martanap8

  • Dokumenty228
  • Odsłony47 655
  • Obserwuję27
  • Rozmiar dokumentów678.4 MB
  • Ilość pobrań24 643

Betty Mahmoody, Zana Muhsen - Autobiografie. Moja historia. Sprzedane przez ojca (1)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :736.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Betty Mahmoody, Zana Muhsen - Autobiografie. Moja historia. Sprzedane przez ojca (1).pdf

martanap8 EBooki
Użytkownik martanap8 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 123 stron)

Betty Mahmoody przedstawia relację Zany Muhsen SPRZEDANE! WSTEP Kiedy w roku 1984, razem z moją czteroletnią córką, opuściłam Stany Zjednoczone, aby towarzyszyć mężowi do Teheranu, czułam strach. A przecież w tamtym czasie nie słyszałam jeszcze o kobietach przetrzymywanych jako zakładniczki przez mężów o odmiennej narodowo- ści ani o dzieciach odbieranych matkom. Nie wiedziałam również, że przez sam fakt zawarcia małżeństwa automatycznie przyznano mi obywatelstwo irańskie, podobnie jak i córce, i że nie będziemy mogły opuścić Iranu bez zezwolenia mego męża. Osiemnaście miesięcy później, kiedy wydostałyśmy się z tego koszmaru, dla Amerykanów stanowiłyśmy przypadek odosobniony. Gdy opisałam moją historię, podróżując w związku z promocją książki, odkryłam w Stanach Zjednoczonych i w Europie istnienie wielu dramatów porównywalnych z tym, jaki sama przeżyłam. W większości osoby, które przeszły przez podobne doświadczenia, nie miały odwagi o tym mówić, wyobrażając sobie, że są w błędzie lub że ich przypadek jest odosobniony. Postanowiłam zwalczać ów fałszywy pogląd na tę sprawę. Dzisiaj w krajach zachodnich spotyka się coraz więcej par mieszanych i wiele dzieci otrzymuje podwójne obywatelstwo. Nieraz muzułmanie, podobnie jak mój mąż czy też ojciec Zany, osiedliwszy się w społeczności zachodniej, pozostają w niezgodzie z kulturą kraju, w którym przyszło im zamieszkać. Niektórzy nie mogą znieść myśli, że ich dzieci, a przede wszystkim córki, maja być wychowywane w społeczeństwie niemuzułmańskim, które uważają za nieczy- ste. Postępują zatem zgodnie ze swoim poczuciem obowiązku porywają własne dzieci i przetrzymują jako zakładników w swym kraju. Od roku 1988, kiedy zapoznałam się z historią Zany oraz jej siostry Nadi, nieraz o nich myśla- łam. Nasza walka o wolność była taka sama. Dowiedziawszy się, że Zanie udało się opuścić Jemen, ucieszyłam się ogromnie, a kiedy mi powiedziano, że pisze książkę, nie miałam cierpli- wości czekać na jej opublikowanie poprosiłam angielskiego wydawcę o kopie pierwszych odbitek. Jej opowieść mną wstrząsnęła. Zupełnie zrozumiałe pragnienie poznania kraju własnego ojca pogrążyło Zanę i Nadię w sytuacji tragicznej. Te dwie małe Angielki, urodzone i wychowane w Birmingham, całkowicie wrosłe w swoje środowisko, których życie było podobne do życia wszystkich nastolatek w ich wieku, zostały sprzedane przez ojca, wydane za mąż pod przymusem i były przetrzymywane w Jemenie wbrew swojej woli. Aby przeżyć, musiały dostosować się do tamtejszej zacofanej społeczności i zostać niewolnicami w kraju własnego ojca. Tam, brutalnie odcięte od rodziny, bez możliwości porozumiewania się z otoczeniem, ponieważ nie mówiły po arabsku, zostały umieszczone oddzielnie — każda w innej wsi. Nic nie zdoła oprzeć się samotności, nawet najsilniejsza wola. Nie ma nic trudniejszego, jak zdobyć się na odwagę, kiedy obok brak kogokolwiek, kto by nas podtrzymał na duchu... a jednak Zana nigdy

nie zaniechała walki. Kiedy mnie przetrzymywano w Iranie, sama dziwiłam się własnej sile i determinacji, których złożyłam dowody — byłam jednak kobietą dorosłą. Zana natomiast — jedynie dzieckiem. Skąd brała swoją odwagę? Zana i Nadia były więzione w Jemenie już od siedmiu lat, gdy ich sprawa dotarła do wiadomo- ści publicznej. Media zaalarmowały opinię światową i rząd jemeński, pragnąc uratować własną twarz, musiał podjąć decyzję. Zana nie przepuściła tej okazji, by się wymknąć; chcąc jednak powrócić do Anglii, aby stamtąd nadal walczyć o siostrę, musiała pozostawić swojego dwuletniego syna. Dziś, opowiadając swą historię, Zana daje świadectwo sytuacji, jakiej wielu nie chce jeszcze przyjąć do wiadomości. Przemawia także w imieniu kobiet Trzeciego Świata, które nigdy do tej pory nie miały okazji mówić o swoim cierpieniu, ponieważ są uciemiężone i podporządkowane. Jej głos nawołujący do walki z uciskiem jest echem głosów wcześniejszych, a także tych, które podniosły się w przyszłości. Betty Mahmoody Rozdział I Nazywa się Mackenzie, mówię do niego Mackie. To zabawniej brzmi. Kocham go i myślę, że i on mnie kocha. Ale kiedy się ma piętnaście lat, nie mówi się o tym w taki sposób. Mówi się: — Będzie ci mnie brakowało, Mackie. — Jasne... Ale za to ty pojedziesz sobie na wakacje, to fantastyczne. Ja zostaję w Birmingham przez całe lato. Istny koszmar. A później, po tańcu, kiedy trzeba się rozstać, żeby tato i mama nie urządzali scen, jeszcze się woła: — No to cześć, Mackie... A resztę już dopowiada pośpieszny pocałunek. — Cześć, Zana... I przelotne spojrzenie, jeszcze bardziej wymowne. ...To było wczoraj, późnym wieczorem. O świcie, na londyńskim lotnisku, po całych godzinach jazdy autobusem, filiżanka herbaty i pączek stanowią całe moje pożywienie. Tato i mama nie spuszczają że mnie wzroku i jestem okropnie zdenerwowana. — Mamo, a jeżeli mi się tam nie spodoba, będę mogła natychmiast wrócić ? — Oczywiście, Zana, możesz wrócić, kiedy zechcesz... Co ci jest myślałam, że cieszysz się z tej podróży. — Nic... wszystko w porządku, tylko... gdyby mi się tam nie spodobało... — Tobie, co tak lubisz słońce, nie przypuszczam... jak już tam będziesz, zapomnisz o Anglii. Wystrzegałam się, żeby nie stawiać żadnych pytań w obecności taty i jego dwóch przyjaciół, żeby nie sprawić im przykrości. Tato pozwolił mi jechać z nimi do Jemenu, swojego ojczystego kraju. Abdul Khada i jego syn Mohammed zapraszają mnie do swojej rodziny, będą ze mną podróżowali, są bardzo mili i wspaniałomyślni. Tego rodzaju pytanie z mojej strony zapewne byłoby dla nich obraźliwe. Abdul Khada jest przyjacielem mego ojca, ma czterdzieści pięć lat, czarne kręcone włosy, ogromne wąsy, a jego elegancja jest nieco sztywnawa. W porównaniu z moim ojcem, zawsze trochę pochylonym, trzyma się prosto, i mimo stosunkowo niewielkiego wzrostu sprawia

wrażenie pewnego siebie i władczego. Jego najstarszy syn Mohammed, niższy, krępy, wręcz grubawy, wygląda sympatycznie i, jak to nieraz grubasy, bardziej przyjaźnie i ciepło. W sumie ojciec ma twarz odpychającą, raczej brzydką, natomiast syn jest miły. Mohammed ma żonę i dwoje dzieci. Prawdę powiedziawszy, niewiele mi o nich wiadomo. Są przede wszystkim znajomymi taty. — Boisz się samolotu, Zana? — Jakoś przeżyję, mamo... Rzeczywiście boję się, ale nie lubię o tym mówić. Taki mam charakter, czuję, że jestem twarda i silna. Jednak ten chrzest powietrza, które uniesie mnie tysiące kilometrów od domu, wywołu- je jakieś wewnętrzne drżenie, przeczucie, że gdzieś czyha niebezpieczeństwo. Czuję się dziwnie, żołądek mam pusty, jak gdyby był jakąś wydrążoną wewnątrz kulą. Nie wiem, jak określić to wrażenie. Powiedzmy, że owa pierwsza podróż samolotem, pierwsza w moim krótkim życiu, jest dla mnie wstrząsem, ale nie chce się do tego przyznać. — Wolałabym jechać razem z Nadią. — Twoja siostra przyjedzie do ciebie już za dwa tygodnie, nawet nie poczujesz, jak czas mija. Mama ma do mnie zaufanie. Wie, że jestem rozsądna. Kontroluje mój wygląd, wygładzając trochę kwiecistą spódniczkę. — Będziesz tam miała masę słońca. Napisz do mnie po przyjeździe, kiedy tylko zobaczysz brata i siostrę. Gdzie twoja walizka? Walizkę trzymam miedzy stopami w lekkich skórzanych sandałkach. Zabieram tylko letnie ubrania, spódnicę na zmianę i trykotowe bluzeczki, parę przyborów toaletowych, moje cenne książki i moją muzykę. To pierwsza walizka, jaką mi kupiono, nowiuteńka, brązowa. Nadia ma niebieską. Specjalnie w zeszłym tygodniu obeszłyśmy wielkie sklepy i wtedy bardziej się cieszyłam na myśl o tej podróży aniżeli dziś. Businessmani z zatrzaskowymi teczkami biegną, by złapać najwcześniejsze, ranne samoloty. Nagle lotnisko się ożywia, na tablicach świetlnych ukazują się z szelestem numery lotów do wszystkich krajów kuli ziemskiej. Te niezliczone światełka stanowią fascynujacy widok, budzą myśl o wielkości całej naszej planety, i nagle, po prostu, w tej poczekalni, uzmysławiam sobie, jaki świat jest przeogromny. Ojciec z przyjaciółmi powracają na taras, skąd widać startujące samoloty. Tato uśmiecha się pod nastroszonym wąsem, ręce trzyma w kieszeniach, lekko pochylony wprzód, z obwisłymi ramionami, w swojej ulubionej postawie, dyskutuje po arabsku z przyjaciółmi. Uśmiech jest u niego rzadkością. Zazwyczaj posępny wyraz twarzy nadaje mu wiecznie zatroskany wygląd. — Zana... Będziesz uprzejma dla mojego przyjaciela Abdula Khada, zachowuj się jak dziewczyna dobrze wychowana, kiedy będziesz przebywać z jego rodziną. — Tak, tato. — No, już czas, chodźmy. Abdul Khada idzie pierwszy, za nim podąża jego syn Mohamed. Pokazuje paszporty, bilety, zajmuje się formalnościami, a ja tymczasem całuję mamę stojąc przed bramką, która nas rozdzieli. Moja nerwowość wzrasta. Tato, który nie jest czuły z natury i całuje mnie tylko od wielkiego dzwonu, muska zaledwie mój policzek pospiesznym pocałunkiem, udzielając przy tym ostatniej rady. — Powierzam cię mojemu przyjacielowi Abdulowi Khadza, to człowiek bardzo poważany u swoich, słuchaj, co ci mówi, bądź posłuszna. Jego zaproszenie jest bardzo wspaniałomyślne... Słyszysz mnie, Zana? — Tak, tato. Słyszę go jakby przez mgłę, cała masa głupich myśli przelatuje mi przez głowę! A jeśli samolot spadnie? A jeśli się utopię w morzu? A jeśli będzie mi niedobrze w samolocie? A gdybym teraz odmówiła wyjazdu i zaczekała na Nadię? — niemożliwe, tato wpadłby w okropną złość. Przechodzę wiec grzecznie przez cło i stanowisko policji, podążając za moimi przewodnikami, patrzę, jak brązowa walizka sunie po ruchomym dywanie, widzę, jak znika za małą plastikową

kurtyną, która zasuwa się z odgłosem suchym i ostatecznym. Stało się. Wykręcam szyję, żeby jeszcze raz pozdrowić mamę. Chciałabym, żeby także pojechała. Zupełnie sama i w towarzy- stwie tych dwóch wąsatych mężczyzn Czuję się bardzo krucha. Przed nami ogromna przestrzeń, samolot stoi na końcu pasa startowego, wiatr oblepia mi kolana kwiecistą spódniczką. Trochę zdyszana odwracam się, usiłując jeszcze wypatrzeć mamę hen, daleko, za szybami terminalu, ale nie potrafię już rozróżnić twarzy. Przy każdym podmu- chu usta mam pełne włosów, czuję lekki smak wczorajszego szamponu mieszanina wanilii i miodu, zapach wakacji. To będzie wspaniała, fantastyczna podróż — powtarzałyśmy nieustannie z Nadią, od samego początku. A teraz boję się wspiąć do wnętrza tego ogromnego, nieruchomego orła, który z otwartym brzuchem czyha tylko, żeby mnie pożreć. Im bardziej się przybliżam, tym bardziej on rośnie. Nie przypuszczałam, że samolot może być tak wielki. Nigdy przedtem nie widziałam ich z bliska, jedynie kiedy przelatywały po niebie nad Birmingham, niby błyszczące strzały, z ogonem białej pary. Serce mi bije jadę na wakacje — powtarzam sobie nieustannie tę magiczną formulę. Jadę na sześć tygodni słońca, morza, wolności, odkryć, z nie znanymi ludźmi, do nie znanego kraju. Oto po raz pierwszy ruszam w świat. Jeszcze poprzedniego dnia tato mówił widząc, jak wychodzimy z siostrą — — Nie wracajcie późno! Uważajcie na chłopców! Nie rozmawiajcie z nieznajomymi na ulicy! Zawsze jest surowy i drażliwy, kiedy w grę wchodzi wychowanie córek. Jeszcze wczoraj byłam bezpieczna, w naszym domu, w naszej dzielnicy, mieście, z tatą i jego autorytetem, z mamą i jej smutnym, bladym uśmiechem. Obie z Nadią świętowałyśmy nasz wyjazd na wakacje w gronie przyjaciół i raz przynajmniej ojciec nie wymagał od nas dokład- nych relacji i wyjaśnień. Można powiedzieć, że był nawet miły. Na ogół kiedy tylko chce wyjść, na przykład, żeby się spotkać z moją przyjaciółką Lynette albo po prostu żeby wydostać się trochę z domu, zawsze podejrzewa coś nienormalnego. Toteż postanowiłam jak najczęściej wymykać się bez wyjaśnień, licząc na to, że resztę załatwi mama. Gdyby wiedział, że palę, gdyby wiedział, że mam chłopaka... Co by się działo! Na pewno dostałabym lanie i nakrzyczałby na mnie pomstując na rozwiązłe obyczaje angielskiej młodzie- ży. Czasami go nie cierpię. Mam piętnaście lat, tego lata kończę szesnaście, i chciałabym mieć trochę więcej wolności. Nadia także. W Birmingham dziewczętom w naszym wieku rodzice dają o wiele więcej swobody. Wchodząc na drabinkę za Abdulem Khada i odwracając się raz jeszcze, aby zobaczyć terminal, teraz już tak odległy, i aby zapomnieć o samolocie, myślę znowu o mojej siostrze. Biedna Nadia, ta głupia historia z rzekomą kradzieżą w sklepie nie pozwala jej wyjechać że mną. Musi czekać na zgodę opiekunki środowiskowej, poczciwej kobiety w okularach, która nad nią czuwa i w związku z tym nie wyjeżdżamy równocześnie. Dobra kobiecina przyszła nawet do naszego domu, żeby się poinformować o przyczynie tych zagranicznych wakacji. Mama wszystko jej wytłumaczyła — przyjaciele ojca, okazja do spotkania z rodzeństwem, słońce, które nam nie zaszkodzi... To prawda, że w Birmingham słońce nieraz o nas zapomina. Początkowo miała pojechać tylko Nadia. Byłyśmy o to trochę zazdrosne z Ashią, naszą młodszą siostrą. Jeśli chodzi o Ashię, nie mogło być o tym mowy, jest za mała. Ja natomiast się uparłam. Przede wszystkim ze względu na Nadię. Przykro mi było, że ma pojechać sama, nigdy i nigdzie nie podróżowała beze mnie. Poza tym Jemen. Tato przedstawił nam ten kraj jako wspaniały, zachwycał się pięknością krajobrazów, jazda przez pustynie na grzbiecie wielbłąda, kolorowymi domkami uczepionymi u nadmorskich skał, błękitnymi falami, złocistym piaskiem, palmami, słońcem, zamkami górującymi nad plażą pełną wydm. Wyobrażałyśmy sobie Jemen niby cudowną dekorację, jaką widuje się w reklamach musują- cych napojów albo czekolady, niby krainę ze snu. A jeszcze do tego, powiadamiając Nadię o podróży, tato powiedział; — Będziesz mogła jeździć konno na oklep i galopować w słońcu na farmie moich przyjaciół. Marzyłam o tym. Tak jak marzyłam o pierwszym spotkaniu z bratem i siostrą. Pojechali tam Kiedyś, na długo przed moimi narodzinami, w wieku trzech i czterech lat, i tato sobie zażyczył, by pozostali u naszych dziadków. Początkowo mama nie chciała się zgodzić, wiem o tym,

próbowała nawet ściągnąć ich z powrotem, lecz się jej to nie udało z powodu ich podwójnego obywatelstwa, angielskiego i jemeńskiego. Od paru lat już o tym nie wspomina i nikt w domu nie porusza tego tematu. Starsze rodzeństwo mieszka w Jemenie i już. W Birmingham jest nas pięcioro ja, Nadia, Ashia, Tina i nasz mały brat Mo, najmłodszy z rodziny. Przypuszczam, że mama poddała się woli taty, on jest przecież mężczyzną, samcem, głową rodziny. Nigdy się jednak nie pobrali przez te wszystkie lata mimo narodzin tylu dzieci. Ale wszyscy nosimy nazwisko naszego ojca — Muhsen. Zatem ja, Zana Muhsen, noszę nazwisko jemeńskie, ale wszystkimi porami skóry, każdym zakątkiem mego mózgu czuję się Angielką. Nadia podobnie, jest taka sama jak ja, chociaż pozornie odmienna. To kwestia charakteru. Czuję, że jest ode mnie słabsza i bardziej naiwna. Na przykład ta zupełnie idiotyczna historia z kradzieżą; na jej miejscu biłabym się ze wszyst- kich sił pazurami i zębami. Spotkała ją niesprawiedliwość.. Wzięła tylko do ręki bransoletkę, wołając — Mamo, czy mi ją kupisz — sprzedawca zaś utrzymywał, że zabrała ją z półki, żeby ukraść. Skutek: oskarżenie, sędzia, trybunał i grzywna. Na dodatek jeszcze przydzielenie opiekunki środowiskowej, aby nad nią czuwała. A tato bardzo źle zniósł całą tę sprawę, nie poszedł z nami do sądu, tylko ciągle się skarżył przed swoimi arabskimi przyjaciółmi. Wstydził się widząc swoje nazwisko ubabrane w błocie. Jego córka została naznaczona, była parszywą złodziejką i zamierzał nawrócić nas na właściwą drogę, nauczyć, jak powinny się zachowywać prawdziwe arabskie kobiety! Jego zdaniem nasza moralność była zagrożona. Zakaz noszenia mini-spódniczek, zakaz spotykania się z czarnymi i słuchania murzyńskiej muzyki!. Myślę sobie, że ten sprzedawca był może rasistą, tak jak tato. Obie z Nadią mamy śniadą cerę, podobnie jak mama, która jest Metyską, urodzoną z ojca Pakistańczyka i matki Angielki. To nam dodaje egzotyki. Często zapytuje mamę: — Co właściwie tato ma przeciwko czarnym? — Nie wiem, sama go zapytaj... Nigdy nie ośmieliłam się zadać mu tego pytania. Wywnioskowałam po prostu, że w Jemenie czarni są niewolnikami i że zawsze ich traktowano jak coś gorszego. W restauracji-kawiarni należącej do taty, kiedy pomagamy podawać rybę z frytkami, wolno nam oczywiście rozmawiać z czarnymi klientami, to obowiązek! Natomiast kiedy tylko znajdziemy się na zewnątrz, ojciec zabrania nam zwrócić się do nich choćby słowem... Gdyby wiedział, że mam chłopca z Antyli! Abdul Khada daje mi znak, bym usiadła na fotelu pomiędzy nim i jakąś panią. Mohammed siada trochę dalej. Na razie ogryzam paznokcie i chętnie bym zapaliła papierosa, ale napisy tego zabraniają. Ponownie ogarnia mnie niepokój przed startem. I strach przed nieznanym. Podobno będziemy lecieli dziesięć godzin, aż do postoju w Syrii. Później innym samolotem polecimy do Sanaa, stolicy Jemenu Północnego. Podobno jest to miasto legendarne, tajemnicze i cudowne. Stamtąd, nie wiem jakim sposobem, dotrzemy do wsi Abdula Khada. Widzę już siebie, jak leżę w słońcu że wzrokiem utkwionym w niebo i stopami zanurzonymi w Morzu Czerwonym. To będzie bajeczna kąpiel w piasku, morzu i świetle. Obie z Nadią wrócimy złote jak miód akacjowy i wygrzane na długie, zimne miesiące. Po powrocie będę mieć szesnaście lat i odbędę praktykę przedszkolanki. Ubóstwiam dzieci. Nadia zostanie jeszcze jakiś czas w college'u. Silniki warczą, krzyżuję palce, żeby przebłagać zły los i nawiązuję nerwową rozmowę z moją sąsiadką. Mówię chyba bardzo prędko, bo zaczyna mnie uspokajać: — Proszę się niczego nie bać, silniki będą jeszcze bardziej hałasować, potem samolot potoczy się po pasie startowym, wystartuje i obejrzymy całe miasto z góry, zobaczy pani, to jest wspaniałe przy bezchmurnym niebie. Ręce mam wilgotne, stawy palców zbielałe od ściskania poręczy, tak jakbym za moment miała się zapaść w dół. W tej samej minucie ogarnia mnie przeczucie, ale tak niejasne, że nie potrafię go określić. Zapewne strach przed startem, w końcu za pierwszym razem to chyba całkiem normalne. Ale już teraz odczuwam brak mamy. Ogromny brak. Nie wiem dlaczego przypomina mi się tamten dzień, kiedy biegnąc ulicą wpadłam pod samochód. Miałam jakieś pięć lat. Widzę siebie, jak lecę w powietrzu z takim uczuciem, jakbym przemierzała wszystkie epoki świata. Samochód wyrzucił mnie tak wysoko, że upadłam na ziemię głową naprzód, z

podkurczonymi kolanami, w pozycji embriona. Leżąc bez ruchu słyszałam nadjeżdżający ambulans, byłam sama na żwirze z moim bólem i strachem. Jak dotąd jest to moje jedyne nieszczęśliwe wspomnienie. Lubie nasze życie w Birmingham, moja rodzinę, przeszłość, przyjaciół i Mackiego. I także muzykę. Ponieważ siedzę daleko od okienka, umknął mi widok Londynu z lotu ptaka. Z zamkniętymi oczami opuszczam mój kraj i trwam tak dopóty, dopóki samolot nie wróci do pozycji horyzontalnej, a mnie powoli nie opuści nerwowe drżenie. Obok Abdul Khada zaczął już chrapać. Będzie tak chrapał przez dziesięć godzin, aż do Syrii. Rozdział II Duszący żar chwyta mnie za gardło, z uciskiem w piersiach schodzę po schodkach samolotu, zupełnie nie wiedząc, gdzie jesteśmy. Na parę minut przed lądowaniem wydawało mi się, że słyszę głos zapowiadający, iż dokądś przybywamy, ale nie udało mi się dokładnie zrozumieć nazwy tego miejsca. Zresztą zbyt byłam pochłonięta zaciskaniem zębów, by zadawać jakiekolwiek pytania Abdulowi Khada. —Dlaczego tak gorąco? Czy to silniki samolotu? Wybucha śmiechem. — To pogoda, to normalna tutejsza temperatura, nie jesteś już w starej, wilgotnej Anglii! Moje pytanie bardzo go ubawiło, patrzy na mnie z wyższością. — Gdzie jesteśmy — W Syrii. Co ja, Zana Muhsen, robię w Syrii? Dlaczego nie zostałam w Sparkbrook z mamą i Nadią? Na próżno patrzę wokół siebie, nie widzę nic niezwykłego, wszyscy idą spokojnie płytą lotniska w kierunku zabudowań, nie wygląda na to, żeby ktokolwiek widział w tym coś dziwnego. Poza faktem, że oddychanie staje się ćwiczeniem trudnym. Nos wysycha, płuca się kurczą, człowiek czuje się wyczerpany łapaniem powietrza. W porządku, spokojnie, nic się nie dzieje, jedziesz na wakacje, zatrzymałaś się w Syrii, jesteś w podróży. To są niespodzianki klimatu. A wkrótce dojedzie Nadia. Nie ma sensu się niepokoić. Podążam razem z innymi, pragnąc wymazać z myśli nagłą chęć, aby znaleźć jakieś wyjście z tej sytuacji, spotkać kogoś, komu mogłabym powiedzieć — Proszę mnie zabrać do domu. Wewnątrz jest równie gorąco co na zewnątrz, spacerują tu tłumy ludzi ciągnących za sobą walizki i paczki, poszukujących podobnie jak i my następnego samolotu. Abdul Khada zasięga informacji po arabsku, a potem tłumaczy mi; — Trzeba czekać, poczekalnia znajduje się tam, samolot będzie dopiero za jakiś czas. Za jakiś czas... Myślałam, że chodzi o parę minut, lecz minuty mijają zamieniając się w godziny. Inni czekają tak jak i my, przechadzają się, pokładają na drewnianych ławkach, wygląda na to, że uważają te sytuacje za coś normalnego, zwykłego, czuję, że są przyzwycza- jeni do nieskończenie długiego oczekiwania. Nie są tak niecierpliwi jak ja i nie meczą się z powodu tego upału. Pije coca-colę, pocę się, i znowu piję. Każda wypita butelka zamienia się w wodę, strumienie potu nieustannie płyną pod moją koszulką, stopy przylepiają się do skórza- nych sandałków, oddałabym wszystko za chłodny prysznic. Po upływie godziny, a może i później, decyduje się pójść do toalety, żeby się odświeżyć. Abdul Khada wskazuje mi drzwi, które tam prowadzą. Po ich otwarciu ogarnia mnie fala smrodu. Niemożliwego smrodu. Jestem w ciasnym pomieszczeniu pełnym oczekujących ludzi, a toalety znajdują się na widoku publicznym, są to po prostu dziury w posadzce. Wszędzie wokół walają się nieczystości. Wstrzymując oddech natychmiast stamtąd wychodzę i rzucam się w stronę Abdula Khada, żeby mu o tym opowiedzieć. — Z pewnością jest jakieś inne miejsce dla turystów zwykle, czyste toalety? Znowu ten śmiech i błysk białych zębów pod wąsem, tak jakbym powiedziała coś głupiego. — Nie przesadzaj! Zapewne uważa mnie za pretensjonalną Angielkę, ale co zrobić, żeby się odświeżyć w miejscu tak cuchnącym. Wyszłam stamtąd tak prędko, że nie zdążyłam nawet zauważyć kranu. Zresztą na pewno go tam nie było. Wody... można by sadzić, że woda nie istnieje. Bez słowa siadam ponownie na drewnianej ławce. Raczej umrzeć aniżeli tam wrócić. Teraz zapada zmierzch, powoli tłum się przerzedza, w miarę jak oświetlone samoloty przyciągają grupki ludzi, podobne do rojów ciem.

Lotnisko się opróżniło i nieliczne rozmowy dźwięczą niby w kościele. Abdul Khada i Mohammed mówią niewiele i czuję się coraz bardziej przybita. Siedzimy tutaj od siedmiu godzin, noc już zapadła, na zewnątrz widać tylko parę czerwonych i białych świateł, jest mi niedobrze od coca- coli, czuję się brudna, zakurzona i boli mnie głowa. Nareszcie jakiś człowiek daje nam znak, byśmy opuścili poczekalnię i mała grupka podrywa się z miejsc. Jestem zadowolona, że nareszcie coś robię, że się ruszam, idę pośród ciepłej nocy, jednak to, co widzę przed nami, nie podnosi mnie na duchu. Maleńki samolot, zupełnie niepodobny do jumbo jeta, który nas tu przywiózł. Wygląda na taki ciasny i kruchy. Mały, delikatny ptaszek. Tym razem zajmuję miejsce przy okienku znajdującym się nad skrzydłem. Na moje nieszczęście, gdyż w momencie startu skrzydło zaczyna dygotać tak mocno, tak mocno, iż obawiam się, że się odłamie. Jeszcze raz czas staje w miejscu, nieskończenie długie godziny. Kiedy nareszcie z głośnika dobywa się nosowy głos, jest piąta rano i dolatujemy do Sanaa. W angielskich prospektach czytałam, że czasami nazywa się to miasto dachem Arabii. Podskoki małego samolotu już mnie nie przerażają, bo jesteśmy na miejscu. Nareszcie dotarliśmy do Jemenu, będę mogła się odświeżyć i trochę odżyję. Powietrze, jakie nas ogarnia na pasie startowym, jest zupełnie inne niż w Damaszku. Tak lekkie i świeże, że oszołamia i zatyka. To wrażenie w połączeniu że zmęczeniem po wszystkich godzinach podróży i oczekiwania, bez możliwości snu i bez pożywienia, sprawia, że czuję się zupełnie jak pijana. — Tutaj jest chłodniej... Abdul Khada wdycha pełną piersią powietrze swojego kraju i mówi z uśmiechem: — Sanaa jest najchłodniejszym miastem w Jemenie, ale to jeszcze wczesna pora... — Gdzie teraz jedziemy? — Do Taez, na południe, to niedaleko od mojej wsi. Zobaczysz moja rodzinę. Skąpane w tym lekkim powietrzu lotnisko, które przemierzamy, zbudowano poza miastem, na pustyni. Dokoła nie ma nic! Jeszcze jedno dziwne odczucie, kiedy się tak idzie po betonowym pasie, pośród tego niezwykłego krajobrazu. Kiedy dochodzimy do budynków celnych, zauważam, że podróżni w kolejce ostentacyjnie mi się przypatrują. Nie tyle mojej twarzy, co ubraniu. Jestem w trykotowej koszulce i kwiecistej spódniczce przykrywającej kolana, nie widzę w moim stroju nic szczególnego, a przecież spojrzenia są natarczywe. Przede wszystkim spojrzenia mężczyzn, ponieważ kobiety są nieliczne, noszą zasłony i długie suknie. Ta ciekawość trochę mnie irytuje. — Czemu tak na mnie patrzą? Ciągle uśmiechnięty Abdul Khada odpowiada mi niedbale; — Nie przejmuj się, niewiele kobiet ubiera się tak jak ty. Nie są tu do tego przyzwyczajeni. Ale w miastach jest dużo nowoczesnych kobiet, które ubierają się o wiele gorzej od ciebie. O wiele gorzej ode mnie! A zatem ubieram się źle, nieprzyzwoicie. Naprawdę marzę, żeby się stąd zabrali. Zresztą chciałabym zobaczyć pustynię. Pustynia mnie jednak rozczarowuje. Nie ma w niej nic z tego krajobrazu romantycznego, falistego, z piaskowymi wydmami, jaki widuje się na filmach i jakiego oczekiwałam. Widzę tylko parę zniszczonych domów z kamienia, które wyglądają na opuszczone, a przed nami — koleiny przypadkowych dróg. Dziesięć minut później zatrzymuje się przy nas taksówka — wielki, biały samochód, który ma nas zabrać. Wewnątrz jest sześć miejsc. Abdul Khada, Mohammed i ja sadowimy się z tyłu. Chyba panuje tu zwyczaj zabierania taksówka sześciu osób naraz. Jestem głodna, tak bardzo śpiąca, tak rozczarowana tym pustynnym lądowaniem i zapowiadającą się dalszą podróżą, że nawet nie patrzę na krajobraz. Podobno mamy jechać sześć godzin, nim dotrzemy do Taez. Dwaj mężczyźni dyskutują po arabsku z kierowcą, a ja drzemię ukołysana wyboistościami drogi, nie mając ochoty na stawianie pytań ani nie pragnąc, by mi tłumaczono treść rozmowy. Nic mnie nie interesuje, chciałabym odzyskać siły, spać i jeszcze raz spać, jednak, jeśli to możliwe, w dobrym łóżku, po wcześniejszym prysznicu i odpowiednim posiłku. Minęły już dwadzieścia cztery godziny, odkąd nie miałam okazji ani się wymyć, ani zjeść, ani się przespać... Nareszcie Taez i znowu rozczarowanie. Wszystko wydaje mi się maleńkie, uliczki wąskie, domy brudne, sklepy przytulone jedne do drugich, zagmatwana plątanina, z której nie da się wyłowić

nic określonego lub wyróżniającego się w jakiś sposób. Dzielnica, przez która przejeżdżamy, jest brudna, pełna kurzu i na pewno bardzo uboga. Białe betonowe domy o dachach tworzą- cych tarasy i małych zakratowanych okienkach. I upał, ten przeklęty, duszący upał, jakby spotęgowany jeszcze przez zapachy zwierzęcych odchodów, spalin samochodowych i korzen- nych przypraw. Samochód co chwila musi przystawać z powodu tłumu, który zdaje się zwracać na nie większą uwagę niż na osła. Niektórzy prowadza osły i wielbłądy, ostrożniej zresztą aniżeli nasz kierowca swój pojazd. Słyszę jedynie zgiełk, oddycham kurzem, wszędzie dokoła widzę odpadki, zgniłe owoce, resztki jedzenia, porozrzucane tam i tam po ulicy, rozgniecione przez koła pojazdów i stopy przechod- niów. Na pocztówkach mojego ojca tradycyjne, tysiącletnie domy prezentowały się wspaniale, ze swoimi kolorami i rzeźbami jak białe koronki. Tutaj niczego podobnego nie ma, widzę tylko kłębowisko odpadków, zwierząt i taksówek. Kilka kobiet ubranych po europejsku, wszystkie pozostałe noszą się zgodnie z tradycją arabską i zasłaniają twarze. W dziedzinie nowoczesno- ści, według określenia Abdula Khada, dobijam chyba do dna. Przy którymś skrzyżowaniu zauważam nareszcie domy w dziwnych kolorach — beż, szafran — które ściągają światło, dalej tylko ruiny, kupy kamieni leżące na ziemi. Po przejechaniu przez centrum miasta Abdul Khada powiadamia mnie po angielsku, że udajemy się do jego przyjaciela. — Zatrzymamy się tam na noc, potrzebujesz snu, jutro wyruszamy na wieś. — Dobrze. Zgodziłabym się na byle co, kiedy w grę wchodzi postój i możliwość mycia. Wielki samochód z trudem nawraca w uliczce tak maleńkiej, że dosłownie ociera się karoserią o domy, torując sobie drogę pośród przechodniów. Zauważam drewniane drzwi, okna dziwnie przyozdobione białymi dekoracjami, ceglane lub kamienne ściany, nie mogę jednak dojrzeć wyższych pięter, ponieważ jedziemy zbyt blisko murów. Abdul Khada i kierowca dyskutują po arabsku, wydaje mi się, że szukają domu. Nareszcie zatrzymujemy się przed wielką, brązową bramą. — Jesteśmy na miejscu — mówi Abdul Khada i w tej samej chwili wielka brama zaczyna się sama z siebie chwiać, podczas kiedy my wysiadamy z taksówki w kurzu i upale. Przyjaciel Abdula Khada głowę ma owiniętą czerwonym turbanem, nosi koszulę i coś w rodzaju długiej spódnicy z jednokolorowej bawełny; ta spódnica, która opada mu aż do kostek, nazywa się futa. Podejmuje nas nie zwracając na mnie zbytniej uwagi. Nie mówi ani słowa po angielsku. Wchodzimy w betonowy korytarz, którego posadzkę przykrywa linoleum w kolorowy wzór, potem do dość obszernego salonu, gdzie stąpamy po dywanach, pięknych dywanach o skomplikowanych, wielobarwnych deseniach. Maty i poduszki służą za siedziska. Wydaje mi się, że Abdul Khada wspominał o zamożności swojego przyjaciela. Na razie są to jedyne oznaki bogactwa. A także telewizor w kącie i elektryczny wentylator na stole, odświeżający nieco atmosferę. Jestem tak zmęczona, tyle nałykałam się kurzu i tak bardzo spociłam, że nerwy mam napięte jak struny, gotowe pęknąć w każdej chwili. Mężczyzna rozmawia krótko z Abdulem Khada i wskazuje mu łazienkę. — Możesz iść się wykąpać i przebrać, Zana. Wchodzę do dużego pomieszczenia w stylu zachodnim, choć również z otworem w posadzce zamiast sedesu. Ale teraz nie ma to znaczenia, skoro mogę się wymyć pod prawdziwym prysznicem. Przebrawszy się w czyste ubranie czuję się nieco lepiej. W salonie mężczyźni usiedli, aby porozmawiać, ale kiedy się pojawiam, wszyscy równocześnie powstają. Abdul Khada mówi mi, że wychodzą na zakupy, żeby mogli coś zjeść. Żaden nie proponuje mi, bym poszła razem z nimi, zostaje wiec sama w tym wielkim salonie. Czuję się trochę zagubiona siedząc tak na poduszce w kącie pokoju, ale prawie natychmiast drzwi się otwierają i kobieta w towarzystwie dwóch młodych dziewcząt zasiada obok mnie. Nie widziałam ich, odkąd tu przyjechałam, przypuszczam, że to żona i dwie córki naszego gospodarza. Tutaj, jak się później dowiem, kobiety nigdy nie wchodzą do pomieszczenia, w którym znajdują się mężczyźni. Niewidoczne oczekują na rozporządzenia dotyczące posiłku, przygotowania napojów czy też zaprezentowania młodszych dzieci rodzaju męskiego. Odnoszę

wrażenie, że weszły tylko po to, by mi się przypatrywać. Nie mówią ani słowa po angielsku. Chętnie bym z nimi porozmawiała, zapytała o miasto, wieś, do której mam jechać, odległość, ale jestem skazana na milczenie i na wymianę uśmiechów od czasu do czasu. Moje zmęczenie jest tak wielkie, samotność i niemożność nawiązania kontaktu tak dziwne, że nagle czuję ucisk w gardle. Wygłodniała, daleko od domu, osłabła do tego stopnia, że nie potrafię trzymać się prosto, wybucham płaczem, jak gdyby mnie tu porzucono na wieczność. Wtedy kobieta podchodzi do mnie i całuje w policzek, dziewczęta przybliżają się usiłując pocieszyć mnie gestem, mimiką, uśmiechają się oczyma, współczują i naprawdę jest mi głupio że się tak załamałam. Również za pomocą gestów daję im do zrozumienia, że proszę o ołówek i kawałek papieru. Jedna z dziewcząt wychodzi i przynosi to, o co prosiłam; dziękuję jej uśmiechem i ponownie zalewam się łzami. Nie mogę ich powstrzymać. W całkowitym milczeniu przeżywam prawdziwy kryzys, usiłując równocześnie naszkicować na papierze pewne przedmioty i pisać obok nich arabskie słowa. Nie wiem, dlaczego to robię. Po co rysować tym trzem arabskim kobietom butelkę albo dom czy samolot, na kawałku pakowego papieru, w jakimś domu w Sanaa, na dachu Arabii? Ale jedna z dziewcząt wszystko to przerysowuje, kształty przedmiotów i słowa, niezręcznie, pełną jednak dobrej woli. Im bardziej płaczę, tym smutniejsza robi się ich matka, aż w końcu zaczyna płakać wraz ze mną. Do tego stopnia, że kiedy powracają mężczyźni, obie przypomi- namy fontanny łez. Abdul Khada wygląda na zdziwionego i zaniepokojonego. — Co się dzieje? Dlaczego tak płaczesz? — Nie wiem, zapytaj raczej tę kobietę, dlaczego ona płacze? Pyta więc matkę dziewcząt po arabsku i tłumaczy mi; — Płacze, bo żal jej ciebie, chciałaby z tobą pomówić, ale nie potrafi. Spojrzenie tej kobiety jest przejmujące i pełne współczucia. Rzeczywiście wygląda na to, że naprawdę mnie żałuje, tak jak gdyby mi się przydarzyło coś poważnego. W pierwszej chwili nie zrozumiałam jej zachowania, ale ona wiedziała. Chciała mnie uprzedzić o niebezpieczeństwie. Jestem jej za to wdzięczna, ale było już wtedy za późno. Sidła zostały zastawione i nic już nie zdołałoby mnie uratować tego lipcowego dnia 1980 roku, kiedy jeszcze myślałam, że jestem na wakacjach. Żadnej możliwości ratunku. Zostałam schwytana. I nie wiedziałam o tym. Myślała, że płaczę nad moim losem, a płakałam jedynie ze zmęczenia i głodu, nie wiedząc o moim prawdziwym nieszczęściu. Wszyscy wokół rozmawiali po arabsku, jedząc palcami nie znane mi potrawy, wydawało mi się, że rozpoznaję gotowanego kurczaka, ciepłe chlebowe placuszki, owoce; pili coś białego, w rodzaju zsiadłego mleka. Rozmyślałam mgliście o mamie, Nadii, Anglii, o restauracji, gdzie pewnie podawano właśnie frytki, rybę i piwo w kuflach, o muzyce, o moich przyjaciołach... Wszystko to wydawało się już bardzo dalekie, byłam naprawdę zagubiona, samiuteńka, na dachu arabskiego świata. Niewiele zjadłam, żołądek miałam pusty, ale czułam się zbyt zmęczona, by się naprawdę nasycić. Marzyłam tylko o spaniu. Kobieta przyniosła mi prześcieradło, wyciągnęłam się na macie i zapadłam w sen ciężki i głęboki, z oczami piekącymi od wyschniętych łez, zmęczona jak dziecko. Rozdział III Jeden dzień goni drugi. Rano budzi mnie smakowity zapach jajek i smażonej cebuli, wstaję, myję się i jem z apetytem. Jestem w o wiele lepszej formie. Myślę wyłącznie o wakacjach. Żegnamy rodzinę gospodarzy i pytam Abdula Khada, czy możemy przejść się po mieście. — Chciałabym kupić pamiątki dla domowników. — Będziesz miała mnóstwo czasu, żeby to zrobić. Dziś jedziemy na wzgórza Maabana. — Gdzie to jest? — Na południu. — Co tam będziemy robili? — Spotkamy się z resztą rodziny i zainstalujemy się w moim domu. — Czy to daleko? — Trasa jest długa i trudna. Droga pokryta jest asfaltem jedynie na początku. Wszystkie te nazwy — Maabana, Taez — nic mi nie mówią. Nigdy nie widziałam mapy Jemenu, nie mieliśmy jej w Birmingham. Doświadczenia wczorajszego dnia każą mi się zabezpieczyć.

Biorę ze sobą owoce i cukierki z nadzieniem pomarańczowym, żeby nie i cierpieć głodu ani pragnienia. Opuszczamy chłodny i spokojny dom. Natychmiast po przekroczeniu bramy ulica, upał, hałas i kurz osaczają nas zewsząd. Głównie upał, który jest jak dusząca masa, co wysusza gardło i ściska żołądek. — Powinnaś wysłać jakieś kartki do domu i napisać, że wszystko w porządku i że szczęśliwie dojechałaś. Nadam je z miasta, szybciej dotrą do Anglii. Abdul Khada ma rację i natychmiast wywiązuję się z tego obowiązku. Dla mamy wybieram kartkę przedstawiającą Bab al Yaman, którego nie widziałam i nie wiem, gdzie się znajduje, ale jest ładny i kolorowy. Inną kartkę kupuję dla Lynette, z domami z czerwonej cegły o białych oknach. Abdul Khada prosi, żeby się pospieszyć, zauważam w biegu sklepy z ubraniami, z glinianymi naczyniami, jarzynami, stragany z qat, liśćmi, które żują Jemeńczycy. Nie ma czasu na spacerowanie, Abdul Khada chowa do kieszeni kartki, na których napisałam dwa pospieszne zdania, stojąc na ulicy. — Jak pojedziemy do wsi taksówka, tak jak wczoraj? — Landroverem, to jedyny samochód, który może jechać drogą wśród wzgórz. — Nie ma autobusu? — Tam nie kursuje. Tam... pagórki Maabana — to wszystko, co mam prawo wiedzieć. Abdul Khada udziela niewielu informacji turystycznych. Słońce stoi w zenicie, kiedy nareszcie wsiadamy do landroveru. Szofer, o ile dobrze zrozumiałam, jest mężem siostrzenicy Abdula Khada. Ten człowiek wydaje się być spokrewniony ze wszystkimi ludźmi, których spotykamy. Nie jesteśmy jedynymi podróżnymi, pasażerów jest dwanaścioro, łącznie z Abdulem Khada, Mohammedem i mną. I tylko dwie kobiety w czerni siedzące z przodu, Całkowicie zawoalowa- ne. Są uprzywilejowane, ponieważ my wszyscy gnieciemy się z tyłu, potrącając się bez przerwy jak sardynki w puszce. Przez jakąś godzinę droga jest stosunkowo płaska i gładka. Mówią mi, że to Niemcy ją zbudo- wali. Krajobraz wokół jest nieciekawy krzaki, jałowa ziemia, a ponad tym słońce. Jedyną rozrywkę stanowią zapory na drodze i sprawdzanie dokumentów. Prawie co trzydzieści kilome- trów uzbrojeni żołnierze i policjanci zatrzymują landrover. — Dlaczego robią to tak często? Abdul Khada wzrusza z roztargnieniem ramionami. — Żeby sprawdzić zezwolenie na podróżowanie. — Nie można podróżować bez zezwolenia — Nie. Każde plemię ma swoje granice. Dawniej było dużo wojen miedzy plemionami, ludzie zabijali się nawzajem Armia czuwa, teraz panuje pokój. Pokój, ale wszyscy oni uzbrojeni są w strzelby i każdy z nich nieustannie dotyka palcem spustu, jakby był gotów do strzału. Większość mężczyzn żuje qat, miejscowy narkotyk. Czarne oczy, wąsy, kojarzą się z wszystkim oprócz spokoju. Ale tych zapór jest dużo, że w końcu się do nich przyzwyczajam; zresztą żołnierze wyglądają zbytnio zainteresowani tą czy inną osobą spośród nas. I oglądają doku- menty i dają znak, żeby jechać. Po jakiejś godzinie zjeżdżamy z głównej drogi, posuwamy się teraz drogą boczną, wiodącą na wzgórza. Krajobraz nadal jest równie męczący i monotonny. Mijane wsie są do siebie podobne. Czaban widać jakieś ruiny, rumowiska kamieni na ziemi spękanej od gorąca. Otoczenie jest niegościnne, gdzieniegdzie zauważam umykające ludzkie sylwetki. Od czasu do czasu, pośród kamienistej pustki, jakieś chude dziecko i para baranów albo krowa. Zastanawiam się — co te zwierzęta znajdują tutaj do jedzenia oprócz paru wyschłych krzaków. Kurczaki dziobiące pośród szczątków starego, zwalonego budynku rozbiegają się z piskiem przed przejeżdżającym landroverem. Gromady wychudzonych psów, pożerane przez pchły i drapiące się jak oszalałe, grzebią w śmietnikach przed domami. Czasami, kiedy landrover przejeżdża przez małe wioski, wymijamy zawoalowane kobiety z glinianymi dzbanami lub manierkami na głowach. Widok tych wsi jest mniej ponury. Mężczyźni siedzą przed domami rozmawiając, a kiedy tylko nasz samochód zwolni, przestają mówić i przyglądają się pasażerom. Chyba jakoś szczególnie przyciągam ich uwagę, bo uporczywie się we mnie wpatrują. Zanim paru podróżnych wysiądzie z auta, ich oczy nie odrywają się ode mnie ani na sekundę, zafascynowane i pełne potępienia. Niektórzy mężczyźni zaczepiają Abdula Khada, nie przerywając żucia qat i strzykając śliną dookoła. Przypuszczam, że witają go po powrocie do kraju, ponieważ nie było go cztery lata. Domyślam się też, że rozmawiają o mnie. Nie rozumiem, uśmiecham się wiec tylko i uprzejmie pozdrawiam ich skinieniem głowy, natychmiast kierując wzrok w inną stronę. Bądź grzeczna i

uprzejma — polecił mi ojciec. Staram się wiec jak potrafię. Wszystkie domy są do siebie podobne, te same płaskie dachy, te same ściany dziwnego koloru, brudno-brązowe, i to dlaczego? Używany budulec — tłumaczy mi Abdul Khada — to przede wszystkim wyschnięte krowie łajno, kładzione na kamień. Można by myśleć, że mają setki lat, z tymi swoimi maleńkimi okienkami, które zasłaniają chroniące przed słońcem okiennice. Żadnej zieleni ani ogródka, tylko uliczki spowite w tuman kurzu. Czas upływa, naprawdę czas nie istnieje na tej kamienno-ziemnej drodze. Wydaje mi się, że jedziemy na koniec świata. Nareszcie pd późnym popołudniem docieramy do miejsca, które wydaje mi się prawdziwą oazą. Przez pewien czas jechaliśmy wzdłuż otoczonej zieleniną rzeki, ukazały się uprawne pola, drzewa owocowe. Miejscowość wygląda na bogatą. — Gdzie jesteśmy? — Ta wieś nazywa się Risean. Zatrzymamy się tutaj, żeby coś wypić. Wszystko jest tu inne i przyjemne. Pola ziemniaków, marchwi, cebuli, sałata, kapusta, plantacje przypraw korzennych, pachnących, nie znanych. Widzę nawet parę szczepów winnych, ale przede wszystkim masę drzew owocowych. Prawdziwy sad. Migdały, orzechy, brzoskwinie,morele, gruszki, cytryny i inne, takie, których nigdy nie widziałam. Dowiaduję się, że, te dziwne owoce to granaty. Miejsce mi się podoba, to prawdziwy raj. Mam nadzieję, że wieś Abdula Khada będzie podobna. Chciałabym spędzić wakacje w miejscu tak samo zachwycającym i czystym. Na innych wsiach rzadko zdarzało się nam zobaczyć ludzi. Tutaj wszyscy są na dworze, w słońcu, wszyscy pracują. Chłopi są czarni i mieszkają w w małych słomianych domkach, chałupinkach, których ubóstwo uderza pośród tej zieleni, tych pól tak starannie uprawianych. Chciałabym zadawać wiele pytań, ale Abdul Khada udziela mi tylko jednej informacji nazywają się Akhdamowie i są niewolnikami. Pijemy sok,czerwony i przepyszny, po czym Abdul Khada daje znać, żeby wsiadać do landroveru. Wygląda na bardzo zadowolonego mówi do mnie z uśmiechem — Moja wieś ci się spodoba... — Tak, na pewno. Spieszno mi spotkać innych ludzi, zawrzeć znajomości, przeżyć wakacyjną przygodę. — Mamy piękne jabłonie, a także drzewa pomarańczowe. — To cudownie. Smutek wczorajszego dnia gdzieś się rozwiał. Zagłębiłam się w kontemplację krajobrazu, czekając kiedy przybędziemy do wsi Abdula Khada. Wyobrażam sobie, że będzie podobna do tej, którą właśnie opuściliśmy. Ale oto dekoracja znowu ulega zmianie. Znajdujemy się na jałowej pustyni, wypalonej słońcem, identycznej jak poprzednia, posępnej i bez życia. Z niecierpliwością wypatruje następnej oazy. Jednak już jej nie będzie. Jedziemy pagórkami, drogą, a właściwie ścieżka, staje się stroma i kierowca landroveru wrzuca pierwszy bieg, żeby móc piać się wzdłuż prawie pionowej ściany, przy każdym obrocie kół potrącając kamienie i ułamki skalne. Podobnie jak reszta pasażerów trzęsie mną i miota na wszystkie strony. Nagle samochód staje na pustkowiu. Abdul Khada mówi po prostu: — Tutaj wysiadamy. Mohammed wysiada, wysiadam i ja, pozdrawiam podróżnych, landrover nawraca w tumanie pyłu i zostajemy na brzegu drogi z naszymi walizkami. Spoglądam dookoła nic, żadnego domu, żywego ducha. Jak okiem sięgnąć nagie pagórki, trochę rzadko rosnących krzaków — niby kępki chorych włosów. — Gdzie pan mieszka, Abdul Pokazuje palcem w kierunku pagórka za naszymi plecami. — Tam, na górze. Abdul Khada uśmiecha się od ucha do ucha, bierze moją walizkę i zaczynamy powoli wspinać się stromą skalistą ścieżką. W jakim kierunku idziemy? Ku czemu? Znowu zaczynam wyobrażać sobie jakieś koszmary. Gdyby wymazać z życia tę podróż, wyjazd i wsiadanie do tych przeklętych samolotów. Sandały ślizgają się i zsuwają z moich stóp na każdym kamieniu; jest mi gorąco, chce mi się pić i znowu czuję brudna. Kiedy nareszcie osiągamy szczyt, przed nami rozciąga się wieś i wzdy- cham z ulgą. Nie jest równie piękna co poprzednia. Wieś wygląda ciekawie. Domy są do siebie

podobne, przyczepione do pagórka, dookoła następne pagórki z domami, znowu wszędzie krzaki, parę drzew. Wszystko to jakby zawieszone pomiędzy niebem a ziemią, z dołu zaś na pierwszy rzut oka widać tylko górę białego pyłu i domy-widma. Spodziewając się, że Abdul Khada zaprowadzi mnie do najbliższego budynku, pytam uprzejmie — Który dom do pana należy? — Tamten, wysoko! Wyciągniętym ramieniem wskazuje samotny dom, stojący za wsią, na najwyższym pagórku. Drapieżne ptaki krążą wszędzie dookoła — istny matecznik. Żeby tam się dotrzeć, trzeba, jeśli mam wierzyć własnym oczom, wspiąć się na zbocze stromej przepaści stopniami wykutymi w skale. Przez chwilę stoję łapiąc oddech i przypatrując się temu domowi, zadziwiona jego odosobnieniem. Góruje nad całą wsią spoglądając z wysoka na ten świat suchy, pusty i dziki. Widziany z dołu wygląda na obszerny, ale ani trochę gościnny lub bodaj wygodny. Jak można mieszkać tam, wysoko, przez cały rok albo i życie? Posuwamy się naprzód w kierunku pierwszego budynku, który, jak mi tłumaczy Abdul Khada, należy do jego brata, Abdula Noor. Jest mały, parterowy, z jednymi drzwiami i dwoma oknami, umiejscowiony dokładnie poniżej domu Abdula Khada w taki sposób, że ktoś stojący na jego dachu może doskonale rozmawiać z kimś znajdującym się na górze. Oczywiście pod warun- kiem, że będą do siebie krzyczeli. Ale domek jest maleńki i trudno mi sobie wyobrazić, kto może żyć w jego wnętrzu i w ogóle jak można tu żyć. Mijamy go i Abdul Khada prowadzi mnie do prawie pionowej ściany. — Nigdy się tędy nie wdrapię! — Ależ dlaczego możesz... popatrz na ścieżkę. To ma być ścieżka? Właściwie jej nie ma, nie widzę nawet, dokąd prowadzi. Po paru karko- łomnych krokach ukazuje się wąziutki ślad, wydeptany przez kozice, który biegnie wzdłuż ściany, i odważnie zaczynam wspinaczkę, starając się nie patrzeć na rumowisko kamieni w dole. Jesteśmy dopiero w połowie drogi, kawałki skały puszą się pod moimi stopami, sandały ześlizgują się i upadam boleśnie na kolana pośród lawiny kamieni. Krzyczę przy tym tak głośno, że Abdul Khada chwyta mnie za rękę i zupełnie bezwładną wciąga do góry. Potrzeba pół godziny, żeby dojść na szczyt tej przeklętej skały, ku której sterczy ten przeklęty dom. Spływam potem, jestem całkowicie mokra, kolana krwawią, krwawią dłonie, wszystkie mięśnie napięte. Obaj mężczyźni są do tego przyzwyczajeni. Szybkie spojrzenie w dół przyprawia mnie o zawrót głowy. Kiedy pomyślę, że trzeba będzie zejść... Z tego domu, posadowionego bardzo wysoko, niby na szczycie świata, rozciąga się widok na krajobraz jałowy i smutny. Na przestrzeni dziesiątków kilometrów, jakby okiem sięgnąć, widać tylko pagórki, góry i nic żywego na horyzoncie. Jest to maleńka wyspa dryfująca po niebie. Dryfująca w ciszy zmierzchu. Słońce znika za dalekimi szczytami, ciągnąc za sobą lekkie, fioletowe chmury, i przez chwilę z zapartym tchem wpatruję się w to widowisko. Jak się tutaj dostałam? Jaką drogą? Nie mam żadnego punktu odniesienia, nie wiem, gdzie znajduje się ostatnia wieś, którą napotkaliśmy, nie wiem już skąd przybywamy. Zagubiona. I ten spokój... Ani głosu ludzkiego, ani zwierzęcego krzyku. Wkrótce zapadnie noc, a ja znajduję się na tej wyspie zawieszonej pośród tego dziwnego nieba. Męczą mnie dwa sprzeczne ze sobą odczucia czyżbym była widmem w tym widmowym krajobrazie Ależ nie, jestem przecież Zana Muhsen, wyjechałam za granicę, ta dekoracja to rzeczywistość, nie boję się. Wszystko jest normalne, tylko nieznane. Abdul Khada i Mohammed przechodzą obok mnie, witają ich ludzkie głosy. Cisza została przerwana. Odkrywam rodzinę. Oto rodzice Abdula Khada. Babka Seeda, maleńka, pochylona, z posiwiałą głową, chudziutka jak dziewczynka. I dziadek niewidomy, Saala Saef. Mężczyzna postawny, bardzo wysoki, z twarzą jakby wyciosaną ze starego drewna, z wpadniętymi, białymi oczyma bez życia i koroną srebrnych włosów. Abdul Khada pragnie mi jeszcze przedstawić żonę Ward, ale już Mohammed pokazuje swoją rodzinę, żonę Bekele i dwie małe dziewczynki, Shiffe i Tamanay, mające około ośmiu i pięciu lat. Uśmiecham się skłaniając głowę i czekam, aż Abdul Khada przetłumaczy, co mówią. Nie zadaje sobie tego trudu, jednak wszyscy wyglądają na zadowolonych z mojego przybycia, są bardzo przyjaźni, jestem gościem honorowym. Trzy kobiety oraz małe dziewczynki noszą tradycyjne stroje, podobne do tych, jakie widziałam

w innych wsiach. Suknie z wielobarwnej bawełny przykrywające bufiaste spodnie, również bawełniane, lecz jednokolorowe, ozdobione lamówką z szamerunkiem. Na stopach mają klapki. Pstre chusty przykrywają im włosy. Powiedziano mi, że według obowiązującej reguły kobiety nie mogą pokazywać włosów poza domem, na przykład na ulicy lub idąc po sprawunki. Wielka czarna chusta przykrywać musi wszystko na wypadek, gdyby miały napotkać na drodze obcych mężczyzn. We własnym domu albo kiedy siedzą przed obejściem, mogą wypuścić spod chustki warkocze i odkryć czoło. Słyszę, jak po całym domu postukują klapki, które tu wszyscy noszą. Jest to rodzaj plastyko- wych sandałów wyrabianych w Hongkongu, jakie widuje się czasami w Anglii na stopach urlopowiczów. Tylko dziadek nosi tradycyjne buty o podeszwach z twardego drewna, ozdobione skórzanym rzemieniem wiązanym u kostki. Dom Abdula Khada, stojący na uboczu, jest o wiele większy od innych. Przez szerokie, pomalo- wane na szaro drzwi wchodzimy do wnętrza i zaraz przy wejściu natrafiamy na drewniane schody, prowadzące na pierwsze piętro. Człowiek czuje się w tym domu jak w piwnicy. Jest tam tak ciemno, że potrzeba paru minut, by móc rozróżnić przedmioty. Pomiędzy naszymi nogami uganiają kurczęta, a za drzwiami stajni słychać dreptanie zwierząt. Czuje się też ich zapach. Wchodzimy po kamiennych stopniach na wyższe piętro, gdzie mieszka rodzina. Ściany, posadz- ki, również kamienne, pokryte są czymś w rodzaju gipsu o konsystencji stwardniałego wosku, który zalatuje krowim łajnem. Cały dom pachnie oborą, znajdujemy się w czymś w rodzaju małego holu, zupełnie pustego, jeśli nie liczyć paru poduszek ułożonych w kącie. Pomieszczenia mieszkalne otaczają to centrum życia rodziny, prowadzą do nich drzwi z grubego drewna, bardzo wąskie zaopatrzone w solidne zamki. Trzeba się ustawić bokiem, żeby się przez nie przecisnąć. Ward, małżonka Abdula Khada, pokazuje mi mój pokój. Jest kobietą bez urody, w wieku swojego męża. O oliwkowej cerze, ciemnych włosach, równocześnie pomarszczona i tłusta, patrzy na świat małymi złośliwymi oczkami, potrząsając zniszczonymi dłońmi, na których pobrzękują złote bransolety, ilość biżuterii, jaką nosi, jeszcze bardziej podkreśla wrażenie, że kobieta przedwcześnie postarzała. Kolczyki, złoto na zwiotczałej skórze, pierścionki na zdeformowanych palcach są tutaj symbolem matki rodziny, symbolem wdzięczności mężczyzny za dobrowolną niewolę w domu. Wślizguję się do maleńkiego pomieszczenia, posadzka przykryta linoleum i pojmuję, że stanowi to luksus, jakiego nie ma w innych pokojach. Przez pięć maleńkich, wąziutkich okien — dwa na jednej ścianie, trzy na drugiej — wpada trochę powietrza i światła zewnątrz. O tej porze po obu stronach można jedynie odróżnić ilość pagórków. Lampa oliwna oświetla sufit i rozsiewa wokół zapach dymu. W kacie staromodny odbiornik telewizyjny; włączono go chyba na moje przyby- cie, obraz jest biało-czarny, niezbyt czysty, a dźwięk trzeszczący. Nadaremnie obracam pokrętłem we wszystkie strony, są programy arabskie, nie sposób cokolwiek zrozumieć. Abdul Khada mówi do mnie z duma: — Kupiłem go dla ciebie, żebyś się nie nudziła. To miłe z jego strony, ale nie wiem, co mogłabym zrobić z tym urządzeniem. Zresztą nie mam zamiaru spędzić wakacji za nic w tym pokoju. Cały dzień będę na dworze, na świeżym powie- trzu. Ten uporczywy zapach gnoju, obory, zeschłe łajno na ścianach... Nie przypuszczam, bym mogła się do tego przyzwyczaić. Jedyny mebel w pokoju to metalowe łóżko z bardzo cienkim materacem, mniej więcej grubości kciuka, poduszką i kocem. Wzdłuż ścian coś w rodzaju półki, nieco podniesionej, wylepionej z tej samej mieszaniny piasku i krowiego łajna. Służy jako ławka, krzesło, miejsce do siedzenia, kiedy się nie jest w łóżku. Wychodząc zauważyłam przed domem podobną półkę, przykrytą małym materacem, identycznym jak mój, siedziało na niej dwoje starców, niewidomy ojciec i matka Abdula Khada. Zapewne jest to miejsce ich wypoczynku podczas dnia, tam grzeją się w słońcu i patrzą na krajobraz. W tym kraju szanuje się starszych, to oni założyli rodzinę i wszyscy o nich dbają. Następny pokój należy do Mohammeda, jego żony i ich dwóch córeczek, które z powodu ciasnoty śpią na ziemi. Takie samo pomieszczenie mają dziadkowie, a w trzecim, wąskim i długim, zamieszkują Abdul Khada i jego żona Ward. Kończymy zwiedzanie domu i ruszamy w górę klatką schodową wiodącą pod dach, gdzie rodzina spędza najwięcej czasu.

W kącie klatki schodowej znajduje się maleńka kuchnia, czarna od dymu, z kuchenką na drewno i małym piecykiem olejowym. Abdul Khada tłumaczy mi, że kuchenka służy do wypieku chapatis, placuszków stanowiących podstawę pożywienia w Jemenie. Obok mieści się łazienka. Odkrywam ją w momencie, kiedy dyskretnie proszę Abdula Khada, żeby mi wskazał toaletę. Podchodzi do maleńkich drzwi w jednej ze ścian kuchni i otwiera je. Żeby tam wejść, trzeba się pochylić. Wewnątrz panuje całkowita ciemność, wyjąwszy krąg bladego światła padającego z otworu w posadzce tego ponurego zakątka. Jestem zaskoczona widokiem tych prymitywnych urządzeń. Ale czegóż się miałam spodziewać? Pod toaletami zieje pustka. Sufit jest tak nisko, że można się poruszać jedynie w pozycji schylonej, wszystkie zaś gesty ograniczają cztery ściany. Funkcje umywalki pełni miska z wodą i nie sposób używać jej inaczej, jak przycupnąwszy nad wspomnianą dziurą. Wszystko zaś, co z owej dziury wypływa, ścieka po kamiennej ścianie domu, by na koniec wpaść miedzy kolczaste krzaki. Reszta należy do słońca. Korzystanie z tego przybytku jest dla mnie krępujące. Później, zmuszona przez okoliczności, udawałam się tam nocą, kiedy obok, w kuchni, nie było nikogo. Jeśli już musiałam pójść tam w dzień, najpierw, na wszelki wypadek, wychodziłam na dach, by się upewnić, że w okolicy nie ma żywego ducha. Zawsze miałam odczucie, jakbym była widziana. Równie skomplikowane jest mycie. Trzeba korzystać z miednicy z wodą, oczywiście zimną, i obejść się bez mydła. Na szczęście przywiozłam jedno z Anglii. Tamtego wieczoru nie zastanawiałam się, skąd wzięła się tu woda. Nie było przecież kranu. Użyłam ją machinalnie, jak gdyby to była Anglia, potrzebowałam się odświeżyć po długiej podróży pustynią i górami. W dniach, które nastąpiły później, zdałam sobie sprawę, z jak piekielną pracą wiązało się korzystanie z tej wody. Nie odczuwam głodu. Wszystko jest dziwne. Jestem onieśmielona, zażenowana. Potrzeba mi czasu, żeby dojść do siebie i zastanowić się nad tym, co przyniesie jeszcze ta podróż. Siadam na podłodze pokrytej linoleum, w moim pokoju, i na razie przyglądam się rodzinie zgromadzo- nej w holu wokół posiłku. Jest to dziwna ocena. Każde z nich przycupnęło na poduszce, oświetlają ich lampki oliwne, jedzą maczane w mleku chapatis. Biorą rękami masę, która wypełnia wielką misę stojącą na posadzce pośrodku pomieszczenia, wyjmują z niej placuszki, które następnie zjadają korzystając z osobnych, małych miseczek. Ich gesty są zręczne, obserwuje je z zaciekawieniem. Masa pożywienia w zagłębieniu dłoni, lekko podrzucana i obracana, zamienia się w placuszek, który wsuwa się do ust za pomocą kciuka. I to samo od nowa... Wszyscy rozmawiają, dużo się śmieją, opuszczona w moim kąciku dochodzę do wniosku, że nigdy nie nauczę się jadać w taki sposób. Jestem jednak zafascynowana tym widokiem, niezdolna zrozumieć ani słowa z tego, co mówią, niemy świadek. Znajduje się a tam pośród jemeńskiej rodziny spożywającej swój wieczorny posiłek. Ta scena ma się utrwalić w mojej pamięci niby na fotografii z wakacji. Z niecierpliwością myślę o chwili, kiedy opowiem o tym wszystkim moim przyjaciółkom. Piją wodę. Przed chwilą podano mi vimto, coś w rodzaju skoncentrowanego syropu z czarnej porzeczki, wymieszanego z wodą, jaki się tutaj kupuje tylko od święta. A tego wieczoru świętem jest powrót mężczyzn, ojca i syna, a także moje przybycie. Ja, Zana Muhsen, gościem honorowym, przywiezionym aż tutaj przez pana domu, Abdula Khada, którego nieobecność trwała tak długo, że zasypują go lawiną pytań; znajduje się w centrum zainteresowania, on jeden stanowi temat rozmowy, każdy słucha jego słów z szacunkiem. Zdjął swój podróżny strój, nałożył płócienne spodnie i koszulę bez kołnierzyka. Patrzę na niego, na jego zakrzywio- ny nos, usta pod gęstymi wąsami. Tutejsi mężczyźni bardzo są do siebie podobni. Bracia z jednego plemienia. W sumie to szansa móc dotrzeć tak daleko, niewielu cudzoziemców przyjeżdża do Jemenu. Czuję się zaakceptowana, wszystkiego się o nich dowiem, o ich życiu, obyczajach, i po powrocie do Anglii będę miała mnóstwo do opowiadania. Dziadek jest niezwykły że swoim nieruchomym spojrzeniem, błękitnym i martwym. Bekela przygotowuje mu placuszki i wsuwa do ust jak dziecku. Jest piękna i jej młoda twarz obok twarzy starca promieniuje światłem. Olśniewająco blada cera w otoczeniu pukli czarnych, lśniących i kręconych włosów. Obserwuje z uwagą każdy zjadany przez niego kęs, marszcząc zbiegające się na jej czole geste brwi. Starzec niewiele się odzywa, otwiera usta, potem

zamyka je jak automat. Teraz idę spać i mogę wśliznąć się do łazienki, żeby umyć się jako tako, z dala od niedyskret- nych uszu. Następnie po omacku powracam do mojego pokoju i wyczerpana kładę się na łóżku. Jest twarde i bardzo niewygodne, mimo moich wysiłków nadal czuję się brudna. Na dodatek głód, którego przed chwilą nie odczuwałam, teraz zaczyna drążyć mi żołądek. Co ja tu robię? Na tym łóżku jak z kamienia, w tym pokoju cuchnącym krowim łajnem... To tylko przygoda, pozostanę w tym dziwnym miejscu niezbyt długo... Nagle ogarnia mnie twardy sen. Tamtej nocy nawet nic mi się nie śniło. Rozdział IV Budzi mnie pianie koguta. Przez małe okienka wlewa się blade światło. Zastanawiam się chwilę, gdzie jestem, a potem wyskakuję z łóżka, żeby wyjrzeć na dwór. Otaczające góry wyglądają niezwykle dramatycznie. W brzasku wstającego dnia rysują się na niebie niczym groźne olbrzymy. Wychylona przez mały otwór ponad próżnią mam wrażenie, że nadal jeszcze znajduję się w samolocie. Za drzwiami słyszę stąpanie i chlupot wody, zapach smażeniny wypełnia dom. Kobiety witają mnie skinieniem głowy, nie przerywając prowadzonej pomiędzy sobą rozmowy. Śniadanie składa się znowu z chapatis. W istocie jest to rodzaj ciasta zagniecio- nego z mąki, wody i masła. Zrobione z niego placuszki zjada się natychmiast po wyjęciu z pieca, w którym płoną kawałki drewna. Zapach ich jest łagodny, przyjemny, są słodkie, ale spożywać je trzeba bardzo prędko, nim stwardnieją zamieniając się niemal w małe kamyki. Jest też herbata, czarna i mocno słodzona, która Ward, małżonka Abdula Khada, wlewa do dużego naczynia. Proponują mi mleko, które pan domu kazał specjalnie zakupić w wiejskim sklepiku, chcąc mi sprawić przyjemność, ponieważ Anglicy piją herbatę z mlekiem. Grzecznie dziękuję Abdulowi Khada. Chociaż atmosfera tego domu jest dziwna, a także i jego mieszkańcy, przyznaję, że robią, co się tylko da, żebym czuła się tutaj dobrze. Byłoby nie na miejscu okazać zniecierpliwienie i zacząć wypytywać, kiedy nareszcie będę mogła zobaczyć mego brata Ahmeda i siostrę Leilah. A przecież tylko o tym marzę. Nigdy ich nie widziałam, nie mówimy tym samym językiem, ale są częścią mojej rodziny i pilno mi nareszcie ich spotkać. W Birmingham nie zastanawiałam się nad tym. Szczerze mówiąc zapomniałam nawet o ich istnieniu, a ponieważ mama przestała ich wspominać, obie z Nadią zupełnie się nimi nie interesowałyśmy. Czekając, aż Abdul Khada powie mi, co będziemy robili, bawię się przed domem z dziećmi. Zabawa polega na poznawaniu arabskich słów. Kamieo, ręka, głowa, dom itd. Dwie dziewczynki, Shiffa i Tamanay, są wzruszające i pełne życia. Shiffa ma osiem lat, jej młodsza siostra cztery i są do siebie podobne jak dwie laleczki. Te same długie włosy, spadające na plecy, proste i czarne, ozdobione małymi pstrymi chusteczkami. To samo spojrzenie ciemno- brązowych, błyszczących radością oczu. Dwie prześliczne dziewczynki, z którymi miło się bawić. Ale godziny upływają, mija dzień, potem noc, a Abdul Khada nie wspomina o podróży. Zszedł do wsi nie proponując mi, abym mu towarzyszyła, i powrócił dopiero wieczorem. Dziadek przez cały dzień siedział na ławce przed domem, w słońcu, niewidomy i milczący, słuchając śmiechu dzieci. Kobiety spędziły czas na noszeniu wody i pieczeniu chapatis. Stosowałam metody iście indiańskie, żeby udać się do toalety, przez nikogo nie zauważona. Wieczorem starałam się jeść jak inni i moja niezręczność wywoływała uśmiech Abdula Khada. Zauważył, z jakim trudem wytrzymuję siedząc przy jedzeniu na ziemi i jak mi niewygodnie posługiwać się rekami. Toteż następnego dnia postanowiono podawać mi posiłki w moim pokoju, dostałam talerz, widelec i specjalnie dla mnie przygotowane pożywienie. Zrozumiał również, że się nudzę. — Chcesz pójść do wsi zobaczyć sklepy? Zabiorę cię dzisiaj po południu. Dobra wiadomość! Abdul Khada kupi mi papierosy. Nie chodzi o to, żebym była jakąś wielką palaczką (w Anglii palę głównie po kryjomu, jednego czy dwa papierosy na dzień, raczej z przekory niż z potrzeby), ale nudzę się i moja ostatnia paczka się skończyła. Tutaj kobiety nie palą, z tego, co zrozumiałam, jest to im zabronione, ale Abdul Khada odnosi się do mnie inaczej, jestem Angielką, traktuje mnie jak równą sobie. Gdybym wiedziała... Gdybym wiedziała, że to wszystko było tylko i wyłącznie komedią, że ten dom i rodzina okazały się najgorszą z zasadzek. Ale wtedy nic, zupełnie nic nie dawało podstaw do niepokoju. Był wobec mnie miły, uprzedzająco usłużny. Jestem gościem, osobą, której

poświęca się czas, pokazuje okolice. Do leżącej w dole wsi prowadzą dwie drogi. Jedna i druga przybywa się do celu w tym samym czasie, ale jest miedzy nimi zasadnicza różnica kobiety nie maja prawa iść drogą, jaka im się spodoba. W towarzystwie mężczyzny mogą pójść ścieżką główną, mogą spotykać innych ludzi; jeśli są same, przechodzą bocznym traktem, za domami. Taki zwyczaj. Wieś składa się z jakiejś setki domów, pobudowanych jeden obok drugiego, tylko siedziba Abdula Khada stoi na uboczu. Kiedy idziemy, wiele osób nas pozdrawia, Abdul Khada jest tu znany i wydaje się spokrewniony w taki czy inny sposób ze wszystkimi mężczyznami, jakich spotykamy. Ci, którzy się zatrzymują, aby z nim porozmawiać, w większości są w tym samym co on wieku i kiedyś pracowali w Anglii. Znają język angielski na tyle, aby mnie grzecznie spytać czy Jemen mi się podoba, czy jestem zadowolona z pobytu tutaj — zwyczajne, banalne uprzejmości. Trzy sklepy we wsi przypominają raczej szałasy. Funkcje drzwi pełnią tu wielkie metalowe kurtyny, nie maja ani witryn, ani wystaw. Półki są prawie puste, koślawo przytwierdzone do ścian, które tutaj maluje się białym wapnem. Wewnątrz niewiele widać mimo oliwnych lamp, zawieszonych u sufitu. Jest kupiec bławatny, sklep spożywczy oraz coś w rodzaju bazaru, gdzie można kupić coca- cole, papierosy. Zaopatrzenie jest skąpe, trochę konserw. Wszystko to wydaje mi się raczej brudne i ubogie. Domy podobne są do siebie dwa piętra i stajnia na parterze. Zapach zwierząt owiec, krów, baranów, kurczaków jest wszechobecny. Upał sprawia, że miejscami jest ten odór nie do wytrzymania dla Angielki, za jaką się uważam. Zaopatrzywszy się w papierosy, w krótkim czasie obchodzę te wszystkie ulice zawalone przeróżnymi odpadkami. Tutejsi ludzie nie mają wyznaczonego terenu, gdzie mogliby pozbywać się śmieci i po prostu wyrzucają je przed własny dom albo od czasu do czasu palą. Nie zauważam żadnego turysty, jestem jedyną cudzoziemką, nie ma tu linii telefonicznej, elektryczności, a najbliższe większe miasto, trochę nowocześniejsze, położone jest o dwie godziny jazdy samochodem w kierunku południowym, niedaleko granicy pomiędzy Jemenem Północnym i Południowym. Jest to Taez, gdzie byliśmy pierwszego dnia. Mam kłopoty że zlokalizowaniem tego miejsca, jesteśmy około dwieście kilometrów od Sanaa, stolicy, być może trochę dalej, ale droga jest tak skomplikowana i kręta, że miałam wrażenie, iż przejeżdżamy tysiące kilometrów. Nie można kupić mapy drogowej, brak jakichkolwiek pocztówek z widokiem wsi, zresztą nigdzie nie widać poczty. Jeśli zechcę do kogoś napisać, będę musiała dawać listy Abdulowi Khada, który powierzy je komuś, kto z kolei wręczy je pierwszemu wieśniakowi udającemu się do Taez. Naprawdę jesteśmy na końcu świata, ale jak na razie ta przygoda mi się podoba. Abdul Khada nie spieszy się i opowiada o wszystkim wypytującym go ludziom. Pytają go, jak się miewa jego rodzina w Anglii, której zresztą nie zna, w jakiej fabryce pracował. Pytają także, jak prosperuje jego restauracja w Hays. Jest zatem właścicielem restauracji, o tym nie wiedziałam. Podobnie jak nie wiem, gdzie się znajduje owo miasto Hays, o którym rozmawiają. Nikogo nie dziwi moja obecność u boku Abdula Khada, mój ojciec jest jego przyjacielem i to wystarczy. Naprawdę Abdul Khada nie jest w swojej wsi ani bogaty, ani możny, nie jest mężczyzną o wyglądzie władczym czy też pretensjonalnym, tylko zwykłym obywatelem, należącym do klasy średniej, żyjącym podobnie jak inni, w podobnym domu, że swoją plemienną rodziną, której zapewnia utrzymanie. Ten pierwszy spacer po wsi był udany i w drodze powrotnej miło gwarzyło się z moim przewodnikiem. — Gdzie się znajduje miasto Hays? — Przy głównej drodze wiodącej do Sanaa. Syn pomógł mi otworzyć tam restaurację. — Mohammed? — Nie. Mój młodszy syn Abdullah. Pokazałem ci wczoraj jego fotografie. — A tak. W rzeczywistości nie zwróciłam na nią zbytniej uwagi. Wiadomo mi skądś, że Abdul Khada ma jeszcze jednego syna, widziałam jego zdjęcie, ale nie bardzo je sobie przypominam. Po powrocie do domu siadamy na ławce w towarzystwie dziadków i dwóch małych dziewczy- nek. Słońce zaczyna się obniżać; w każdym razie na dworze jest przyjemniej aniżeli w domu.

Zapachy, ciągły ruch, ciemne ściany, a przede wszystkim brak światła sprawiają, że chętnie stamtąd wychodzę. Rozmawiają pomiędzy sobą, patrzę w dół na wieś, która oglądałam z bliska. Jak ona się nazywa Tak. Hockail... Mała kupka domów pośród gór. Tu nazywa się je pagórkami, ale nigdy w Anglii nie widziałam pagórków tak wysokich. Jesteśmy zapewne na wielkim skalistym płaskowyżu, który sam znajduje się bardzo wysoko i nad którym górują jeszcze inne wzniesienia. Nie jestem zbyt mocna w geografii, a zresztą geografia na niewiele się przyda. Zapewne trzeba się tu urodzić, żeby móc rozeznać się w terenie. Gdybym chciała wyjechać stąd sama, zbyt bym się bała, że się zgubię, i zgubiłabym się na pewno. Chwilami uważam to miejsce za piękne, dzikie, z tymi wszystkimi drapieżnikami krążącymi po niebie, z tym nieskończonym oceanem wzgórz sięgającym po horyzont. Szczególnie wieczorem lub rankiem, kiedy światło zamienia ten krajobraz w iście księżycowy. Jakaś inna planeta. Najczęściej jednak to miejsce jest dla mnie zbyt brudne, zanadto gorące, zapylone, za bardzo oddalone od wszystkiego, od minimalnego bodaj komfortu kranu, spłuczki, prawdziwego materaca, krzesła, stołu do jedzenia. Tego wieczora powietrze jest ostrzejsze, świeższe, jeśli tak można powiedzieć, ponieważ tutaj nic nie jest wystarczająco świeże, a deszcz pada chyba co dziesięć lat... Po raz pierwszy czuję się mniej wyizolowana, widziałam ludzi, mam papierosy, rozmawiałam po angielsku. — Oto mój syn Abdullah... Cała rodzina podnosi się z miejsc, by powitać nowo przybyłego. Ja również. Jest to chłopaczek. Ma czternaście lat, ale można by mu dać osiem. O wyglądzie wątłym, wręcz chorowitym, jest bardzo szczupły i bardzo blady, z dziwną, skurczoną twarzą, wygląda na niezadowolonego z siebie i że świata. Biedny chłopiec, naprawdę nie jest urodziwy z tym ogromnym, niepropor- cjonalnym nosem pośrodku dziecinnej twarzyczki. Ward, jego matka, rzuca się, by wziąć od niego podróżną torbę i żeby go uściskać. Reszta rodziny otacza go kręgiem, Abdul Khada zaś bierze mnie za rękę i przedstawia mi swojego syna. — Oto mój syn Abdullah. Uprzejmie wyciągam dłoń, podobnie jak wcześniej do pozostałych członków rodziny. Jego dłoń jest miękka, mniejsza od mojej, nijaka. Wydaje mi się, że lekko odwraca oczy — może to mój europejski strój, a może nieśmiałość. Chyba nie byłby w stanie unieść wiadra wody; a przecież Abdul Khada mówił, że to właśnie on pomógł mu odmalować i urządzić restaurację. Ponownie siadamy na szerokiej ławie i dalej prowadzę rozmowę z Abdulem Khada, nie zwracając specjalnej uwagi na Abdullaha, wyjąwszy grzecznościowe spojrzenie od czasu do czasu. On też sprawia wrażenie niewiele bardziej zainteresowanego tą znajomością. Ponieważ słońce zaczyna się chować za góry i powietrze robi się naprawdę chłodne, wchodzimy do domu i idę do mojego pokoju z Abdulem Khada i innymi. Od drugiego dnia weszło w zwyczaj, że zbierają się u mnie, aby porozmawiać przed wieczornym posiłkiem. Abdul Khada zajmuje miejsce na ławce przykrytej kocem. Siadam z jego lewej strony, a Abdullah, jego syn, z prawej. Po krótkiej chwili wszyscy powstają dziadek i babka, Ward, Mohammed, jego żona i dzieci. Pozostawili w pokoju nas troje. Przypuszczam, że poszli zająć się przygotowaniem posiłku. Siedzę na moim ulubionym miejscu, przy oknie, żeby móc oddychać świeżym powietrzem. Chłopiec milczy dyndając w powietrzu nogami i wpatruje się w rysunek na linoleum. Teraz w pokoju panuje cisza i zdaję sobie sprawę, że wychodzący zamknęli drzwi. Abdul Khada mówi, w jego głosie nie ma nic uroczystego, brzmi to tak, jakby mówił coś banalnego — To jest twój mąż. Trzeba było chwili, żeby to krótkie zdanie dotarło do mojej świadomości. Patrzę na Abdula Khada zupełnie zbita z tropu i nie wiem, czy mogę sobie pozwolić na śmiech, czy też nie. — Co ? — Abdullah jest twoim mężem. Powtarza to bez gniewu, ale dość zdecydowanym tonem, i robię wysiłki, żeby się skoncentro- wać. Czy dobrze dosłyszałam słowa, czy właściwie pojęłam ich sens? Czy powiedział Abdullah jest twoim mężem! — Czy też Abdullah mógłby być twoim mężem A może powiedział coś innego... Nie, na pewno powiedział mąż i patrzy na mnie, patrzy na Abdullaha, który nadal milcząc wbija wzrok w

linoleum. Nagle moje serce zaczyna bić w piersi tak mocno, że ogarnia mnie panika, brak mi tchu i z trudem udaje mi się wybełkotać — Ale... on nie może być moim mężem. Ciągle trudno mi uwierzyć, że dobrze usłyszałam, wpadam w nieokreślony stan, mówię, żeby coś powiedzieć, nic nie rozumiem z tego, co się dzieje. Gdzie poszli pozostali? Czy też uczestniczą w tym wątpliwym żarcie. Pojawił się Mohammed, wsuwając głowę w uchylone drzwi. Rzucam się ku niemu. — O czym on mówi, Mohammedzie? Odpowiedz jest jasna i zdecydowana — Abdullah jest twoim mężem, Zana. To właśnie powiedział ci mój ojciec. Wyraz jego twarzy jest naprawdę poważny. Sprawę uważa za oczywistą. Co się tutaj dzieje? Zastanawiam się, co sobie wbili do głowy. Nie, to niemożliwe, nie mogą. To śmieszne. Po prostu śmieszne. Nie potrafię nawet przeanalizować tego zdania w mojej głowie. Wszystko jest nierzeczywiste. — Ale jakim sposobem mógłby być moim mężem? Nie mam męża. Nie jestem w wieku, kiedy wychodzi się za mąż, co się dzieje? Co pan właściwie chce powiedzieć? — Twój ojciec wszystko ułożył. — Mój ojciec? Co on takiego ułożył? — Małżeństwa. W Anglii. Twoje i także twojej siostry Nadii. — Nadia? Zamężna? Z kim? — Z synem Gowada. Ale kim jest Gowad Nie wiem... A tak, to ten drugi przyjaciel taty, ten, który ma zabrać Nadię na wakacje. Na wakacje! Przyjechałam na wakacje, Nadia ma też przyjechać na wakacje... Tato... Tato miałby to wszystko zaaranżować? Jak można układać w Anglii małżeństwo swoich dwóch córek z dwoma smarkaczami stąd? — To nieprawda. To niemożliwe. — To prawda. Mamy świadectwa ślubu, gdzie to jest jasno napisane. Obie jesteście mężatka- mi, a twoim mężem, Zana, jest Abdullah. Wyobrażasz sobie, że mogłybyście przyjechać do Jemenu, gdybyście nie były zamężne... Już nie słucham, co mówi, dryfuje. Powtarzam sobie bez przerwy To niemożliwe, to niemożliwe... Siedzę tu, na tej ławce, ten smarkacz obok ciągle przygląda się swoim stopom albo rysunkom na posadzce. Nic nie powiedział, zresztą nikt nie odezwał się ani słowem. Nagle olśnienie! Jakaż ja jestem naiwna, wiedzieli, wszyscy wiedzieli, kobiety, starcy, mężczyź- ni, mój ojciec, może i moja matka! Nie, matka nie. To niemożliwe. Ale inni wiedzieli. I obiecy- wali nam słońce i morze, i palmy, żeby nas wywieźć do tej przeklętej wsi. Coś tu nie jest w porządku. To niedopuszczalne! Nielegalne! To się nie uda, to się nie może udać. Nie żeni się ludzi bez ich wiedzy. Niczego nie podpisałam. O nic mnie nie pytano. Tego rodzaju sytuacje nigdzie się nie zdarzają. Przeżywam jakiś koszmar albo próbują mnie onieśmielić. Ale nie ustąpię. Myśli kłębią mi się w głowie, podczas kiedy Mohammed z ojcem rozmawiają po arabsku. Po chwili mały Abdullah przyłącza się do rozmowy. Nie rozumiem, o czym mówią, pojawia się jeszcze jakiś inny mężczyzna i stojąc na progu również uczestniczy w dyskusji. Jak gdyby mnie tu nie było, jakby nie wydarzyło się nic okropnego. W końcu wychodzą, być może dlatego, że wybucham płaczem. Może dlatego, że nie mam nic do powiedzenia. Kiedy tylko zaczynają mówić po arabsku, chcąc nie chcąc jestem wyłączona. Chcę wrócić do domu z mamą. Nie zostanę tu dłużej nawet godziny. Muszę znaleźć kogoś, komu to wszystko opowiem i kto zorganizuje mój wyjazd. Jest chyba ktoś taki we wsi. Ale jak iść do wsi teraz, w środku nocy... Ta piekielna droga. Z dzikimi zwierzętami, krążącymi wokół, i ta pionowa ścieżka. Co robić? Jak rozwikłać ten zwariowany koszmar? W pokoju robi się całkiem czarno i siedzę tak w ciemności, wpatrując się w mrok za oknem. Czuję, że jestem jak skamieniała, zlodowaciała, niezdolna się poruszyć i pomyśleć o czymś rozsądnym. Tak jakbym nagle wpadła w przepaść nieskończenie głęboką, zostawiając gdzieś daleko moja głowę. Nie pamiętam, jak długo tak siedziałam po ciemku. Może godzinę. Myślałam, że wyszli bez kolacji. Oni... Abdul Khada i jego dwaj synowie. Starałam się zrozumieć, jak do tego wszyst-

kiego mogło dojść. Mój ojciec na lotnisku, uśmiechnięty, odprężony, udzielający mi rad, bym poważała jego przyjaciela, zachwalający wyjazd do Jemenu i szansę przebywania z tą rodziną... Oszukał mnie, mama nie wie o niczym, w przeciwnym wypadku nigdy nie pozwoli- łaby mi wyjechać. Staram się przypomnieć sobie, co się naprawdę wydarzyło, a w każdym razie, co mi opowia- dano o mojej siostrze Leilah i bracie Ahmedzie. Wszystko to jest nieokreślone, nieprecyzyjne, tak jak i ja pojechali na wakacje, całkiem malutcy, żeby, jak twierdził ojciec, odwiedzić swoich dziadków, jego rodziców. A potem, po upływie paru tygodni, oświadczył, że zostaną tam na wychowanie. I później już nic. Mama usiłowała ściągnąć ich z powrotem, ale w jaki sposób i dlaczego jej się to nie powiodło? Czy i mnie spotka to samo? Abdullah powraca do pokoju, pomimo ciemności rozpoznaję go po małym wzroście. Jest niewiele wyższy od mojego najmłodszego brata Mo. Zrobiło się już zupełnie czarno i zgaduję, że zamierza spać tutaj, razem ze mną. Za nim stoi Abdul Khada. Prawie krzyczę! — Nie będzie tutaj spał, chce być sama! — To twój mąż. Musisz spać razem z nim! Zostało to powiedziane twardym, niedobrym głosem. Popycha chłopaka do wnętrza i zatrzas- kuje drzwi. Słyszę szczek zasuwy po drugiej stronie. Jesteśmy uwięzieni. Staram się nie patrzeć na Abdullaha, który milczy. Ten dzieciak od swojego przybycia zacho- wuje się właściwie jak niemowa. Słyszę, jak chodzi po pokoju, nie wie, gdzie usiąść i co ze sobą zrobić. Sama myśl o dzieleniu z nim łóżka napełnia mnie obrzydzeniem. Kładę się pod samym oknem na ławce i owijam kocem. On kładzie się na łóżku, słyszę, jak oddycha, nie dostrzegam jego twarzy w nikłym świetle księżyca, sączącym się przez okiennice. Zastanawiam się, o czym myśli. Czy zaśnie? Dla mnie jest to niemożliwe. Nie ma mowy o spaniu. Szeroko rozwartymi oczami wpatruję się w sufit, po którym uganiają się jaszczurki. Nie zauważyłam ich pierwszej nocy, za bardzo byłam zmęczona. Nad moją głową zatem są jaszczurki, słyszę także wycie hien i wilków daleko w górach. Ten kraj to istny horror. Biały piasek i palmy pod gorącym słońcem — mówił ojciec... Ogarnia mnie tak wielka nienawiść, że Czuję, jak cierpną mi kości. Jestem bryłą lodu i nienawiści. Dzieciak oddycha regularnie, śpi. Dla niego ta sytuacja nie jest niepokojąca. Słyszałam już, jak mówiono, że w Jemenie ludzie pobierają się w bardzo młodym, dziecięcym wieku. Myślałam, że to tylko taki zwyczaj, bez dalej idących konsekwencji, że chodzi o obietnicę małżeństwa, nie zaś o rzeczywisty związek, że nie kładzie się ich do jednego łóżka w wieku dziesięciu czy też czternastu lat. Ten jest czternastolatkiem i leży w moim łóżku. Niech tam pozostanie, nigdy z nim nie będę spała, nigdy! Nie potrafią mnie do tego zmusić. To niemożliwe. Powoli mijają godziny, przylepione do sufitu jaszczurki też chyba zasnęły, a ja ciągle mam oczy otwarte, boję się przymknąć powieki. Gdybym usnęła, straciłabym kontrolę nad sytuacją. Mógłby się na mnie rzucić. Choć jest chudy i chorowity, niełatwo bym się go pozbyła. Poza tym jest jego ojciec. Z nim jest najgorszy problem. To zły człowiek, a ja nie zdawałam sobie z tego sprawy. Przez cały czas podróży grał przede mną komedię uśmiechy, ukłony. Przejdę się z tobą na spacer, kupię ci papierosy, masz tu mleko, talerz i widelec, żeby ci było wygodniej jeść. Jestem Angielką, nie zaś Jemenką. Nigdy nie dostosuje się do ich dzikich obyczajów. Dzisiaj udało mu się mnie przestraszyć, ale jutro będzie dzień i pobiegnę do wsi po pomoc, dam znać matce, znajdę kogoś, kto zawiezie mnie do Taez, zatelefonuję, napiszę, żeby po mnie przyjechali, a przede wszystkim, żeby mama nie pozwoliła jechać Nadi. Ten Gowad, który twierdzi, że ożenił ją ze swoim synem... Wszystko to szaleństwo. Niewyobrażalne. Kocham Mackiego. Choć jesteśmy zaledwie w stadium flirtu, jestem pewna moich uczuć. Kocham Anglika w moim wieku, nie wsadzą mi siłą do łóżka czternastoletniego Araba, o którego istnieniu aż do dzisiejszej nocy nie miałam pojęcia. Myślałam, że oprę się senności, ale to się nie udało, po jakimś czasie musiałam chyba zasnąć, bo teraz widzę, że łóżko jest puste. Chłopak wyszedł niepostrzeżenie. Już świta. Leżę nieruchomo, starając się uporządkować myśli, ustalić jakąś metodę postępowania. Nie mam dokumentów, nie mam paszportu, zabrał je Abdul Khada, podobnie jak i bilet, który zapewne nie był powrotny. Jak się stąd wydostać? Nie wiem nawet, gdzie się naprawdę

znajduję. Oczywiście w podróży miałam pełną swobodę i oczy szeroko otwarte, ale jest tak, jakbym nie widziała niczego... Nie potrafiłabym nawet odnaleźć miejsca, gdzie wysiedliśmy z samochodu. Nie wiedziałabym, w jakim się udać kierunku. Nie mam pieniędzy. Trzeba znaleźć jakiś sposób, żeby uprzedzić mamę, przeszkodzić Nadi w podróży, i żeby potem mama po mnie przyjechała. Abdul Khada gwałtownie otwiera drzwi. Oczy ma pociemniałe od gniewu, usta wykrzywione, wrzeszczy po angielsku — Nie spałaś z nim! Dlaczego? Syn musiał mu powiedzieć, że spałam na ławce. — Nie ma mowy! Nie będę z nim spała! Tym razem i ja też prawie wrzasnęłam. Gwałt za gwałt, nie mam innej odpowiedzi. Ponownie trzaska drzwiami, pozostawiając mnie samą, bez wyjaśnień, i znowu ogarnia mnie panika. Czy lepiej zamknąć się w tym ciemnym pokoju, czy też wyjść i spróbować z kimś porozmawiać. Lepiej wyjść. Ward, żona Abdula Khada, jest w kuchni, właśnie przyniosła wodę. Jak z nią rozmawiać? Ta gruba kobieta o niemiłej twarzy patrzy na mnie ze złością małymi, twardymi oczkami. Od mojego przybycia nieustannie przygląda się ubraniom, jakie noszę. Spódnica i trykotowa bluzka nie odpowiadają jej, uważa mnie zapewne za dziewczynę rozpustną i nieczystą. Zwraca się do mnie po arabsku. W ten sposób nie zdołamy się porozumieć — ona nie znająca ani słowa po angielsku i ja nie potrafiąca sklecić po arabsku jednego poprawnego zdania. Nie potrafię nawet zapytać, gdzie jest jej mąż. Zresztą odwraca się mrucząc pod nosem. Babka coś mówi i uderzam w płacz. Niewidomy starzec, siedzący na ławce, też nie może mi przyjść z pomocą, ponieważ i on nie mówi moim językiem. Połowa przedpołudnia upływa na oczekiwaniu na powrót Abdula Khada. Kiedy przybywa, jak się domyślam — ze wsi, rzucam się ku niemu płacząc. — Powiedz, co się ze mną stanie? Wszystko to nieprawda? Czy mogę wrócić do domu? — Nie, nie możesz wrócić do domu. Jeszcze nie. — Jak to jeszcze nie? Co pan chce zrobić? — Musisz się przyzwyczaić. — Ale do czego? Nie chce się przyzwyczajać. Co zrobił mój ojciec? Powiedz, błagam! — Twój ojciec wydał cię za mąż. Zapłaciłem mu za to. Zapłacił! Ten człowiek za mnie zapłacił za mnie! Sprzedana! To niemożliwe. Ludzi nie sprzedaje się tak jak przedmioty. Mój ojciec nie mógł tego zrobić, to mój ojciec, a ojciec nie sprzedaje swojej córki. — To nieprawda. — Zapłaciłem, powtarzam ci, sto tysięcy riali... Ta liczba nic mi nie mówi. Co to jest sto tysięcy riali dużo? Wszystko mi jedno, on kłamie. — Zwrócimy ci te pieniądze, jeżeli to prawda, chcę wrócić do domu. — Jeszcze nie teraz. Trzeba poczekać. Chwytam się tego światełka nadziei. Jeszcze nie teraz to znaczy jeśli się uprę, będę mogła wrócić do Birmingham. Z pewnością. Ale kiedy? — Powiedz mi, kiedy... Abdul Khada bez słowa odwraca się do mnie plecami. Idę za nim, chwytam go za rękę, odpycha mnie brutalnie. Nikt w tym domu nie chce przyjść mi z pomocą. Odrzucają mnie zgodnie, ignorują, patrzą, jak krążę wokół domu, zupełnie ogłupiałą, nie okazując najmniej- szego mną zainteresowania. Nawet Abdullah mnie unika. Wygląda na równie przerażonego jak i ja. Wiedział chyba, że przywiozą kogoś z Anglii, kogo poślubi, ale mój styl i ubiór musiały go zaszokować. Chyba to dla niego niełatwe, jestem inną niż kobiety z jego otoczenia. Inna niż jego matka, niż żona Mohammeda, niż wszystkie Jemenki ze wsi, a poza nimi nie zna nikogo. Jestem nieskromną cudzoziemką, która pokazuje nogi i twarz. Która pali, mówi głośno jak mężczyźni. I jestem od niego dwa lata starsza. W sumie to jeszcze dzieciak. To powinno dodać mi odwagi, ale jest jeszcze Abdul Khada i wszyscy się go boją, przede wszystkim mały. Nagle wpadam na pewną myśl. Poprzedniego dnia widziałam w pokoju Bekeli, żony Mohamme- da, jakieś pigułki. Mówiono mi, że dopiero co była chora. Nie wiem, co to za lekarstwo, ale postanawiam je żarzyć. Jest tego cała butelka. Wystarczy, żeby mnie wyciągnąć z tego

koszmaru. Wywołać chorobę, żeby musieli mnie stąd zabrać. Nawet jeśli narażam życie, wszystko mi jedno. Wślizguję się do pokoju, biorę butelkę, wysypuję pigułki na dłoń i połykam wszystkie naraz, ryzykując, że się uduszę. Ale działam nie dość szybko, Mohammed już jest przy mnie, bierze mnie za gardło, potrząsa i zmusza do wymiotów. Walczymy przez chwilę, ale nie mam żadnych szans, jest silniejszy. Wypluwam pigułki wstrząsana czkawką, płaczę i czuję, że ogarnia mnie histeria. Jeden Mohammed jest tu dla mnie trochę sympatyczniejszy. Wyobrażam sobie, że musi mu być bardzo przykro w związku z tym wszystkim, co mi się przytrafiło. Zawsze był dla mnie miły, nigdy agresywny. — Proszę cię, Mohammedzie, pomóż mi... obojętnie wzrusza ramionami. — Nic nie mogę dla ciebie zrobić. Żaden mężczyzna nie może być nieposłuszny względem własnego ojca. — Ale jesteś dorosły, masz trzydzieści lat, jesteś mężczyzna, masz żonę i dzieci. Mieszkałeś w Anglii. Ty jeden możesz mi pomóc, Mohammedzie, błagam cię... — Nie mogę okazać nieposłuszeństwa. — Nawet jeśli się nie zgadzasz? — Tak już jest. — Wiec arabscy mężczyźni zawsze słuchają swoich ojców? Nawet jeśli oni nie mają racji? — To mój ojciec i tak już jest. Ty też musisz się z tym pogodzić. Abdullah także musi, to nasze prawo. — Ale nie moje. — To prawo twojego ojca, wziął pieniądze, musisz słuchać twojego ojca i mojego. A zatem nie mam już żadnej nadziei? Nawet Mohammed jest sterroryzowany, podległy temu potworowi Abdulowi Khada. Nienawidzę tego człowieka, nienawidzę, tak jak nienawidzę mojego ojca. Do tej pory nie wiedziałam nic o nienawiści. Byłam zwykłą angielską nastolatką, chodziłam do szkoły, na tańce, słuchałam muzyki z przyjaciółmi, miałam moja mamę, która mnie strzegła. Teraz, za ich sprawą, nie mam już nic. Wiec to prawda, sprzedano mnie tak, jak się sprzedaje osła. Moja cena to sto tysięcy riali. Wczoraj Abdul Khada kupił mi coca-colę i zapłacił cztery riale. Jestem niewolnicą, córką sprzedaną przez ojca. Przestanę płakać i stawię im opór. Będę się im opierać, aż będą mnie mieli dosyć, wszyscy! Chcę, żeby mieli tylko jedno pragnienie odesłać mnie do domu. A mojego ojca zabiję za to, co mi zrobił. Przysięgam! Tego wieczoru odmawiam posiłku i przebywania w ich towarzystwie. W ciągu dwóch dni całe moje życie się zachwiało. Jedyną moją siłą jest samotność. Niedługo mogę z niej korzystać. W pokoju pojawia się Abdul Khada. — Tej nocy będziesz spała z Abdullahem. — Nie, nie zrobię tego. — Zrobisz albo cię zmusimy. Przywiąże się ciebie do łóżka... — Nie chcę. Z kolei Mohammed przychodzi mnie pouczać. — Zana, musisz spać z twoim mężem. Zmusimy cię. Patrzę na tych dwóch mężczyzn, silnych, zdeterminowanych, jak stoją w drzwiach. Nie mam wyjścia. Zrobią to, przywiążą mnie, tak jak powiedzieli. Nie spodziewali się chyba takiego oporu u młodej dziewczyny. Tutaj kobiety słuchają mężczyzn, a mężczyźni są dumni że swojej władzy. Nie ustąpią. Abdullah też będzie posłuszny, kiedy już ojciec i starszy brat mnie poskromią. Udało mi się go przestraszyć poprzedniej nocy, ale z jego postawy w ciągu dnia wywnioskowałam, że budzę w nim raczej odrazę aniżeli strach. Nieczysta Angielka wystawiająca się na spojrzenia innych mężczyzn. To jest gwałt. Gwałt obrzydliwy. Jestem dziewicą i całe moje doświadczenie seksualne ogranicza się do pocałunków z Mackiem. Nie mam wyboru albo się zgodzę, albo mnie przywiążą do łóżka jak niewolnicę i upokorzą. Pochylam głowę, niezdolna wypowiedzieć tak, którego oczekują. Wprowadzają Abdullaha i zatrzaskują drzwi, nie zamykając ich nawet na zasuwkę, pewni, że żadnym sposobem się nie

wymknę. Kładę się do łóżka. Zamykam oczy. Nie myśleć o niczym, stać się twardą, zamienić się w kamień. To jest dzieciak niezręcznie usiłujący naśladować mężczyznę. Nic nie czuję. Chroni mnie mój bezruch. To nie mnie przydarza się ta przerażająca rzecz. To nie ja tracę oddech. Jestem nieobecna. Zana, która w Birmingham marzyła o wielkiej miłości, która tańczyła z Mackiem, Zana wyjeżdżająca na wakacje umarła. Nie żyje. Nie wiem, co się wydarzyło. Nie chcę o tym wiedzieć. Nie będę ani upokorzona, ani posłuszna, mogą sobie robić, co zechcą, odmawiam im mojego cierpienia, odmawiam im siebie. Stałam się jak skala i skalą pozostanę. Abdullah był posłuszny. Wyciąga się obok mnie. Zostałam zgwałcona przez dziecko. Całą noc kamiennymi oczyma przyglądam się jaszczurkom na suficie, jedynym świadkom tego wstrętnego czynu. Zrobili że mnie niewolnicę tej obrzydliwości, ale — wbrew nim — w moich najgłębszych myślach na zawsze pozostanę wolna. Czas nie ma już znaczenia, wilki i hieny urządzają pośród nocy w górach ponury koncert. To za mnie tak wyją. Rozdział V Rano z oczyma palącymi od bezsenności, pustka w głowie, pełną obrzydzenia, czuję się brudna. Abdul Khada otwiera zadowolony drzwi, z czego korzysta jego syn, żeby się wymknąć. — Dobrze się czujesz ? Zupełnie jakbym była chora, on zaś martwił się o moje zdrowie. Nie odpowiadam. Co zresztą można odpowiedzieć na to głupie pytanie? Odchodzi i z kolei jego żona Ward składa mi wizytę. Wygląda, jakby chciała się ze mną porozumieć, i wykonuje gesty, których nie pojmuję. Brudna, jestem brudna, potrzebuję wody, żeby opłukać moje ciało, moją twarz. Grzebię w walizce szukając angielskiego mydła i zamykam się wraz z nim i wiadrem wody w łazienkowej szafie. Trzeba się myć kucając, prawie na czworakach, pochodnia ledwie co oświetla wstrętne ściany. Woda leje się do dziury i rzeczywistość powraca z całą siłą. I znowu nie przyjmuje jej do wiadomości. Nie mogę uwierzyć, że to wszystko mi się przytrafiło. Jedna tylko myśl tłucze się w mojej głowie to nieprawda, to nieprawda... Trudno określić, co się wtedy we mnie działo. Byłam zmuszona żyć w nierealnym świecie, ta wieś uczepiona u gór, ten dom przylepiony do skały, ta ciągnąca się wokół pustynia, ci ludzie, ich postępowanie, wszystko to było jak zły sen. Nic nie było prawdziwe. Ward obserwuje mnie swoimi małymi, złymi oczkami kiedy wychodzę z łazienkowej szafy. Poszła do pokoju, prawdopodobnie aby się upewnić, czy straciłam dziewictwo, ale w tym momencie nie zwracam na nią uwagi. Zresztą nie jestem pewna, czy je utraciłam. Nie pamiętam nawet, żebym krwawiła czy odczuwała ból, wszystko mi jedno. Mam tylko nadzieję, że nic się nie stało — że nie ma krwi po zgwałconym dziewictwie i że Abdullah nie dopełnił swojego obowiązku małego samca, tak jak się tego po nim spodziewali. Siedząc w łóżku znowu popadam w bezruch, który mnie przed nimi chroni. Tutaj, pogrążona w moim wnętrzu, mogę cierpieć z powodu nieobecności matki. Cierpieć na myśl o Nadi, która o niczym nie wie i przygotowuje się w Birmingham do tej przeklętej podróży na tak zwane wakacje, i którą, kiedy przyjedzie, spotka ten sam los co i mnie. Chciałam kochać, marzyłam o miłości. Zniszczyli wszystko. Jestem niewolnicą jak postacie z mojej ulubionej książki. Porwana ze swojego kraju, torturowana, pozbawiona tego, co najważniejsze — wolności. W powieściach o miłości, jakie pożerałam w Anglii, dziewczęta odkrywają szczęście, czułość. Najpierw są zaloty, apoteozę stanowi końcowy pocałunek, kiedy to młodzieniec bierze narzeczoną w ramiona. Karmiłam się tymi pięknymi historiami, marzyłam o nich, spodziewałam się przeżyć coś podobnego, tak jak wszystkie nastolatki w moim wieku. Tak jak Nadia, która ma dopiero

czternaście lat, która jeszcze niedawno bawiła się lalką. W tej chwili najnieznośniejsze jest to, że nic nie mogę dla niej zrobić. Czuję się winna, jak gdybym i ja miała swój udział w zastawie- niu czyhającej na nią pułapki. Nienawidzę ich. Przede wszystkim nienawidzę mojego ojca, jestem bryłą nienawiści. Ward zakończyła inspekcję pokoju. Teraz z kolei odwiedzają mnie dziewczynki, Shiffa i Tamanay. W ich wieku nie mogą mieć najmniejszego wyobrażenia o tym, co się wyprawia, i moja nienawiść ich nie dotyczy. Są ładne, wręcz urocze, pragnęłyby się ze mną bawić tak jak pierwszego dnia, ale nie mam na to siły, chciałabym być sama, one zaś nieustannie wchodzą i wychodzą z pokoju. Mama mnie stąd wyciągnie. Moja jedyna nadzieja to mama. Ona zrozumie, dowie się, odgad- nie, sama nie wiem... Znajdę sposób, żeby się z nią skontaktować. Dotrę do kogoś, kto ją powiadomi. Muszę się uczepić tej nadziei. Czepiałam się jej przez osiem lat. Osiem lat, dzień po dniu, powtarzałam sobie, że wydostanę się z tej wsi, że nie ma żadnego powodu, bym pozostała na zawsze więźniem tych dzikusów. Osiem lat. A to był zaledwie trzeci dzień. Nie ukończyłam jeszcze lat szesnastu, a kiedy opuściłam Jemen, miałam ich dwadzieścia cztery. Przeżyłam jednak dzięki dwóm uczuciom nadziei i nienawiści, obu równie potężnym. Sprawiły, że nie umarłam. Przez następne dni Abdul Khada pozwala mi siedzieć samotnie w moim pokoju, przynosi posiłki, nóż, widelec i dzięki temu nie muszę jeść razem z innymi. Czyni nawet pewne wysiłki, dostaję chipsy i kurczaka. Ale nie czuję głodu. Sam widok jedzenia budzi we mnie odrazę, nie mówiąc o muchach. Muchy dokuczają nam w dzień, a w nocy komary. Nie umiem sobie z nimi poradzić, nie umiem ich zlekceważyć! Ugryzienia komarów doprowadzają mnie do szaleństwa, drapię skórę aż do krwi. Inni nauczyli się nie drażnić skóry po ukłuciu, gdyż im bardziej się ją drapie, tym bardziej swędzi. Mam uczucie, jakby mnie z niej żywcem odarto. Osaczona przez muchy, komary, jaszczurki i wyjące nocami drapieżniki. Pije wyłącznie vimato, na sam widok jedzenia żołądek podchodzi mi do gardła. Także na widok Abdullaha. Pierwszego dnia nie wiedziałam, czy rzecz się znowu powtórzy. Powtórzyła się. Co wieczór ojciec wprowadzał syna, by dopełnił ofiary, i nie odpychałam go z obawy, że się poskarży, a ja poniosę konsekwencje. Podobnie jak za pierwszym razem, znoszę ten nikczem- ny czyn nieruchoma jak skała. Czasami wchodzi pod okiem ojca, potem, kiedy zamkną się drzwi, pozostawia mnie w spokoju. Dopiero po wielu dniach zdałam sobie sprawę, że już nie jestem dziewicą. Dziś rano Abdul Khada oświadczył mi uroczyście, że kiedy urodzę dziecko, będę mogła jechać do Anglii. Dziecko... Dziecko! Czy Abdullah może mi zrobić dziecko? Jest chory, blady, nie ma w nim nic z mężczyzny, i gdybyśmy byli sami, nie śmiałby mnie nawet dotknąć. Wczoraj wieczór odepchnęłam go gwałtownie. Mocne uderzenie w pierś sprawiło, że poleciał do tylu jak chudy i słaby pajac, którym zresztą jest. Wyszedł, żeby się poskarżyć swojemu ojcu. Abdul Khada otworzył drzwi, podszedł i spoliczkował mnie tak gwałtownie, że zrobiło mi się czerwono przed oczyma. Wszystko w mojej głowie było czerwone. Krew w oczach, wszędzie krew. Chciałabym zabić. Ten policzek spowodował u mnie zmianę postawy, rozbudził złość. Teraz już nie błagam, tylko przeklinam. To mi daje chwilową ulgę. Abdul Khada jest złodziejem, rzucam mu to w twarz. Porwał mnie i nadejdzie dzień, kiedy zostanie ukarany! — Twój ojciec cię sprzedał. Zapłaciłem tysiąc funtów i mam twoje świadectwo ślubu! — Pokaż je! Wzrusza ramionami. Jakże mógłby mi pokazać papier, skoro go nie ma! Albo jest fałszywy. Musieli go sfabrykować tu, w Jemenie, korzystając z mojego paszportu, którego nigdy więcej nie widziałam. — Chcę napisać do mojej matki. — Proszę bardzo. Moje samopoczucie bywa raz lepsze, raz gorsze, w ciągu dnia zdarza się, że ufam, iż w niedługim czasie mama odkryje, co się tutaj dzieje i przyjedzie po mnie. Innym razem Rozmyślam o podróży, jaką odbyliśmy. Była długa, trudna, od cywilizacji. Jakżeby mogła mnie

tu odnaleźć W najgorszych momentach zdarza mi się nawet podejrzewać, że mama wiedziała o projektach ojca, że być może była tego zdania co i on. Gdyby to była prawda, nie miałabym już nikogo na ziemi. Oprócz Nadii. Tylko Nadia się liczyła. Należało nie dopuścić do jej podróży z Gowadem. Z Anglii przywiozłam blok listowy i koperty. Zaczęłam pisać. Do mojej ukochanej Matki. Bardzo Cię proszę, nie pozwól jechać Nadii. Wydali mnie za mąż i nie wiem, co teraz się stanie. Bardzo się boję. Potrzebuję pomocy. Błagam Cię, nie pozwól jechać Nadii, błagam Cię, ukochana Mamo. Pomóż mi, ale przede wszystkim nie pozwól jechać Nadii. Pół strony. Nie pisze o Abdulu Khada i innych. Na wypadek gdyby przeczytali list, zaklejam kopertę. Jedyny sposób, żeby ja wysłać, to oddać ją w ręce Abdula Khada. Nie pozwalają mi wyjść poza obręb domu, nie wolno mi chodzić do wsi. On jest moim jedynym łącznikiem ze światem zewnętrznym. Jedzie do Taez, a tam jest poczta. — To list do mojej matki, w którym piszę, że dojechałam szczęśliwie i że wszystko w porządku. To ciekawe — nie ma podejrzliwej miny. — Nadam ci go na poczcie. Czy to zrobi tego dnia miałam nadzieję. Mówiłam sobie, że przecież musi wysłać chociażby jeden list ode mnie, jeśli chce, żeby mama się nie niepokoiła. Nazajutrz już w to nie wierzyłam. pomyślałam, że po prostu podarł albo spalił list. A trzeciego dnia wyczekiwałam na odpowiedź. Dostałam tę moją odpowiedź dzisiaj rano. Przynieśli do domu kartki, jakie do mnie wysłano. Szły przez Taez i nie mają dokładnego adresu. Numer skrzynki pocztowej — to wszystko. Jakiś znajomy Abdula Khada — ktoś w rodzaju wspólnika, jak przypuszczam — który odbiera listy. Tak wiec nikt na świecie nie wie, gdzie się znajduję. Mam szesnaście lat. Happy Birthday — głosi kartka od mamy, od Nadii, od małego braciszka Mo, Ashii i Tiny. Piękne kartki urodzinowe, z kwiatami i ptakami. Wiem, gdzie je kupili. Zawsze chodzimy do tego samego sklepu, gdzie sprzedają kolorowe pocztówki, na których jest napisa- ne Dla mojej siostry, Dla mojej córki... Na maminej kartce są delikatne kwiatki. Dla mojej córki, Radosnych urodzin. Oni tam nic nie wiedzą. Tylko tydzień został do odlotu Nadii i Gowada. Wyobrażam ją sobie w naszym pokoju, jak pisze kartkę i słucha reggae. Jej walizka już jest gotowa. Nasz pokój, nasze własne ukryte miejsce. Kolorowe tapety, bliźniacze łóżka, powieści, kasety. Wieczory spędzałyśmy upajając się muzyką, razem, kryjąc się przed tatą, który potępia muzykę murzyńską. A ja siedzę tutaj, na ławce z kamienia i gipsu, z twarzą obróconą w stronę gór, pod gorącym słońcem, w obłoku much, pokryta ranami, obok tego niewidomego i milczącego starca. I Ward, która dziś rano zwymyślała mnie po arabsku. Domyśliłam się tego po złym wyrazie jej twarzy... Dwie jemeńskie dziewczynki, bawiące się w kurzu u moich stóp, nie mogą mnie pocieszyć. Ani zapach pocztówek, przyblakły po długiej podróży. Zapach Anglii nie dotarł aż tutaj. Jestem tak daleko i taka samotna. Pójść się wypłakać do tego mrocznego pokoju, na tym kocu cuchnącym baranem. Starannie poukładać moje skarby w walizce. Słuchać tamtej muzyki. I płakać. Po kryjomu. Nie płakać przy nich. Przeklinać ich płacząc. Byle tylko mój list doszedł na czas. Byle tylko mama zechciała mi pomóc. Ojciec nie napisał do mnie na urodziny, czy to znak? Ale znak czego...? Sprzedał mnie, sprzedał nas obie, po tysiąc funtów za każdą. Czy coś takiego jest do pomyślenia w roku 1980? Ojciec sprzedający swoje córki jak bydło? Wiec to właśnie miały oznaczać jego groźby, kiedy mówił: Nauczę was zachowywać się jak dobrze wychowane dziewczyny arabskie. Potrzebujecie autorytetu. Nie pokazuje się nóg. Angielskie wychowanie to zgnilizna. Musiał nas nie cierpieć. Nie cierpieć za to, że jesteśmy Angielkami, a nie Arabkami. Często miewał kłopoty finansowe, długi, nie zapłacone grzywny. Raz nawet mama musiała za niego zapłacić, żeby go uratować przed wiezieniem. Wstydził się prosić o pomoc swoich arabskich przyjaciół. Nie jesteśmy już jego córkami. Należymy do mamy, jesteśmy angielskiej