wcześniej Wszystko zaczęło się od tego, że tak bardzo rozwścieczyłam moją zazwyczaj łagodną i spokojną mamę swoimi nieustępliwymi pytaniami i wywrzeszczanymi prosto w twarz zarzutami, że wybiegła z domu i kilka godzin później zginęła w wypadku samochodowym. Tak przynajmniej sądziłam, póki dwa tygodnie potem nie rozległ się dzwonek do drzwi. Nikogo nie oczekiwałam i nie miałam zamiaru otwierać, bo od śmierci mamy spędzałam dzień za dniem w łóżku. Nie w moim, tylko w jej, w malutkim pokoiku, w którym zamieszkała z własnej woli. Właściwie był to składzik, ale spała tam, żebyśmy mogły mieć wspólny salonik, a ja – własny pokój. Największy. Twierdziła, że lubi ciasne pomieszczenia, poza tym taki mały pokój może bez trudu ciągle przemalowywać. Z czasem zrozumiałam, że zabierała się do malowania, ilekroć coś ją zdenerwowało, ale nie chciała o tym rozmawiać. Ze mną nigdy nie rozmawiała o kłopotach w pracy czy jakimkolwiek innym problemie. Nie chciała mnie obciążać. Dzień przed wypadkiem akurat skończyła malować pokój na miętowozielono. Kłóciłyśmy się nawet o wybór koloru. Czy raczej kłóciłam się ja, mama głównie milczała. Ta mdła miętowa zieleń była moim zdaniem dowodem jej tchórzostwa. Ona nigdy nie stawała do walki, nigdy nie dyskutowała z przełożoną w klinice, nigdy nie zawalczyła o większe mieszkanie, nie – angażowała się w każde gówno. Nigdy w życiu nie pomalowałaby pokoju na kolor, który coś obwieszcza światu, na ognistą czerwień czy słoneczny pomarańcz. Nie, ona wybierała błękit oceanu albo zieleń mchu. Kiedy dzisiaj o tym myślę, ze wstydu mam ochotę zapaść się pod ziemię, zwłaszcza że od wypadku czułam się bezpiecznie tylko w jej mikroskopijnym pokoiku. Całymi dniami leżałam na jej łóżku, otoczona ścianami w kolorze miętowej zieleni, który na zawsze już będzie kolorem mamy, i wdychałam zapach pościeli, nadal jeszcze pachnącej nią; tą mieszanką mandarynki i kremu do rąk, który wcierała w wysuszone dłonie po każdej zmianie w szpitalu, gdzie pracowała jako pielęgniarka. Tak więc tamtego dnia, dwa tygodnie po śmierci ma-my, ktoś zadzwonił do drzwi. Początkowo wcale nie miałam zamiaru otwierać. Opiekun, którego wyznaczyła mi mama, śmieszny typ o nazwisku doktor Grünbein, miał własny klucz, a Lisa, moja najlepsza przyjaciółka, telefonowała już wcześniej. Dzwonek jednak nie milkł. Ponieważ mieszkamy w okolicy, w której dzieciaki nie bawią się w dzwonienie do obcych drzwi, uznałam, że wiekowe urządzenie po prostu się zepsuło, podobnie jak winda i lampa na klatce schodowej. Przez pewien czas ignorowałam ten dźwięk, choć masakrował mi mózg. I bardzo dobrze, myślałam, na nic lepszego nie zasłużyłam. Przecież ona zginęła przeze mnie! W końcu dzwonek ucichł, za to rozległo się walenie w drzwi, a w końcu pani Schmitt, nasza dozorczyni, krzyknęła przez otwór na listy, że się o mnie martwi i że na wycieraczce czeka na mnie paczka. Pani Schmitt jest twarda; wiedziałam, że odejdzie dopiero, kiedy otworzę. Poczłapałam więc do drzwi, uchyliłam je odrobinę i wzięłam od niej paczkę. Nie chciałam, żeby zobaczyła – albo poczuła – że od dwóch tygodni się nie myłam ani nie zmieniałam ubrania.
Przyniosła też pudełko muffinek z jagodami, które przyjęłam, żeby nie sprawiać jej przykrości. Wiedziałam jednak, że prędzej pokruszę je ptakom, niż zjem sama. Primo, nie zasłużyłam na ciasto, secundo, i tak zrobiłoby mi się po nim niedobrze, jak po wszystkim, co usiłowałam zjeść po śmierci mamy. Podziękowałam pani Schmitt, bąknęłam coś o przeziębieniu, zamknęłam drzwi, oparłam się o nie plecami i osunęłam na podłogę. I tak siedziałam, z muffinkami po prawej stronie i niedużą paczką, starannie zawiniętą w staroświecki papier do pakowania, po lewej. Nie zwracałam na nią uwagi, wpatrywałam się tępo w ponurą czarno-białą fotografię na przeciwległej ścianie. Jako dziecko zawsze się jej bałam, choć nie było w niej nic strasznego. Oczywiście nigdy nie zadałam sobie trudu, by zapytać mamę, dlaczego właściwie tak bardzo lubiła to zdjęcie. W końcu zamknęłam oczy, bo nie mogłam już wytrzymać widoku karuzeli na fotografii i zarazem przypomnienia mojej obojętności. Nie mam pojęcia, jak długo tak siedziałam, niezdolna się poruszyć, niczym sparaliżowana, jakby krew zastygła mi w żyłach. Stanowiłam ożywioną masę skóry i kości i tak było dobrze. Moje życie skończyło się wraz z jej życiem. Dlaczego właściwie na nią nawrzeszczałam? Dlaczego lekceważyłam jej troskę, dlaczego tak bardzo mnie denerwowała jej wyrozumiałość i skłonność do wybaczania, dlaczego, dlaczego, dlaczego? Już nikt nigdy nie poprawi mi koszmarnego porannego humoru kubkiem kawy i ciepłym uśmiechem, już nikt nie obejmie mnie serdecznie, mówiąc: ależ Emmo, jesteś bardzo ładna, naprawdę! A jeśli ten chłopak cię nie docenia, najwyraźniej na ciebie nie zasłużył. Już nikt na mnie nie nakrzyczy, że jem pizzę na białej kanapie przed telewizorem, już nikt nigdy nie wyrzuci mi papierosów do sedesu, już nikt nie będzie mnie chwalił przy byle głupim drobiazgu: Emmo, świetnie to zrobiłaś, a potem obejmował czule. Nikt, bo nie miałam innych krewnych, byłyśmy tylko we dwie. Zresztą drugiej takiej osoby jak moja mama pewnie nie ma na całym świecie. W pewnym momencie ocknęłam się, cały czas tkwiąc przy drzwiach, bo zrobiło mi się zimno. Zesztywniała, podniosłam paczkę i pudełko z muffinkami, po czym powlokłam się do kuchni. Położyłam wszystko na starym stole i napiłam się wody prosto z kranu. Przetarłam oczy i spojrzałam na paczkę. Zaadresowana do mnie. Nieznany mi charakter pisma. Sama nie wiedziałam, czego obawiałam się bardziej. Kolejnych szczerych kondolencji składanych w dobrej wierze, których mnóstwo dostałam po wypadku? Czy nowej porcji dokumentów mamy, które już po wszystkim będę musiała przejrzeć z panem Grünbeinem? Nie dorosłam ani do jednego, ani do drugiego. A jednak w końcu rozerwałam papier. Moim oczom ukazało się coś podłużnego, w miękkiej szaroniebieskiej oprawie. Stary album ze zdjęciami. Po raz pierwszy od dwóch tygodni ocknęłam się z odrętwienia. Kto mi przesłał coś takiego? Poza mamą nie miałam żadnej rodziny, dlatego tuż po moich narodzinach wyznaczyła pana Grünbeina na mojego prawnego opiekuna na wypadek, gdyby coś się jej stało. Może album to prezent od przyjaciółki z dawnych lat, który przesłała, żeby mnie pocieszyć? Ale co to miałaby być za przyjaciółka? Większość kondolencji napłynęła od dawnych pacjentów i ludzi, którym pomogła wybrnąć z tarapatów. Jej koleżanki z pracy przesłały mi piękną kartę z wiekowym drzewem, która zapewne bardzo spodobałaby się mamie. Dotarły też do mnie ciepłe słowa rodziców moich przyjaciółek. Co po raz kolejny uświadomiło mi, jak ważna jest przyjaźń, i posmutniałam na myśl, że mama nie miała takiej prawdziwej przyjaciółki. Choć wszyscy ją lubili, zawsze była samowystarczalna. To też doprowadzało mnie do szału. Jak człowiek może w ogóle funkcjonować bez przyjaciół? Album ze zdjęciami! Usiadłam przy stole i powoli odsłoniłam pierwszą kartkę. Coś
zaszeleściło; czarne kartonowe arkusze były poprzekładane cieniutkim pergaminem. Popatrzyłam na pierwszą stronę. Pusta. W pierwszej chwili poczułam rozczarowanie, potem jednak przyjrzałam się dokładniej i zobaczyłam, że nie zawsze była pusta. Kiedyś było tu zdjęcie, które ktoś wyrwał. Dotknęłam palcami miejsc, na których zostały jeszcze srebrzyste drobinki kleju. Był dziwnie szorstki. Widziałam malutkie dziurki w czarnym kartonie, dostrzegłam cieniutkie włókna papieru. A więc strona była nie tyle pusta, co zraniona, pozbawiona zawartości. Przewróciłam kolejną kartkę i następną, i jeszcze następną, coraz szybciej, z coraz większym gniewem. Co to ma być? I w końcu, na ostatniej stronie, zobaczyłam zdjęcie. Przyglądałam mu się tak długo, że mało brakowało, a nie dostrzegłabym białego napisu pod fotografią. Drukowane litery, zachodzące na siebie tak, że musiałam pochylić się nisko nad kartką, żeby móc je odczytać. Jeśli chcesz wiedzieć, kim są mordercy twojej matki, zgłosisz się. Najlepiej jeszcze dzisiaj.
Rozdział 3 Zamku myśliwskiego nadal nie widać, za to słońce jest coraz niżej i nieuchronnie nadciąga zmrok. Na niebie już mruga wieczorna gwiazda Wenus, jakby chciała mnie pospieszyć, zanim zrobi się naprawdę ciemno. Bo droga wije się wąskimi serpentynami wzdłuż góry. Drobne kamyczki uciekają spod moich butów trekkingowych, co krok osuwają się w przepaść. Nagie skały przesłaniają widok w górę. Cały czas jestem czujna, rozglądam się, nasłuchuję, żeby wychwycić szmer choćby najmniejszego kamyka spadającego z wysokości. Przy każdym zakręcie mam nadzieję, że w końcu zobaczę zamek, w którym czeka nagroda za tę męczącą wędrówkę, ale wciąż widzę jedynie dróżkę, która teraz prowadzi w dół. Stopniowo ogarnia mnie strach, że nie zdążę przed zmrokiem. A tak wąska dróżka jest niebezpieczna po ciemku, nawet w świetle latarki. Od upadku w przepaść dzielą człowieka dosłownie centymetry. Zaczynam się bać, że w którymś momencie źle skręciłam i przez to dotrę na miejsce za późno. Bo jeśli nie stawię się w określonym czasie, wylatuję z obozu, zanim naprawdę się zacznie, a do tego nie mogę dopuścić. Muszę się dowiedzieć, co się stało z moją mamą i co ma z tym wspólnego ten dziwny album. Usiłowałam oczywiście sprawdzić na GPS-ie w telefonie, czy idę w dobrym kierunku, ale tu, w górach, nie mam zasięgu. Kolana i stopy bolą mnie od schodzenia po stromym zboczu, a choć słońce już zaszło, wcale nie zrobiło się chłodniej. Przeciwnie, duszne, ciężkie powietrze wisi między górami. Ociekam potem, ale gniew, rozpacz i ciekawość dodają mi sił. Nie pozwalam sobie na rozważania, czy postąpiłam lekkomyślnie, chcąc sama wszystko wyjaśnić. Kiedy dzisiaj rano wysiadałam z autobusu, byłam właściwie przekonana, że od razu tam poznam całą grupę, wszystkich, którzy wraz ze mną dostali się na obóz kwalifikacyjny organizacji Transnational Youth Foundation. Tymczasem na przystanku stała tylko ładna, wysportowana brunetka, doktor Nicoletta Bruns, która z szerokim uśmiechem przedstawiła się jako obozowa opiekunka. Wyjaśniła mi też szybko, że pierwsze zadanie kwalifikacyjne to samodzielne dotarcie do zamku myśliwskiego. Miałam iść sama i na czas, co wyraźnie podkreśliła. Tylko ci, którzy dotrą na miejsce w określonym czasie, będą mogli zostać. Na moje oko była ode mnie dwa razy starsza i co najmniej dwa razy bardziej wysportowana. Nikt, kto mnie zna, nie dałby złamanego grosza za to, że dojdę choćby do połowy trasy, a co dopiero aż tutaj. A ja dotrę jeszcze dalej, jak będzie trzeba, w deszczu i burzy, przez grad i lawiny. Rozglądam się dookoła i usiłuję przyspieszyć kroku, ale krótko utrzymuję szybsze tempo. Kiedy dochodzę do wniosku, że zawiodłam na całej linii, i wypatruję już tylko miejsca, w którym mogłabym bezpiecznie spędzić noc, docieram do kolejnego zakrętu i trzy kroki dalej zatrzymuję się nagle, kompletnie zaskoczona. Dróżka przeradza się w zadziwiająco szeroką, porośniętą trawą polanę. Pośrodku znienacka wyrasta potężny budynek. Widzę jedynie groźny cień, który w srebrzystym świetle księżyca wygląda tak, jakby dopiero co spadł na ziemię z koszmarnego snu. Właściwie bardziej niż budynek przypomina żywy organizm, przewróconą na grzbiet złowrogą meduzę, z której brzucha sterczą wieżyczki, bodąc rozgwieżdżone niebo śmiercionośnymi czułkami.
Z wahaniem idę dalej. Nie tak sobie wyobrażałam mój cel, zamek myśliwski. Wydaje się opuszczony, nie dostrzegam nawet jednej smugi światła przecinającej ciemność wokół mnie. A poza tym jest tak cicho, jakby poza mną nie było tu żywego ducha, choć zakładałam, że w zamku już czeka cała grupa nastolatków. Nagle rozlegają się dziwne wystrzały i huki, kulę się odruchowo, w pierwszej chwili wpadam w panikę, bo brzmią jak nalot bombowy, i dopiero później zdaję sobie sprawę, że to tylko fajerwerki. Race mkną w niebo, kaskady iskier rozjaśniają noc, mienią się różnymi kolorami, złotem, zielenią, różem, czerwienią, zmieniają się w gwiazdy, komety, kwiaty. Nie wiem, czy to kwestia zmęczenia, czy uświadomienia sobie, że już nigdy nie będę świętowała sylwestra z mamą, w każdym razie jestem wzruszona do łez, zapominam o bólu, głodzie i pragnieniu i gapię się w niebo. – Witamy! – Rozlega się niski, przyjemnie ciepły męski głos, zanim gaśnie ostatnia raca. A potem słyszę dziwnie monotonne oklaski. Odwracam wzrok od nieba i znowu spoglądam na zamek. Do niedawna spowity mrokiem budynek teraz emanuje światłem, jakby tylko na mnie czekał. Z imponujących schodów wejściowych macha do mnie mężczyzna i kłania się lekko. W świetle księżyca okulary połyskują srebrzyście, rzucają poświatę na jego przystojną twarz o szlachetnych rysach. Po jego lewej stronie stoi Nicoletta, wychowawczyni, która czekała na mnie w dolinie, i blondynka, mniej więcej w moim wieku. Po prawej dwóch chłopców. W tym świetle widzę tylko ich sylwetki, ale od razu zauważam, że jeden jest wyższy od drugiego o dobre dwie głowy. Wszyscy biją brawo, ale nie jak zachwycona publiczność, która oklaskami chce dodać ulubieńcowi sił na ostatnich metrach, tylko mechanicznie, jak marionetki, które klaszczą w dłonie, bo tak im przykazano. Z wahaniem idę do zrujnowanych, porośniętych chwastami schodów, wchodzę na kolejne stopnie, mijam klaszczących, zbliżam się do mężczyzny pośrodku. Kiedy staję tuż przed nim, rozpoznaję go. Gdy już udało mi się zapisać na ten obóz organizowany przez Transnational Youth Foundation, kliknęłam w jego zdjęcie na stronie fundacji. Doktor Michael M. Becker. Wysoki i szczupły, leciutko przygarbiony. Ma jasne włosy, mocno już przerzedzone, przyprószone siwizną i zaczesane do tyłu, co tylko podkreśla wysokie czoło. Jego usta wyglądają tak, jakby często ironicznie unosił ich lewy kącik. A więc to jest szef obozu. Pozostali milczą, on tymczasem wita mnie swoim ciepłym głosem, mierzy ciekawym spojrzeniem i skinieniem daje znać, że mam wejść. Idziemy ponurym, odpychającym korytarzem, do połowy wysokości wyłożonym niebieskimi kafelkami, w głąb budynku, a tam korytarz przechodzi w wielki hol, imponujący nawet w skąpym świetle. Zaskoczona, rozglądam się dookoła. Po obu stronach widzę wyłożone chodnikami schody z kamiennymi poręczami prowadzące na wyższe kondygnacje, wsparte na dziwacznie lśniących kolumnach. Nie wiadomo, dlaczego przychodzą mi na myśl klasztorne krużganki. Przy schodach wiszą wielkie obrazy; na korytarzach widzę półokrągłe wnęki; wydają się opuszczone, bo nie ma w nich posągów, które zapewne dawniej tam stały. Kiedy jednak przyglądam się dokładniej, widzę, że pierwsze wrażenie było mylne. Poręcze są popękane, w chodnikach zieją dziury, a to, co tak dziwnie mieniło się na kolumnach, to wilgotna pleśń. Becker i pozostali czekają, aż to wszystko do mnie dotrze. Cały czas milczą i nagle mam
wrażenie, że za moimi plecami dzieje się coś, o czym nie mam zielonego pojęcia. Odwracam się i ich spojrzenia przeszywają mnie jak sztylety. Nagle stają mi przed oczami słowa z pustego albumu: Mordercy mojej matki. Co ja sobie właściwie myślałam? Chyba nie za wiele, bo działałam impulsywnie i dopiero teraz do mnie dociera, że może to mieć opłakane skutki. Po raz kolejny przyglądam się pozostałym uczestnikom. Na oko jesteśmy w tym samym wieku. Wyższy z chłopców jest szczupły, jego głowa wydaje się za duża w stosunku do długiej, chudej szyi. Niższy, mniej więcej mojego wzrostu, jest bardzo umięśniony i przy tym tak spięty, jakby tylko czekał na sygnał do walki. Blondyneczka jest drobna i delikatna, do całości nie pasują jedynie jej okrągłe policzki. Nie wiem, dlaczego jej twarz wydaje mi się znajoma. Chrząkam nerwowo i zastanawiam się, co powiedzieć, żeby przerwać tę przytłaczającą ciszę, ale Becker mnie uprzedza. Idzie pierwszy, otwiera drzwi znajdujące się pod masywnymi schodami. Za drzwiami kryje się przestronna sala i po raz kolejny zapiera mi dech w piersi. – Pozwólcie, że powitam was raz jeszcze – odzywa się. – Tym razem wszystkich. W całym ogromnym pomieszczeniu stoją wielkie białe świece i malutkie podgrzewacze: na parapetach, na długim staroświeckim stole z czarnego drewna, nakrytym białą zastawą i srebrnymi sztućcami, na marmurowej posadzce, w niszach w tylnej części sali. Rozedrgane ogniki sprawiają, że na ścianach pojawiają się magiczne cienie, i dopiero po dłuższej chwili widzę przez tę złotą poświatę, że także i to pomieszczenie, podobnie jak hol, jest w bardzo złym stanie. W wielu miejscach od ścian odpadł tynk i widać mur z czerwonej cegły, gdzie indziej świeża farba mieni się wilgocią na starym tynku. Czy to znaczy, że zamek jest właściwie ruiną z pozorami blichtru? Dlaczego właśnie tutaj odbywa się ten tak ważny obóz kwalifikacyjny? Odwracam się do pozostałych. Najwyraźniej ich też zamurowało. – A gdzie łazienki? – pytam i słyszę, że mój głos brzmi w tej sali jakoś inaczej, obco. I zarazem czuję, jak wszyscy oddychają z ulgą, że ktoś wreszcie przerwał ciszę. Nicoletta występuje do przodu, uśmiecha się do mnie promiennie niczym gwiazda filmowa. Ten uśmiech pasuje do jej regularnych rysów. Rano miała na sobie dżinsy i koszulkę, teraz przebrała się w kwiecistą letnią sukienkę i balerinki i dopiero w tej chwili uświadamiam sobie, że jakimś cudem dotarła do zamku przede mą. Albo idąc z doliny, wyprzedziła mnie gdzieś po drodze, albo jednak jest jeszcze jakaś krótsza droga na górę. Już otwieram usta, by ją o to zapytać, ale ona skinieniem ręki daje znać, że mam iść za nią. Blondyneczka rusza za nami. Skąd ja ją znam? Nie mogę pozbyć się wrażenia, że już się gdzieś widziałyśmy. Dziewczyna wyciąga do mnie rękę. Ściskam jej dłoń. – Sophia Ritter. Nie spieszyłaś się! – Znacząco puszcza do mnie oko. – Ale spokojnie, nie przejmuj się. Ja byłam przedostatnia i dotarłam tuż przed tobą. No i tylko na twoją cześć odpalili sztuczne ognie! Nadal nic z tego wszystkiego nie rozumiem. Od jak dawna pozostali są w zamku? Czy też dotarli tu dzisiaj? To tłumaczyłoby, dlaczego w górach czułam się nieswojo. W ślad za Nicolettą przemierzamy budynek. Kiedy po raz pierwszy czytałam o obozach kwalifikacyjnych, wyobraziłam sobie miasteczko namiotowe, ewentualnie schronisko młodzieżowe. Tymczasem wylądowaliśmy w tych ruinach. Intryguje mnie, od jak dawna zamek jest niezamieszkany. Gdy idziemy korytarzem, Nicoletta prosi, żebyśmy nie zapuszczały się do północnego skrzydła, bo jest w jeszcze gorszym stanie niż skrzydło południowe. Miejscami nawet zagraża życiu.
Docieramy do kuchni, w której zmieściłoby się całe nasze mieszkanie, a zbudowany z zielonych kafli piec w kącie wygląda tak, jakby sam jeden był w stanie ogrzać cały zamek. Kątem oka dostrzegam fotografie wiszące na ścianach i przyczepione do starego kredensu, ale Nicoletta narzuca ostre tempo i już otwiera drewniane drzwi, z których obłazi brudnożółta politura. Za nimi widzę kamienne schody. Spod sufitu zwisają gołe, prowizorycznie zamontowane żarówki, nawet nie wszystkie się palą. Otacza nas zapach stęchlizny. Ściany zbudowano z ledwo ociosanego kamienia, jakby ten korytarz wykuwano w górze wbrew jej woli. Główny korytarz jest na tyle szeroki, że możemy iść z Sophią obok siebie, zwłaszcza że pojedyncze żarówki dają nieco światła, jednak niezliczone boczne korytarze nikną w nieprzeniknionych ciemnościach. Część przejść zamknięto drzwiami z dykty, dostępu do innych bronią niskie płotki, jak zagrody na pastwiskach. Nicoletta informuje nas, że tylko w głównym korytarzu można liczyć na prąd; bocznych korytarzy lepiej unikać, podobnie jak północnego skrzydła. W końcu dochodzimy do umywalni, wyraźnie podzielonych na część damską i męską. Umywalnie! To szumna nazwa; kobietom wydzielono cuchnące stęchlizną pomieszczenie, w którym wilgoć oblepia moją spoconą skórę jak zapleśniały ręcznik. Trochę przypomina schronisko młodzieżowe, ale takie, które już dawno należałoby zamknąć. Podłogę i częściowo ściany pokrywają popękane szare kafle, wyżej puchnie i odchodzi od tynku bladożółta farba. Przez całe pomieszczenie ciągnie się gigantyczna umywalka, której środkiem biegnie rdzawa smuga. Co pięćdziesiąt centymetrów wyrasta ze ściany kran. Odkręcam kurek i chcę umyć ręce mydłem, które leży na skraju umywalki w oślizgłej mydelniczce. Z kranu leniwie sączy się cienki zimny strumyk. Sophia wzdycha głośno. – Jezu, jeszcze gorzej niż podczas naszej ostatniej wycieczki klasowej! Nicoletta puszcza jej słowa mimo uszu, wskazuje lewy kąt pomieszczenia. – Tam znajdziecie kabiny prysznicowe. A potem znika za rogiem. – Toalety są tutaj – rzuca z uśmiechem, jakby zachwalała jakiś najnowszy wynalazek na jarmarku. Podchodzimy do niej, oglądamy toalety, a potem wracamy do głównej części i zbliżamy się do dwóch krzywych kabin prysznicowych, które można zamknąć od wewnątrz. Nicoletta pcha pierwsze drzwi i naszym oczom ukazuje się piękny nagi mężczyzna. Na jego czarnych kręconych włosach mienią się jeszcze krople wody. Stoi na popękanej drewnianej kratce, patrzy na nas bez cienia wstydu i z rozkoszą wyciera się ręcznikiem. Uśmiech znika z twarzy Nicoletty tak szybko, że zaczynam się bać. Jej śliczne usta zaciskają się w wąską linię. I nagle wygląda na osobę, która z łatwością może zepchnąć głaz na ścieżkę, by kogoś w ten sposób zabić. – Sebastian, co ty tu robisz? Wynocha! Mężczyzna ubiera się irytująco powoli, wkłada bokserki w kratkę i czerwoną koszulkę. Jest pięknie zbudowany. Na jego fantastycznie umięśnionym brzuchu widzę pod sześciopakiem mięśni wytatuowaną falę. Odnajduje mój wzrok. Dostrzegam rozbawienie w jego ciemnych oczach, jakby mnie doskonale znał albo wiedział o mnie coś, co go bawi. – Ty pewnie jesteś Emma – odzywa się. – Dokładnie tak sobie ciebie wyobrażałem! – Zerka na Nicolettę, która prawie niezauważalnie kiwa głową. Nie wiem, co powiedzieć, to wszystko wydaje mi się jakieś takie sztuczne, wystudiowane. Fakt, że przyłapałyśmy go nago pod prysznicem, niekonwencjonalne powitanie,
a do tego jego anielsko piękna twarz. Mam wrażenie, że znalazłam się nagle na scenie, w dziwnej sztuce, w której mam zagrać nieznaną mi rolę. A jednocześnie dobrze wiem, jaką mam rolę do odegrania, i ta rola oznacza, że muszę zachować czujność i zimną krew, bo w innym wypadku nigdy się nie dowiem, kim są mordercy mojej matki. – Długo na ciebie czekaliśmy – mówi Sebastian, a ja kącikiem oka widzę, że teraz Nicoletta i Sophia wymieniają między sobą znaczące spojrzenia i dają mu jakieś znaki. Jakie? Jest dla mnie jasne, że Sophia zna już tego całego Sebastiana; jasne jest też, że właśnie jestem mu pokazywana. Nie podoba mi się to i postanawiam zepsuć im zabawę, wyjść z roli, przejąć reżyserię i wzmocnić swoją pozycję. Muszę zrobić coś, czego się nie spodziewają, i zobaczyć, jak zareagują. Nagle zostawiam całą trójkę i puszczam się pędem z łazienki w piwniczny korytarz, w którym otacza mnie nieprzenikniona ciemność.
Rozdział 4 Sześć tygodni wcześniej Paczka z albumem niejako wyrwała mnie z beznadziejnego mroku po wypadku mamy, ale nie od razu zdałam sobie z tego sprawę. Raz po raz wpatrywałam się w fotografię na ostatniej stronie albumu i początkowo nie czułam przy tym niczego. Wiedziałam, że powinnam być oburzona, że powinnam się złościć, ale byłam jakby odcięta od samej siebie. Przesuwałam palcami po dziecięcej buzi na zdjęciu i usiłowałam zrozumieć. Mordercy mojej matki? Mordercy, do tego w liczbie mnogiej? Co to miało znaczyć? Bzdura, mama w drodze do domu straciła panowanie nad samochodem i wpadła do jeziora. Policja nie miała żadnych dowodów na to, że chodziło o coś innego niż nieszczęśliwy wypadek, nie znaleźli też żadnych śladów ingerencji osób trzecich podczas samego wypadku. Mordercy…? Co za idiotyzm! Czemu nie od razu: CIA, służby specjalne, które sfałszowały wypadek i dały mamie nową tożsamość, bo w klinice była świadkiem tajnych knowań terrorystów. A może porwali ją kosmici? Bardzo mało mówiła mi o swoim dzieciństwie, ale też rzadko ją o nie pytałam. Wolałam, żeby w kółko opowiadała mi bajki o księżniczkach albo o moim ojcu Philippe, prawdziwym bohaterze. Nigdy nie miałam dosyć tych opowieści. Natomiast wspomnienia babci mamy, Anny-Marii, u której mama się wychowała, a która przed wojną pracowała na wsi, nudziły mnie śmiertelnie. Nagle przed oczami stanęły mi zniszczone, poznaczone bliznami mamine ręce i po raz kolejny dotarło do mnie, jakim byłam egoistycznym potworem. Jak mało o niej wiedziałam i, co gorsza, jak mało chciałam wiedzieć. Dokładniej przyjrzałam się fotografii, staromodnemu strojowi dziecka. To ubranko mogło pochodzić z lat sześćdziesiątych, a zatem z czasu, gdy mama była mała. Wpatrywałam się w rysy pucołowatej buźki, studiowałam jej proporcje i przede wszystkim oczy i nagle byłam na sto procent pewna: dziecko na fotografii to moja mama. Ta myśl była jak błyskawica przebijająca grubą warstwę lodu. Nagle zrobiło mi się gorąco, coś ścisnęło mnie za gardło, szloch szarpał ramionami, z ust wyrywały się paskudne bełkotliwe dźwięki. Po raz pierwszy od koszmarnego wypadku mamy byłam w stanie ją opłakiwać, pozwoliłam sobie na to. Jej życie się skończyło, a wszystko, co ja o niej wiedziałam, sprowadzało się do tego, że mnie kochała i chroniła. Właściwie nigdy się nią nie interesowałam. A teraz było już za późno. Przepłakałam nad albumem całą noc, a potem znowu poczułam się jak człowiek. Także po raz pierwszy od wypadku. Było to co prawda bolesne, ale już wszystko wydawało mi się lepsze niż ta czarna pustka. Nie wiedziałam jeszcze, co zrobię z albumem; nie rozumiałam też uwagi, że mam się zgłosić jak najszybciej. A jednak paczka, choć dziwna i trochę niesmaczna, coś we mnie otworzyła i był to krok do przodu w porównaniu z poprzednimi tygodniami. Postanowiłam wziąć prysznic i w końcu coś zjeść. Najpierw jednak posprzątałam w kuchni i gdy wyrzucałam do śmieci papier, w który zawinięta była paczka, wypadła z niego ulotka. W pierwszej chwili odruchowo umieściłam ją w torbie z makulaturą, myślałam, że miała
tylko zabezpieczyć album, ale gdy uświadomiłam sobie, że w tej paczce nic nie było przypadkowe, schyliłam się po ulotkę, żeby dokładniej ją obejrzeć. Był to prospekt reklamowy organizacji o nazwie Transnational Youth Foundation. W życiu o niej nie słyszałam. Wpisałam nazwę w wyszukiwarkę internetową i od razu miałam kilka tysięcy trafień. Pierwszy link zaprowadził mnie na stronę główną fundacji. Najwyraźniej chodziło o międzynarodowy program młodzieżowy finansowany z różnych środków, którego celem statutowym było porozumienie między narodami. Ideę, jak się zorientowałam, popierało wiele sławnych osób. Na pierwszej stronie trafiłam na ciepłe słowa z biura niemieckiego kanclerza. Tylko co, do diabła, miało to wspólnego ze śmiercią mojej mamy? Zdenerwowana czytałam dalej, cały czas wyczulona na jakiekolwiek odniesienia do mamy, ale nawet po trzykrotnej szczegółowej lekturze nie miałam najmniejszego pojęcia, co nas mogło z tym wszystkim łączyć. Ta cała Transnational Youth Foundation, w skrócie TYF, organizuje obozy dla młodzieży w wieku od szesnastu do osiemnastu lat z całego świata. Wyczytałam na stronie, że podobno wszyscy, którzy biorą w nich udział, bardzo dobrze na tym wychodzą pod każdym względem. Poznaje się ludzi, których w innych okolicznościach nie miałoby się okazji spotkać, ćwiczy się języki obce i przełamuje własne bariery. To wszystko bardzo spodobałoby się mamie, ale niby jak ma się to wiązać z jej śmiercią? W Niemczech można się ubiegać o przyjęcie na jeden z czterech obozów, które odbywają się w Berlinie, Hamburgu, Nadrenii-Westfalii i Bawarii. Tam następuje właściwa kwalifikacja. Tylko najlepsi uczestnicy z Niemiec pojadą na obóz międzynarodowy do Australii. Koszty pokrywają prywatni sponsorzy, rządy poszczególnych landów i organizacje dobroczynne. Klikałam wszystkie linki po kolei, studiowałam regulaminy, opisy obozów, informacje o wychowawcach – doświadczonych psychologach i pedagogach, z których większość miała co najmniej doktorat. Maxime Fabré, Michael M. Becker, Janis Smith, Thabo Malewi, Nicoletta Bruns, Roswitha Müller. A na dole każdej strony – link do formularzy zgłoszeniowych. Mieli nawet fanpage na Facebooku, a tam – link do UNICEF-u i niezliczone komentarze uczestników, w przeważającej większości bardzo pozytywnie wypowiadających się o swoich doświadczeniach na obozach. I co ta elitarna, przynajmniej na pierwszy rzut oka, organizacja miała wspólnego z moją mamą? Poszłam pod prysznic, później zjadłam trzy jagodowe muffinki i po raz pierwszy od wypadku nie zrobiło mi się po jedzeniu niedobrze. Cały czas myślałam, czy porozmawiać z kimś o tajemniczej przesyłce, z Lisą albo panem Grünbeinem, ale to wszystko wydawało się zbyt absurdalne. Zaraz zaczęliby się martwić o mój stan psychiczny. Dokończyłam muffinki i wróciłam do komputera. Przyszło mi do głowy nowe podejrzenie. Ten transnarodowy obóz wydawał się zbyt idealny, wręcz kliniczny, a przez to podejrzany. Może to nowa metoda scjentologów albo jakiejś innej sekty, może teraz w ten sposób werbują nowych członków; wyszukują załamane dzieciaki. Zaczęłam buszować w sieci, sprawdzałam wszystkie źródła i linki, ale choć mocno się starałam, wszystko nadal wyglądało bardzo poważnie. Kiedy sprawdzałam kolejne odnośniki, dostałam maila na adres, który znali tylko moi przyjaciele. Jednak nadawca do nich nie należał. Wiadomość była od Transnational Youth Foundation. Temat brzmiał: Nie zwlekaj, obóz czeka na ciebie! Otworzyłam wiadomość. Miała dwa załączniki. Jednym był formularz zgłoszeniowy, drugim – plik o nazwie Bergmann 1969. Było to zdjęcie.
Zdjęcie lalki, którą znałam bardzo dobrze. Była oklejona plastrami opatrunkowymi, obcięto jej włosy. Odkąd pamiętam, siedziała na komodzie mamy. Ale tu, na tym zdjęciu, leżała z głową opartą o brzeg fontanny albo sadzawki, jakby ktoś chciał ją utopić. Pobiegłam do pokoju mamy, żeby na wszelki wypadek porównać fotografię z lalką, tylko że lalki nie było. Przeszukałam całe mieszkanie. Na darmo. Upewniłam się, czy mama nie zabrała jej może do szpitala, żeby podarować jakiemuś choremu dziecku. Nic z tego. Lalka zniknęła bez śladu.
Rozdział 5 Z kołaczącym sercem stoję w ciemności koło łazienki i nasłuchuję przez drzwi, które za sobą zatrzasnęłam, mając nadzieję, że uzyskam choćby cień wskazówki, co i czy w ogóle coś tu się rozgrywa. Słyszę jednak tylko przekleństwa Nicoletty, a potem odzywa się Sebastian i wszyscy troje parskają śmiechem. Co akurat w niczym nie przypomina tajnego spisku i nagle robi mi się głupio, że tak nagle stamtąd wybiegłam. Mimo to wydaje mi się dziwne, że Sebastian brał prysznic w damskiej łazience. Może właśnie o to mu chodziło, żeby nakryć go nago? Po raz kolejny staje mi przed oczami jego uśmiechnięta twarz i twarz Nicoletty, i ich miny, których nie potrafię rozgryźć. Nagle drzwi się rozsuwają i zanim zdążę zareagować, Nicoletta wychodzi na korytarz. Zapala się światło. Na mój widok marszczy czoło i kręcąc głową, robi krok w moją stronę. – Emmo, czemu tak tu sterczysz po ciemku? – pyta. A potem rozluźnia się i na jej ustach wykwita delikatny uśmiech. – Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się po tobie takiej odwagi. Ale ciche jezioro brzegi rwie. Czasami. Od razu włącza mi się wyobraźnia. Jezioro, jak się domyślam, spokojne i głębokie – to, w którym utonęła mama. Czy Nicoletta celowo przekręciła przysłowie? Przecież mówi się, że cicha woda brzegi rwie. To jakaś aluzja? Sophia przygląda mi się z namysłem, ma coś na końcu języka, ale Nicoletta nas pogania i z ulgą zostawiam zatęchłą piwnicę za plecami. W jadalni wszyscy już na nas czekają. Doktor Becker siedzi u szczytu stołu, po jego lewej ręce zajmuje miejsce Nicoletta. Chłopcy usiedli wzdłuż jednego boku, dla Sophii i mnie zostaje drugi. Odsuwam krzesło, patrzę na jedzenie i nagle czuję, jak bardzo jestem głodna mimo całego zamieszania i poruszenia. Czekają na nas kanapki, pomidory z mozzarellą, malutkie zapiekanki, wszystko to, co najlepsze, prawdziwa uczta, w ogóle niepasująca do zniszczonej sali, w której biesiadujemy. Z drugiej strony, w tym zamku nic do niczego nie pasuje. Niezliczone świece nie pasują do łazienki jak ze schroniska, stół na wysoki połysk i srebrne sztućce do farby odłażącej ze ścian. I co w tym wszystkim robią mordercy mamy. I ja? Sebastian, goły koleś spod prysznica, ma teraz na sobie dżinsy i koszulkę. Okazuje się, że jest asystentem Nicoletty i Beckera. Wnosi kolejne półmiski z jedzeniem i zajmuje miejsce – u przeciwległego szczytu stołu. Sięgam po kanapki, może dlatego, że łatwiej mi jeść, niż rozmawiać, zresztą rozmowa się nie klei, jakby ta idiotycznie napuszona atmosfera wszystkich onieśmielała. Obaj chłopcy rzucają wymuszone żarciki o Homerze Simpsonie i śmieją się z nich za głośno, a Becker i Nicoletta świdrują nas wzrokiem. Sophia trochę zbyt często zezuje na przystojnego Sebastiana, który z kolei bardzo sprawiedliwie dzieli swoją uwagę między Nicolettę, Sophię i mnie. Sama nie wiem, czego się właściwie spodziewałam, ale na pewno nie tego. Sądziłam, że obóz będzie o wiele większy, nie tak kameralny. A może to wcale nie jest prawdziwy obóz? Nie, to niemożliwe. Doktor Becker i Nicoletta oboje widnieli na stronach internetowych
fundacji, oboje przedstawiono jako opiekunów i wychowawców. Pan Grünbein osobiście wszystko sprawdził, zanim pozwolił mi tu przyjechać. Choć pewnie nie zgodziłby się na to za żadne skarby świata, gdyby wiedział o albumie i wiadomości. Dlatego nie pisnęłam o nich ani słowa. A poza tym nie powinnam kierować się swoimi oczekiwaniami. We wszystkich artykułach podkreślano, że Transnational Youth Foundation stosuje bardzo niekonwencjonalne metody. Uprzedzano niemal na każdym kroku, że uczestnicy muszą być przygotowani na niespodzianki i wyzwania, o których nigdy by nawet nie pomyśleli. Zerkam w bok i patrzę prosto w oczy Sophii. Uśmiecha się do mnie, przyłapana na gorącym uczynku. Skąd ja ją znam? Po ciągnącym się w nieskończoność posiłku doktor Becker zapowiada, że teraz będziemy się przedstawiać, a ja zaczynam się domyślać, jak wyglądają niekonwencjonalne metody wychowawcze stosowane na obozie. Cały czas siedzimy spowici blaskiem świec, choć część już zgasła i w sali robi się coraz ciemniej. Czuję się wyczerpana i zmęczona, to fizyczne zmęczenie, nic przyjemnego. – Tylko jedno zdanie. – Becker wodzi po nas wzrokiem. – Każdy ma tylko jedno zdanie, by uświadomić pozostałym, czemu tutaj jest. Swoje motto. Hasło. Nikt się nie odzywa i sama jestem zdziwiona, gdy jako pierwsza zabieram głos: – Trzeba zdobyć się na odwagę i zostawić cienie przeszłości za sobą, patrzeć w przód, przed siebie. To nie moje słowa, tylko cytat z mamy, który w przeszłości doprowadzał mnie do białej gorączki. Ale, o dziwo, teraz nadaje się doskonale. Dla mnie i dla ciebie, mówię w myślach do mamy i przez chwilę mam nadzieję, że jest obok i jak anioł stróż uchroni mnie nie tylko przed spadającymi głazami, ale przed całym złem tego świata. Potem jest kolej Philippa. Przełyka ostatni kęs, prawą ręką kruszy kawałek białego chleba, przygląda się nam wszystkim po kolei i uśmiecha. Ten uśmiech sprawia, że jego twarz rozjaśnia światło, bynajmniej niepłynące od świec, i nagle ta twarz, nieco asymetryczna, z krzywym nosem, wydaje mi się bardzo sympatyczna. Nerwowo przeczesuje dłońmi ciemne włosy, tak krótkie, jakby jeszcze tydzień temu był ogolony na zero. Przy tym geście kilka okruszków zostaje w jego czuprynie, co sprawia, że wydaje się bardzo kruchy i wrażliwy. Głęboko nabiera powietrza, jakby go nagle olśniło. – „Potężny płomień wstaje z malutkiej iskierki” – mówi i dodaje: – To nie ja, to Dante. Dante? Jak to się ma do tego mięśniaka? Przyglądam mu się z coraz większym zainteresowaniem. Przychodzi kolej na Toma, ja tymczasem zerkam ukradkiem na naszych opiekunów. Nicoletta, Sebastian i Becker wpatrują się w niego, ale nie umiem niczego wyczytać z ich min. Wydają się zainteresowani czysto zawodowo. Złości mnie, że przedstawiając się, nie zwróciłam uwagi na zachowanie tej trójki. Tom kiwa swoją wielką głową, aż kołyszą się jego jasnobrązowe włosy sięgające brody, niepewnie uśmiecha się do nas. Choć przypomina kujona, jest w nim też coś miłego, kojarzy mi się z wielkim pluszowym jamnikiem kiwającym głową w samochodzie. Niewinny. Mniej niewinne natomiast jest jego motto, które wygłasza zadziwiająco niskim, ponurym głosem: – Życie to umieranie. I właśnie ciąg małych śmierci nadaje życiu sens. Machinalnie rejestruję, jak Becker oschle zwraca mu uwagę, że formalnie rzecz biorąc, to były dwa zdania, ale pierwszego wieczoru nie ma sensu czepiać się szczegółów. Życie to umieranie. Wbijam wzrok w ścianę i widzę nasze cienie tańczące w świetle świec na wiekowym
tynku i znowu mam wrażenie, że ten zamek żyje, że to potwór, który pożera własne dzieci po to, żeby przeżyć. Niedobrze mi się robi, gdy wpatruję się w miłą twarz Toma. Co chciał przez to powiedzieć – liczne małe śmierci? Czyżby kolejna aluzja? Czy to naprawdę możliwe, że ktoś z naszych opiekunów albo uczestników obozu jest jednym z morderców mojej matki? Ale jaki mieliby ku temu motyw? Choć wytężam umysł ze wszystkich sił, nic nie przychodzi mi do głowy. Ale przecież właśnie dlatego tu jestem. I za wszelką cenę muszę zachować czujność. Do tego stopnia pogrążam się we własnych myślach, że umyka mi, co jeszcze powiedział Becker na temat dziwnego motta Toma. Wracam na ziemię dopiero, gdy Sophia mówi coś o gwieździe, która wystarczy, by uwierzyć w światło. Mamie na pewno by się to spodobało, myślę odruchowo i staram się nie patrzeć na cienie tańczące na ścianach. Na koniec przedstawiają się Michael Becker, Nicoletta i Sebastian. Najwyraźniej zasada jednego zdania ich nie dotyczy. O Beckerze dowiadujemy się jedynie, że tak naprawdę jest lekarzem, psychologią zainteresował się później i dlatego podjął kolejne studia. W tym momencie Philipp przewraca oczami i dokładnie wiem, co sobie myśli, zwłaszcza gdy Becker dodaje, że nigdy nie jest za późno, by spełniać swoje marzenia. O Jezu, chyba jest jednym z tych złotoustych mądrali, którzy piszą poradniki. Takie, które mama zawsze pochłaniała z wypiekami na twarzy. Mama. Wiele śmierci, jezioro brzegi rwie. W głowie mi wiruje, ale zmuszam się, by słuchać, z obawy, że umknie mi coś istotnego. Sebastian jest asystentem Beckera, Nicoletta dopiero co obroniła doktorat. Przedstawia się jako ostatnia i znowu z przyklejonym do twarzy uśmiechem tłumaczy, że praca na obozie odbywa się na zasadzie wolontariatu. – Nie ma pan rodziny? – pyta Sophia i nagle mnie też to bardzo interesuje. Przez twarz Beckera przemyka coś, czego nie potrafię nazwać. – Te obozy to moja rodzina! Ale nie moja, to wiem na pewno. Wracam do teorii, że rekrutacja na obóz jest werbunkiem do sekty, gdy Nicoletta każe nam oddać telefony komórkowe. Tak po prostu. Natychmiast i bez dyskusji. Patrzymy na siebie zaskoczeni. – Przecież tu i tak nie ma zasięgu – zauważa Philipp. – Więc chyba możemy zachować telefony? – Nie. – Żadnych wyjaśnień, żadnych dalszych informacji. Zapada cisza, wszystko dzieje się jak w zwolnionym tempie, widzimy gasnącą świecę, gorący wosk spływa na podłogę, czujemy zapach spalenizny, gdy mucha płonie w ogniu z cichym skwierczeniem. A w mojej głowie nagle rozlega się syrena alarmowa. Brak komórki oznacza brak kontaktu ze światem zewnętrznym. Żadnych zdjęć i filmów. Być może – żadnych dowodów. Nicoletta nieubłaganie wyciąga rękę. – To tak, jakbyśmy sami mieli sobie odciąć pępowinę – mruczy Philipp pod nosem, jednak po chwili wahania niechętnie podaje jej swój telefon, stary, sfatygowany model oklejony naklejkami z bohaterami Simpsonów. – Twój ulubiony odcinek? – pyta Tom, wyjmując swojego smartfona w pokrowcu z logo klubu Bayern-Monachium. – Jest ich sporo, ale chyba najbardziej lubię One fish, two fish, blowfish. – Ten, w którym Homer myśli, że musi umrzeć, że coś przepuścił z kolcobrzuchem?
– Pewnie wydaje się wam, że będziecie całkiem odcięci od świata. – Nicoletta rozsyła swój fałszywy uśmiech na wszystkie strony. – Potraktujcie to po prostu jako ostateczny test dorosłości. Bez telefonów jesteście zdani wyłącznie na siebie. – I bez tego jestem dorosła – burczy Sophia, szukając komórki w torebce. Zastanawia mnie, czemu nie ma jej pod ręką – jest to nowiutki smartfon w etui z różowymi brylancikami, które w blasku świec lśnią jak krwawe krople. W końcu i ja oddaję komórkę, choć robię to z bólem serca. Mam w telefonie ostatnie zdjęcia mamy, na kilku jesteśmy nawet razem. Oddać je to tak, jakbym traciła ją jeszcze raz. Później chcę już tylko zostać sama. Czuję, że powoli zbliżam się do kresu sił. Jestem ledwo żywa po wędrówce, zmęczona poczuciem, że muszę być cały czas czujna, bo wszystko może okazać się wskazówką. I tylko dlatego z trudem tłumię westchnienie, gdy słyszę, że będziemy z Sophią w jednym pokoju, czy raczej jednej sali sypialnej. Znowu będę musiała uważać i nasłuchiwać. Nasza sala mieści się na trzecim piętrze, sypialnie wychowawców – na drugim. Nicoletta zauważa z uśmiechem, że zawsze możemy się do nich zwrócić, z każdą sprawą. Kątem oka widzę, jak na twarzy Sophii pojawia się przelotny uśmiech, i domyślam się, że już sobie wyobraża, jak zareagowałby Sebastian, gdyby zapukała do jego drzwi. Nicoletta przekręca staroświecki kontakt w ścianie i pomieszczenie zalewa mętne światło. Moim oczom ukazuje się dziesięć metalowych łóżek ustawionych w rzędzie pod ścianą, na każdym jest poduszka i koc, wszystkie starannie zaścielone, jak w wojsku. A potem spoglądam na okienko, pod którym stoi malutki drewniany stolik i stołeczek, i kosz na śmieci. W ścianie przy oknie dostrzegam małą niszę, która od razu wydaje mi się znajoma. Podchodzę do niej, nie zwracając uwagi na Nicolettę i Sophię. W grubym murze wykuto dość głęboką owalną niszę, ozdobioną szklanymi paciorkami, i pierwsze podejrzenie przeradza się w pewność, która zapiera mi dech w piersi. Jestem na sto procent przekonana, że to tutaj zrobiono zdjęcie, które było w moim albumie. Szklane paciorki ozdabiają skraj niszy, w której musiało stać zdjęcie dziecka i mały obrazek Marii Panny. Poruszona, muskam szklane paciorki opuszkami palców. Są zimne, lodowato zimne, i nagle łzy napływają mi do oczu. Znalazłam miejsce, w którym powinnam szukać morderców mojej matki. Nagle przytomnieję, obiecuję sobie, że dokładnie rozejrzę się po całym zamku, gdy tylko Sophia zaśnie. Ale Sophia paple niestrudzenie, że nawet każde straszne schronisko ze szkolnej wycieczki byłoby lepsze niż ten zamek, a potem dodaje, że ta cała kolacja przy świecach była dla niej strasznie pokręcona. Choć się staram, właściwie jej nie słucham. Nie mogę się doczekać, kiedy będę mogła rozejrzeć się po zamku. Kładę się więc do łóżka najszybciej, jak to możliwe, i demonstracyjnie zamykam oczy, ale Sophia jeszcze raz pochyla się nade mną i szepcze: – Nie wiem dlaczego, ale odnoszę wrażenie, że skądś się znamy. Miałaś już kiedyś coś takiego? Nie odpowiadam, udaję, że oddycham głęboko, choć wiem doskonale, co ma na myśli. Teraz jednak muszę skupić się przede wszystkim na tym, żeby się dowiedzieć, co to dziwne miejsce ma wspólnego z mamą. A to muszę zrobić sama.