malmus

  • Dokumenty69
  • Odsłony1 821
  • Obserwuję4
  • Rozmiar dokumentów52.8 MB
  • Ilość pobrań1 005

Weber David - Przygody Bahzella Bahnaksona 03 - Przysięga Wietrznego Jeźdźca

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Weber David - Przygody Bahzella Bahnaksona 03 - Przysięga Wietrznego Jeźdźca.pdf

malmus EBooki Weber David - Przygody Bahzella Bahnaksona (Mona-kicia)
Użytkownik malmus wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 49 osób, 34 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 465 stron)

David Weber Wind Rider’s Rath Tłumaczenie: Marta Koniarek CYKL BOGA WOJNY, TOM III

POSTACIE Alfar Aseblade – zbrojny Sothoii, opiekun koni z posiadłości Cieple Źródła Balcartha Evahnalfressa – dowódca Pięciuset, starszy oficer straży miasta Kalatha. Brat Relath – akolita w świątyni Tomanaka w Baltharze. Cassan Aiehammer – baron Toramos, lord opiekun Południowej Ćwiartki, najpotężniejszy polityczny wróg barona Telliana, który nie wierzy, iż koegzystencja z hradani jest możliwa i słuszna. Cathman Domokrążca – przydomek Varnaythusa. Dahlaha Farrier – kochanka Triahma Pickaxe'a i czcicielka Shigu. Dalthys Hallafressa – administratorka miasta Kalatha. Darhal Pickaxe – dawny lord opiekun Lorham, zmarły ojciec Trisu Pickaxe. Darnas Warshoe – zaufany szpieg i agent barona Cassana. Dathgar – rumak związany z baronem Tellianem. Imię to oznacza „Przetaczający się Gromem przez Trawę”. Dathian Halberd – lord opiekun Bagnisk, jeden z wasali barona Telliana spiskujący przeciwko niemu z baronem Cassanem. Edinghas Bardiche – jeden z wasali barona Telliana, lord opiekun Ciepłych Źródeł. Eramis Yohlahnafressa – wojowniczka, jedna ze stronniczek Marethy. Erlis Rahnafressa – dowódca Setki, wojowniczka oficer zajmująca się szkoleniem w Kalacie. Ermath Balcarafressa – ochmistrzyni Kalathy. Festian Wrathson – lord opiekun Glanharrow, na życzenie barona Telliana zastąpił zdrajcę Mathiana Redhelma w Glanharrow.

Forhada Helmcleaver – wietrzny jeździec, który przyłączył się do ataku Bahzella na wyznawców Krahany, jego rumak nazywa się Konhandro, „Zrodzony z Mgły”. Garlahna Lorhanalfressa – młoda wojowniczka wyznaczona przez Erlis na nauczycielkę Leeany. Garthan Warbridle – lord opiekun Pustej Jaskini, jeden z wasali barona Cassana. Gayrfressa – klaczka rumaków, którą Bahzell uzdrowił w Ciepłych Źródłach, imię oznacza „Córkę Wiatru” lub „Wietrzną Córkę”. Gayrhalan – rumak związany z Hathanem, jego imię oznacza, „Burzowa Dusza”. Gharnal Uthmagson – przybrany brat Bahzella, członek Zakonu Tomanaka. Gurlahn Morakson – wojownik Koniokradów dowodzący gwardią Bahzella w Balthar wyznaczoną mu przez ojca. Hahnal Bardiche – najstarszy syn lorda opiekuna Edinghas. Halahk Arrowsmith – jeden z wasali barona Cassana. Haliku Koharth – wyznawca Krahany, działający pod rozkazami Jerghara. Hanatha Bowmaster – baronowa Balthar, żona Telliana. Hathan Shieldarm – wietrzny brat barona Telliana, jeździec rumaka Gayrhalana. Jerghar Sholdan – wyznawca Krahany. Johlana Ermathfressa – główna szwaczka Kalathy. Jolhanna Evahlafressa – wojowniczka służąca za oficjalną przedstawicielkę handlową Kalathy w Thalarze. Lanitha Sarthayafressa – bibliotekarka i starsza nauczycielka w Kalacie. Layantha Peliath – wyznawczyni Krahany, działająca pod rozkazami Jerghara. Leeana Glorana Syliveste Bowmaster – czternastoletnia córka (jedynaczka) Telliana i Hanathy z Balthar. Luthyr Battlehorn – wietrzny jeździec, który jest nieprzygotowany na wybrańca Tomanaka hradani i na wietrznego jeźdźca hradani. Maretha Keralinfressa – przywódczyni frakcji rady miejskiej Kalaty najbardziej przeciwstawiającej się załagodzeniu konfliktu. Marthya Steelshank – osobista służąca Leeany Bowmaster. Paratha Kharlan – major w służbie kościoła Lillinary. Ravlahn Thregafressa – starszy asystent dowódcy Setki Erlis, zajmująca się szkoleniem w posługiwaniu się bronią w Kalacie. Rulth Blackhill – lord opiekun Transhar, polityczny sojusznik i wasal barona Cassana. Saeth Pickase – zmarły ojciec Triahma Pickaxe.

Salgahn – psi brat działający razem z Varnaythusem i Jergharem. Salthan Pickase – kuzyn lorda opiekuna Trisu, starszy sędzia i bibliotekarz. Saratic Redhelm – lord opiekun Złotej Doliny, jeden z wasali barona Zassana działający wraz z nim przeciwko baronowi Tellianowi. Jest kuzynem Mathiana Redhelma, zhańbionego lorda opiekuna Glanharrow. Shalsan Warlamp – wietrzny jeździec, który przyłączył się do ataku Bahzella na wyznawców Krahany. Jego rumak nazywa się Shaynhara. Shardohn – demoniczny sługa Krahany. Sharral Ahnlarfressa – asystentka burmistrza Kalathy Yalith. Sir Altharn Warblade – kapitan w służbie lorda opiekuna Trisu. Sir Chalthar Ranseur – marszałek Saratica Redhelma, dowódca jego osobistej gwardii. Sir Fahlthu Greavesbiter – dowódca Trzeciej Kompanii Saratica Redhelma. Sir Halnahk Partisan – dowódca Piątej Kompanii Saratica Redhelma. Sir Jahlahan Swordspinner – seneszal barona Telliana w Kasztelu na Wzgórzu. Sir Kelthys Lancebearer – lord Głębokiej Wody, niewielkiej posiadłości w Glanharrow. Jest wietrznym jeźdźcem i kuzynem barona Telliana. Sir Markhalt Ravenclaw – Sothoii, starszy członek Zakonu Tomanaka w Balthar w momencie przybycia Bahzella i Hurthanga. Sir Trianal Bowmaster – dziewiętnastoletni bratanek barona Telliana. Sir Yarran Battlecrow – marszałek i dowódca zwiadowców lorda Festiana. Sofalla Bardiche – żona lorda opiekuna Edinghas. Soumeta Harlahnnafressa – wojowniczka, dowódca Pięćdziesiątki z Kalathy, przeciwstawiająca się wszelkim ugodom z przeciwnikami wojowniczek. Taraman Wararrow – starszy kapłan Tomanaka w Baltharze. Tarith Shieldarm – osobisty zbrojny Leeany. Tarlan Swordsmith – lord opiekun Wysokiego Tranith, jeden z wasali barona Cassana. Tellian Bowmaster – baron Balthar, lord opiekun Zachodniej Ćwiartki. Thalgahr Rarikson – jeden z wojowników hradani wyznaczonych do straży przybocznej Bahzella przez jego ojca. Tharnhna Garhlanfressa – wojowniczka, jedna ze stronniczek Marathy Keralinfressy. Theretha Maglahnfressa – wojowniczka-artystka (dmuchacz szkła) z Kalaty. Trebdor Horsemaster – jeden z wasali barona Cassana. Treharm Haltharu – wyznawca Krahany, działający pod rozkazami Jerghara. Triahm Pickaxe – kuzyn lorda opiekuna Trisu, zagorzały wróg wszystkich wojowniczek.

Trisu Pickaxe – lord opiekun Lorham. Varnaythus – mistrz Varnaythus, czarny czarnoksiężnik i kapłan Carnadosy. Walasfro – rumak Sir Kelthysa Lancebearera, imię oznacza „Syna Bitwy”. Walsharno – starszy brat Gayrfressy, rumak związany z Bahzellem. Jego imię oznacza „Bitewny Brzask” (można je także tłumaczyć jako „Przedświt Bitwy” lub „Bitewne Słońce”). Welthan Handaxe – lord opiekun Dronhar, jeden z wasali barona Cassana. Yalith Tamalthfressa – burmistrz Kalathy.

PROLOG Dudnienie gromu przetoczyło się w górze niczym odległe uderzenie tarana walącego w wierzeje niebios. Kamienne ściany pomieszczenia stłumiły ostry grzmot, lecz przypominający wodospad odgłos ulewnego deszczu przenikał przez pojedyncze otwarte okno niesiony powiewem wiatru chłodnej, wiosennej nocy. Pół tuzina bogato odzianych mężczyzn siedziało wokół dużego stołu o wypolerowanym blacie. Trzech z nich trzymało kielichy rubinowego wina. Dwóch innych pociągało piwo z kunsztownie zdobionych kufli. Szósty rozpierał się na większym, bardziej dekoracyjnym krześle u szczytu stołu. Stała przed nim mała szklaneczka whisky z Krasnoludzkiego Siedliszcza, mająca w świetle oliwnych lampek ciepłą barwę bursztynu. Przytknął drzazgę do najbliższej z lamp stojących na stole, zapalił ponownie fajkę i zmrużył oczy, gdy pojawiła się chmura wonnego dymu. Machnięciem ręki zgasił płonącą drzazgę i nałożył znowu szkiełko lampy. Jego fajka syknęła cicho, gdy z niej pociągnął, a potem wydmuchał jeden, doskonały krążek dymu. Zadudnił kolejny grzmot, tym razem nieco bliżej, a ciemność za oknem rozbłysła odległym pląsem błyskawic, daleko na krańcu skąpanego w deszczu świata. – Zgadzam się, iż sytuacja jest nie do przyjęcia, milordzie – odezwał się jeden z popijających piwo mężczyzn, w spokojnej ciszy powstałej z uczucia komfortu, jaki daje ogień w burzową i wietrzną noc. Jego włosy były złotorudej barwy często spotykanej u najstarszych szlacheckich rodów Sothoii, a minę miał co najmniej niezbyt szczęśliwą. Pociągnął kolejny haust ze swojego kufla, a uniesiona dłoń zamigotała złotymi pierścieniami i odbijającymi światło klejnotami. A potem postawił znowu swój kufel i wzruszył ramionami. – Mimo to wydaje się, że nie mamy wyjścia, tylko to zaakceptować. – Obawiam się, iż Welthan ma w tej kwestii rację, milordzie – przyznał kwaśno jeden z pijących wino mężczyzn. – To obraza dla każdego Sothoii, który się kiedykolwiek narodził, jednak dopóki sam Tellian jest gotów to przełknąć, to może też zmusić do przełknięcia tego nas wszystkich. – I dopóki król jest gotów mu na to pozwalać – przypomniał im wszystkim ponuro kolejny z popijających wino mężczyzn. – Nie zapominaj o tym, Garthanie. – O niczym nie zapominam, Tarlanie – odparł od razu Garthan. – Czy jednak

ktokolwiek przy tym stole uważa, iż Jego Wysokości nie... doradzono błędnie w tej sprawie? – Błędnie czy nie, król to król – zauważył mężczyzna u szczytu stołu palący fajkę. Głos miał dobrze modulowany, a ton niemal łagodny. W wyrazie jego przystojnej twarzy było też coś lekko niebezpiecznego i Garthan nieznacznie zesztywniał na swoim krześle. – Nie zamierzałem sugerować niczego innego, milordzie. – Jego głos był pełen szacunku, jednak pobrzmiewał w nim upór. – Tym niemniej, po to Jego Wysokość ma Radę, a ty jesteś jej członkiem. Czyż zadaniem doradcy nie jest doradzanie? I któż jest bardziej cenny? Doradca, który oferuje swą własną mądrość, choć może to nie być najbardziej popularna rada? Czy też taki, który nie zaoponuje, choć uważa, iż inni, bardziej... oportunistyczni doradcy są w błędzie? Noc panująca poza komnatą należała raczej do tych chłodniejszych, a wiatr wpadający przez okno stał się silniejszy niż chwilę przedtem. Bez wątpienia, to było przyczyną zimnego tchnienia, jakie przeszło przez pomieszczenie. – Oczywiście, masz rację – rzekł do Garthana mężczyzna u szczytu stołu po długiej chwili ciszy, lewą ręką gładząc się po swej złocistej brodzie. – Tak jak i Tarlan. I choć rzeczywiście zasiadam w Radzie, to nie jestem jedynym, który to robi. Zasiada tam, na przykład, także książę Yurokhas. A w tej chwili wygląda na to, że król Markhos gotów jest usłuchać księcia i dać Tellianowi szansę na bezsensowną próbę doprowadzenia do „pokojowej koegzystencji” z hradani. Wielu mężczyzn siedzących wokół stołu wyglądało, jakby miało ochotę splunąć na wypolerowaną kamienną podłogę. Dał się też słyszeć cichy pomruk obrzydzenia, który utonął w huku grzmotu. Jednak żaden z nich nie mógł zaprzeczyć temu, co właśnie stwierdził gospodarz. – Cóż, owszem, milordzie – przyznał po kilku sekundach drugi mężczyzna pijący piwo. – Wszyscy mamy tego świadomość, jak zapewne wiedziałeś, zanim wezwałeś nas tu dziś wieczór. Sądzę jednak, iż wybaczysz mi moją obcesowość, jeśli stwierdzę, iż nie wybrałeś nas do uczestnictwa w tym spotkaniu przez wzgląd na nasze gorliwe poparcie dla poglądów księcia Yurokhasa. Jego ton był tak zabawny, iż kilku mężczyzn przy stole zachichotało i nawet człowiek z fajką się uśmiechnął. – Jeśli o mnie chodzi – ciągnął dalej – to chętnie przyznam, że mam powody natury osobistej i patriotycznej, aby nie cierpieć obecnej sytuacji. Mój krewniak Mathian został

niemal żebrakiem, rentierem w moim domu, zastąpiony przez napuszonego, nisko urodzonego rycerza niemającego w żyłach nawet kropli szlacheckiej krwi. W jego tonie nie było już rozbawienia, a spojrzenie stało się niebezpieczne. – Odsuwając na bok kwestię obrazy całej mojej rodziny i każdego prawdziwego szlacheckiego rodu istnieje coś takiego, jak sprawiedliwość. Mamy z baronem Tellianem na pieńku i ja przynajmniej, nie będę udawał, że jest inaczej. I sądzę, że ty również, milordzie. Wydawało się, iż niektórych nagle niesłychanie zaciekawiła zawartość ich kielichów lub kufli. Wpatrywali się w nie, jakby szukali wróżby w swych trunkach, lecz mężczyzna u szczytu stołu tylko patrzył spokojnie na tego, który przemówił. – Nigdy nie udawałem, że nie mam na pieńku z Tellianem z Balthar, lordzie Saraticu. Bo mam. Masz też rację, zwracając uwagę, iż zaprosiłem was wszystkich, byście dołączyli do mnie tego wieczoru, ponieważ byłem przekonany, iż tak jest także w przypadku każdego z was. Jednak wypada, byśmy wszyscy pamiętali, iż otwarte zaatakowanie go w tej sprawie niesie ze sobą ryzyko oskarżenia o występowanie przeciwko królowi. Zanim będziemy mogli odpowiednio zająć się Tellianem i jego ukochanymi hradani, musimy sprawić, by król Markhos uzmysłowił sobie, jak to powiedział Garthan, iż w tej kwestii błędnie mu doradzono. Gdy już cofnie swoje poparcie dla Telliana, będziemy mogli stać się bardziej... bezpośredni w naszych metodach. Jednak chwilowo, jako lojalni poddani i wasale króla, publicznie musimy mocno popierać jego politykę. – Oczywiście, milordzie – zgodził się Saratic. – Nigdy nie sugerowałbym i nie było to moim zamiarem, byśmy postąpili inaczej. Tak jak mówisz, naszym oczywistym obowiązkiem wobec Korony jest wyraźne okazanie poparcia dla polityki króla. I to publicznie. – Ano właśnie. – Mężczyzna palący fajkę wydmuchał kolejne kółko dymu, a deszcz za oknem lał mocniej niż przedtem. Węgle płonące na palenisku za nim syknęły, gdy zbłąkana kropla deszczu spłynęła przez komin. Uniósł szklankę z whisky i pociągnął powoli ze smakiem, a potem odstawił z dużą precyzją. – Jednak – powiedział – tak jak obowiązkiem każdego poddanego króla jest akceptowanie jego polityki i stosowanie się do podjętych przez niego decyzji, tak też obowiązkiem jego poddanych jest wynajdywanie sposobów, w jakie mogliby wspierać prawdziwy cel tej polityki. A jest nim, oczywiście, pokój i bezpieczeństwo całego królestwa. I, tak jak wy wszyscy, jestem przekonany, iż obecne działanie barona Telliana może koniec końców stanowić jedynie zagrożenie dla tego pokoju i bezpieczeństwa. – Rozumiem, milordzie – powiedział Saratic. – I zgadzam się z tobą. – Inni wokół stołu

skinęli potakująco głowami i choć kiwanie to było w większości mniej entuzjastyczne niż w przypadku Saratica, to nikt z nich nie okazywał żadnego wahania. – Jednak, pamiętając o tym, co słusznie zauważyłeś w kwestii naszej odpowiedzialności i obowiązku wspierania polityki króla, wydaje się, iż otwarcie niewiele możemy uczynić, aby powstrzymać Telliana. – Stoczyłeś tyle bitew, co każdy z obecnych tutaj, lordzie Saraticu – powiedział mężczyzna z fajką. – Toteż wiesz równie dobrze jak ja, iż najbardziej oczywista i otwarta taktyka rzadko jest tą najbardziej skuteczną. Zrozumcie mnie, wszyscy. W tej kwestii, ani w żadnej innej, nie przeciwstawię się otwarcie Jego Wysokości. Tak jak zawsze to czyniłem, wyrażę moje własne poglądy przed królem i innymi członkami jego Rady i będę się starał przekonać go o mądrości kryjącej się w moich argumentach. Jednak poza debatą wynikającą z obowiązku doradzania, jaki wiąże się z faktem zasiadania przeze mnie w Radzie, nie podniosę ręki ani głosu na Jego Wysokość. Postąpienie inaczej byłoby nie tylko złym, lecz i głupim posunięciem, a może nawet ryzykownym. Jednak uczynię co w mojej mocy, aby zmienić czynniki i ograniczenia, jakie krępują króla w jego wyborach. A jeśli możliwe okaże się stworzenie okoliczności, które sprawią, iż mądrość mych poglądów i rekomendacji stanie się oczywista, to zrobię także i to. Nie zapomnę również – jego spojrzenie przesunęło się po ich twarzach widocznych w świetle lamp – o tych, którzy pomogą mi doprowadzić do zaistnienia takich okoliczności. – Rozumiem – wymruczał ponownie Saratic. Spojrzeli ha siebie z Garthanem ponad stołem, a potem Saratic przeniósł wzrok z powrotem na swego gospodarza. – Czy mógłbym spytać, milordzie, czy zastanawiałeś się nad najlepszym sposobem, w jaki możemy przyczynić się do stworzenia tych okoliczności, o których wspomniałeś? – Cóż, nie – rzekł spokojnie palący fajkę mężczyzna. – To znaczy, pewne możliwości wydają się być oczywiste. Na przykład, ten „lord Festian”, którego z rekomendacji Telliana król umieścił w Glanharrow zamiast twego krewniaka Mathiana, najpewniej nie poradzi sobie z wyzwaniami, z jakimi boryka się każdy lord i nie uda mu się ochronić swoich ziem ani ludzi powierzonych jego opiece. Z pewnością osoby na stanowiskach powinny pokazać tę jego niekompetencję. Obnażył zęby w uśmiechu, którego mógłby pozazdrościć mu rekin. A jego goście odpowiedzieli mu równie szerokimi uśmiechami. – I – kontynuował – jest jeszcze kwestia tego tak zwanego wybrańca Tomanaka. Księcia Bahzella. Może nie zauważyliście, że mimo iż Jego Wysokość jest gotów uznać istnienie zgromadzenia Zakonu Tomanaka wśród hradani, a nawet traktować tego Bahzella jako

jednego z wybrańców Boga Wojny, to nie przyznał otwarcie Bahzellowi statusu ambasadora. Mimo iż jestem pewien, że król Markhos byłby przerażony, gdyby coś złego przydarzyło się Bahzellowi, to nie byłoby to tak, jakby owo nieszczęście dotknęło akredytowanego ambasadora z cywilizowanego kraju. – Nie przysługuje mu także prawo do immunitetu należnego ambasadorowi – rzekł powoli Tarlan. Jego pełen namysłu głos był niemal szeptem, lecz mężczyzna palący fajkę skinął głową. – Oczywiście, że nie – przyznał. – Istnieje oczywiście kwestia jego rzekomego statusu wybrańca Tomanaka. Jednak mimo całego szacunku dla Jego Wysokości i jego pozostałych doradców, to jak ktoś może naprawdę wierzyć, iż Tomanak wybrałby hradani, i to hradani Koniokrada, na jednego ze swoich wybrańców? – Parsknął pogardliwie. – Jeśli ten Bahzell chce przypisywać sobie przywileje i moce wybrańca, to myślę, że sprawiedliwie byłoby dać mu szansę udowodnienia, iż na nie zasługuje. A skoro salą sądu Równoważącego Szale jest pole bitwy, to istnieje tylko jedno miejsce, gdzie może to zrobić, nieprawdaż? Kilku pozostałych wymieniło spojrzenia o różnym stopniu zaniepokojenia, słuchając tych paru ostatnich zdań, ale nikt nie wyraził sprzeciwu. W końcu sama myśl o hradanim jako wybrańcu jakiegokolwiek Boga Światła była czymś gorszym niż tylko śmiesznostką. Za bardzo graniczyło to z jawnym bluźnierstwem, niezależnie od tego, co inni mogą sobie myśleć. – Ja przynajmniej zgadzam się z tobą całkowicie, milordzie – powiedział Saratic, a Garthan stanowczo kiwnął głową. Tarlan także przytaknął, tyle że nieco mniej entuzjastycznie. – Dziękuję, lordzie Saraticu – powiedział palący fajkę mężczyzna. – Cenię sobie twoje poparcie. A tradycją mego rodu jest pamiętanie o tych, którzy udzielili nam wsparcia, gdy tego najbardziej potrzebowaliśmy. Przebłysk chciwości mignął w oczach Saratica. Nie wyparł gniewu i mściwości, jakie je wypełniały, ale tylko wyostrzył i wzmocnił istniejące uczucia, a zobaczywszy to, mężczyzna palący fajkę skrył uśmieszek satysfakcji. – Wydaje mi się, milordzie – odezwał się po chwili Saratic – że jeśli naprawdę się do tego przyłożymy, to powinniśmy znaleźć sposób, w jaki możemy wykazać niedociągnięcia tego Festiana jako uzurpatora stanowiska, znaczy się następcę lorda Mathiana i jednocześnie dać „księciu Bahzellowi” szansę udowodnienia raz a dobrze statusu wybrańca Tomanaka.

– Jestem pewien, że tak – zgodził się palący fajkę mężczyzna. A potem oparł ręce o blat stołu i podniósł się, uśmiechając do pozostałych. – Jednakże – ciągnął dalej – obawiam się, że jest już dość późno. Jutro czeka mnie ciężki dzień pełen pracy, toteż, jeśli pozwolicie, powiem wam wszystkim dobranoc. Nie, nie – powiedział, potrząsając głową i unosząc rękę, gdy dwóch czy trzech gości także chciało powstać. – Nie przerywajcie rozmowy ze względu na moje odejście, panowie. Byłby ze mnie kiepski gospodarz, gdyby moje wczesne udanie się na spoczynek miało przerwać radość gości płynącą z prowadzenia wspólnych dyskusji. – Uśmiechnął się do nich znowu. – Zostańcie tu jak długo zechcecie. Służbie polecono pozostawienie was w spokoju, chyba że ją wezwiecie, aby przyniosła dodatkowy poczęstunek. Kto wie? Może z waszej dyskusji wyłoni się jakiś sposób, w jaki wszyscy będziemy mogli przyczynić się do wspierania interesu i dobrobytu królestwa. Skinął im wszystkim głową, a potem cicho wyszedł z pokoju.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Gęsta mgła kłębiła się powolnie ciężkimi tumanami na chłodnym wietrze, unosząc się znad zimnej, stojącej wody i nieco tylko od niej gęstszego błota trzęsawiska. Gdzieś w górze, ponad mgłą, słońce pełzło ku zenitowi, złocąc górne krańce oparu złocistym blaskiem, subtelnie pięknym na swój sposób. Jednak wszystkich trzydziestu mężczyzn było mocno ubłoconych i złocista poświata nie poprawiała im humoru. – To pewnie są Bagniska – burknął jeden z tropicieli, krzywiąc się w kierunku dowódcy oddziału posuwającego się wierzchem. – Czy naprawdę wolałbyś Gardziel? – odparł tak samo kwaśnym tonem siwy jeździec. – Raczej nie, sir Yarranie – przyznał tropiciel. – Ale przynajmniej byłem już w Gardzieli. W każdym razie przeszedłem ją do połowy. Sir Yarran gruchnął śmiechem tak jak i większość jego ludzi. Ich ostatnia wyprawa w dół Gardzieli nie należała do szczęśliwych, a ludzie w tym oddziale nie byli zachwyceni przynajmniej jedną z jej konsekwencji. Jednakże śmiech zamilkł szybko, bowiem, podobnie jak sir Yarran, wszyscy oni byli nieprzyjemnie pewni, iż misja, która zaprowadziła ich tego poranka na bagniska, wynikała z próby odwrócenia tych konsekwencji. Sir Yarran uniósł się w strzemionach, jakby tych kilka dodatkowych cali mogło w jakiś sposób pomóc mu przebić wzrokiem kłębiącą się mgłę. Nie pomogło, a on wymruczał w myślach przekleństwo. – Cóż, chłopaki – stwierdził, opadając z powrotem na siodło. – Obawiam się, że nie mamy wyboru, tylko jechać jeszcze kawałek dalej. – Spojrzał na jednego ze swoich ludzi i wskazał ręką za siebie, na drogę, którą przebyli. – Trobiusie, wróć i znajdź sir Kelthysa i jego ludzi. Powiedz mu, że ruszamy dalej w głąb bagniska. – Skrzywił się. – Jeśli ma ochotę do nas dołączyć, to zapraszamy, ale nie ma sensu, żeby on się tu z nami taplał, chyba że nie ma nic lepszego do roboty, poza odmrażaniem sobie tyłka w błotnistej wodzie razem z nami. – Rozkaz, sir Yarranie. – Trobius zasalutował, zawrócił konia i pokłusował w mgłę. Sir Yarran przez kilka chwil przyglądał się rozciągającemu się przed nimi trzęsawisku, a potem mruknął zrezygnowany. – W porządku, chłopaki – powiedział. – Ruszajmy. Kto wie!? Może nam się poszczęści

na tyle, że naprawdę znajdziemy jakieś ślady. – Rozkaz, sir – stwierdził tropiciel i pognał konia do przodu, starannie wybierając ścieżkę prowadzącą głębiej w wodniste błocko. – Srali muszki, będzie wiosna – wymruczał pod nosem, a sir Yarran obrzucił go spojrzeniem. Na szczęście jego głos był tak cichy, że sir Yarran mógł udawać, że go nie usłyszał, co odpowiadało sir Yarranowi, zwłaszcza że całkowicie zgadzał się z tym człowiekiem. Patrzył, jak tropiciel i jego dwóch pomocników ostrożnie zapuszczają się głębiej w zdradliwe podłoże, a potem westchnął i zacmokał łagodnie na swojego konia. * * * – I oczywiście nie będziemy mogli niczego udowodnić. Sir Yarran Battlecrow skrzywił się, a potem odcharknął głośno i splunął z obrzydzeniem w ogień. Było to przyzwyczajenie, które sir Festian Wrathson, lord opiekun Glanharrow, starał się u niego wykorzenić od lat. Nie dlatego, żeby Festian nie zgadzał się z uczuciami, które powodowały, że to przyzwyczajenie dawało o sobie znać, ale dlatego, że Yarran robił to z takim wigorem. Jednakże w tej chwili Festian nie odczuwał potrzeby zbesztania Yarrana. Raczej pragnął pójść w ślady swego marszałka, dowódcy zbrojnych Glanharrow. I niezależnie od tego, czego mógł pragnąć Festian, to Yarran przynajmniej zasłużył sobie na prawo wyrażania swych emocji, jak tylko chciał. Para unosiła się znad przesiąkniętych przez deszcz tuniki i spodni rycerza. Jego siwiejące jasne włosy były zmierzwione i przemokłe, i choć wyraźnie wytarł swoje buty do konnej jazdy, to w dalszym ciągu poplamione były błotem. Jego przemoczone poncho zostało przewieszone przez oparcie jednego ze stojących w komnacie krzeseł, emanując smużkami pary przy ogniu, zaś znajdujący się w kącie sługa zajmował się suszeniem kirysu Yarrana. – Nie, nie będziemy – stwierdził po chwili Festian. – A ponieważ nie będziemy, to nie mogę sobie pozwolić na rzucanie oskarżeń. Zwłaszcza na sąsiadujących ze mną lordów. – Ano, to prawda, i wiem o tym – przyznał Yarran ponurym, zrezygnowanym tonem. – Mimo to, milordzie, obydwaj o tym wiemy, czyż nie? – Może tak, a może nie – odparł Festian. Yarran obrzucił go sceptycznym spojrzeniem, a lord opiekun machnął ręką. – Och, wiem, że obydwaj podejrzewamy, Yarranie, ale, jak sam powiedziałeś, nie mamy przecież dowodu, czyż nie?

– Nie, na Phrobusa – przyznał kwaśnym tonem Yarran. – Zatem przeanalizujmy to krok po kroku i zobaczmy, co wiemy na pewno. Na przykład, w jakim kierunku zmierzali, gdy zgubiliście ich ślad? – Phrobus jeden to wie – burknął Yarran. Służąca weszła do komnaty i podała mu parujący kubek, a marszałek rozchmurzył się nieco wyczuwszy głęboki i mocny zapach czekolady. Był to niezmiernie kosztowny luksus na Wietrznej Równinie Sothoii, a hardy, posiwiały wojownik był większym łasuchem niż trójka dzieci z Glanharrow razem wziętych. Uśmiechnął się do służącej, przyjął kubek i pociągnął z niego powoli, ciesząc się tą zmysłową przyjemnością Festian pozwolił mu rozkoszować się nią przez kilka sekund. A potem, celowo odchrząknął, Yarran zaś opuścił kubek i z pewnym zmieszaniem otarł czekoladową pianę ze swoich wąsów. – Wybacz, milordzie – powiedział. – To mnie trochę zaskoczyło. – Już od wielu tygodni pracujesz dla mnie jak szalony, Yarranie – rzekł łagodnie Festian. Właściwie, to zarówno on jak i Yarran, wiedzieli, że rycerz wykonywał dokładnie to, co Festian robił kiedyś dla pozbawionego stanowiska lorda Mathiana. Obydwaj wiedzieli jednak, że Mathian nie nagradzałby nikogo czekoladą za jego starania. – Po to tu jestem, milordzie – powiedział Yarran. Żaden z nich nie zamierzał wyrazić inaczej tego, z czego obydwaj zdawali sobie sprawę. – W dowolnym kierunku – ciągnął po chwili marszałek – ten ktoś na początku zmierzał na południowy zachód, ale do cholery, nie mógł się tam przecież kierować. Z tej strony nie ma nic poza Gardzielą, a nawet czarodziejowi nie udałoby się sprowadzić tyle bydła Gardzielą. – Potrząsnął głową. – Nie, milordzie, ruszyli w tym kierunku, ale domyślam się, że chcieli, byśmy się zastanawiali, czy nią zjechali. Chcieli zapewne, żebyśmy myśleli, że to Koniokradzi. Jednak skręcili w inną stronę, gdy już dotarli do Bagnisk. – Wzruszył ramionami. – Oczywiście, nic z tego nie mogę udowodnić. Staraliśmy się, jak mogliśmy, podążać za nimi, ale za dużo tam ruchomych piasków, a za mało twarde go gruntu, żeby zostały odciski kopyt. O mały włos nie straciłem trzech swoich ludzi, zanim daliśmy sobie spokój. Jechałbym dalej, gdyby udało nam się odnaleźć jakieś ślady, ale w najlepszym okresie teren jest podmokły. A wiosną, zwłaszcza tak deszczową jak ta? – Znowu potrząsnął głową. – Nie da się stwierdzić, w jakim kierunku pojechali. – I niezależnie od tego, dokąd zmierzali, jest zbyt wiele miejsc, w których mogą znowu wyłonić się z błota – przyznał kwaśno Festian.

– Tak, milordzie. To prawda. Jednak pomyślałem sobie, że przeprowadzenie bydła przez Bagniska wymagało kogoś, kto je świetnie zna. Festian mruknął potakująco. Wiedział, co Yarran tak naprawdę chciał powiedzieć. „Bagniska” były zdradliwym trzęsawiskiem, z błotnistymi brzegami i grzęzawiskami rozciągającymi się całymi milami na południe i wschód od wąskiego przejścia znanego jako „Gardziel”. Kiedyś, wieki temu, przez tę przełęcz, po Skarpie – wypiętrzeniu stanowiącemu bok Wietrznej Równiny Sothoii – spływała ku trawiastym terenom w dole rzeka. A potem, jakieś dawno zapomniane trzęsienie ziemi zmieniło jej bieg, przekształcając żleb, jaki rzeka wygryzła w piętrzącej się groźnie ścianie Skarpy, w jedną z nielicznych dróg, którymi Sothoii i barbarzyńscy hradani mogli na siebie napadać. Właściwie nie była to droga – bardziej wijący się, kręty szlak – służyła jednak niegdyś za przejście dla sił inwazyjnych w obie strony. Mimo to Yarran miał słuszność twierdząc, iż nikomu nie mogło się udać sprowadzenie stada skradzionego bydła Gardzielą... i że tylko ktoś z doskonałą znajomością terenu mógł przeprowadzić to stado przez te niezachowujące śladów błota, gdzie sfrustrowana rzeka rozlewała się, płynąc i przesiąkając ziemię, tworząc Bagniska. Oznaczało to, iż ten, kto ukradł bydło – a przedtem owce i konie – pochodził z samego Glanharrow. Nie było to raczej niespodzianką. – Z całym szacunkiem, milordzie, wiem, że tego nie chcesz, ale sądzę, że czas, abyś wezwał na pomoc barona Telliana – odezwał się po kilku sekundach milczenia Yarran. Silniejszy powiew wiatru zadudnił deszczem o dach sali zamkowej i płomienie na palenisku zatańczyły. – Lord powinien opiekować się swoimi własnymi stadami tak, jak ma się zajmować dobrobytem swych ludzi – rzekł stanowczo Festian. – Ano tak – przyznał Yarran, jak zwykle potakując, z poważaniem właściwym wiernemu towarzyszowi. – Nie chcę tu okazać braku szacunku, ale co to ma do rzeczy? – Festian spojrzał na niego gniewnie, a marszałek wzruszył ramionami. – Jeśli chcesz urwij mi łeb, milordzie, ale obydwaj rozpoznajemy prawdę, gdy ta dobiera nam się do tyłka. Tak jak i baron Tellian. Gdy wybierał cię, byś zastąpił tego durnowatego idiotę Redhelma, wiedział, że znajdą się tacy, którzy zrobią wszystko, co w ich mocy, abyś się wyłożył. Cóż, to właśnie ma teraz miejsce. Założę się o mój najlepszy miecz, że ten, kto pognał to bydło jest jednym z naszych ludzi. Nikt inny nie znałby Bagnisk na tyle, by przeprowadzić przez nie stado takiej wielkości. Kimkolwiek jednak on jest, musi mieć kogoś, kto je od niego odbierze, gdy

przeprowadzi je na drugą stronę. Cóż, możliwe, że ma jakiegoś ugodzonego kupca, który za procent pozbędzie się ich dla niego. Ale najpewniej czeka na niego jeden z pozostałych lordów. Może i nie możemy tego udowodnić, ale obydwaj o tym wiemy, a baron Tellian jest twym feudałem... nie wspominając już o tym, że to on cię w to wpakował. A jeśli stoi za tym jakiś inny lord, to najpewniej jest na tyle bliskim sąsiadem, że baron jest także i jego seniorem. Albo też jest on wasalem kogoś innego – ostrożny Yarran nie wymieniał nazwisk – a w takim razie, nie masz wyboru, tylko zwrócić się do barona. Zatem, tak czy siak, wydaje mi się, że to baron powinien przysłać pomoc teraz, gdy ktoś wypowiedział ci otwartą wojnę. – Kradzież bydła i koni nie jest „otwartą wojną”, Yarranie – sprzeciwił się Festian, lecz protest ten brzmiał słabo, nawet w jego własnych uszach. To prawda, nie było żadnej formalnej deklaracji buntu czy wrogości, lecz wśród Sothoii kradzież bydła i błyskawiczne najazdy przygraniczne były tradycyjnymi środkami ataku na wroga. Yarran tylko prychnął znacząco, co wystarczyło do wyrażenia opinii wobec protestu Festiana i lord opiekun Glanharrow wzruszył ramionami. – Jak by nie było – powiedział – to baron Tellian ma teraz dość innych problemów bez dodawania mu jeszcze tego jednego. – Znowu, z całym szacunkiem milordzie, to jest coś, czym powinien się zająć. I nie jestem w tym poglądzie osamotniony. – Festian uniósł brew i tym razem to Yarran wzruszył ramionami. – Sir Kelthys także uważa, że nadszedł czas. – Omawiałeś to z Kelthysem? – spytał ostro Festian, a w jego oczach po raz pierwszy pokazał się błysk gniewu, Yarran zaś skinął głową. – Nie miałem w tej kwestii zbyt dużego wyboru, milordzie – zwrócił uwagę. – Jako że Głęboka Woda sąsiaduje z Bagniskami. Nie godziło się prowadzić ponad dwudziestu jezdnych przez jego ziemie bez wytłumaczenia, co robimy. – Złodzieje przejechali przez Głęboką Wodę? – spytał wyraźnie zaskoczony Festian. – Nie, oczywiście, że nie. – Yarran znowu prychnął. – Powiedziałem przecież, że każdy, kto na tyle zna Bagniska, żeby mi się w nich wyniknąć, musi pochodzić z tych okolic, milordzie. A każdy stąd wie dokładnie, co stałoby się z człowiekiem na tyle głupim, by próbować przegonić skradzione stado przez ziemie sir Kelthysa. – Potrząsnął głową. – Nie, to ja przejechałem przez Głęboką Wodę, starając się nadgonić czas. I udało mi się, ale nie wystarczająco. – W każdym razie wystawił do pomocy dziesięciu swoich ludzi, choć koniec końców

nie na wiele się to zdało. I spędził większość czasu ze mną, rozmawiając o najazdach i wzorcu, w jaki się układały. – Rozumiem. – Festian zmarszczył brwi nachmurzony. Jednak, choć miał na to ochotę, nie mógł tak po prostu odrzucić rady Yarrana. Zwłaszcza, gdy sir Kelthys Lancebearer, kuzyn barona Telliana, także sądził, iż nadszedł czas, by Festian wezwał na pomoc swego feudała. Gdyby tylko nie było to takie trudne do przełknięcia! – Milordzie – odezwał się Yarran z pełną szacunku natarczywością człowieka, który był starszym porucznikiem Festiana, gdy ten dowodził zwiadowcami z Glanharrow dla lorda Mathiana – wiem, że nie chcesz tego zrobić. I wiem też, że świnie wiedzą pewnie więcej o polityce ode mnie. Ale widać jak wrzód na dupie Sharny, że ten, kto to robi, uderza tak samo w barona Telliana, jak w ciebie. Nie mówię, że ów ktoś nie chciałby pokazać, że nie jesteś odpowiedni do rządzenia Glanharrow, bowiem obydwaj wiemy, iż choć Redhelm był głupi, to są wciąż tacy, co uważają, że to on powinien zasiadać na tym krześle. Jednak tym razem jest do załatwienia większa sprawa, bowiem, jeśli ty wydasz się nieodpowiedni, to on wyda się nieodpowiedni, ponieważ cię wybrał. W każdym razie, takie jest moje zdanie, a sir Kelthys je podziela. Co oznacza, iż baron Tellian nie podziękuje ci, jeśli będziesz zwlekać z zawiadomieniem go, aż będzie za późno. Festian stwierdził, iż jak na milczącego człowieka, mającego reputację osoby, która nigdy nie używa dwóch słów, gdy jedno mogło wystarczyć, Yarran potrafił przedstawić swoje racje. I nie powiedział niczego, czego Festian już nie pomyślał. Tylko że... Tylko że jestem zbyt, cholera, uparty, by tak łatwo prosić o pomoc. Ale Yarran ma rację. Jeśli nie mogę sam rozwiązać tego problemu – a wygląda na to, że nie mogę – i będę za długo zwlekał z poproszeniem barona o pomoc, to będzie za późno. A wtedy obydwaj będziemy tonąć w końskim gównie. – Cóż – rzekł spokojnie po chwili – jeśli zarówno ty jak i sir Kelthys zgadzacie się tak mocno w tej sprawie, to jak sądzę, nie ma sensu, żebym się sprzeciwiał, czyż nie? – Yarran sprawiał pozory zmieszanego, choć wyraźnie wymagało to od niego pewnego wysiłku i Festian uśmiechnął się krzywo. – Dokończ czekoladę, Yarranie. Jeśli tak bardzo chcesz, abym żebrał o pomoc barona Telliana, to myślę, iż ty jesteś najlepszą osobą, by zanieść mu tę wiadomość. Kolejny poryw wiatru zadudnił deszczem o dach sali zamkowej i Yarran skrzywił się na ten dźwięk.

ROZDZIAŁ DRUGI – Z pewnością jest wystarczająco wysoki, milady? – Tak, Marthyo, jest – przyznała Leeana Bowmaster, a służąca skryła uśmieszek na dźwięk przygaszonego tonu swej młodej panienki. Pomyślała, że istniał powód tego przygaszenia, choć udało jej się jakoś nie zachichotać na tę myśl. – Tylko szkoda, że ma te uszy, milady – ciągnęła dalej, chochlikowato niewinnym tonem. – Bez nich byłby niemal przystojny. – „Przystojny” nie jest słowem, jakim bym go opisała – odparła Leeana. Choć, gdyby miała być szczera ze swoją pokojówką (a zdecydowanie nie miała takiego zamiaru), to stwierdziłaby, że ten mężczyzna był całkiem przystojny nawet z uszami. Ten niezaprzeczalny rys cudzoziemskosci, jakiego mu przydawały, czynił go jeszcze bardziej egzotycznie atrakcyjnym. – Cóż, przynajmniej jest bardziej przystojny niż ten jego przyjaciel ! – zauważyła Marthya, a tym razem Leeana postanowiła w ogóle nie odpowiadać. Marthya znała ją od dzieciństwa i potrafiła składać fragmentaryczne komentarze tak, że odgadywała myśli swojej podopiecznej z druzgoczącą precyzją. A tego akurat Leeana, jak każdy, sobie nie życzyła. Zwłaszcza, gdy chodziło o obecny przedmiot jej zainteresowania. Obydwie stały w skrywającym je cieniu galerii dla minstreli ponad główną salą Kasztelu na Wzgórzu. W dole ojciec Leeany i kilkunastu jego starszych oficerów właśnie powstało, aby przywitać dwóch nowych przybyszy. Cóż, właściwie to znowu nie takich nowych. Mieszkali w Kasztelu na Wzgórzu już od tygodni. Jednak wyjechali na kilka dni w odwiedziny do swego ludu i Leeana aż płonęła z ciekawości. Nawet jej ojciec (który, jak musiała przyznać to każda pozbawiona uprzedzeń osoba w królestwie, był najlepszym z ojców) czasami zapominał wspomnieć swej córce o interesujących politycznych informacjach i domysłach. Poza tym nowoprzybyli fascynowali Leeanę. Należała do Sothoii. Nikt nie musiał jej mówić o zapiekłej, odwiecznej wrogości pomiędzy jej ludem a hradani. Jednak ci dwaj byli zupełnym zaprzeczeniem stereotypu popularnego wśród jej ludu, co czyniło ich wystarczająco ciekawymi, bez tych wszystkich politycznych konsekwencji wynikających z ich obecności.

I, przyznała, że Marthya miała całkowitą rację mówiąc, jak wysoki był gość jej ojca – czy też mężczyzna, który go pokonał, zależnie, z jakiej się patrzyło perspektywy. * * * – Witaj znowu, książę Bahzellu. I ty także, lordzie Brandarku. – Witając się z gośćmi, Tellian Bowmaster, baron Balthar i lord opiekun Zachodniej Ćwiartki uśmiechnął się z zaskakującą dla niektórych serdecznością. Tenorowy głos Telliana był dość melodyjny, lecz zawsze brzmiał nieco dziwnie w ustach kogoś, kto mierzył sześć stóp oraz sześć i pół cala. Tak jak miało to miejsce w wielu najstarszych rodach szlacheckich Sothoii, członkowie klanu Bowmaster zwykle byli bardzo wysocy jak na ludzi i Tellian nie stanowił wyjątku. – To my dziękujemy za powitanie – odparł wyższy z nowoprzybyłych głębokim basem, niebrzmiącym wcale dziwnie, gdy dobywał się dudnieniem z masywnej klatki piersiowej hradani, który bez butów mierzył ponad siedem i pół stopy. – Mimo to, myślę sobie, że powinieneś krzynkę mniej się obnosić z tym powitaniem, milordzie. – A czemuż to? – Tellian uśmiechnął się krzywo, machnięciem ręki wskazując Bahzellowi i jego towarzyszowi krzesła przy długim stole refektarza przed ogniem buzującym w kominku. Kominek ten był na tyle ogromny, by pochłonąć całe drzewa, lecz jak w większości palenisk na pofalowanych trawiastych terenach Wietrznej Równiny płonął w nim węgiel, nie drewno. – Tym, którzy uważają, iż wiem raczej, co robię, nie będzie to przeszkadzać. A ci, którzy są przekonani, że nie mam bladego pojęcia, nie polubią mnie bardziej tylko dlatego, że będę udawał niezadowolenie z tego, że przestąpiliście mój próg. A to znaczy, że mogę być przynajmniej uprzejmy! – Zwięzła analiza, milordzie – zauważył, chichocząc mniejszy z dwóch hradani. Mierząc sześć stóp i dwa cale, Brandark Brandarkson był niższy od Telliana, o wiele bardziej od Bahzella, a strojem tak bardzo przypominał nadmiernie cywilizowanego dandysa, jak tylko hradani mógł. Był jednak niemal przysadzisty, przez wzgląd na swe umięśnienie, a jego bary pod świetnie skrojonymi kubrakami i kamizelkami były tak szerokie jak u Bahzella. Mimo niższego wzrostu, był jedną z niewielu osób, które niemal dorównywały śmiercionośnością w walce Bahzellowi, co od czasu do czasu bywało przydatne, bowiem Brandark był także swego rodzaju bardem. Język hradani pasował do długich, wznoszących się i opadających kadencji i mocno poruszających wersów oraz pieśni. Było to dobrą rzeczą, bowiem w najbardziej mrocznym okresie dwunastu stuleci spędzonych przez hradani w Norfessie, jedynie w ustnej tradycji,

przekazywanej przez zwykle niepiśmiennych bardów zachowała się ich historia. Nawet teraz bardowie byli traktowani z większym szacunkiem wśród hradani niż wśród innych ludów Norfessy, poza, być może, lordami elfów z Saramanthy, a Brandark miał duszę barda. Był także wspaniałym uczonym-samoukiem i utalentowanym muzykiem. Jednak nawet jego najbliżsi przyjaciele nie chcieli udawać, iż potrafił on śpiewać, a jego poezja była niemal tak samo kiepska jak jego głos. Pragnął tworzyć poezję, aby wyrazić piękno, do którego wyrywała się jego dusza... jednak wychodziły mu rymy częstochowskie. Rymy błyskotliwe, zabawne i cięte, tym niemniej częstochowskie. Co, być może wyjaśniało jego nawyk pisania ciętej, czasem nawet okrutnej satyry. Spędził całe lata pastwiąc się słownie nad księciem Navahku Churnazhem. Nikt inny nie ośmielał się tego robić – i tylko śmiercionośny miecz skrywający się pod tą fircykowatą fasadą utrzymał go przy życiu. Te dni jednak minęły, lecz jego szeroki uśmiech sugerował, iż skrywający się wewnątrz satyryk uważał tę sytuację, w jakiej znalazł się jego przyjaciel i Sothoii za niezmiernie zabawną. Bahzell zaś tak nie uważał. – Może być sobie zwięzła – burknął do przyjaciela Koniokrad. – Ale jest dosyć takich, co to chcieliby, żebyśmy się wyłożyli, bez przyglądania się naszej radości z tego spotkania. – Niewątpliwie przy bardziej publicznych zgromadzeniach powinniśmy zachować odpowiednią formę – przyznał Tellian. – Ale to jest mój dom, Bahzellu. I w nim będę witał każdego, kogo zechcę tak, jak mi się podoba. – Nie mogę powiedzieć, żebym miał ci to za złe – rzekł po chwili Bahzell. – Myślę sobie jednak, że więcej Sothoii wolałoby zobaczyć moją głowę zatkniętą nad twoją bramą niż mój tyłek na tym krześle przy ogniu! – Nie tak znowu wiele jak hradani, którzy chcieliby mojej głowy nad bramą twego ojca w Hurgrum, jak sądzę – odparł z krzywym uśmieszkiem Tellian. – Choć ty przynajmniej nie poddałeś całej najeźdźczej armii zbieraninie hradani, którą przewyższałeś liczebnie trzydzieści czy czterdzieści do jednego. – Jednak książę Bahzell był także na tyle łaskaw, by zwolnić nas wszystkich na słowo, wietrzny bracie – zauważył niższy, bardziej przysadzisty Sothoii. – Owszem, Hathanie – przyznał Tellian. – A ja przyjąłem jego propozycję, co sprawia, iż ci, którzy i tak byli zniesmaczeni, poczuli, że honor wszystkich Sothoii został śmiertelnie znieważony. Tylko nie mogą się zdecydować, czy są bardziej oburzeni na mnie za „parodię”

poddania, czy na Bahzella za „poniżenie” wywołane jego przyjęciem! – Z całym szacunkiem, baronie – powiedział Brandark, kiwając głową w podziękowaniu i sięgając po kielich z winem, który napełnił dla niego Hathan. – Niech czują się tak znieważeni, powiadam, jak chcą się czuć, jeśli tylko to, co z Bahzellem planujecie powstrzyma wasze ludy od rzucania się sobie nawzajem do gardeł. A mówiąc oczywiście tylko za siebie, przyznając też, iż istnieje niewielka możliwość, iż jestem lekko uprzedzony, to sądzę, iż uczyniłeś to, co trzeba, jako że każde rozwiązanie, które pozostawiało głowę na moim karku było dobre. Co tylko podkreśla błyskotliwość i mądrość ludzi, którzy na nie wpadli. Kilku ludzi siedzących przy stole zachichotało, jednak w ich śmiechu pobrzmiewały mroczniejsze tony. Decyzja Telliana o poddaniu bezprawnie zebranych inwazyjnych sił Mathiana Redhelma sprowadzonych w dół Gardzieli w celu zaatakowania miasta Hurgrum była jedyną rzeczą, jaka powstrzymała masakrę pierwszego zgromadzenia Zakonu Tomanaka w historii Norfressy. Powstrzymało to również złupienie Hurgrum, rzeź niewinnych kobiet i dzieci, i zapewne nową oraz jeszcze bardziej krwawą wojnę między Sothoii i hradani. Niestety, nie każdy – i to nie tylko po stronie Sothoii – był za powstrzymaniem tego wszystkiego. Naprawdę niezwykłe jest to, jak gorączkowo trzymamy się naszych najbardziej zapiekłych antagonizmów, pomyślał Brandark. I choć powiedziałbym, że to niemożliwe, ci Sothoii są jeszcze bardziej krwiożerczy w tej kwestii od hradani. – Może i jesteś uprzedzony, Brandarku – Tellian stwierdził już nieco bardziej poważnym tonem – ale to nie oznacza, że nie masz racji. Przynajmniej król wydaje się chwilowo być gotów do poparcia nas. – Chwilowo – przyznał Bahzell. – I choć to prawda, to musimy zacząć działać – ciągnął dalej Tellian. – Może nawet uda nam się zmienić jego zgodę w entuzjastyczne poparcie. – Mam taką nadzieję – powiedział Bahzell. – A ojciec jest skłonny się z tobą zgodzić. Przekazałem mu twoją wiadomość, a on powiedział, iż, jeśli Wyrażasz zgodę, to on uważa, iż najlepiej, aby posłał kolejnych dwudziestu swoich chłopców przez Gardziel, aby służyli za moją „gwardię”. – Górujący nad innymi hradani wzruszył ramionami, delikatnie poruszając swymi lisimi uszami w przód i w tył. – Jeśli o mnie chodzi, to wolałbym nie mieć żadnej gwardii.

– Wyjaśniałem to już wcześniej, Bahzellu – rzekł Tellian na poły wzdychając. – Może i nie jesteś oficjalnym ambasadorem, ale to jedna z ról, jaką masz odegrać. I jeśli oczekujesz, że gromada nadętych Sothoii ma cię traktować poważnie jako ambasadora, to lepiej żebyś miał odpowiednią świtę. – Ano, już to wyjaśniałeś, owszem – przyznał Bahzell. – A ponieważ ojciec się z tobą zgadza, a jest on jednym z najbardziej przebiegłych ludzi, jakich spotkałem, nie twierdzę, że się mylisz. Ale tak sobie myślę, że gdybym był jednym z tych z twego ludu, dla których nie jest to najlepszy pomysł, to nie spodobałoby mi się, gdyby napuszony barbarzyńca, taki jak ja, sprowadzał dla wsparcia więcej mieczy. – Potrzebowałbyś o wiele więcej ludzi niż przysyła ci twój ojciec, żeby stanowić jakieś prawdziwe zagrożenie dla królestwa – zauważył Tellian. – Mówiłem już, Bahzellu. Musisz odegrać odpowiednio swoją rolę, a to, że twój ojciec przysyła ci gwardię, jakiej wymaga twoja pozycja, nie zdenerwuje nikogo, kto by już nie był nami zdenerwowany. Zatem na Toragana, przestań się tym zamartwiać! Przez kilka sekund Bahzell z namysłem przyglądał się gospodarzowi siedzącemu po drugiej stronie stołu, a potem wzruszył ramionami. Wciąż nie był pewien czy zgadza się z Tellianem, ale miał pewność, iż nie chce mieć do czynienia z niczym, co mogłoby uczynić pozycję barona bardziej niebezpieczną niż to konieczne. Jeśli jednak Tellian, jego ojciec i matka, jego siostra Marglyth, a nawet Brandark się zgadzali, to widocznie przyszedł czas, aby wreszcie się zamknął i przyjął ich radę. – Cóż, ponieważ wszyscy tak się przy tym upieracie, to już nie będę protestować – rzucił spokojnie. – Niech Tomanak ma nas w swojej opiece! – zakrzyknął Brandark. – Chyba mnie uszy mylą! Przysiągłbym, że właśnie usłyszałem, jak Bahzell Bahnakson powiedział coś rozsądnego! – Tylko tak trzymać, malutki. Myślę, że doprowadzi to do wspaniałego pogrzebu. Brandark zastrzygł zuchwale uszami w kierunku górującego nad nim przyjaciela, a wokół stołu dał się słyszeć kolejny, głośniejszy wybuch śmiechu. – Jeśli nadal będziesz mi groził – rzucił ostrzegawczo Brandark – każę cię stratować. Nie będzie to znowu takie trudne. – Zadarł swój pokaźny nos z pogardliwym prychnięciem. – Zarówno Dathgar jak i Gayrhalan lubią mnie o wiele bardziej niż ciebie. – Och-ho! – zaśmiał się Tellian, potrząsając głową. – To cios poniżej pasa, jeszcze

gorszy niż ta twoja pieśń, Brandarku! Rumaki mają pamięć równie długą co Sothoii i hradani razem wzięci! – Wolę myśleć o tym nie jako o kwestii pamiętania minionych krzywd, lecz ich obecnego doskonałego i wyrafinowanego dobrego smaku – odparł Brandark. A potem wzruszył ramionami. – Oczywiście, fakt, iż spędziły większą część tysiąca lat uważając Koniokradów za swoich naturalnych śmiertelnych wrogów może, jak sądzę, odgrywać w tym pewną niewielką rolę. – Ano rzeczywiście – zahuczał Bahzell. – I, prawdę powiedziawszy, nie będę ich winić, jeśli zechcą chować urazę. Przynajmniej były uprzejme. Baron mógł to obrócić w żart, ale dla wielu Sothoii i rumaków nie było to zabawne. „Tradycyjny” pociąg Koniokradów do końskiego mięsa był zawsze mocno wyolbrzymiany – i to często przez samych Koniokradów. Ich zwyczaj jedzenia bojowych koni zabitych w walce był wytworem ich gorzkiej, bezlitosnej nienawiści wobec ludzi, którzy dążyli do ich eksterminacji, gdy Sothoii po raz pierwszy przybyli na Wietrzną Równinę – odpowiedzieli swym wrogom uderzając w sposób, który najbardziej ich zabolał. Jednakże, nigdy nie mieli w zwyczaju zarzynania żywych koni bojowych. To akurat oskarżenie było wytworem demonizacji nieprzyjaciół przez Sothoii, bowiem Koniokradzi słusznie przewidzieli ich reakcję. Dla Sothoii stanowiło to dowód, iż hradani nie są w pełni ludźmi, tylko krwiożerczymi barbarzyńcami. Dla rumaków jednak równało się z kanibalizmem. Z tego, co Bahzell wiedział, były tylko dwa przypadki zjedzenia samych rumaków w całej krwawej historii niekończących się wojen pomiędzy jego ludem a Sothoii, a rumaki wiedziały o tym równie dobrze co on. Jednak, jak właśnie powiedział Tellian, rumaki miały długą pamięć. Na szczęście, były nieco mniej skłonne niż ludzie czy hradani do składania winy za grzechy ojców na ich synów. Nieco mniej skłonne. – Naprawdę? – Brandark rzucił mu spojrzenie z ukosa. – Czy mówisz, że tak naprawdę, to nie potrzebowałeś tego kubraka, który Gayrhalan porwał na strzępy... kiedy miałeś go wciąż na sobie? – Cóż, jeśli o to chodzi – odparł Bahzell ze spokojem, którego nie odczuwał tamtego feralnego dnia – myślę sobie, że Gayrhalan był tego dnia w złym humorze. Weź też pod uwagę, iż wcale nie upuścił mi krwi. Gdyby miał na to ochotę, to straciłbym ramię, a nie tylko kubrak. – To rzeczywiście prawda – przyznał Hathan, potrząsając głową i uśmiechając się

krzywo na wspomnienie paskudnego humoru swego towarzysza. – Była to również częściowo moja wina. Tego ranka dość niezdarnie posługiwałem się moim nożem do czyszczenia kopyt. – To nie tak – prychnął Tellian. – Gayrhalan spłoszył się i rzucił cię przez pół stajni, gdy ten głupi ogier bojowy Trianala wyrżnął w ścianę po drugiej stronie. Nigdy się nie dowiem, jak ci się udało go nie zranić. A Dathgar się ze mną zgadza, niezależnie od tego, w jak pozbawiony skrupułów sposób Gayrhalan próbuje zepchnąć winę na ciebie, wietrzny bracie! – Może masz rację – przyznał Hathan, uśmiechając się lekko, a potem się zaśmiał. – Może i znałem jednego albo dwa rumaki o temperamencie gorszym od Gayrhalana, ale wiem, że nie znałem takich trzech. Wiecie, istnieje powód, dla którego został tak nazwany. Zaśmiał się znowu, głośniej, a Bahzell wyszczerzył się do niego w uśmiechu. – Gayrhalan oznaczało „Burzowa Dusza” w języku Sothoii, a rumak odczuwał niemal tak jak Brandark obowiązek dorównania wykreowanemu wizerunkowi. – Powiadają, że rumaki upodabniają się do swoich jeźdźców, a wietrzni jeźdźcy upodabniają się do swoich rumaków – ciągnął dalej Hathan – a skoro zarówno ja, jak i Gayrhalan byliśmy nieznośni, jeszcze zanim się spotkaliśmy... Wzruszył ramionami, a rozlegający się śmiech był tym razem jeszcze głośniejszy. – Jednak, mimo to – ciągnął po chwili wietrzny jeździec, tonem nieco bardziej poważnym – po prostu dał się ponieść swemu temperamentowi, choć było to niegrzeczne z jego strony. – Och, nie martw się, Hathanie! W tej kwestii nie miałem najmniejszej nawet wątpliwości! Widziałem topory bojowe o ostrzach robiących mniejsze wrażenie od ogromnych zębisk twego przyjaciela. – Bahzell potrząsnął głową. – Wtedy to postanowiłem, że nie odwiedzę go ani Dathgara bez oficjalnego zaproszenia. – Co za nietypowa, jak na ciebie, roztropność – wymruczał Brandark lekko złośliwym i prowokującym tonem. Bahzell wykonał nieprzyzwoity gest w jego kierunku, jednak prawdą było, iż towarzysze zarówno Telliana jak i Hathana wciąż traktowali hradani, a zwłaszcza hradani Koniokradów, z wyraźną rezerwą. A biorąc pod uwagę to, iż rumak był jedną z niewielu istot na ziemi, które potrafiły zmienić Koniokrada w krwawą, stratowaną galaretę, był zdecydowany omijać je szerokim łukiem, jak sobie tego życzyły, dopóki tego chciały. Niezależnie od tego, jak wspaniałe były i od tego, jak prędko hradani zdrowieli, teraz, gdy Bahzell już zobaczył je z bliska, wolał, by jego kości pozostały całe.

– Nie wątpię, iż mamy do przedyskutowania wystarczająco wiele innych spraw, milordzie – ciągnął dalej, skupiając uwagę na Tellianie. – Choćby to na początek: ojciec mówi, że omówili z Kilthanem twój zamysł dotyczący trójstronnego handlu na Skarpie i uważa on, że wpadłeś na świetny pomysł. Trzeba też zrobić pewne rzeczy dla Zakonu, mam wiadomości od Vaijona dla Hurthanga. Czy może jest tu gdzieś z Kaerithą? – Nikt z nas nie spodziewał się waszego powrotu aż do jutra – odparł za barona Hathan – i ta dwójka pojechała dziś rano do świątyni. Jeszcze nie wrócili, ale możemy oczywiście posłać im wiadomość, by przyjechali z powrotem, jeśli to coś pilnego. – Cóż, jeśli o to chodzi – rzekł Bahzell, odsuwając krzesło i wstając – myślę sobie, że nie ma co trudzić któregoś z twoich ludzi, żeby przekazał te wiadomości. Sam muszę wpaść do świątyni, więc, jeśli ci to nie przeszkadza, milordzie – skinął głową Tellianowi – to zaraz tam wyruszę. * * * – Och! Wybacz, książę Bahzellu! Nie zauważyłam cię. – Nic się nie stało – rzucił łagodnie Bahzell, pomagając dziewczynie utrzymać się na nogach. Wypadła spod częściowo zakrytej arkady z większym impetem niż się godziło, lecz refleks miał na tyle dobry, że pochwycił ją, zanim siła pędu ją wywróciła. Jej służebna zbiegła po schodach za nią, a potem zatrzymała się gwałtownie zobaczywszy, jak jej pani jest z łatwością utrzymywana na nogach przez parę rąk wielkości małych szufli. Służebna – Marthya, tak się nazywała, jeśli dobrze pamiętał – wyraźnie nie była zachwycona tym widokiem, lecz nie wyglądała też na szczególnie zaskoczoną. Tak jak i Bahzell. Dość wcześnie odkrył, że jeśli chodziło o córkę gospodarza, to brakowało jej w zupełności tej znudzonej apatyczności, która zdawała się być obecnie starannie pielęgnowanym ideałem wśród większości młodych arystokratek Sothoii. Być może stwierdzenie, że gnała na łeb na szyję było przesadą, ale niezbyt wielką. Uśmiechnął się do niej, spoglądając w dół – choć była wysoka jak na ludzkie dziecko, to jak na dziewczynkę Koniokradów była maleńka – i powstrzymał się z pewnym trudem od poklepania jej po główce. Pomyślał oschle, że nie spodobałoby jej się, gdyby dał się ponieść pokusie. Choć kolorem włosów i wzrostem przypominała ojca, to na szczęście nie miała jastrzębiego profilu Telliana. W wieku czternastu lat właśnie miała za sobą okres źrebięcej