M
Podziękowania
uszę podziękować wielu osobom, pozwólcie więc, że od razu przejdę do rzeczy,
mniej więcej w chronologicznym porządku.
Nie jest to w żadnym wypadku powieść historyczna. W najlepszym razie została
zainspirowana faktami historycznymi, w najbardziej swobodnym, hollywoodzkim
znaczeniu tego słowa. Jednak wszystko się zaczęło od mojego zainteresowania historią, do
którego inspirację można niemal całkowicie przypisać kilku późnonocnym rozmowom z
Nealem Altmanem i Konstantinem Koptevem (między innymi) po sesjach CMU Vermillion
Anime Club.
Improwizowane miniwykłady Neala zapaliły iskrę zafascynowania, które zmieniło się
w życiowe hobby. Później wciągnął mnie w historyczne gry wojenne i przedstawił
posiadającemu równie głęboką wiedzę Jimowi Naughtonowi. Obaj chętnie pożyczali mi
sterty lektur i od tego (jak zwykle) się zaczęło. Tak więc gorące podziękowania Nealowi,
Jimowi i wszystkim innym, którzy szturmowali w piwnicy Jima. Wyrzucajcie same szóstki,
chłopcy.
Czytałem wiele cudownych historii, ale kilka szczególnie się wyróżnia. The
Campaigns of Napoleon Davida G. Chandlera zapewne najbardziej ze wszystkich
przyczyniła się do powstania Tysiąca imion. Zdołał tak interesująco przedstawić
prawdziwe wydarzenia, że czyta się to jak najlepszy thriller, co budzi mój podziw. Kiedy
zacząłem pracę nad tłem cyklu, Citizens Simona Schamy były mi podobną pomocą. Ci
dwaj oraz wszyscy inni rzetelni historycy, którzy nie wymyślają faktów tak jak ja, mają
moją dozgonną wdzięczność.
W mniej odległej przeszłości nieustannie pomagało mi wiele utalentowanych i
życzliwych osób.
Doktor John Baer pomógł mi w bardzo trudnym okresie i bez niego nie wiem, czy ta
książka w ogóle by powstała.
Elisabeth Fracalossi wykonała niewdzięczną pracę redakcyjną, zdejmując kolejne
rozdziały prosto spod prasy i pomagając mi wygładzić niezręczności. Świadomość, że
choć jedna osoba czeka, aż skończysz książkę, jest nieocenioną pomocą.
Moi testowi czytelnicy byli dla mnie cudownym wsparciem na każdym etapie. Dziękuję
Prentice Clark, Janelle Stanley, Carlowi Mesisterowi, Amandzie Davis, Danowi
Blandfordowi i Lu Huan.
Nigdy nie rozumiałem, dlaczego, pisząc podziękowania, autorzy zawsze są tak żałośnie
wdzięczni swoim agentom. Teraz rozumiem: ci ostatni posiadają magiczne moce. Czary
Setha Fishmana są szczególnie potężne i jest coraz bardziej oczywiste, że podpisanie z nim
umowy było zapewne najlepszą decyzją, jaką kiedykolwiek podjąłem.
Oprócz Setha był też wielki zespół z Gernert Company – Rebecca Gardner, Will
Roberts i Andy Kiefer – oraz Caspian Dennis od Abnera Steina w Wielkiej Brytanii. Moje
serdeczne podziękowania dla nich wszystkich.
Ostatni chronologicznie, ale pod żadnym innym względem, są moi wydawcy – Jessica
Wade z Roc oraz Michael Rowley z DelRey UK. Ich pomoc uczyniła tę książkę
nieskończenie lepszą, a ponadto doskonale opanowali trudną sztukę współredakcji.
Dziękuję również utalentowanym ludziom z zespołów obu wydawnictw, których nazwiska
nie znalazły się wśród wymienionych w tej książce, a którzy dopilnowali, aby każda jej
część błyszczała.
I w końcu duchowi pewnego petit caporal mogę złożyć tylko moje szczere przeprosiny.
N
Prolog
Jaffa
owi władcy Khandaru spotkali się w sali obrad gmachu sądu, w którym roiło się od
sędziów pokoju dzierżących młotki i konstabli, pełniących teraz w Ashe-Katarionie
funkcję władz cywilnych. Sala była mroczna, skryta głęboko w starożytnej wieży
strażniczej miasta. Jaffa-dan-Iln jako prefekt policji był oficjalnym gospodarzem spotkania
i starał się ją uporządkować, usuwając pokłady nagromadzonych przez dziesięciolecia
śmieci, talii kart, kości i zagubionych papierów. Nie dało się jednak ukryć łat oraz plam na
dywanach i nagich ścianach z piaskowca, pozbawionych wszelkich dekoracji poza tymi,
które jakiś znudzony konstabl wyrył przybocznym kordem. Stół z taniego drewna był
poplamiony, a krzesła niedobrane, ponieważ pościągano je ze wszystkich pomieszczeń.
Jaffa poprzestawiał regały z książkami i inne meble, żeby zasłonić najbardziej obsceniczne
graffiti.
Brzęk dzwonka na schodach zapowiedział przybycie pierwszego gościa. Generał
Khtoba ostrożnie wszedł do komnaty, jakby zbliżał się do nieprzyjacielskiej pozycji. Był w
mundurze – jasnobrązowych spodniach i kurtce narzuconej na biały podkoszulek, z
naramiennikami obszytymi złotem, stosownie do jego rangi. Pospiesznie przyszyty na piersi
szkarłatny trójkąt, obrócony podstawą do góry i tworzący szerokie „V”, symbolizował
ogień Odkupienia. U boku generał nosił miecz filigranowo zdobiony złotem i srebrem,
który skrzył się przy każdym ruchu. Za nim weszli dwaj dowódcy oddziałów
pomocniczych, umundurowani podobnie, ale z mniejszym przepychem.
Generał ze źle skrywaną odrazą spojrzał na pomieszczenie, wybrał najmniej
rozklekotane krzesło i usiadł, obdarzając Jaffę powitalnym pomrukiem. Oficerowie zajęli
miejsca po bokach, jakby spodziewali się kłopotów.
– Witaj, generale – rzekł Jaffa. – Napijesz się czegoś?
Khtoba się nachmurzył. Miał twarz stworzoną do marsowych grymasów, krzaczaste
brwi i wargi ocienione szerokimi, obwisłymi wąsami. Kiedy mówił, błyskał złotymi
zębami.
– Nie – warknął. – Chciałbym to mieć za sobą. Gdzie ci przeklęci kapłani?
Dzwonek na dole znów zadzwonił, jakby w odpowiedzi na to bluźnierstwo. Na
schodach rozległy się kroki i po chwili do sali zbitą gromadą weszli kapłani Rady
Seraficznej.
Jaffa od dziecka wiedział, jak wyglądają duchowni – albo był to starzec brodaty i
gruby, w jaskrawych zielono-fioletowych szatach, albo kobieta skromnie spowita w
jedwabie. Ten nowy typ – czarno odziani młodzi ludzie o twardych spojrzeniach –
niepokoił go. Nie było wśród nich kobiet, skromnych czy nie. Ich przywódca, o krótko
ściętych włosach i z blizną pod okiem, zajął miejsce naprzeciw generała. Stadko akolitów
stanęło za nim.
– Jestem Yatchik-dan-Rahksa – oznajmił bez wstępów. – Wyznaczony przez Rękę Boga,
by prowadzić Miecze Niebios i dopilnować ostatecznego oczyszczenia naszej ziemi z
obcej zarazy.
Jego imię oznaczało „Anioł Zwycięstwa”, co zdaniem Jaffy było właściwym
określeniem. Sam Ręka Boga zapoczątkował tę modę przybierania imion aniołów, gdy
nazwał się Vale-dan-Rahksa, Aniołem Zemsty. W tempie, w jakim rozrastała się rada,
wkrótce zabraknie aniołów. Jaffa zastanawiał się, co to będzie, gdy skończą im się męskie,
budzące lęk imiona i będą musieli nadawać sobie takie jak Anioł Siostrzanego Uczucia lub
Anioł Robótek Ręcznych.
– To oczyszczanie powinno się zacząć kilka tygodni temu. – Khtoba się zjeżył. – Ci
przeklęci Vordanajowie byli jak owoc w naszych rękach, dojrzały do zerwania, ale
pozwolono im uciec. Teraz przegnanie ich będzie kosztowało życie wielu wiernych.
– Głęboko wierzący zawsze są gotowi oddać życie za Odkupienie – odparł kapłan. –
Sądzę jednak, że przecenia pan trudności, generale.
– Przeceniam? – Khtoba zmarszczył brwi. – Może więc spróbujecie wspiąć się na
mury Sarhatepu bez osłony moich dział.
Yatchik uśmiechnął się anielsko.
– Mury nie są przeszkodą dla woli Nieba.
– Zatem słudzy Niebios nauczyli się latać?
– Panowie – przerwał im Jaffa. – Zanim zacznę, powinienem przypomnieć, że nie
wszyscy członkowie rady są obecni.
– Och, oczywiście – burknął generał. – Zaczekajmy, co ma do powiedzenia banda
pedofilów i złodziei.
– Bogowie cenią wszystkie swoje dzieci – zauważył Yatchik. – I chwała czeka
wszystkich, którzy służą Odkupieniu.
Zanim Khtoba zdążył odpowiedzieć, po raz trzeci rozbrzmiał dzwonek. Ostatni członek
rady po schodach wszedł bezszelestnie, a do komnaty zaledwie z cichym szmerem
jedwabiu. Był weń spowity od stóp do głów: luźną szatą ściągniętą w pasie oraz kostkach
rąk i nóg na desoltajską modłę oraz czarną jedwabną szarfą owiniętą wokół głowy. Jego
twarz skrywała słynna maska – prosty owal szczotkowanej stali z dwoma kwadratowymi
otworami na wysokości oczu.
Był to Malik-dan-Belial, Stalowy Duch, wódz plemion pustynnych. Zdobył tę
zaszczytną pozycję na długo przed rozpoczęciem Odkupienia. Pustynni jeźdźcy Ducha od
lat byli cierniem w boku księcia i Vordanajów, sam Duch zaś był bohaterem setek
przekazywanych szeptem opowieści. Mówiono, że naprawdę nie ma twarzy, tylko czarną
jak inkaust otchłań za stalową maską, i że oddał swoją duszę demonowi w zamian za
zdolność widzenia przyszłości.
Nikt nie wstał na jego powitanie, obowiązek ten spadł więc na Jaffę. Podniósł się z
krzesła i skłonił.
– Maliku – powiedział. Duch nigdy nie przyjął innego imienia czy tytułu. – Witamy.
Usiądź, proszę.
– Omawialiśmy plany ostatecznego zniszczenia Vordanajów – rzekł Yatchik. – Może
zechciałbyś wyrazić swoje zdanie?
– Za późno – odparł Duch. Jego głos był jak szmer jedwabiu trącego o stal, chrapliwy,
z wyraźnym akcentem mieszkańców pustyni. – Flota raschem przybyła, z zaopatrzeniem i
okrętami wojennymi.
– Nic o tym nie słyszałem – powiedział Khtoba. – Skąd masz te informacje?
Duch zmierzył generała pustym, mrocznym spojrzeniem.
– Statki znalazły się w zasięgu wzroku wczoraj wieczorem.
Khtoba usiadł, zaciskając wargi. Stalowy Duch zawsze w niewytłumaczalny sposób
wiedział więcej, niż powinien. Człowiek na szybkim wierzchowcu i dysponujący kilkoma
innymi, regularnie zmienianymi, mógł przebyć sto mil dzielące Sarhatep od tego miasta
drogą wzdłuż brzegu morza, ale ludzie Khtoby bacznie ją obserwowali i niczego takiego
nie zameldowali. To oznaczało, że posłaniec Desoltajów pokonał ten dystans na skróty
przez zarośla i piaski Mniejszej Desol lub że Stalowy Duch rzeczywiście ma jakieś
magiczne moce na swoje rozkazy.
– Będziemy potrzebowali potwierdzenia – oświadczył generał. – Jeśli mówisz prawdę,
moi posłańcy powinni do jutra przynieść tę wiadomość.
– Nawet jeśli, to nic nie wiemy o ich zamiarach – rzekł Yatchik. – Może postąpią
rozsądnie i wrócą do swoich krajów.
Khtoba pokazał zęby.
– W takim wypadku straciliśmy okazję do zemsty na cudzoziemcach i pieskach
Exoptera.
– Wystarczy, że zostało osiągnięte Odkupienie – odezwał się kapłan. – Nie musimy
rozlewać więcej krwi, niż to konieczne.
Jaffa widział przed pałacem wielkie doły, do których wrzucano ciała. Zapewne Yatchik
stwierdziłby, że te zabójstwa były konieczne.
– Oni nie opuszczą naszych brzegów – oznajmił Duch. Generał i duchowny spojrzeli na
niego. – Wyładowują sporo broni, zapasów i ludzi.
– Ilu ludzi? – warknął Khtoba, zapomniawszy, że z niechęcią przyjął informacje
przyniesione przez Desoltaja.
– Trzy tysiące, może cztery.
– Co oni chcą osiągnąć takimi małymi siłami? – prychnął generał. – Czyżby byli tak
szaleni, by wierzyć, że pokonają Odkupienie? Tylko moje oddziały pomocnicze są od nich
liczniejsze.
Duch wzruszył ramionami.
– Może chcą jedynie utrzymać Sarhatep – podsunął Yatchik. – Jeśli tak, mogą je sobie
zatrzymać. Na tym brzegu nie ma niczego godnego uwagi.
– Nie można pozwolić, żeby zatrzymali ten przyczółek – rzekł Khtoba. – Musimy
nasączyć piasek krwią Vordanajów i odesłać ich królowi statek pełen odciętych głów. On
musi zrozumieć, że wysyłanie przeciwko nam wojsk jest głupotą.
– A zatem ruszycie na nich? – zapytał Yatchik, sprytnie jak wąż.
Khtoba zamarł. Jaffa dostrzegł pułapkę: generał bardziej obawiał się kapłanów niż
cudzoziemców. Gdyby jego wojska wymaszerowały z miasta i wykrwawiły się w bitwie,
nie miał żadnej gwarancji, że zostałby przyjaźnie powitany po powrocie.
– Moi przyjaciele – powiedział Jaffa – w mieście panuje niepokój. Nie wszyscy
zaakceptowali Odkupienie. Być może raschem będą tylko czekali, a jeśli tak, to proponuję,
żebyśmy robili to samo.
– Tak. Moi ludzie są potrzebni do utrzymywania porządku – orzekł Khtoba.
Tak naprawdę żołnierze z oddziałów pomocniczych bardziej zagrażali porządkowi
publicznemu, niż pomagali utrzymać spokój, ale Jaffa wiedział, że nie należy o tym
wspominać. Yatchik uśmiechnął się.
– W takim razie, generale, nasze zapatrywania są zgodne.
Khtoba mruknął coś pod nosem pojednawczo. Jaffa zwrócił się do Ducha.
– Czy możemy liczyć, że będziesz nas informował o ruchach nieprzyjaciela?
Malik-dan-Belial skinął głową.
– Ale nie wierzę, żeby pozostali w Sarhatep – powiedział.
– Dlaczego? – spytał generał, chcąc jak najszybciej zakończyć tę naradę.
– Wśród tych paru tysięcy jest jeden, który ma prawdziwą moc. Abh-naathem. Tacy
ludzie nie przeprawiają się przez ocean bez celu.
– A zatem Vordanajowie przysłali nam czarownika? – Khtoba prychnął. – Zobaczymy,
czy zaklęcia uchronią go przed armatnimi kulami.
– Boska moc pokona wszelkie czary raschem – orzekł Yatchik. – Ci, którzy wierzą w
Odkupienie, nie muszą się bać zaklęć ni demonów.
Duch tylko wzruszył ramionami.
Gdy słońce chowało się za horyzontem, prefekt wszedł do slumsów Ashe-Katarionu, bez
swojego malowanego płaszcza i urzędowej laski. Miał na sobie strój zwykłego kupca –
brązową opończę ściągniętą sznurem – oraz ciężką pałkę zawieszoną na biodrze.
Władza mianowanych przez księcia prefektów jedynie formalnie obejmowała niektóre
części miasta i ta dzielnica była jedną z nich. Niegdyś pomiędzy pilnującymi przestrzegania
prawa a łamiącymi je istniało nieoficjalne porozumienie: przestępcy działali po cichu i
starannie, pilnując, by ciała wyławiane z rzeki nie należały do osób bogatych czy
wpływowych, w zamian zaś prefekci przymykali oczy na ich działalność.
Ta umowa została złamana wraz z rozpoczęciem Odkupienia, tak jak wszystkie inne
niepisane reguły, dzięki którym starożytne miasto funkcjonowało. Niektóre slumsy
praktycznie się wyludniły, gdy zdesperowani biedacy uciekli pod sztandary Odkupienia.
Inne zmieniły się w warowne obozy, a na skutek ataków i kontrataków przez wiele dni na
ulicach leżały trupy rozdzierane przez zdziczałe psy.
Tak więc Jaffa trzymał dłoń na pałce i posyłał groźne spojrzenia umorusanym malcom
obserwującym go z bram i zaułków. Nieliczni dorośli mijali go spiesznie i ze spuszczonymi
oczami, zajęci swoimi sprawami. Ta nędzna dzielnica, z powodów znanych jedynie
historykom nazywana Wiszącym Ogrodem, należała do tych, które były świadkami
największego wybuchu gorączki Odkupienia. Domostwa opuszczone przez ludzi
podążających za świętym płomieniem szybko zajęła spora populacja bezdomnej młodzieży,
szukającej miejsca do spania, w którym nie niepokoiliby nikogo złodzieje, alfonsi czy
konstable. Wśród tych dzikich lokatorów byli i tacy, którzy chcieli się ukryć przed nowymi
władcami Ashe-Katarionu.
Jaffa zszedł z głównej ulicy, na której spod twardo ubitej gliny sporadycznie wystawały
kamienie, w wąski meandrujący zaułek, który doprowadził go do placyku o nieregularnym
kształcie.
Tu część starożytnej architektury Ashe-Katarionu przetrwała napór lat i nienasycony
apetyt na obrobiony kamień. Pośrodku placu stała duża, nieczynna fontanna, strzeżona przez
nadgryzionego zębem czasu kamiennego bożka o rękach szeroko rozłożonych w geście
błogosławieństwa i niemal zupełnie zatartych rysach twarzy. Resztę dziedzińca pokrywały
nierówne kamienne płyty, a ze szpar pomiędzy nimi sterczała twarda jak drut trawa.
To tutaj, w tym zapomnianym przez wszystkich miejscu, czekali ostatni prawdziwi
słudzy bogów. Jaffa podszedł do wiklinowego fotela stojącego obok fontanny i osunął się
na kolana, pochylając głowę.
– Witaj, dziecko. – Głos był szeleszczący, słaby i suchy, niczym głos samej pustyni.
Pomimo wiosennego ciepła siedząca postać była okryta płaszczem z kapturem; jej
dłonie spowijały białe bandaże.
– Święta Matko – rzekł Jaffa, nie odrywając oczu od kamiennych płyt bruku. – Mam
wieści z narady.
– Wygląda na to, że przychodzisz nie tylko z wieściami. – Kobieta wydała suche
kaszlnięcie, choć może to był śmiech. – Onvidaerze, przyprowadź mi naszego gościa.
Jaffa usłyszał za plecami przestraszony pisk i szuranie sandałów. Prefekt pozostał w
kornej pozycji. Pot wystąpił mu na czoło.
– Niewymownie mi przykro, Matko. Nie sądziłem...
– Wstań, dziecko – weszła mu w słowo zakapturzona kobieta. – Nic się nie stało. Teraz
zobaczymy, jaka rybka wpadła w naszą sieć.
Jaffa wstał i odwrócił się, osłabły z ulgi. Zobaczył młodą, piętnasto- lub
szesnastoletnią dziewczynę, chudą i kościstą. Skórę miała umazaną brudem slumsów, a na
sobie tylko podarte spodnie i kamizelkę. Włosy zwisały jej w grubych, tłustych strąkach.
Onvidaer, zaledwie kilka lat starszy od niej, był szczupły i muskularny, o
miedzianoszarej skórze Desoltaja i owalnej twarzy cherubina. Miał na sobie tylko
przepaskę biodrową, podkreślającą jego szerokie ramiona i potężnie umięśnioną pierś.
Jedną ręką ściskał dziewczynę za ramię, unieruchamiając bez trudu, w drugiej zaś trzymał
sztylet o wąskiej klindze.
– Śledziła Jaffę – oznajmił. – Od jakiegoś czasu. Jednak nikomu się nie meldowała.
– Taka obdarta ulicznica – chrapliwie wyszeptała kobieta. – Zastanawiam się, do której
rodziny należy.
– Do żadnej – odezwała się dziewczyna, mierząc ją wyzywającym spojrzeniem. – Nic
nie zrobiłam, przysięgam. Wcale go nie śledziłam.
– No, no, pohamuj swój gniew. Na twoim miejscu błagałabym o litość.
– Nie wiem, kim jesteś... i czy w ogóle kimś.
– Szybko dowiemy się prawdy. – Zakapturzona głowa obróciła się. – Wezwijcie
Akataera.
Od muru za plecami starej kobiety oderwał się olbrzymi cień, przybierając postać
ogromnego, łysego mężczyzny w skórzanych spodniach i napierśniku. Mruknięciem
potwierdził otrzymany rozkaz i ruszył na tyły placu, tam gdzie bramy ziały pustką dawno
opuszczonych mieszkań.
– A teraz, dziecko, powiedz, kto cię przysłał – indagowała stara kobieta.
– Nikt mnie nie przysłał! – żachnęła się dziewczyna, szamocząc się w uścisku
Onvidaera. – I nie jestem dzieckiem.
– Wszyscy ludzie są dziećmi bogów – stwierdziła łagodnie staruszka. – Kobiety
również, nawet małe ulicznice. Bogów cieszą wszystkie ich dzieci.
– Puśćcie mnie. – W głosie dziewczyny słychać było rozpaczliwą nutę, której Jaffa
starał się nie słyszeć. – Proszę. Nikomu nic nie powiem...
Zamilkła, gdy olbrzym wrócił w towarzystwie chudego chłopca w wieku jedenastu lub
dwunastu lat, w białej szacie. Chłopiec był łysy jak jego ogromny towarzysz, miał poważną
minę i jasnoniebieskie oczy. Skłonił się przed staruszką, uprzejmie ukłonił się Jaffie i
spojrzał na dziewczynę.
– Dowiemy się, co ona wie – oznajmiła stara kobieta. – Onvidaerze.
Dziewczyna z przerażeniem spojrzała na sztylet.
– Proszę. Nie musicie mnie ranić. Ja nic nie wiem... przysięgam...
– Ranić cię? – Stara znów parsknęła suchym jak pergamin śmiechem. – Biedne dziecko.
Nie zamierzamy cię ranić.
Jaffa zobaczył, że w oczach dziewczyny zabłysła nadzieja.
W tej samej chwili Onvidaer z szybkością atakującego węża uniósł jej rękę nad głowę i
wbił długi, cienki sztylet w jej lewy bok, pod pachą. Wąskie ostrze weszło gładko między
żebra. Dziewczyna szarpnęła się, szeroko otworzyła oczy, a potem ugięły się pod nią nogi.
Bezwładnie jak kukiełka obwisła w uścisku mężczyzny. Głowa opadła jej na pierś, tłuste
włosy zasłoniły twarz.
– Nie mam ochoty sprawiać nikomu bólu – powiedziała stara. – Onvidaer jest bardzo
zręczny.
Jaffa na moment zamknął oczy, w myślach powtarzając słowa modlitwy. Kiedyś na
widok czegoś takiego zemdliłoby go. Ongiś nawet próbował wymierzyć książęcą
sprawiedliwość Matce i wszystkim, którzy jej służyli, zburzyć ich sekretne świątynie i
ujawnić ich nieprawości. Teraz, gdy zobaczył, jacy ludzie zajęli jej miejsce, zaczął jej
służyć. Teraz mógł patrzeć na śmierć takiej ulicznicy jedynie z lekkim dreszczem zgrozy. W
końcu tyle było śmierci. I jedną z nauk, które Odkupiciele boleśnie długo dawali Ashe-
Katarionowi, było to, że są gorsze rzeczy niż szybkie zakończenie życia.
Matka kiwnęła kościstym palcem.
– Teraz, Akataerze.
Chłopiec skinął głową. Onvidaer chwycił drugą rękę dziewczyny i trzymał ją tak, że
kolanami prawie dotykała bruku. Akataer wsunął jedną dłoń pod jej zwieszoną głowę i
uniósł ją, po czym spojrzał w wytrzeszczone, niewidzące oczy ofiary i odgarnął strąki
włosów. Potem pochylił się ze skupieniem rzemieślnika i delikatnie pocałował
dziewczynę. Wepchnął język między jej zwiotczałe wargi. Zapadła długa chwila ciszy.
Kiedy skończył, położył dłoń na jej policzku i uniósł powiekę z szybko zasnuwającego
się bielmem oka, które zaczęło się nań gapić z niemym zdumieniem. Chłopiec znowu się
nachylił, wystawił język i delikatnie dotknął jego końcem oka zabitej. Powtórzył te
czynności z drugim okiem, a potem cofnął się i wymamrotał pod nosem kilka słów.
W źrenicach dziewczyny zaszła jakaś zmiana. Jej ciało poruszyło się, jakby Onvidaer
lekko nim potrząsnął. Teraz jej oczy powoli same się zamknęły, a potem szybko otworzyły.
Zamiast białek, tęczówek i źrenic wypełniał je zielony ogień. Jej wargi rozchyliły się i z
kącika ust uniosła się smużka dymu. Stara kobieta mruknęła coś zadowolona. Skinieniem
przywołała do siebie Akataera i gestem posiadaczki poklepała go po głowie spowitą w
biały bandaż dłonią, po czym skupiła uwagę na stworzeniu, które przed chwilą było
normalną dziewczyną.
– A teraz otrzymamy kilka odpowiedzi – oznajmiła triumfalnie.
– To jest Matka – rzekł Akataer wysokim, czystym głosem. – Nakazuję ci odpowiadać
na pytania i mówić prawdę.
Zwłoki znów się poruszyły, wypuszczając z ust następną smugę dymu. Zielono płonące
oczy patrzyły bez zmrużenia.
– Śledziłaś Jaffę – powiedziała stara, wskazując na niego. – Tego człowieka.
Przez długą chwilę na placu było cicho. Kiedy trup przemówił, z jego ust znów
wymknął się dym, jakby palił fajkę. Przesączył się przez włosy i dziwną chmurą zawisł nad
głową. Głos dziewczyny był jak przeciągły syk rozżarzonych węgli wrzuconych do wiadra
z wodą.
– Taaak...
Jaffa przełknął. Miał nikłą nadzieję, że Matka się myli, chociaż to by oznaczało, że
śmierć dziewczyny była niepotrzebna. To jednak mało prawdopodobne. Matka zawsze
miała rację.
– A kto kazał ci go śledzić? Kim są twoi panowie?
Kolejna chwila ciszy, jakby trup się zastanawiał.
– ...Orlanko... – powiedział wreszcie z niechęcią. – ...Konkordaaat...
– Cudzoziemcy – stwierdziła stara. Prychnęła, jakby chciała splunąć, ale zabrakło jej
śliny. – A czego szukali ci raschem?
– ...Imion... – wyjęczał trup. –...chcą... znać... Imiona...
Wiła się w uścisku Onvidaera i zielony płomień rozjarzył się jeszcze bardziej. Akataer
niespokojnie spojrzał na staruchę, która machnęła ręką, jakby znudzona całym tym
zajściem.
– Uwolnij ją – nakazała.
Chłopiec z wdzięcznością skinął głową i wymamrotał jeszcze kilka słów. Nagle trup
zwiotczał i zielony płomień zgasł. Oczodoły dziewczyny wypełniała czarna masa
zwęglonych tkanek, a po dziedzińcu rozszedł się smród spalonego ciała.
– Dobrze się spisałeś, Akataerze – pochwaliła chłopca starucha. – Wracaj do swych
komnat. Onvidaerze, pozbądź się tego.
– Matko, nie rozumiem. – Jaffa zmarszczył brwi. – Co mówiła o imionach? Chcą
wiedzieć, jak się zwiemy?
– Nie musisz rozumieć, dziecko – odparła stara. – Zapomnij o tej sprawie i powiedz
mi, co się działo na naradzie.
Jaffa przypomniał sobie sarkastyczną uwagę Khtoby o czarach Vordanajów i
zastanawiał się, czy generał potraktowałby to tak beztrosko, gdyby tu był. Czy kula
armatnia zabiłaby Matkę? Patrząc na jej kruchą, okutaną postać, doszedł do wniosku, że
nie.
Odkaszlnął i zaczął mówić: podsumował wyniki rozmowy i przekazał swoje wrażenia.
Stara kobieta uważnie słuchała, przerywając tylko raz, gdy Jaffa mówił o Yatchiku-dan-
Rahksie.
– Nic nie mówił o Feor? – zapytała.
– Nie, Matko. Widocznie wciąż jest więźniem albo...
– Ona nie umarła – rzuciła staruszka. – Wyczułabym jej śmierć. Nie, oni wciąż ją
przetrzymują. Mów dalej.
Kiedy skończył, zapadła długa cisza. Dłonie starej kobiety ani na chwilę nie przestały
się poruszać. Trzymała je na podołku, z palcami splecionymi jak węgorze, raz po raz
szarpiąc opatrunki, jakby sprawiały jej ból.
– Abh-naathem – rzekła. – To ostrzeżenie, choć ten nadęty głupiec Khtoba i
parweniusze uzurpujący sobie imiona aniołów są zbyt głusi, aby je usłyszeć. Desoltajowie
pamiętają starą magię.
Jaffa milczał. Nie jemu osądzać takie sprawy.
– Dziecko, teraz chcę usłyszeć od ciebie prawdę, a nie to, co twoim zdaniem mnie
ucieszy – zwróciła się do niego.
– Tak, Matko. – Jaffa się skłonił.
– Czy Vordanajowie ponownie zajmą miasto?
Spojrzał na nią zaskoczony.
– Matko... nie jestem żołnierzem. Nie mogę...
– Jeśli jesteś w stanie orzec – zachęciła go, niemal łagodnie. – Czy to możliwe?
Znów zapadła cisza.
– Odkupiciele zebrali wielu jezdnych – rzekł w końcu, głośno myśląc. – Ale są słabo
wyszkoleni i uzbrojeni głównie w wiarę. Pomocnicze oddziały Khtoby są lepsze, lecz...
– Nie ufasz Khtobie. – W głosie starej kobiety słychać było rozbawienie.
– Ten człowiek sprzedałby własną matkę za odrobinę władzy – stwierdził Jaffa. – Co
zaś do Stalowego Ducha i jego Desoltajów, to zrobią, co uznają za korzystne, a kto wie, co
to będzie? – Wzruszył ramionami. – Gdybym był dowódcą Vordanajów, nie próbowałbym
zająć miasta. Jeśli jednak bogowie uśmiechną się do niego i odwrócą od nas... tak, to jest
możliwe.
Stara kobieta pokiwała głową w zadumie.
– Dam ci wiadomość do przekazania – oświadczyła. – Musisz zataić ją przed Khtobą i
radą oczywiście. Myślę jednak, że już czas spotkać się z tym Stalowym Duchem.
CZĘŚĆ PIERWSZA
C
Jeden
Winter
zterej żołnierze siedzieli na starożytnych, wzniesionych z piaskowca murach fortecy
stojącej na spalonym słońcem wybrzeżu Khandaru.
O tym, że są żołnierzami, świadczyły jedynie oparte o parapet muszkiety, gdyż już
dawno przestali nosić odzienie choćby przypominające mundur. Przy uważnych
oględzinach może udałoby się dostrzec, że ich spodnie miały niegdyś ciemnoniebieski
kolor, lecz w bezlitosnym słońcu wyblakły, przybierając barwę lawendy. Ich kurtki,
rzucone na stertę obok drabiny, były różnorakiego kroju, koloru oraz pochodzenia i
naprawiano je tak często, że teraz więcej było na nich łat niż oryginalnego materiału.
Zalegli tam w leniwym bezruchu, jaki charakteryzuje weteranów, i obserwowali
południowy brzeg, na którym odbywało się coś w rodzaju spektaklu. W zatoce kotwiczyło
wiele statków, niezgrabnych barek o szerokich pokładach, ze zwiniętymi żaglami, mocno
kołyszących się nawet na niezbyt dużych falach. Za nimi stały dwie fregaty, w porównaniu z
barkami smukłe i zwinne jak rekiny. Ich brudnoczerwone borelgajskie flagi powiewały na
wietrze, jakby drwiąc z Vordanajów na brzegu.
Jeśli była to drwina, to nie wzburzyła mężczyzn na murach, którzy skupili uwagę na
czymś innym. Mocno obciążone barki nie odważyły się podpłynąć zbyt blisko nabrzeża, tak
więc na wodach pomiędzy nimi a skałami roiło się od szalup i łodzi miejscowych
rybaków. Każda z nich była wyładowana żołnierzami w niebieskich mundurach. Wpływały
na płyciznę, ich pasażerowie wyskakiwali w fale, a łodzie wracały po następny transport.
Ludzie wychodzili na ląd i padali na piach, zalegając całymi gromadami obok równo
poukładanych stosów skrzyń z prowiantem i ekwipunkiem.
– Ci biedni, głupi dranie – odezwał się pierwszy żołnierz. Barczysty i muskularny
mężczyzna o jasnych włosach i ze szczeciną zarostu na brodzie, nadającą mu wygląd
dezertera, zwał się Buck. – Dobre trzy tygodnie tkwić na jednej z tych łajb, żreć twarde
suchary i wyrzygiwać je tylko po to, żeby w końcu dotrzeć tutaj i usłyszeć, że mają zrobić
w tył zwrot i wracać do domu.
– Myślisz? – rzekł drugi żołnierz, zwany Willem. Był znacznie mniejszy od Bucka, a
jego nieogorzała skóra świadczyła, że jest stosunkowo niedługo w Khandarze. – Mnie
samego nie cieszy myśl o następnej takiej rejzie.
– A mnie cholernie – wtrącił trzeci żołnierz, nazywany bez żadnego wyraźnego powodu
Kołkiem. Był kościstym mężczyzną, twarz niemal zakrywała mu gęstwa brody i wąsów.
Nieustannie żuł źdźbło trawy, od czasu do czasu spluwając za mur. – Spędziłbym rok na
pieprzonym statku, byle tylko zabrał mnie z tego pieprzonego miejsca.
– A kto powiedział, że wracamy do domu? – rzekł Will. – Może ten nowy pułkownik
przybył tutaj, żeby zostać.
– Nie bądź głupi – ofuknął go Kołek. – Nawet pułkownicy potrafią zliczyć do trzech, a
nie trzeba długo liczyć, żeby się połapać, że jak tu zostaniesz, skończysz na ognisku z
zaostrzonym palem w dupie.
– Ponadto książę każe mu zaraz wracać do Vordanu – dodał Buck. – Nie może się
doczekać, żeby wydać całe to złoto, które ukradł.
– Zapewne – mruknął Will. Obserwując ludzi wychodzących na brzeg, podrapał się po
nosie. – Co będziecie robić po powrocie?
– Parówki – bez namysłu rzucił Buck. – Zjem cały worek pieprzonych parówek. Jajka i
befsztyk. Do diabła z tymi pastuchami i ich baranami. Nie zmartwię się, jeśli już nigdy nie
zobaczę owcy.
– Zawsze są jeszcze kozy – zauważył Kołek.
– Nie można jeść kóz – zaoponował Buck. – Tak się nie godzi. Gdyby Bóg chciał,
żebyśmy jedli kozy, nie smakowałyby jak gówno. – Zerknął przez ramię. – A co z tobą,
Kołku? Co będziesz robił?
– Nie wiem. – Kołek wzruszył ramionami, splunął i podrapał się po brodzie. – Pewnie
pójdę do domu i wypieprzę żonę.
– Jesteś żonaty? – zdziwił się Will.
– Był, kiedy wyjechał – wyjaśnił Buck. – Powtarzam ci, Kołku, ona nie będzie na
ciebie czekać. Minęło siedem lat, musisz to zrozumieć. No i teraz jest już pewnie gruba i
pomarszczona.
– No to wezmę sobie nową żonę – odparł Kołek – i wypieprzę ją.
W zatoce jakiś oficer w pełnym umundurowaniu nie zdołał przeskoczyć z burty statku
do szalupy i wpadł do wody. Trójka siedzących na murach ryczała ze śmiechu, gdy
wyłowiono go, ociekającego wodą, i wciągnięto na pokład jak belę bawełny.
Gdy skończył się ten krótki spektakl, w oczach Bucka pojawił się złośliwy błysk.
– Hej, Święty! – zawołał. – A co ty będziesz robił, kiedy wrócisz do Vordanu?
Czwarty żołnierz, do którego było skierowane pytanie, siedział oparty o blanki w
pewnej odległości od pozostałych trzech. Nie odpowiedział, a Buck wcale tego nie
oczekiwał.
– Zapewne pobiegnie do najbliższego kościoła, żeby wyznać grzechy – mruknął Kołek.
– Wszechmocny Karisie, przebacz mi – rzekł uroczyście Buck, udając, że się modli. –
Ktoś rzucił we mnie kubkiem whisky i trochę mogło dostać mi się na język.
– Upuściłem sobie młotek na stopę i powiedziałem: „Niech to szlag!” – dodał Kołek.
– Popatrzyłem na dziewczynę – podsunął Buck – a ona uśmiechnęła się do mnie i przez
to poczułem się dziwnie.
– Och, i zastrzeliłem wielu szaroskórych – dopowiedział Kołek.
– Nie – zaprotestował Buck. – Poganie się nie liczą. Jednak za wszystkie pozostałe
grzechy na pewno pójdzie do piekła.
– Słyszysz, Święty? Pożałujesz, że się nie zabawiałeś, kiedy miałeś okazję – zauważył
Kołek.
Czwarty żołnierz nie raczył odpowiedzieć. Kołek prychnął.
– A w ogóle to dlaczego nazywają go Święty? – spytał Will.
– Ponieważ szykuje się na takiego – wyjaśnił Buck. – Nie pije, nie przeklina i na
pewno nie pieprzy bab. Nawet szaroskórych, które właściwie się nie liczą, jak
powiedziałem.
– A ja słyszałem – powiedział głośniej Kołek, by dobiegło to uszu czwartego żołnierza
– że już pierwszego dnia tutaj złapał czarnego syfa i po miesiącu odpadł mu kutas.
Wszyscy trzej milczeli chwilę, zastanawiając się nad tym.
– Ach, do diabła – westchnął Buck. – Gdyby to mnie spotkało, chyba piłbym i
przeklinał do upadłego.
– Może cię spotkało – natychmiast odpalił Kołek. – Skąd możesz wiedzieć, do diabła?
Wkroczyli na znajomy teren i zaczęli sobie dogryzać z wprawą płynącą z długiej
znajomości. Czwarty żołnierz odetchnął i położył sobie muszkiet na podołku.
Nazywał się Winter i pod wieloma względami różnił się od pozostałych. Po pierwsze,
był młodszy i szczuplejszy, z policzkami wciąż bez śladu zarostu. Pomimo upału miał na
sobie sfatygowaną niebieską kurtkę, a pod nią grubą bawełnianą koszulę. I siedział z jedną
ręką na kolbie muszkietu, jakby w każdej chwili spodziewał się komendy „baczność”. A co
najważniejsze, był w rzeczywistości dziewczyną, chociaż dostrzegłby to tylko bardzo
spostrzegawczy obserwator.
Z pewnością nie wiedzieli o tym trzej jego towarzysze, a nawet nikt inny w forcie, nie
wspominając o rachmistrzach i kwatermistrzach tysiąc mil dalej, w Ministerstwie Wojny.
Ponieważ królewska armia Vordanu nie miała zwyczaju zatrudniać kobiet, pomijając te,
których usługi na krótko i nieoficjalnie opłacali poszczególni żołnierze, od kiedy Winter się
zaciągnęła, musiała ukrywać swoją płeć. Minęło już sporo czasu i nabrała w tym wprawy,
choć trzeba przyznać, że oszukiwanie takich jak Buck i Kołek nie było wielką sztuką.
Winter wychowała się w królewskim przytułku dla bezdomnych dziewcząt, nazywanym
przez pensjonariuszki więzieniem pani Wilmore dla młodych dam albo po prostu
więzieniem. Opuściła ten przybytek bez pozwolenia, delikatnie mówiąc, co oznaczało, że
ze wszystkich żołnierzy w forcie Winter zapewne jako jedyna miała mieszane uczucia w
kwestii przybycia floty. Wszyscy w obozie zgadzali się co do tego, że nowy pułkownik nie
będzie miał innego wyjścia jak odpłynąć z powrotem do domu, zanim przybędzie tu armia
fanatyków. Z pewnością, jak wspomniał Buck, lepsze to niż dać się upiec na rożnie, co
Odkupiciele obiecali wszystkim cudzoziemcom, których nazywali trupami, drwiąc z ich
bladej skóry. Winter jednak nie mogła się pozbyć wrażenia, że nawet po trzech latach i
tysiąc mil stąd pani Wilmore czekałaby w swoim prostym czepku i z rózgą, aż ona zejdzie z
pokładu.
Chrobot buciorów o szczebelki drabiny zapowiedział czyjeś przybycie, czterej
żołnierze więc chwycili muszkiety, starając się wyglądać na nieco czujniejszych.
Rozluźnili się, gdy rozpoznali pucołowatą twarz kaprala Tufta, zaczerwienionego i
klnącego jak szewc.
– Hej, kapralu – rzekł Buck, odkładając muszkiet. – Przyszedłeś popatrzeć?
– Nie bądź idiotą – wysapał Tuft. – Myślisz, że gramoliłbym się tak wysoko, żeby
popatrzeć, jak banda rekrutów uczy się pływać? Kurwa. – Zgiął się, próbując złapać
oddech, przy czym kurtka podjechała wyżej i odsłoniła mu plecy, podciągnięta przez
wydatny brzuch. – Przysięgam, że ten pierdolony mur robi się wyższy za każdym razem, gdy
muszę na niego wchodzić.
– Co będziesz robił, kiedy wrócisz do Vordanu, kapralu? – spytał Buck.
– Wypieprzę żonę Kołka – warknął Tuft i odwrócił się do Winter. – Ihernglass, chodź
no tu.
Winter zaklęła w duchu, wstając. Tuft nie był zły, ale wyglądał na zirytowanego.
– Tak, kapralu?
Za plecami Tufta Kołek zrobił obsceniczny gest, który wywołał bezgłośny śmiech
dwóch pozostałych.
– Kapitan chce cię widzieć – rzekł Tuft. – Davis jednak chce cię widzieć pierwszy,
więc na twoim miejscu pospieszyłbym się. Jest na dziedzińcu, na dole.
– Tak jest, kapralu. – Znów zmełła przekleństwo w myślach.
Zarzuciła muszkiet na ramię i zaczęła schodzić po drabinie, odnajdując stopami
szczeble z wprawą płynącą z długotrwałej praktyki. Częściej niż inni pełniła wartę na
murach, co niewątpliwie było kolejną drobną przysługą starszego sierżanta. Davis miał
niewyczerpane zapasy takich dokuczliwych sztuczek.
Twierdza – czyli Fort Valor, jak nazwał ją jakiś vordanajski kartograf, najwyraźniej
serio – była małą średniowieczną fortecą, a właściwie murem w kształcie pięciokąta, z
dwupiętrowymi wieżami w narożach. Jakiekolwiek budynki znajdowały się niegdyś w
środku, dawno rozsypały się w gruzy, pozostawiając dużą otwartą przestrzeń, na której
Vordanajowie rozstawili namioty. Najlepsze miejsca znajdowały się pod częścią muru,
gdzie za dnia było trochę cienia. „Dziedziniec” tworzył plac na środku obozu, kawałek
suchej i ubitej ziemi – idealny do ćwiczeń i parad, gdyby kolonialni żołnierze trudzili się
czymś takim.
Winter znalazła Davisa w pobliżu rzędu namiotów, gapiącego się leniwie na dwóch
rozebranych do pasa żołnierzy, którzy pięściami rozstrzygali jakiś drobny spór. Krąg
widzów zagrzewał obu do walki, żadnego nie faworyzując.
– Sierżancie! – Stanęła na baczność, zasalutowała i pozostała w tej pozie, aż Davis
raczył się odwrócić. – Chciał mnie pan widzieć?
– Ach, tak. – Basowy pomruk najwyraźniej wydobywał się gdzieś z głębi jego
potężnego brzuszyska.
Davis wydawałby się jeszcze grubszy, gdyby nie był taki wysoki. Ponadto, o czym
Winter miała okazję się przekonać, złośliwy, małostkowy, okrutny i głupi jak but, ale
niepozbawiony swoistego sprytu, gdy nadarzyła się okazja. Idealny sierżant.
– Ihernglass. – Uśmiechnął się, pokazując poczerniałe zęby. – Słyszałeś, że kapitan
chce cię widzieć?
– Tak jest, sierżancie. – Winter zawahała się. – Czy wie pan co...
– Podejrzewam, że miałem z tym coś wspólnego. Chcę tylko, żeby jedno było jasne,
zanim się z nim zobaczysz.
– Tak?
Winter zastanawiała się, w co tym razem wpakował ją Davis. Ten olbrzym za punkt
honoru uważał dręczenie jej, od kiedy, wbrew jego woli, ponad rok wcześniej została
przeniesiona do jego kompanii.
– Kapitan powie ci, że twój sierżant polecił cię z powodu twoich wybitnych
umiejętności, zręczności, odwagi i tak dalej. Może zaczniesz uważać, że stary sierżant
Davis nie jest jednak takim złym facetem. I że w głębi duszy, pod całym tym jadem i żółcią,
ma do ciebie słabość. A wszystkie jego kpiny i docinki płynęły z dobroci serca, no nie?
Miały zahartować twoje ciało i ducha. – Sierżant uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Od razu
ci mówię, że to bzdury. Kapitan poprosił mnie, żebym polecił mu odpowiednich ludzi do
wykonania specjalnego zadania, a miałem do czynienia z wieloma dowódcami i wiem, co
to oznacza. Zostaniesz wysłany z jakąś idiotyczną misją samobójczą, a skoro ma ją
wykonać ktoś z mojej kompanii, to chciałem mieć pewność, że będziesz nim ty. Miejmy
nadzieję, że w końcu się ciebie pozbędę.
– Sierżancie – powiedziała z kamienną twarzą.
– Stwierdzam, że z biegiem lat zaczynam darzyć pewną szorstką sympatią większość
ludzi pod moją komendą – głośno myślał Davis. – Nawet paskudnych. Nawet Kołka, jeśli
możesz w to uwierzyć. Czasem się zastanawiam, dlaczego jesteś wyjątkiem. Wiedziałem,
że cię nie lubię, już pierwszego dnia, kiedy cię poznałem, i nadal tak jest. Czy masz jakiś
pomysł dlaczego?
– Nie mam pojęcia, sierżancie.
– Myślę, że powodem jest twoje głęboko skrywane przeświadczenie, że jesteś lepszy
od nas. Większość ludzi po pewnym czasie traci to przekonanie. Natomiast ty najwyraźniej
nigdy nie masz dość tego, że raz po raz nurzają cię w błocie.
– Tak jest, sierżancie.
Winter już dawno odkryła, że najszybszą, nie mówiąc już o tym, że najbezpieczniejszą
metodą zakończenia audiencji u Davisa jest zgadzanie się ze wszystkim, co sierżant mówi.
– No cóż, miałem dla ciebie przygotowaną cudownie długą służbę przy czyszczeniu
latryn. – Davis teatralnie wzruszył szerokimi ramionami. – Jednak zamiast tego odkryjesz,
co za idiotyzm wymyślił kapitan d’Ivoire. Niewątpliwie czeka cię zaszczytna śmierć. Chcę
tylko, żebyś pamiętał, kiedy jakiś Odkupiciel będzie odkrawał z ciebie kawałki do
swojego garnka, że jesteś tam, ponieważ sierżant Davis nie mógł na ciebie patrzeć.
Zrozumiano?
– Zrozumiano, sierżancie – odparła Winter.
– Bardzo dobrze. Możesz odejść.
Odwrócił się, aby dalej obserwować walkę, która już się kończyła: jeden z walczących
przytrzymywał kark przeciwnika, a wolną ręką raz po raz uderzał go w twarz. Winter
truchcikiem przebiegła obok nich, kierując się do narożnej wieży będącej siedzibą głównej
kwatery pułku.
Ściskało ją w dołku. Dobrze byłoby uwolnić się od Davisa. Nie było co do tego
wątpliwości. Kiedy przebywali w stałym obozie opodal khandarskiej stolicy, Ashe-
Katarionu, szykany ze strony sierżanta były do zniesienia. Dyscyplina była tam mocno
rozluźniona. Winter mogła spędzać dużo czasu poza obozem, a Davis i inni byli zajęci
piciem, hazardem i uganianiem się za dziwkami. Potem zaczęło się Odkupienie. Książę
uciekł ze stolicy jak pies z podkulonym ogonem, a kolonialni żołnierze za nim. Od tego
czasu, w ciągu długich tygodni czekania w Forcie Valor, sprawy przybrały znacznie gorszy
obrót. Zamknięta w tych starych murach Winter nie miała dokąd uciec, a Davis
wykorzystywał ją, żeby dać upust irytacji wywołanej brakiem ulubionych rozrywek.
Z drugiej strony Winter też nauczyła się właściwie interpretować oficerską gadaninę.
To „specjalne zadanie” zdecydowanie źle brzmiało.
Przy otwartych drzwiach budynku stał wartownik, ale tylko skinął jej głową. Biuro
Dla Rachel i Stanleya, którzy wierzyli
M Podziękowania uszę podziękować wielu osobom, pozwólcie więc, że od razu przejdę do rzeczy, mniej więcej w chronologicznym porządku. Nie jest to w żadnym wypadku powieść historyczna. W najlepszym razie została zainspirowana faktami historycznymi, w najbardziej swobodnym, hollywoodzkim znaczeniu tego słowa. Jednak wszystko się zaczęło od mojego zainteresowania historią, do którego inspirację można niemal całkowicie przypisać kilku późnonocnym rozmowom z Nealem Altmanem i Konstantinem Koptevem (między innymi) po sesjach CMU Vermillion Anime Club. Improwizowane miniwykłady Neala zapaliły iskrę zafascynowania, które zmieniło się w życiowe hobby. Później wciągnął mnie w historyczne gry wojenne i przedstawił posiadającemu równie głęboką wiedzę Jimowi Naughtonowi. Obaj chętnie pożyczali mi sterty lektur i od tego (jak zwykle) się zaczęło. Tak więc gorące podziękowania Nealowi, Jimowi i wszystkim innym, którzy szturmowali w piwnicy Jima. Wyrzucajcie same szóstki, chłopcy. Czytałem wiele cudownych historii, ale kilka szczególnie się wyróżnia. The Campaigns of Napoleon Davida G. Chandlera zapewne najbardziej ze wszystkich przyczyniła się do powstania Tysiąca imion. Zdołał tak interesująco przedstawić prawdziwe wydarzenia, że czyta się to jak najlepszy thriller, co budzi mój podziw. Kiedy zacząłem pracę nad tłem cyklu, Citizens Simona Schamy były mi podobną pomocą. Ci dwaj oraz wszyscy inni rzetelni historycy, którzy nie wymyślają faktów tak jak ja, mają moją dozgonną wdzięczność. W mniej odległej przeszłości nieustannie pomagało mi wiele utalentowanych i życzliwych osób. Doktor John Baer pomógł mi w bardzo trudnym okresie i bez niego nie wiem, czy ta książka w ogóle by powstała.
Elisabeth Fracalossi wykonała niewdzięczną pracę redakcyjną, zdejmując kolejne rozdziały prosto spod prasy i pomagając mi wygładzić niezręczności. Świadomość, że choć jedna osoba czeka, aż skończysz książkę, jest nieocenioną pomocą. Moi testowi czytelnicy byli dla mnie cudownym wsparciem na każdym etapie. Dziękuję Prentice Clark, Janelle Stanley, Carlowi Mesisterowi, Amandzie Davis, Danowi Blandfordowi i Lu Huan. Nigdy nie rozumiałem, dlaczego, pisząc podziękowania, autorzy zawsze są tak żałośnie wdzięczni swoim agentom. Teraz rozumiem: ci ostatni posiadają magiczne moce. Czary Setha Fishmana są szczególnie potężne i jest coraz bardziej oczywiste, że podpisanie z nim umowy było zapewne najlepszą decyzją, jaką kiedykolwiek podjąłem. Oprócz Setha był też wielki zespół z Gernert Company – Rebecca Gardner, Will Roberts i Andy Kiefer – oraz Caspian Dennis od Abnera Steina w Wielkiej Brytanii. Moje serdeczne podziękowania dla nich wszystkich. Ostatni chronologicznie, ale pod żadnym innym względem, są moi wydawcy – Jessica Wade z Roc oraz Michael Rowley z DelRey UK. Ich pomoc uczyniła tę książkę nieskończenie lepszą, a ponadto doskonale opanowali trudną sztukę współredakcji. Dziękuję również utalentowanym ludziom z zespołów obu wydawnictw, których nazwiska nie znalazły się wśród wymienionych w tej książce, a którzy dopilnowali, aby każda jej część błyszczała. I w końcu duchowi pewnego petit caporal mogę złożyć tylko moje szczere przeprosiny.
N Prolog Jaffa owi władcy Khandaru spotkali się w sali obrad gmachu sądu, w którym roiło się od sędziów pokoju dzierżących młotki i konstabli, pełniących teraz w Ashe-Katarionie funkcję władz cywilnych. Sala była mroczna, skryta głęboko w starożytnej wieży strażniczej miasta. Jaffa-dan-Iln jako prefekt policji był oficjalnym gospodarzem spotkania i starał się ją uporządkować, usuwając pokłady nagromadzonych przez dziesięciolecia śmieci, talii kart, kości i zagubionych papierów. Nie dało się jednak ukryć łat oraz plam na dywanach i nagich ścianach z piaskowca, pozbawionych wszelkich dekoracji poza tymi, które jakiś znudzony konstabl wyrył przybocznym kordem. Stół z taniego drewna był poplamiony, a krzesła niedobrane, ponieważ pościągano je ze wszystkich pomieszczeń. Jaffa poprzestawiał regały z książkami i inne meble, żeby zasłonić najbardziej obsceniczne graffiti. Brzęk dzwonka na schodach zapowiedział przybycie pierwszego gościa. Generał Khtoba ostrożnie wszedł do komnaty, jakby zbliżał się do nieprzyjacielskiej pozycji. Był w mundurze – jasnobrązowych spodniach i kurtce narzuconej na biały podkoszulek, z naramiennikami obszytymi złotem, stosownie do jego rangi. Pospiesznie przyszyty na piersi szkarłatny trójkąt, obrócony podstawą do góry i tworzący szerokie „V”, symbolizował ogień Odkupienia. U boku generał nosił miecz filigranowo zdobiony złotem i srebrem, który skrzył się przy każdym ruchu. Za nim weszli dwaj dowódcy oddziałów pomocniczych, umundurowani podobnie, ale z mniejszym przepychem. Generał ze źle skrywaną odrazą spojrzał na pomieszczenie, wybrał najmniej rozklekotane krzesło i usiadł, obdarzając Jaffę powitalnym pomrukiem. Oficerowie zajęli miejsca po bokach, jakby spodziewali się kłopotów. – Witaj, generale – rzekł Jaffa. – Napijesz się czegoś? Khtoba się nachmurzył. Miał twarz stworzoną do marsowych grymasów, krzaczaste
brwi i wargi ocienione szerokimi, obwisłymi wąsami. Kiedy mówił, błyskał złotymi zębami. – Nie – warknął. – Chciałbym to mieć za sobą. Gdzie ci przeklęci kapłani? Dzwonek na dole znów zadzwonił, jakby w odpowiedzi na to bluźnierstwo. Na schodach rozległy się kroki i po chwili do sali zbitą gromadą weszli kapłani Rady Seraficznej. Jaffa od dziecka wiedział, jak wyglądają duchowni – albo był to starzec brodaty i gruby, w jaskrawych zielono-fioletowych szatach, albo kobieta skromnie spowita w jedwabie. Ten nowy typ – czarno odziani młodzi ludzie o twardych spojrzeniach – niepokoił go. Nie było wśród nich kobiet, skromnych czy nie. Ich przywódca, o krótko ściętych włosach i z blizną pod okiem, zajął miejsce naprzeciw generała. Stadko akolitów stanęło za nim. – Jestem Yatchik-dan-Rahksa – oznajmił bez wstępów. – Wyznaczony przez Rękę Boga, by prowadzić Miecze Niebios i dopilnować ostatecznego oczyszczenia naszej ziemi z obcej zarazy. Jego imię oznaczało „Anioł Zwycięstwa”, co zdaniem Jaffy było właściwym określeniem. Sam Ręka Boga zapoczątkował tę modę przybierania imion aniołów, gdy nazwał się Vale-dan-Rahksa, Aniołem Zemsty. W tempie, w jakim rozrastała się rada, wkrótce zabraknie aniołów. Jaffa zastanawiał się, co to będzie, gdy skończą im się męskie, budzące lęk imiona i będą musieli nadawać sobie takie jak Anioł Siostrzanego Uczucia lub Anioł Robótek Ręcznych. – To oczyszczanie powinno się zacząć kilka tygodni temu. – Khtoba się zjeżył. – Ci przeklęci Vordanajowie byli jak owoc w naszych rękach, dojrzały do zerwania, ale pozwolono im uciec. Teraz przegnanie ich będzie kosztowało życie wielu wiernych. – Głęboko wierzący zawsze są gotowi oddać życie za Odkupienie – odparł kapłan. – Sądzę jednak, że przecenia pan trudności, generale. – Przeceniam? – Khtoba zmarszczył brwi. – Może więc spróbujecie wspiąć się na mury Sarhatepu bez osłony moich dział. Yatchik uśmiechnął się anielsko. – Mury nie są przeszkodą dla woli Nieba. – Zatem słudzy Niebios nauczyli się latać?
– Panowie – przerwał im Jaffa. – Zanim zacznę, powinienem przypomnieć, że nie wszyscy członkowie rady są obecni. – Och, oczywiście – burknął generał. – Zaczekajmy, co ma do powiedzenia banda pedofilów i złodziei. – Bogowie cenią wszystkie swoje dzieci – zauważył Yatchik. – I chwała czeka wszystkich, którzy służą Odkupieniu. Zanim Khtoba zdążył odpowiedzieć, po raz trzeci rozbrzmiał dzwonek. Ostatni członek rady po schodach wszedł bezszelestnie, a do komnaty zaledwie z cichym szmerem jedwabiu. Był weń spowity od stóp do głów: luźną szatą ściągniętą w pasie oraz kostkach rąk i nóg na desoltajską modłę oraz czarną jedwabną szarfą owiniętą wokół głowy. Jego twarz skrywała słynna maska – prosty owal szczotkowanej stali z dwoma kwadratowymi otworami na wysokości oczu. Był to Malik-dan-Belial, Stalowy Duch, wódz plemion pustynnych. Zdobył tę zaszczytną pozycję na długo przed rozpoczęciem Odkupienia. Pustynni jeźdźcy Ducha od lat byli cierniem w boku księcia i Vordanajów, sam Duch zaś był bohaterem setek przekazywanych szeptem opowieści. Mówiono, że naprawdę nie ma twarzy, tylko czarną jak inkaust otchłań za stalową maską, i że oddał swoją duszę demonowi w zamian za zdolność widzenia przyszłości. Nikt nie wstał na jego powitanie, obowiązek ten spadł więc na Jaffę. Podniósł się z krzesła i skłonił. – Maliku – powiedział. Duch nigdy nie przyjął innego imienia czy tytułu. – Witamy. Usiądź, proszę. – Omawialiśmy plany ostatecznego zniszczenia Vordanajów – rzekł Yatchik. – Może zechciałbyś wyrazić swoje zdanie? – Za późno – odparł Duch. Jego głos był jak szmer jedwabiu trącego o stal, chrapliwy, z wyraźnym akcentem mieszkańców pustyni. – Flota raschem przybyła, z zaopatrzeniem i okrętami wojennymi. – Nic o tym nie słyszałem – powiedział Khtoba. – Skąd masz te informacje? Duch zmierzył generała pustym, mrocznym spojrzeniem. – Statki znalazły się w zasięgu wzroku wczoraj wieczorem. Khtoba usiadł, zaciskając wargi. Stalowy Duch zawsze w niewytłumaczalny sposób
wiedział więcej, niż powinien. Człowiek na szybkim wierzchowcu i dysponujący kilkoma innymi, regularnie zmienianymi, mógł przebyć sto mil dzielące Sarhatep od tego miasta drogą wzdłuż brzegu morza, ale ludzie Khtoby bacznie ją obserwowali i niczego takiego nie zameldowali. To oznaczało, że posłaniec Desoltajów pokonał ten dystans na skróty przez zarośla i piaski Mniejszej Desol lub że Stalowy Duch rzeczywiście ma jakieś magiczne moce na swoje rozkazy. – Będziemy potrzebowali potwierdzenia – oświadczył generał. – Jeśli mówisz prawdę, moi posłańcy powinni do jutra przynieść tę wiadomość. – Nawet jeśli, to nic nie wiemy o ich zamiarach – rzekł Yatchik. – Może postąpią rozsądnie i wrócą do swoich krajów. Khtoba pokazał zęby. – W takim wypadku straciliśmy okazję do zemsty na cudzoziemcach i pieskach Exoptera. – Wystarczy, że zostało osiągnięte Odkupienie – odezwał się kapłan. – Nie musimy rozlewać więcej krwi, niż to konieczne. Jaffa widział przed pałacem wielkie doły, do których wrzucano ciała. Zapewne Yatchik stwierdziłby, że te zabójstwa były konieczne. – Oni nie opuszczą naszych brzegów – oznajmił Duch. Generał i duchowny spojrzeli na niego. – Wyładowują sporo broni, zapasów i ludzi. – Ilu ludzi? – warknął Khtoba, zapomniawszy, że z niechęcią przyjął informacje przyniesione przez Desoltaja. – Trzy tysiące, może cztery. – Co oni chcą osiągnąć takimi małymi siłami? – prychnął generał. – Czyżby byli tak szaleni, by wierzyć, że pokonają Odkupienie? Tylko moje oddziały pomocnicze są od nich liczniejsze. Duch wzruszył ramionami. – Może chcą jedynie utrzymać Sarhatep – podsunął Yatchik. – Jeśli tak, mogą je sobie zatrzymać. Na tym brzegu nie ma niczego godnego uwagi. – Nie można pozwolić, żeby zatrzymali ten przyczółek – rzekł Khtoba. – Musimy nasączyć piasek krwią Vordanajów i odesłać ich królowi statek pełen odciętych głów. On musi zrozumieć, że wysyłanie przeciwko nam wojsk jest głupotą.
– A zatem ruszycie na nich? – zapytał Yatchik, sprytnie jak wąż. Khtoba zamarł. Jaffa dostrzegł pułapkę: generał bardziej obawiał się kapłanów niż cudzoziemców. Gdyby jego wojska wymaszerowały z miasta i wykrwawiły się w bitwie, nie miał żadnej gwarancji, że zostałby przyjaźnie powitany po powrocie. – Moi przyjaciele – powiedział Jaffa – w mieście panuje niepokój. Nie wszyscy zaakceptowali Odkupienie. Być może raschem będą tylko czekali, a jeśli tak, to proponuję, żebyśmy robili to samo. – Tak. Moi ludzie są potrzebni do utrzymywania porządku – orzekł Khtoba. Tak naprawdę żołnierze z oddziałów pomocniczych bardziej zagrażali porządkowi publicznemu, niż pomagali utrzymać spokój, ale Jaffa wiedział, że nie należy o tym wspominać. Yatchik uśmiechnął się. – W takim razie, generale, nasze zapatrywania są zgodne. Khtoba mruknął coś pod nosem pojednawczo. Jaffa zwrócił się do Ducha. – Czy możemy liczyć, że będziesz nas informował o ruchach nieprzyjaciela? Malik-dan-Belial skinął głową. – Ale nie wierzę, żeby pozostali w Sarhatep – powiedział. – Dlaczego? – spytał generał, chcąc jak najszybciej zakończyć tę naradę. – Wśród tych paru tysięcy jest jeden, który ma prawdziwą moc. Abh-naathem. Tacy ludzie nie przeprawiają się przez ocean bez celu. – A zatem Vordanajowie przysłali nam czarownika? – Khtoba prychnął. – Zobaczymy, czy zaklęcia uchronią go przed armatnimi kulami. – Boska moc pokona wszelkie czary raschem – orzekł Yatchik. – Ci, którzy wierzą w Odkupienie, nie muszą się bać zaklęć ni demonów. Duch tylko wzruszył ramionami. Gdy słońce chowało się za horyzontem, prefekt wszedł do slumsów Ashe-Katarionu, bez swojego malowanego płaszcza i urzędowej laski. Miał na sobie strój zwykłego kupca – brązową opończę ściągniętą sznurem – oraz ciężką pałkę zawieszoną na biodrze. Władza mianowanych przez księcia prefektów jedynie formalnie obejmowała niektóre części miasta i ta dzielnica była jedną z nich. Niegdyś pomiędzy pilnującymi przestrzegania prawa a łamiącymi je istniało nieoficjalne porozumienie: przestępcy działali po cichu i
starannie, pilnując, by ciała wyławiane z rzeki nie należały do osób bogatych czy wpływowych, w zamian zaś prefekci przymykali oczy na ich działalność. Ta umowa została złamana wraz z rozpoczęciem Odkupienia, tak jak wszystkie inne niepisane reguły, dzięki którym starożytne miasto funkcjonowało. Niektóre slumsy praktycznie się wyludniły, gdy zdesperowani biedacy uciekli pod sztandary Odkupienia. Inne zmieniły się w warowne obozy, a na skutek ataków i kontrataków przez wiele dni na ulicach leżały trupy rozdzierane przez zdziczałe psy. Tak więc Jaffa trzymał dłoń na pałce i posyłał groźne spojrzenia umorusanym malcom obserwującym go z bram i zaułków. Nieliczni dorośli mijali go spiesznie i ze spuszczonymi oczami, zajęci swoimi sprawami. Ta nędzna dzielnica, z powodów znanych jedynie historykom nazywana Wiszącym Ogrodem, należała do tych, które były świadkami największego wybuchu gorączki Odkupienia. Domostwa opuszczone przez ludzi podążających za świętym płomieniem szybko zajęła spora populacja bezdomnej młodzieży, szukającej miejsca do spania, w którym nie niepokoiliby nikogo złodzieje, alfonsi czy konstable. Wśród tych dzikich lokatorów byli i tacy, którzy chcieli się ukryć przed nowymi władcami Ashe-Katarionu. Jaffa zszedł z głównej ulicy, na której spod twardo ubitej gliny sporadycznie wystawały kamienie, w wąski meandrujący zaułek, który doprowadził go do placyku o nieregularnym kształcie. Tu część starożytnej architektury Ashe-Katarionu przetrwała napór lat i nienasycony apetyt na obrobiony kamień. Pośrodku placu stała duża, nieczynna fontanna, strzeżona przez nadgryzionego zębem czasu kamiennego bożka o rękach szeroko rozłożonych w geście błogosławieństwa i niemal zupełnie zatartych rysach twarzy. Resztę dziedzińca pokrywały nierówne kamienne płyty, a ze szpar pomiędzy nimi sterczała twarda jak drut trawa. To tutaj, w tym zapomnianym przez wszystkich miejscu, czekali ostatni prawdziwi słudzy bogów. Jaffa podszedł do wiklinowego fotela stojącego obok fontanny i osunął się na kolana, pochylając głowę. – Witaj, dziecko. – Głos był szeleszczący, słaby i suchy, niczym głos samej pustyni. Pomimo wiosennego ciepła siedząca postać była okryta płaszczem z kapturem; jej dłonie spowijały białe bandaże. – Święta Matko – rzekł Jaffa, nie odrywając oczu od kamiennych płyt bruku. – Mam
wieści z narady. – Wygląda na to, że przychodzisz nie tylko z wieściami. – Kobieta wydała suche kaszlnięcie, choć może to był śmiech. – Onvidaerze, przyprowadź mi naszego gościa. Jaffa usłyszał za plecami przestraszony pisk i szuranie sandałów. Prefekt pozostał w kornej pozycji. Pot wystąpił mu na czoło. – Niewymownie mi przykro, Matko. Nie sądziłem... – Wstań, dziecko – weszła mu w słowo zakapturzona kobieta. – Nic się nie stało. Teraz zobaczymy, jaka rybka wpadła w naszą sieć. Jaffa wstał i odwrócił się, osłabły z ulgi. Zobaczył młodą, piętnasto- lub szesnastoletnią dziewczynę, chudą i kościstą. Skórę miała umazaną brudem slumsów, a na sobie tylko podarte spodnie i kamizelkę. Włosy zwisały jej w grubych, tłustych strąkach. Onvidaer, zaledwie kilka lat starszy od niej, był szczupły i muskularny, o miedzianoszarej skórze Desoltaja i owalnej twarzy cherubina. Miał na sobie tylko przepaskę biodrową, podkreślającą jego szerokie ramiona i potężnie umięśnioną pierś. Jedną ręką ściskał dziewczynę za ramię, unieruchamiając bez trudu, w drugiej zaś trzymał sztylet o wąskiej klindze. – Śledziła Jaffę – oznajmił. – Od jakiegoś czasu. Jednak nikomu się nie meldowała. – Taka obdarta ulicznica – chrapliwie wyszeptała kobieta. – Zastanawiam się, do której rodziny należy. – Do żadnej – odezwała się dziewczyna, mierząc ją wyzywającym spojrzeniem. – Nic nie zrobiłam, przysięgam. Wcale go nie śledziłam. – No, no, pohamuj swój gniew. Na twoim miejscu błagałabym o litość. – Nie wiem, kim jesteś... i czy w ogóle kimś. – Szybko dowiemy się prawdy. – Zakapturzona głowa obróciła się. – Wezwijcie Akataera. Od muru za plecami starej kobiety oderwał się olbrzymi cień, przybierając postać ogromnego, łysego mężczyzny w skórzanych spodniach i napierśniku. Mruknięciem potwierdził otrzymany rozkaz i ruszył na tyły placu, tam gdzie bramy ziały pustką dawno opuszczonych mieszkań. – A teraz, dziecko, powiedz, kto cię przysłał – indagowała stara kobieta. – Nikt mnie nie przysłał! – żachnęła się dziewczyna, szamocząc się w uścisku
Onvidaera. – I nie jestem dzieckiem. – Wszyscy ludzie są dziećmi bogów – stwierdziła łagodnie staruszka. – Kobiety również, nawet małe ulicznice. Bogów cieszą wszystkie ich dzieci. – Puśćcie mnie. – W głosie dziewczyny słychać było rozpaczliwą nutę, której Jaffa starał się nie słyszeć. – Proszę. Nikomu nic nie powiem... Zamilkła, gdy olbrzym wrócił w towarzystwie chudego chłopca w wieku jedenastu lub dwunastu lat, w białej szacie. Chłopiec był łysy jak jego ogromny towarzysz, miał poważną minę i jasnoniebieskie oczy. Skłonił się przed staruszką, uprzejmie ukłonił się Jaffie i spojrzał na dziewczynę. – Dowiemy się, co ona wie – oznajmiła stara kobieta. – Onvidaerze. Dziewczyna z przerażeniem spojrzała na sztylet. – Proszę. Nie musicie mnie ranić. Ja nic nie wiem... przysięgam... – Ranić cię? – Stara znów parsknęła suchym jak pergamin śmiechem. – Biedne dziecko. Nie zamierzamy cię ranić. Jaffa zobaczył, że w oczach dziewczyny zabłysła nadzieja. W tej samej chwili Onvidaer z szybkością atakującego węża uniósł jej rękę nad głowę i wbił długi, cienki sztylet w jej lewy bok, pod pachą. Wąskie ostrze weszło gładko między żebra. Dziewczyna szarpnęła się, szeroko otworzyła oczy, a potem ugięły się pod nią nogi. Bezwładnie jak kukiełka obwisła w uścisku mężczyzny. Głowa opadła jej na pierś, tłuste włosy zasłoniły twarz. – Nie mam ochoty sprawiać nikomu bólu – powiedziała stara. – Onvidaer jest bardzo zręczny. Jaffa na moment zamknął oczy, w myślach powtarzając słowa modlitwy. Kiedyś na widok czegoś takiego zemdliłoby go. Ongiś nawet próbował wymierzyć książęcą sprawiedliwość Matce i wszystkim, którzy jej służyli, zburzyć ich sekretne świątynie i ujawnić ich nieprawości. Teraz, gdy zobaczył, jacy ludzie zajęli jej miejsce, zaczął jej służyć. Teraz mógł patrzeć na śmierć takiej ulicznicy jedynie z lekkim dreszczem zgrozy. W końcu tyle było śmierci. I jedną z nauk, które Odkupiciele boleśnie długo dawali Ashe- Katarionowi, było to, że są gorsze rzeczy niż szybkie zakończenie życia. Matka kiwnęła kościstym palcem. – Teraz, Akataerze.
Chłopiec skinął głową. Onvidaer chwycił drugą rękę dziewczyny i trzymał ją tak, że kolanami prawie dotykała bruku. Akataer wsunął jedną dłoń pod jej zwieszoną głowę i uniósł ją, po czym spojrzał w wytrzeszczone, niewidzące oczy ofiary i odgarnął strąki włosów. Potem pochylił się ze skupieniem rzemieślnika i delikatnie pocałował dziewczynę. Wepchnął język między jej zwiotczałe wargi. Zapadła długa chwila ciszy. Kiedy skończył, położył dłoń na jej policzku i uniósł powiekę z szybko zasnuwającego się bielmem oka, które zaczęło się nań gapić z niemym zdumieniem. Chłopiec znowu się nachylił, wystawił język i delikatnie dotknął jego końcem oka zabitej. Powtórzył te czynności z drugim okiem, a potem cofnął się i wymamrotał pod nosem kilka słów. W źrenicach dziewczyny zaszła jakaś zmiana. Jej ciało poruszyło się, jakby Onvidaer lekko nim potrząsnął. Teraz jej oczy powoli same się zamknęły, a potem szybko otworzyły. Zamiast białek, tęczówek i źrenic wypełniał je zielony ogień. Jej wargi rozchyliły się i z kącika ust uniosła się smużka dymu. Stara kobieta mruknęła coś zadowolona. Skinieniem przywołała do siebie Akataera i gestem posiadaczki poklepała go po głowie spowitą w biały bandaż dłonią, po czym skupiła uwagę na stworzeniu, które przed chwilą było normalną dziewczyną. – A teraz otrzymamy kilka odpowiedzi – oznajmiła triumfalnie. – To jest Matka – rzekł Akataer wysokim, czystym głosem. – Nakazuję ci odpowiadać na pytania i mówić prawdę. Zwłoki znów się poruszyły, wypuszczając z ust następną smugę dymu. Zielono płonące oczy patrzyły bez zmrużenia. – Śledziłaś Jaffę – powiedziała stara, wskazując na niego. – Tego człowieka. Przez długą chwilę na placu było cicho. Kiedy trup przemówił, z jego ust znów wymknął się dym, jakby palił fajkę. Przesączył się przez włosy i dziwną chmurą zawisł nad głową. Głos dziewczyny był jak przeciągły syk rozżarzonych węgli wrzuconych do wiadra z wodą. – Taaak... Jaffa przełknął. Miał nikłą nadzieję, że Matka się myli, chociaż to by oznaczało, że śmierć dziewczyny była niepotrzebna. To jednak mało prawdopodobne. Matka zawsze miała rację. – A kto kazał ci go śledzić? Kim są twoi panowie?
Kolejna chwila ciszy, jakby trup się zastanawiał. – ...Orlanko... – powiedział wreszcie z niechęcią. – ...Konkordaaat... – Cudzoziemcy – stwierdziła stara. Prychnęła, jakby chciała splunąć, ale zabrakło jej śliny. – A czego szukali ci raschem? – ...Imion... – wyjęczał trup. –...chcą... znać... Imiona... Wiła się w uścisku Onvidaera i zielony płomień rozjarzył się jeszcze bardziej. Akataer niespokojnie spojrzał na staruchę, która machnęła ręką, jakby znudzona całym tym zajściem. – Uwolnij ją – nakazała. Chłopiec z wdzięcznością skinął głową i wymamrotał jeszcze kilka słów. Nagle trup zwiotczał i zielony płomień zgasł. Oczodoły dziewczyny wypełniała czarna masa zwęglonych tkanek, a po dziedzińcu rozszedł się smród spalonego ciała. – Dobrze się spisałeś, Akataerze – pochwaliła chłopca starucha. – Wracaj do swych komnat. Onvidaerze, pozbądź się tego. – Matko, nie rozumiem. – Jaffa zmarszczył brwi. – Co mówiła o imionach? Chcą wiedzieć, jak się zwiemy? – Nie musisz rozumieć, dziecko – odparła stara. – Zapomnij o tej sprawie i powiedz mi, co się działo na naradzie. Jaffa przypomniał sobie sarkastyczną uwagę Khtoby o czarach Vordanajów i zastanawiał się, czy generał potraktowałby to tak beztrosko, gdyby tu był. Czy kula armatnia zabiłaby Matkę? Patrząc na jej kruchą, okutaną postać, doszedł do wniosku, że nie. Odkaszlnął i zaczął mówić: podsumował wyniki rozmowy i przekazał swoje wrażenia. Stara kobieta uważnie słuchała, przerywając tylko raz, gdy Jaffa mówił o Yatchiku-dan- Rahksie. – Nic nie mówił o Feor? – zapytała. – Nie, Matko. Widocznie wciąż jest więźniem albo... – Ona nie umarła – rzuciła staruszka. – Wyczułabym jej śmierć. Nie, oni wciąż ją przetrzymują. Mów dalej. Kiedy skończył, zapadła długa cisza. Dłonie starej kobiety ani na chwilę nie przestały się poruszać. Trzymała je na podołku, z palcami splecionymi jak węgorze, raz po raz
szarpiąc opatrunki, jakby sprawiały jej ból. – Abh-naathem – rzekła. – To ostrzeżenie, choć ten nadęty głupiec Khtoba i parweniusze uzurpujący sobie imiona aniołów są zbyt głusi, aby je usłyszeć. Desoltajowie pamiętają starą magię. Jaffa milczał. Nie jemu osądzać takie sprawy. – Dziecko, teraz chcę usłyszeć od ciebie prawdę, a nie to, co twoim zdaniem mnie ucieszy – zwróciła się do niego. – Tak, Matko. – Jaffa się skłonił. – Czy Vordanajowie ponownie zajmą miasto? Spojrzał na nią zaskoczony. – Matko... nie jestem żołnierzem. Nie mogę... – Jeśli jesteś w stanie orzec – zachęciła go, niemal łagodnie. – Czy to możliwe? Znów zapadła cisza. – Odkupiciele zebrali wielu jezdnych – rzekł w końcu, głośno myśląc. – Ale są słabo wyszkoleni i uzbrojeni głównie w wiarę. Pomocnicze oddziały Khtoby są lepsze, lecz... – Nie ufasz Khtobie. – W głosie starej kobiety słychać było rozbawienie. – Ten człowiek sprzedałby własną matkę za odrobinę władzy – stwierdził Jaffa. – Co zaś do Stalowego Ducha i jego Desoltajów, to zrobią, co uznają za korzystne, a kto wie, co to będzie? – Wzruszył ramionami. – Gdybym był dowódcą Vordanajów, nie próbowałbym zająć miasta. Jeśli jednak bogowie uśmiechną się do niego i odwrócą od nas... tak, to jest możliwe. Stara kobieta pokiwała głową w zadumie. – Dam ci wiadomość do przekazania – oświadczyła. – Musisz zataić ją przed Khtobą i radą oczywiście. Myślę jednak, że już czas spotkać się z tym Stalowym Duchem.
CZĘŚĆ PIERWSZA
C Jeden Winter zterej żołnierze siedzieli na starożytnych, wzniesionych z piaskowca murach fortecy stojącej na spalonym słońcem wybrzeżu Khandaru. O tym, że są żołnierzami, świadczyły jedynie oparte o parapet muszkiety, gdyż już dawno przestali nosić odzienie choćby przypominające mundur. Przy uważnych oględzinach może udałoby się dostrzec, że ich spodnie miały niegdyś ciemnoniebieski kolor, lecz w bezlitosnym słońcu wyblakły, przybierając barwę lawendy. Ich kurtki, rzucone na stertę obok drabiny, były różnorakiego kroju, koloru oraz pochodzenia i naprawiano je tak często, że teraz więcej było na nich łat niż oryginalnego materiału. Zalegli tam w leniwym bezruchu, jaki charakteryzuje weteranów, i obserwowali południowy brzeg, na którym odbywało się coś w rodzaju spektaklu. W zatoce kotwiczyło wiele statków, niezgrabnych barek o szerokich pokładach, ze zwiniętymi żaglami, mocno kołyszących się nawet na niezbyt dużych falach. Za nimi stały dwie fregaty, w porównaniu z barkami smukłe i zwinne jak rekiny. Ich brudnoczerwone borelgajskie flagi powiewały na wietrze, jakby drwiąc z Vordanajów na brzegu. Jeśli była to drwina, to nie wzburzyła mężczyzn na murach, którzy skupili uwagę na czymś innym. Mocno obciążone barki nie odważyły się podpłynąć zbyt blisko nabrzeża, tak więc na wodach pomiędzy nimi a skałami roiło się od szalup i łodzi miejscowych rybaków. Każda z nich była wyładowana żołnierzami w niebieskich mundurach. Wpływały na płyciznę, ich pasażerowie wyskakiwali w fale, a łodzie wracały po następny transport. Ludzie wychodzili na ląd i padali na piach, zalegając całymi gromadami obok równo poukładanych stosów skrzyń z prowiantem i ekwipunkiem. – Ci biedni, głupi dranie – odezwał się pierwszy żołnierz. Barczysty i muskularny mężczyzna o jasnych włosach i ze szczeciną zarostu na brodzie, nadającą mu wygląd dezertera, zwał się Buck. – Dobre trzy tygodnie tkwić na jednej z tych łajb, żreć twarde
suchary i wyrzygiwać je tylko po to, żeby w końcu dotrzeć tutaj i usłyszeć, że mają zrobić w tył zwrot i wracać do domu. – Myślisz? – rzekł drugi żołnierz, zwany Willem. Był znacznie mniejszy od Bucka, a jego nieogorzała skóra świadczyła, że jest stosunkowo niedługo w Khandarze. – Mnie samego nie cieszy myśl o następnej takiej rejzie. – A mnie cholernie – wtrącił trzeci żołnierz, nazywany bez żadnego wyraźnego powodu Kołkiem. Był kościstym mężczyzną, twarz niemal zakrywała mu gęstwa brody i wąsów. Nieustannie żuł źdźbło trawy, od czasu do czasu spluwając za mur. – Spędziłbym rok na pieprzonym statku, byle tylko zabrał mnie z tego pieprzonego miejsca. – A kto powiedział, że wracamy do domu? – rzekł Will. – Może ten nowy pułkownik przybył tutaj, żeby zostać. – Nie bądź głupi – ofuknął go Kołek. – Nawet pułkownicy potrafią zliczyć do trzech, a nie trzeba długo liczyć, żeby się połapać, że jak tu zostaniesz, skończysz na ognisku z zaostrzonym palem w dupie. – Ponadto książę każe mu zaraz wracać do Vordanu – dodał Buck. – Nie może się doczekać, żeby wydać całe to złoto, które ukradł. – Zapewne – mruknął Will. Obserwując ludzi wychodzących na brzeg, podrapał się po nosie. – Co będziecie robić po powrocie? – Parówki – bez namysłu rzucił Buck. – Zjem cały worek pieprzonych parówek. Jajka i befsztyk. Do diabła z tymi pastuchami i ich baranami. Nie zmartwię się, jeśli już nigdy nie zobaczę owcy. – Zawsze są jeszcze kozy – zauważył Kołek. – Nie można jeść kóz – zaoponował Buck. – Tak się nie godzi. Gdyby Bóg chciał, żebyśmy jedli kozy, nie smakowałyby jak gówno. – Zerknął przez ramię. – A co z tobą, Kołku? Co będziesz robił? – Nie wiem. – Kołek wzruszył ramionami, splunął i podrapał się po brodzie. – Pewnie pójdę do domu i wypieprzę żonę. – Jesteś żonaty? – zdziwił się Will. – Był, kiedy wyjechał – wyjaśnił Buck. – Powtarzam ci, Kołku, ona nie będzie na ciebie czekać. Minęło siedem lat, musisz to zrozumieć. No i teraz jest już pewnie gruba i pomarszczona.
– No to wezmę sobie nową żonę – odparł Kołek – i wypieprzę ją. W zatoce jakiś oficer w pełnym umundurowaniu nie zdołał przeskoczyć z burty statku do szalupy i wpadł do wody. Trójka siedzących na murach ryczała ze śmiechu, gdy wyłowiono go, ociekającego wodą, i wciągnięto na pokład jak belę bawełny. Gdy skończył się ten krótki spektakl, w oczach Bucka pojawił się złośliwy błysk. – Hej, Święty! – zawołał. – A co ty będziesz robił, kiedy wrócisz do Vordanu? Czwarty żołnierz, do którego było skierowane pytanie, siedział oparty o blanki w pewnej odległości od pozostałych trzech. Nie odpowiedział, a Buck wcale tego nie oczekiwał. – Zapewne pobiegnie do najbliższego kościoła, żeby wyznać grzechy – mruknął Kołek. – Wszechmocny Karisie, przebacz mi – rzekł uroczyście Buck, udając, że się modli. – Ktoś rzucił we mnie kubkiem whisky i trochę mogło dostać mi się na język. – Upuściłem sobie młotek na stopę i powiedziałem: „Niech to szlag!” – dodał Kołek. – Popatrzyłem na dziewczynę – podsunął Buck – a ona uśmiechnęła się do mnie i przez to poczułem się dziwnie. – Och, i zastrzeliłem wielu szaroskórych – dopowiedział Kołek. – Nie – zaprotestował Buck. – Poganie się nie liczą. Jednak za wszystkie pozostałe grzechy na pewno pójdzie do piekła. – Słyszysz, Święty? Pożałujesz, że się nie zabawiałeś, kiedy miałeś okazję – zauważył Kołek. Czwarty żołnierz nie raczył odpowiedzieć. Kołek prychnął. – A w ogóle to dlaczego nazywają go Święty? – spytał Will. – Ponieważ szykuje się na takiego – wyjaśnił Buck. – Nie pije, nie przeklina i na pewno nie pieprzy bab. Nawet szaroskórych, które właściwie się nie liczą, jak powiedziałem. – A ja słyszałem – powiedział głośniej Kołek, by dobiegło to uszu czwartego żołnierza – że już pierwszego dnia tutaj złapał czarnego syfa i po miesiącu odpadł mu kutas. Wszyscy trzej milczeli chwilę, zastanawiając się nad tym. – Ach, do diabła – westchnął Buck. – Gdyby to mnie spotkało, chyba piłbym i przeklinał do upadłego.
– Może cię spotkało – natychmiast odpalił Kołek. – Skąd możesz wiedzieć, do diabła? Wkroczyli na znajomy teren i zaczęli sobie dogryzać z wprawą płynącą z długiej znajomości. Czwarty żołnierz odetchnął i położył sobie muszkiet na podołku. Nazywał się Winter i pod wieloma względami różnił się od pozostałych. Po pierwsze, był młodszy i szczuplejszy, z policzkami wciąż bez śladu zarostu. Pomimo upału miał na sobie sfatygowaną niebieską kurtkę, a pod nią grubą bawełnianą koszulę. I siedział z jedną ręką na kolbie muszkietu, jakby w każdej chwili spodziewał się komendy „baczność”. A co najważniejsze, był w rzeczywistości dziewczyną, chociaż dostrzegłby to tylko bardzo spostrzegawczy obserwator. Z pewnością nie wiedzieli o tym trzej jego towarzysze, a nawet nikt inny w forcie, nie wspominając o rachmistrzach i kwatermistrzach tysiąc mil dalej, w Ministerstwie Wojny. Ponieważ królewska armia Vordanu nie miała zwyczaju zatrudniać kobiet, pomijając te, których usługi na krótko i nieoficjalnie opłacali poszczególni żołnierze, od kiedy Winter się zaciągnęła, musiała ukrywać swoją płeć. Minęło już sporo czasu i nabrała w tym wprawy, choć trzeba przyznać, że oszukiwanie takich jak Buck i Kołek nie było wielką sztuką. Winter wychowała się w królewskim przytułku dla bezdomnych dziewcząt, nazywanym przez pensjonariuszki więzieniem pani Wilmore dla młodych dam albo po prostu więzieniem. Opuściła ten przybytek bez pozwolenia, delikatnie mówiąc, co oznaczało, że ze wszystkich żołnierzy w forcie Winter zapewne jako jedyna miała mieszane uczucia w kwestii przybycia floty. Wszyscy w obozie zgadzali się co do tego, że nowy pułkownik nie będzie miał innego wyjścia jak odpłynąć z powrotem do domu, zanim przybędzie tu armia fanatyków. Z pewnością, jak wspomniał Buck, lepsze to niż dać się upiec na rożnie, co Odkupiciele obiecali wszystkim cudzoziemcom, których nazywali trupami, drwiąc z ich bladej skóry. Winter jednak nie mogła się pozbyć wrażenia, że nawet po trzech latach i tysiąc mil stąd pani Wilmore czekałaby w swoim prostym czepku i z rózgą, aż ona zejdzie z pokładu. Chrobot buciorów o szczebelki drabiny zapowiedział czyjeś przybycie, czterej żołnierze więc chwycili muszkiety, starając się wyglądać na nieco czujniejszych. Rozluźnili się, gdy rozpoznali pucołowatą twarz kaprala Tufta, zaczerwienionego i klnącego jak szewc. – Hej, kapralu – rzekł Buck, odkładając muszkiet. – Przyszedłeś popatrzeć?
– Nie bądź idiotą – wysapał Tuft. – Myślisz, że gramoliłbym się tak wysoko, żeby popatrzeć, jak banda rekrutów uczy się pływać? Kurwa. – Zgiął się, próbując złapać oddech, przy czym kurtka podjechała wyżej i odsłoniła mu plecy, podciągnięta przez wydatny brzuch. – Przysięgam, że ten pierdolony mur robi się wyższy za każdym razem, gdy muszę na niego wchodzić. – Co będziesz robił, kiedy wrócisz do Vordanu, kapralu? – spytał Buck. – Wypieprzę żonę Kołka – warknął Tuft i odwrócił się do Winter. – Ihernglass, chodź no tu. Winter zaklęła w duchu, wstając. Tuft nie był zły, ale wyglądał na zirytowanego. – Tak, kapralu? Za plecami Tufta Kołek zrobił obsceniczny gest, który wywołał bezgłośny śmiech dwóch pozostałych. – Kapitan chce cię widzieć – rzekł Tuft. – Davis jednak chce cię widzieć pierwszy, więc na twoim miejscu pospieszyłbym się. Jest na dziedzińcu, na dole. – Tak jest, kapralu. – Znów zmełła przekleństwo w myślach. Zarzuciła muszkiet na ramię i zaczęła schodzić po drabinie, odnajdując stopami szczeble z wprawą płynącą z długotrwałej praktyki. Częściej niż inni pełniła wartę na murach, co niewątpliwie było kolejną drobną przysługą starszego sierżanta. Davis miał niewyczerpane zapasy takich dokuczliwych sztuczek. Twierdza – czyli Fort Valor, jak nazwał ją jakiś vordanajski kartograf, najwyraźniej serio – była małą średniowieczną fortecą, a właściwie murem w kształcie pięciokąta, z dwupiętrowymi wieżami w narożach. Jakiekolwiek budynki znajdowały się niegdyś w środku, dawno rozsypały się w gruzy, pozostawiając dużą otwartą przestrzeń, na której Vordanajowie rozstawili namioty. Najlepsze miejsca znajdowały się pod częścią muru, gdzie za dnia było trochę cienia. „Dziedziniec” tworzył plac na środku obozu, kawałek suchej i ubitej ziemi – idealny do ćwiczeń i parad, gdyby kolonialni żołnierze trudzili się czymś takim. Winter znalazła Davisa w pobliżu rzędu namiotów, gapiącego się leniwie na dwóch rozebranych do pasa żołnierzy, którzy pięściami rozstrzygali jakiś drobny spór. Krąg widzów zagrzewał obu do walki, żadnego nie faworyzując. – Sierżancie! – Stanęła na baczność, zasalutowała i pozostała w tej pozie, aż Davis
raczył się odwrócić. – Chciał mnie pan widzieć? – Ach, tak. – Basowy pomruk najwyraźniej wydobywał się gdzieś z głębi jego potężnego brzuszyska. Davis wydawałby się jeszcze grubszy, gdyby nie był taki wysoki. Ponadto, o czym Winter miała okazję się przekonać, złośliwy, małostkowy, okrutny i głupi jak but, ale niepozbawiony swoistego sprytu, gdy nadarzyła się okazja. Idealny sierżant. – Ihernglass. – Uśmiechnął się, pokazując poczerniałe zęby. – Słyszałeś, że kapitan chce cię widzieć? – Tak jest, sierżancie. – Winter zawahała się. – Czy wie pan co... – Podejrzewam, że miałem z tym coś wspólnego. Chcę tylko, żeby jedno było jasne, zanim się z nim zobaczysz. – Tak? Winter zastanawiała się, w co tym razem wpakował ją Davis. Ten olbrzym za punkt honoru uważał dręczenie jej, od kiedy, wbrew jego woli, ponad rok wcześniej została przeniesiona do jego kompanii. – Kapitan powie ci, że twój sierżant polecił cię z powodu twoich wybitnych umiejętności, zręczności, odwagi i tak dalej. Może zaczniesz uważać, że stary sierżant Davis nie jest jednak takim złym facetem. I że w głębi duszy, pod całym tym jadem i żółcią, ma do ciebie słabość. A wszystkie jego kpiny i docinki płynęły z dobroci serca, no nie? Miały zahartować twoje ciało i ducha. – Sierżant uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Od razu ci mówię, że to bzdury. Kapitan poprosił mnie, żebym polecił mu odpowiednich ludzi do wykonania specjalnego zadania, a miałem do czynienia z wieloma dowódcami i wiem, co to oznacza. Zostaniesz wysłany z jakąś idiotyczną misją samobójczą, a skoro ma ją wykonać ktoś z mojej kompanii, to chciałem mieć pewność, że będziesz nim ty. Miejmy nadzieję, że w końcu się ciebie pozbędę. – Sierżancie – powiedziała z kamienną twarzą. – Stwierdzam, że z biegiem lat zaczynam darzyć pewną szorstką sympatią większość ludzi pod moją komendą – głośno myślał Davis. – Nawet paskudnych. Nawet Kołka, jeśli możesz w to uwierzyć. Czasem się zastanawiam, dlaczego jesteś wyjątkiem. Wiedziałem, że cię nie lubię, już pierwszego dnia, kiedy cię poznałem, i nadal tak jest. Czy masz jakiś pomysł dlaczego?
– Nie mam pojęcia, sierżancie. – Myślę, że powodem jest twoje głęboko skrywane przeświadczenie, że jesteś lepszy od nas. Większość ludzi po pewnym czasie traci to przekonanie. Natomiast ty najwyraźniej nigdy nie masz dość tego, że raz po raz nurzają cię w błocie. – Tak jest, sierżancie. Winter już dawno odkryła, że najszybszą, nie mówiąc już o tym, że najbezpieczniejszą metodą zakończenia audiencji u Davisa jest zgadzanie się ze wszystkim, co sierżant mówi. – No cóż, miałem dla ciebie przygotowaną cudownie długą służbę przy czyszczeniu latryn. – Davis teatralnie wzruszył szerokimi ramionami. – Jednak zamiast tego odkryjesz, co za idiotyzm wymyślił kapitan d’Ivoire. Niewątpliwie czeka cię zaszczytna śmierć. Chcę tylko, żebyś pamiętał, kiedy jakiś Odkupiciel będzie odkrawał z ciebie kawałki do swojego garnka, że jesteś tam, ponieważ sierżant Davis nie mógł na ciebie patrzeć. Zrozumiano? – Zrozumiano, sierżancie – odparła Winter. – Bardzo dobrze. Możesz odejść. Odwrócił się, aby dalej obserwować walkę, która już się kończyła: jeden z walczących przytrzymywał kark przeciwnika, a wolną ręką raz po raz uderzał go w twarz. Winter truchcikiem przebiegła obok nich, kierując się do narożnej wieży będącej siedzibą głównej kwatery pułku. Ściskało ją w dołku. Dobrze byłoby uwolnić się od Davisa. Nie było co do tego wątpliwości. Kiedy przebywali w stałym obozie opodal khandarskiej stolicy, Ashe- Katarionu, szykany ze strony sierżanta były do zniesienia. Dyscyplina była tam mocno rozluźniona. Winter mogła spędzać dużo czasu poza obozem, a Davis i inni byli zajęci piciem, hazardem i uganianiem się za dziwkami. Potem zaczęło się Odkupienie. Książę uciekł ze stolicy jak pies z podkulonym ogonem, a kolonialni żołnierze za nim. Od tego czasu, w ciągu długich tygodni czekania w Forcie Valor, sprawy przybrały znacznie gorszy obrót. Zamknięta w tych starych murach Winter nie miała dokąd uciec, a Davis wykorzystywał ją, żeby dać upust irytacji wywołanej brakiem ulubionych rozrywek. Z drugiej strony Winter też nauczyła się właściwie interpretować oficerską gadaninę. To „specjalne zadanie” zdecydowanie źle brzmiało. Przy otwartych drzwiach budynku stał wartownik, ale tylko skinął jej głową. Biuro