martanap8

  • Dokumenty228
  • Odsłony47 869
  • Obserwuję27
  • Rozmiar dokumentów678.4 MB
  • Ilość pobrań24 726

Caroline Linden - Skandale. Prawdziwy skandal 2

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Caroline Linden - Skandale. Prawdziwy skandal 2.pdf

martanap8 EBooki
Użytkownik martanap8 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (1)

Gość • 6 lata temu

dziekuje,

Transkrypt ( 25 z dostępnych 190 stron)

Linden Caroline Skandale 02 Prawdziwy skandal Abigail Weston ma wszystko: urodę, inteligencję i największy posag w Anglii. Jej rodzice marzą, że poślubi księcia. Abigail marzy, że poślubi mężczyznę, który pokocha ją dla niej samej i obdarzy namiętnością, o jakiej czytuje ukradkiem w gorszącej książce Pięćdziesiąt twarzy grzechu… Sebastian Vane nie ma nic. Wrócił do domu z wojennymi ranami, by przekonać się, że rodowy majątek przepadł, a nazwisko okryła niesława. Nie jest wymarzonym kandydatem do ręki żadnej panny, a już na pewno nie ręki dziedziczki fortuny. Lecz zapatrzona w Sebastiana Abigail nie dostrzega jego zrujnowanej reputacji... Nagle pojawia się ten trzeci. Czy Abigail odważy się pójść za głosem serca, nawet jeśli może stać się bohaterką niewyobrażalnego skandalu?

Dla Lyssy Keusch, niezrównanej redaktorki

Prolog 1816 Obudził się gwałtownie, z sercem bijącym jak na alarm. Francuzi zbliżali się – tirailleurs przeskakiwali barykady; ich muszkiety lśniły w mętnawym świetle, kiedy usiłowali zmieść jego brygadę z zajmowanej pozycji. W uszach mu dzwoniło, strzał, który roztrzaskał mu kolano, ogłuszył go. Przez chwilę walczył, żeby złapać oddech, czekając na kolejny, który wszystko zakończy. Wciąż go nie słyszał; drugi strzał nie nastąpił. Po chwili uświadomił sobie, że pierwszego też nie było – nie tej nocy. Nie znajdował się na polu bitwy w Belgii, próbując odepchnąć cesarską armię z niżej położonego terenu. Był w domu, w Anglii, drzemał w fotelu przy zamierającym ogniu, z wyciągniętą przed siebie, okaleczoną nogą w szynie. Sebastian Vane opadł ponownie na zniszczony skórzany fotel; był wyczerpany, a jego serce nadal wybijało niespokojnego marsza. Drżącą ręką starł zimny pot z twarzy. Francuzów tu nie było – tylko koszmary wywołane laudanum. Ciche pukanie wzbudziło na nowo jego niepokój. Spojrzał na drzwi, były zamknięte. Trzasnęły jakieś inne, sądząc po odgłosie, na dole. Pani Jones z pewnością czuwała. Zamęczała się, opiekując chorym przez ostatni tydzień mężem, a także szaleńcem i kaleką. Sebastian wymacał zegarek; było późno, po północy. Spał dwie godziny, a teraz miał, ku swojemu zmartwieniu, wrażenie, że już nie zaśnie. Jak dotąd noc okazała się dosyć dobra. Szaleństwo ojca wydawało się odrobinę uspokoić, tak że bardziej przypominał rodzica, jakiego zapamiętał, niż niebezpiecznego furiata, jakiego zastał po powrocie z wojny. Michael Vane skubnął parę kęsów z kolacji, zanim odrzucił talerz na bok, mamrocząc o truciźnie. Kiedy Sebastian pomagał mu się rozbierać do snu, nie kopał, tylko przeklinał. A kiedy go położył, ojciec zachowywał się potulnie, jak dziecko, obejmując w łóżku rękami kawał szmaty, która była kiedyś nocną koszulą matki Sebastiana. Ta koszula była darem Boga; trzymając ją, Michael uspokajał się i łatwiej było go opanować. Cóż. Nie takiego ojca Sebastian pamiętał – spokojnego, łagodnego, ukojonego dotykiem starej koszuli nocnej, ale i tak było to dużo lepsze niż wrzeszczący furiat, w jakiego się często zamieniał. Sebastian poruszył się, usiłując rozprostować nogę, nie powodując otwarcia się rany. Ojciec kopnął go poprzedniego dnia, powodując, że pękła blizna nad kolanem, i sprawiając mu tyle bólu, że pani Jones pobiegła po laudanum. Paskudna rzecz, laudanum. Już prawie zdołał się od niego odzwyczaić, kiedy okazało się, że musi je znowu zażyć. Wiatr wył za oknami, wprawiając szklane tafle szyb w drżenie, a drzwi na dole stuknęły ponownie, głośniej. Podniósł głowę, marszcząc brwi. To brzmiało jak ciężkie drzwi frontowe. – Pani Jones! – zawołał. Może musiała wyjść i zapomniała zasunąć skobel po powrocie. Nie było odpowiedzi, tylko ponowne, słabsze stuknięcie drzwi. Pani Jones widocznie położyła się i nie słyszała go ze swojego pokoju za kuchnią. Westchnął. Mógł poruszyć dzwonkiem i obudzić ją, ale i tak z pewnością sam szybko nie

zaśnie. Czy nie chciał stać się znowu samodzielny? Ostrożnie wyprostował się w fotelu, stawiając lewą stopę na podłodze. Odepchnął się mocno i wstał; zachwiał się i szybko chwycił kule. Na korytarzu panował mrok, tylko z dołu sączyło się blade światło. Kiedy doszedł do schodów, nastąpił kolejny trzask, a wraz z nim powiew zimnego wiatru. Klnąc na przemian i wstrzymując oddech, pokuśtykał w dół po schodach; zastał drzwi otwarte, kołyszące się powoli pod wpływem wiatru. Zaskoczony Sebastian wsparł się ramieniem o framugę i przytrzymał drzwi, kiedy wiatr pchnął je w jego stronę. Ciężka sztaba służąca do ich zamykania leżała w poprzek progu, nie pozwalając im się zatrzasnąć. Dzięki niej drzwi nie dawało się otworzyć od zewnątrz. Wyglądało na to, że ktoś ją usunął i po prostu rzucił. Włosy zjeżyły mu się na karku. Tylko jedna osoba w domu mogłaby to zrobić… ale Michael Vane spał, bezpiecznie zamknięty w swoim pokoju. Sebastian sam go zamykał co noc, dla jego dobra. Jednak pchnął drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Cienki półksiężyc świecił nad targanymi wiatrem krzewami i drzewami. Ale przy bezchmurnym niebie wystarczyło światła, żeby stwierdzić, że wokół nie było żywego ducha. Pokręcił głową, to musiała być ledwie żywa ze zmęczenia gospodyni. Zamknął drzwi i włożył sztabę na miejsce, a potem powlókł się z powrotem na górę. Ledwie usiał w fotelu, kiedy z dołu dobiegł znowu hałas. Tym razem to nie były drzwi, tylko ktoś, kto w nie tłukł pięściami. – Vane! – krzyczał znajomy głos, przebijając się przez wycie wiatru. – Do diabła, Vane, obudź się! Walenie w drzwi nie ustawało, podczas gdy Sebastian schodził w dół, tym razem klnąc, na czym świat stoi; kolano paliło go z bólu. Podniósł sztabę i odrzucił ją na bok; przybysz otworzył drzwi i wpadł do środka. – Gdzie ona jest? – zapytał Benedict Lennox. – Pomóż mi, Vane, a jeśli ją tknąłeś… – Kogo? – Samanthę – rzucił Benedict. Sebastian uniósł brwi. – Co twoja siostra miałaby tutaj robić? O tej porze? Ma dopiero szesnaście lat… – Pewnie dlatego uciekła, zachowując się tak głupio! – Benedict zniżył głos. – Vane, jeśli teraz ją oddasz, zabiorę ją do domu bez pytań i kłótni. Nikt jeszcze nie wie, że jej nie ma… Sebastian zacisnął usta. – Nie ma jej tutaj. Benedict spojrzał na niego wściekłym wzrokiem. – Nie? Powiedziała mi, że cię kocha i że to trwa od lat. – Dziewczęce zauroczenie – powiedział cicho Sebastian. – Upartą, impulsywną dziewczynę łatwo można namówić, żeby się związała z… Urwał, ale Sebastian mógł bez trudu dopowiedzieć resztę: z synem szaleńca, kaleką i człowiekiem wyzutym z majątku. – Jakie to pochlebne – odezwał się obojętnym głosem. – Nigdy bym się nie domyślił, że mój urok osobisty jest na tyle silny, żeby hrabiowska córka zechciała się ze mną związać, ze zbankrutowanym kuternogą. W oczach Benedicta błysnęła wściekłość. – Wiesz, że by z tobą uciekła, gdybyś ją poprosił – warknął. – Ale nie poprosiłem. – Ta uwaga nie miała znaczenia. Benedict maszerował już

korytarzem, otwierając wszystkie drzwi po kolei. Sebastian znosił to w bezsilnym upokorzeniu. Wiedział, że Samantha wyobrażała sobie kiedyś, że jest w nim zakochana, ale to była szczenięca miłość. Jeśli nawet byłoby inaczej, musiała zdawać sobie sprawę, że jej ojciec, hrabia Stratford, nigdy nie pozwoli jej poślubić syna szalonego Michaela Vane’a. Wszyscy o tym wiedzieli. I tak wcześniej zabawne i pochlebne zadurzenie Samanthy stało się kolejnym źródłem udręki, jako że rodzina hrabiego pilnowała, żeby w oczach miejscowej społeczności taki związek był nie do pomyślenia. A teraz brat Samanthy, niegdyś najbliższy przyjaciel, podejrzewa go, że spiskuje, żeby z nią uciec. Sebastian zwlókł się na dół po schodach i pozostał oparty o słupek poręczy. Benedict przeszukiwał dom bardzo starannie; nieraz tu kiedyś bywał. Praktycznie mieszkał tu w dzieciństwie, uciekając od opresyjnej atmosfery Stratford Court do lasów i wzgórz domu Montrose. Dawno temu pojawienie się Benedicta w środku nocy wprawiłoby Sebastiana w zachwyt i podniecenie i obaj wymknęliby się do lasu na nocną przygodę. Ale to było bardzo dawno temu. Benedict wrócił do holu z jeszcze bardziej ponurą miną. – Idę na górę. – Nie jestem w stanie cię powstrzymać – mruknął Sebastian pod nosem. Benedict już wchodził po schodach i tym razem Sebastian poszedł za nim. Jak można się było spodziewać, na górze Benedict skupił się jeszcze bardziej na poszukiwaniach. Otworzył drzwi na szczycie schodów, zatrzymując się na chwilę na widok buteleczki laudanum na kominku. Spojrzał ukradkiem na Sebastiana, wydając się po raz pierwszy zauważyć nogę w szynie, kule, szlafrok. – Mógłbyś pomóc mi szukać – powiedział nieco spokojniej. – Nie ma jej tu – stwierdził Sebastian, wyczerpany kilkakrotnym schodzeniem i wchodzeniem po schodach. – Czy będę jej szukał, czy nie, nie znajdziesz jej. Benedict zacisnął szczęki, podchodząc do kolejnych drzwi. Przeszedł szybko korytarzem, wszystkie pokoje były puste, nawet schowek na bieliznę. Sprzedano wszystko. Dopiero na samym końcu korytarza Sebastian go zatrzymał. – To pokój mojego ojca – przypomniał, kiedy Benedict sięgnął ręką do gałki przy drzwiach. – Jest zamknięty na klucz. Ale nie był. Drzwi uchyliły się na cal pod dotknięciem Benedicta. Dawny przyjaciel spojrzał na niego. Sebastian był zaszokowany. Sam usunął zamek wewnątrz. Podszedł bliżej, kuśtykając niezgrabnie w pośpiechu. Klucz wisiał na ścianie w zwykłym miejscu – na wypadek pożaru. Sebastian był pewien – całkowicie pewien – że zamknął te drzwi przed paroma godzinami. A jednak otworzyły się, skrzypiąc cicho, kiedy Benedict je pchnął. W pokoju panowała smolista ciemność. Odkąd Michael Vane próbował się podpalić, w pokoju nie wolno było rozpalać ognia ani zostawiać żadnej lampy. Sebastian, utykając mocno, podszedł do okna i otworzył jedną okiennicę. Benedict sapnął ze zdumienia na widok kraty, przez którą nie przeszłaby nawet ręka, ale Sebastian wpatrywał się w łóżko. Puste łóżko. Sebastian chwycił go za płaszcz. – Dlaczego tu jesteś? – Żeby… żeby znaleźć siostrę. – Benedict także wydawał się wstrząśnięty. – Skąd, do diabła, przyszło ci do głowy, że ona jest akurat tutaj? – Powiedziała, że nic jej nie powstrzyma przed wyjściem za ciebie za mąż.

Sebastian zaklął. – Gdyby jej ojciec tego nie zrobił, a jestem głęboko przekonany, że tak, to ja bym ją powstrzymał. – Stuknął kulą o podłogę dla ilustracji. – Ale dlaczego myślałeś, że zjawiła się tutaj właśnie dzisiaj? – Ja… Ona zniknęła – odparł Benedict, do którego zaczęło chyba docierać, jak mało logiki jest w jego rozumowaniu. – Nie mogłem jej znaleźć… – Nie ma jej tutaj i nigdy nie było. – Sebastian wyszedł z pokoju; kula wbijała mu się w ramię. – A teraz zniknął i mój ojciec. – Wciąż kręciło mu się trochę w głowie od laudanum; niech to diabli, widocznie zapomniał zamknąć drzwi. Ile czasu upłynęło od ucieczki Michaela? Ze względu na zimno i chłód czas miał zasadnicze znaczenie. Sebastian odwrócił się do schodów. Za plecami słyszał, jak Benedict otwiera ostatnich parę drzwi, prowadzących do kompletnie pustych pokoi. Benedict przyłączył się do niego w holu na dole, kiedy Sebastian wkładał płaszcz i kapelusz. – Gdzie jeszcze może być? – zapytał, tylko trochę ułagodzony. – Nie mam pojęcia. To twoja siostra. – Sebastian otworzył drzwi. – Idź do domu, Ben. Pewnie poszła do księgarni po książkę albo do kuchni po ciepłe mleko. Benedict skrzywił się, naprawdę zmartwiony. – Sprawdzałem tam. Szukałem wszędzie. Zniknęła, mówię ci. A ty… ona… Sebastian wzruszył ramionami. Lubił Samanthę – jak brat albo kuzyn. Z urodą, która miała rozkwitnąć, pozycją i bogactwem ojca mogła wyjść dużo lepiej za mąż niż za okulałego żołnierza, którego ojciec zaprzepaścił majątek, wyobrażając sobie, że tego żąda szatan. Sebastian sam powiedział dziewczynie, że nie byłby dobrym mężem; chciał tylko uzmysłowić jej delikatnie, że źle ulokowała swoje uczucia. Musiał siedzieć w domu, żeby opiekować się ojcem, a teraz okazało się, że nawet z tego nie potrafił się wywiązać. – Dlaczego okna na górze są zakratowane? – Bo on oszalał – nie słyszałeś? Zagraża sam sobie i trzeba go zamykać na noc. Benedict zerknął w górę schodów. – Ale drzwi były otwarte. Może Samantha… – Przebyła rzekę po ciemku, wdrapała się na wzgórze, znalazła drogę do domu, otworzyła drzwi jego pokoju i odeszła, niezauważona? – dokończył Sebastian za Benedicta. – Na ile to możliwe? I co by jej to dało, tak czy inaczej? – Pokręcił głową, zmagając się z guzikami i przeklinając laudanum, które sprawiło, że tego wieczoru stał się niezręczny – i śpiący. – Nie – mruknął Benedict. – Wiem, że nawet jeśli myślała… To i tak… – Urwał zmieszany, zanim powiedział to, co obaj wiedzieli. – Nawet gdyby umarł, to by niczego nie zmieniło? – Sebastian posłał mu twarde spojrzenie. – Lepiej, żebyś wrócił do domu i znalazł siostrę. Benedict zawahał się, po czym skinął krótko głową. Wyszedł i odwiązał konia. Szybkim, gładkim ruchem, który wywołał u Sebastiana ukłucie niepotrzebnej zazdrości, wskoczył mu na grzbiet. – Powodzenia – powiedział po chwili milczenia. – I tobie. – Sebastian skinął głową. Benedict zniknął w mroku. Dotarcie do domu powinno mu zabrać około godziny. Musiał przejechać przez Richmond i obudzić człowieka obsługującego prom, choć może zapłacił mu za czekanie, kiedy przebywał rzekę w tę stronę. W drodze zdąży zmarznąć na kość – a to świadczyło o tym, jak bardzo się obawiał, że siostra ucieknie z Sebastianem. Kolejny dowód, że ich przyjaźń skończyła się nieodwołalnie. Sebastian spojrzał tęsknie na ciemne i puste stajnie, żałując, że nie ma konia. Łatwiej

byłoby szukać ojca, gdyby musiał zagłębić się w las. Oczywiście, nigdzie by nie pojechał. Uszkodzone kolano zamieniłoby jazdę konną w koszmar, a przez majaki ojca i tak nie mieli żadnych koni. Poszedł obudzić Jonesów; nie potrafił odpowiedzieć na ich pełne niepokoju pytania, w jaki sposób pan Vane wydostał się z domu. Przeszukanie domu i stajni nic nie dało, więc wyruszył do lasu. Kiedy szedł, utykając, wyboistą ścieżką, ścigało go echo własnych słów. Nawet, gdyby umarł, to by niczego nie zmieniło. To nie było całkiem tak. Gdyby ojciec umarł, Sebastian nie musiałby spać w fotelu, gotów zerwać się w każdej chwili w razie kolejnego napadu szaleństwa Michaela. Nie doznawałby nowych urazów, powstrzymując go przed wyrządzeniem krzywdy komuś innemu. Nie musiałby patrzeć, jak jego rozumny, trzeźwo stąpający po ziemi ojciec staje się cieniem samego siebie – niechlujnym obłąkańcem, który plecie o ścigających go demonach. Sebastian wiedział, że pod wieloma względami śmierć ojca byłaby ulgą dla wszystkich. Ale dzięki temu nie stałby się bardziej interesującą partią. Samantha z pewnością o tym wiedziała, podobnie jak wszyscy inni. Benedict zastanie ją bezpieczną w domu i poczuje się jak ostatni głupiec, odbywszy niepotrzebną wyprawę do Montrose Hill. Przez chwilę Sebastian zastanowił się, czy dawny przyjaciel przeprosi go za oskarżenia, a potem przestał zawracać tym sobie głowę. To się wydawało mocno wątpliwe, a poza tym, gdyby nie wizyta Benedicta, nie dowiedziałby się o zniknięciu ojca aż do rana. Może powinien podziękować Benedictowi za podejrzenia. Podniósł wyżej latarnię, usiłując odgadnąć, dokąd ojciec mógł się udać. O świcie pan Jones znalazł Sebastiana i sprowadził go, pół niosąc, do domu, żeby mógł przespać parę godzin. Wraz z panią Jones przeczesali łąkę i zbadali jezioro, co posłało pana Jonesa z powrotem do łóżka z dreszczami i katarem. Następnego dnia przyszły dwa listy. Jeden od Benedicta – z przeprosinami. Samantha istotnie siedziała bezpiecznie w domu. Drugi napisała Samantha, prosząc usilnie, żeby się z nią zobaczył. Przypuszczał, że Benedict powiedział jej, co się stało, i ona także chciała przeprosić. Miał nadzieję, że to wszystko, co miała mu do powiedzenia; im szybciej skieruje swoje uczucia gdzie indziej, tym lepiej dla wszystkich. Sebastian wrzucił oba listy w ogień. Ale po Michaelu Vanie wszelki słuch zaginął. I zamiast przynieść ulgę, zniknięcie ojca znacząco pogorszyło sytuację.

1 1822 Richmond nad Tamizą Cóż, moja droga, co o tym sądzisz? Thomas Weston stał na środku głównego holu rezydencji Hart, rozkładając szeroko ramiona i uśmiechając się promiennie. – Co jest złego z domem w Londynie? – zapytała jego żona, patrząc ponurym wzrokiem na widoczne w świetle słońca, wpadające przez otwarte drzwi i wysokie okna drobinki kurzu. Agent nieruchomości, który ich tutaj sprowadził, żeby obejrzeli dom, czekał dyskretnie na zewnątrz. – Londyn to Londyn. Posiadłość wiejska dodaje człowiekowi powagi i czyni go dżentelmenem. – A także nadszarpuje jego majątek i skłania do jeszcze większych wydatków, żeby odnowić i rozbudować dom, i urządzać przyjęcia. – Żona odchyliła głowę do tyłu. – Ten gips już pęka. W ciągu roku staniesz się biedakiem, naprawiając wszystko w tym domu. – Trochę popękanego gipsu! – parsknął. – Dom jest w dobrym stanie, pani Weston! Jest o dzień drogi od Londynu, więc możesz jeździć tam i z powrotem, jeśli tylko masz ochotę. Nie rozstaniesz się ze swoimi krawcowymi, modystkami, fatałaszkami, na które zdajesz się lekką ręką wydawać moje pieniądze. – Nowy czepek to nic wobec kosztu nowego domu – odparła cierpko. – Nie mówiąc o urządzeniu ogrodów, umeblowaniu i służbie. Położył ręce na biodrach i westchnął. – Pomyśl tylko o przyjęciach, jakie możesz tu wydawać w najświetniejszych sukniach z Bond Street – przemawiał słodkim głosem. – Pani Weston z Hart House! To będzie bez wątpienia najbardziej pożądane zaproszenie w Richmond. I pomyśl o dziewczętach – wyobraź sobie, jak zstępują po tych schodach, także we wspaniałych, nowych sukniach, tańczą z dżentelmenami z sąsiedztwa i zawierają przyjaźnie z córkami arystokracji. – Objął ją i pociągnął na środek holu. – Wyobraź sobie, jak tu stoimy, ty i ja, witając naszych szlachetnie urodzonych gości. Panie, pani. – Skłonił się fantazyjnie przed parą wyimaginowanych gości. – Jakiż to zaszczyt, że odwiedziliście nas w naszym skromnym domu. Czy mogę przedstawić moją żonę? – Podniósł jej dłoń do pocałunku, patrząc na nią z ukosa, z nadzieją. Pani Weston odęła usta, usiłując się nie uśmiechnąć. Zachęcony, ciągnął: – Cóż, tak, mój lordzie, to najpiękniejsza dama w całym Surrey i najwdzięczniejsza gospodyni. W istocie, lady, jej suknię uszyto według najmodniejszych wzorów; jestem pewien, że z radością poleci ci swoją krawcową. Pani Weston przewróciła oczami, słuchając mężowskich wygłupów. Na szczycie kręconych schodów Penelope Weston nachyliła się do siostry. Przyglądały się rodzicom, zwiedziwszy najpierw pokoje na górze. – Mocno przesadza, nie sądzisz?

– Poczekaj – szepnęła Abigail. – Wiesz, co teraz nastąpi. Jakby ją słyszał, ojciec położył jedną rękę na sercu. – Musicie poznać nasze córki! Dwie najpiękniejsze, najsłodsze panny na świecie, równie piękne jak ich matka. Czy tak? Macie nieżonatego syna i dziedzica? Dżentelmena, który szuka żony? Żony pochodzącej z szacownej rodziny, posiadającej dobra w Londynie i Richmond? – No, proszę – powiedziała Abigail z drwiącym uśmiechem. Penelope parsknęła cicho. – Przestań, Thomasie! – Pani Weston wybuchła w końcu śmiechem, uderzając go lekko po ramieniu. – To zabawne, jakby kupno domu gwarantowało zamążpójście jednej – czy obu! – naszych córek! – Cóż, na pewno nie zaszkodzi, nieprawdaż? – Uśmiechnął się triumfalnie. – No, Klaro, co o tym sądzisz? To piękny dom, prawda? – Tak, bardzo piękny – przyznała. – Aż zanadto. Musi być niebotycznie drogi, a poza tym, ile czasu zamierzasz spędzać tu, w tej dziczy? – Dziczy! – Podniósł rękę. – To mniej niż dziesięć mil od Londynu. – Osiedliśmy w mieście – ciągnęła. – Jest nam wygodnie. Nie wiesz, jakie to poważne przedsięwzięcie spakować się i przeprowadzić nawet o marne dziesięć mil. – Ale kiedy osiedlimy się tutaj, to wszystko wyda się drobiazgiem. Możemy podróżować rzeką. Kupię ci barkę z dziesięcioma Egipcjanami, którzy będą cię wozić tam i z powrotem, jak współczesną Kleopatrę. – Przysunął się bliżej. – Co cię może przekonać, kochana? Spojrzała na niego surowo. – Wiesz, że nie prosisz o moją aprobatę. Spodziewam się, że już go kupiłeś, czyż nie? – Ale i tak pragnę, żebyś była zadowolona – odparł, nie próbując zaprzeczyć. Na górze schodów Abigail stłumiła śmiech. Jakie to podobne do ojca. A więc to będzie ich wiejski dom. Rozejrzała się wokół, na nowo skupiona. Mama złagodnieje, kiedy przyjdzie do kupowania dywanów i mebli, o ile papa nie zdoła jej przekabacić jeszcze wcześniej. Zwykle mu się udawało. – Pójdę wybrać dla siebie pokój – szepnęła Penelope. – Tak daleko od mamy, jak się da. – Zniknęła, udając się w stronę sypialń. Abigail zeszła po schodach, mijając rodziców – matka wciąż udawała oburzoną, a ojciec zagadywał ją pieszczotliwie – i wyszła na żwirowy podjazd. Dom nie był ogromny, ale proporcjonalny i piękny. Otaczająca dom zachwycająca przyroda tchnęła spokojem, a powietrze było czystsze niż w mieście. Tak, mama da się przekonać. W ciągu roku polubi go z pewnością bardziej niż ich dom na Grosvenor Square. Jej brat, James, wyszedł zza rogu. Widocznie oglądał stajnie. – Co o tym myślisz, Abby? – Papa już go kupił. Pokiwał głową, mrużąc oczy w słońcu. – Wiem. – Co?! – zawołała. – Powiedział tobie, ale nie mamie? Uśmiechnął się lekko. – Kupując dom, zanim jej go pokazał, miał pewność, że ją przekona, prawda? – To oszustwo! – W miłości wszystko dozwolone, jak przypuszczam. – James się roześmiał. – Papa od pewnego czasu myślał o kupnie domu na wsi, a ten jest dobry; potrzebuje tylko odnowienia i paru drobnych unowocześnień. Otoczenie jest wymarzone, jak mama sama przyzna, kiedy zacznie planować pikniki i wycieczki łodzią. A cena okazała się rozsądna. Abigail pokręciła głową.

– Teraz opowiada mamie, że Pen i ja poznamy utytułowanych dżentelmenów dzięki temu domowi. – Wcale w to nie wątpię. Siedziba hrabiego Stratford znajduje się niedaleko, a oprócz niej dziesiątki willi i małych posiadłości, gdzie arystokracja przyjeżdża zażywać świeżego powietrza. – Hrabia Stratford! – parsknęła Abigail. – Teraz ty fantazjujesz, jak papa. – Nie powiedziałem, że któryś z nich się z tobą ożeni – zauważył James. – Tylko że możecie ich poznać – grubych, chorych na podagrę, zdziecinniałych ze starości czy rozpustnych, jacykolwiek by byli. Poza tym lord Stratford jest w wieku papy i już się ożenił. Ma syna, ale myślę, że jest gdzieś daleko, w wojsku. Ty i Pen nie macie szczęścia, jeśli o to chodzi; może markiz Dorre, właściciel Penton Lodge koło Kew, przyprowadzi swoich synów. Chociaż słyszałem pogłoski, że średniego należy omijać z daleka. – Skąd to wszystko wiesz? Wzruszył ramionami. – Po prostu słucham uważnie. A ty nie? Abigail zagryzła wargi. Zwracała uwagę na plotki dotyczące dżentelmenów, utytułowanych czy nie. A jednak nie wiedziała nic o średnim synu lorda Dorre; co takiego zrobił, że ludzie powinni go unikać? – A może ty spotkasz młodą damę, skoro mamy dom na wsi. Kiedyś będzie do ciebie należał, a to może zwabić panny. Usta Jamesa drgnęły lekko. – Nie wiesz, że jestem beznadziejny? Penelope sama mi to powiedziała. – Nie, powiedziała, że jesteś nudny i bez wyobraźni, a nikt nie chce wyjść za mąż za nudziarza. – Abigail się uśmiechnęła. – Jak dla mnie, bardziej prawdopodobne, że ożenisz się z arystokratką, niż to, że jakiś wicehrabia czy hrabia zjawi się znikąd, żeby poprosić o rękę moją czy Pen. – Nie stawiaj na to swojego kieszonkowego – odparł krótko. Roześmiała się. – Wierz mi, nie zrobię tego. Czyż nie nauczyłam się przez te wszystkie lata, że zwykle ty wygrywasz? – Oboje przeszli ubitą dróżką do dobrze utrzymanego trawnika nad rzeką. Dom wznosił się na szczycie łagodnego zbocza prowadzącego na brzeg i pewnie można było stamtąd dopłynąć łódką do samego serca Londynu. Nawet jeśli mamie tu się nie spodoba, Abigail czuła, że ona sama polubi to miejsce. Jednak rozumowanie jej ojca wydawało się niezbyt mądre. – Muszą zdawać sobie sprawę, że to mało prawdopodobne… – szepnęła. Brat posłał jej nieodgadnione spojrzenie. Abigail machnęła ręką. – Żeby któreś z nas weszło do rodziny arystokratów. Patrzą na nas z góry, jak na nuworyszy, wzbogaconych na handlu. – Arystokraci – powiedział James, wpatrując się w iskrzącą wodę rzeki – żenili się z aktorkami. Kochankami. Amerykankami. Jakiś lord poślubił zapewne pomywaczkę. Przekonanie, że ładna dziewczyna z przyjemnym posagiem może poślubić takowego, nie wydaje się dziwactwem. Nie robią ceregieli, kiedy chodzi o duże pieniądze. – Może poślubić – odparła, akcentując silnie pierwsze słowo. – Ale niekoniecznie poślubi. A co, jeśli nie spodoba mi się ten, który raczy się mną zainteresować? Mama wybrała syna skromnego prawnika i wydaje się całkiem szczęśliwa. Może mnie jest przeznaczone zostać żoną rzeźnika. – Małżeństwo twojej przyjaciółki dało jej wielkie nadzieje. – Zerknął na nią z ukosa. – Nie mówiąc już o nadziejach papy. Abigail się skrzywiła. Jej najdroższa przyjaciółka, Joan Bennet, którą londyńscy

dżentelmeni ignorowali tak samo jak Abigail i Penelope, poślubiła ostatnio jednego z najbardziej pożądanych kawalerów w stolicy, wicehrabiego Burke. To zdumiało wszystkich – włącznie z Joan, jeśli można jej wierzyć. Państwo Weston istotnie ogromnie ucieszyli się tą nowiną. – Pamiętasz, że się na to zupełnie nie zanosiło – przypomniała bratu. – Ona go nie znosiła, a on ją dręczył. – Dręczył? – James uniósł brwi. – Pamiętam straszliwe opowieści o tym, jak z nią tańczył, a nawet mrożącą krew w żyłach opowieść o tym, jak zabrał ją na przejażdżkę balonem. Droga siostro, jeśli jakiś bogaty, nieżonaty wicehrabia zacznie się nad tobą w ten sposób znęcać, daj mi znać natychmiast. Natychmiast postawię całą swoją fortunę na to, że w ciągu roku wyjdziesz za niego za mąż. – Przestań. – Abigail zmarszczyła brwi. – Oczywiście, że przestał ją prześladować. Ale tak czy inaczej, ojciec Joan jest baronetem; jej wuj hrabią Doncaster. Ma koligacje, a my nie. – Nie trać ducha, Abby. – Posłał jej jeden ze swoich rzadkich, kpiących uśmiechów. – Twój rzeźnik z pewnością pokocha cię całym sercem. – Tak będzie lepiej dla niego – odparła, po czym parsknęła niepowstrzymanym śmiechem. Brat śmiał się razem z nią. – Co was tak bawi? – Penelope przyłączyła się do nich z nieco ponurą miną. – Jamie, wiedziałeś, że ojciec już kupił ten dom? – Tak. Skrzywiła się gniewnie. – I nic nam nie powiedziałeś! Jesteś bezużyteczny jako źródło plotek. – Umiejętność trzymania języka za zębami bardzo się przydaje. Mogłabyś sama czasem spróbować. – A co to za przyjemność? – oburzyła się Penelope. Spojrzała na Abigail. – Ten dom ma jedną zasadniczą wadę i sądzę, że wiesz, co mam na myśli. – Ach. – Abigail zerknęła szybko na brata, a ten wzruszył ramionami. – Wiesz – powtórzyła Penelope znacząco. – W Richmond jesteśmy daleko od sklepów Londynu. – Wiesz, tutaj też są sklepy – zauważył James. – Ale nie te właściwe sklepy – odparła, nie patrząc na niego. Wydawała się wiercić dziurę w Abigail lśniącymi, błękitnymi oczami. – Skąd weźmiemy właściwy balsam, róż, pomadę do włosów? Będziemy wyglądać jak druidzi z wrzosowisk. – Kup zapas w Londynie i przywieź – poradził brat. – Odrobina planowania rozwiąże prawie każdy problem. Penelope zazgrzytała zębami, wciąż wpatrując się uporczywie w Abigail. – Mogą nam się skończyć. A jeśli utyję, bo rzadziej będziemy chodzić na bale? Przyda mi się nowy gorset z większą liczbą wstawek pod biustem, wiesz, taki, co trzyma każdą stronę osobno… – Żałuję, że nie potrafiłem zrozumieć twojego cierpienia – powiedział pośpiesznie James. – Lepiej poproś mamę o radę. – Mówiąc to, już się wycofywał, a po chwili zniknął w domu. – Biedny Jamie – powiedziała rozbawiona Abigail. – Jak on się ożeni, jeśli sama wzmianka o gorsecie powoduje, że robi się zielony? – Jak on się ożeni, skoro potrafi gadać tylko o koniach i pieniądzach? – Penelope machnęła lekceważąco ręką. – Wiesz, o co mi chodziło, prawda? – Chyba tak. – Abigail odwróciła się i odeszła trochę dalej od domu. Kto wie, kiedy rodzice wyjdą, żeby podziwiać widoki? Matka wydawała się niekiedy posiadać nadzwyczajne zdolności słyszenia na odległość, a Abigail, w przeciwieństwie do Penelope, miała dość

rozsądku, żeby nie wystawiać ich na próbę. Penelope poszła za nią. – Jak tu zdobędziemy nowe wydania Pięćdziesięciu twarzy grzechu? Tygodniami szukałyśmy odpowiedniej księgarni, zanim znalazłyśmy tę na Madox Street. Z tego, co wiemy, nikt w Richmond tego nie sprzedaje. – Może w ogóle nie powinnyśmy tego szukać. – Abigail spojrzała na siostrę surowo. – Wiesz, że z tego powodu nadal jesteś na czarnej liście u mamy. Rozpytywanie w każdej księgarni w Richmond tylko pogorszy sprawę. Pięćdziesiąt twarzy grzechu było jednym z najbardziej osławionych pamfletów w Londynie. Każde wydanie zawierało drobiazgowy, pełen pikantnych szczegółów opis miłosnego spotkania autorki z jakimś znanym, znakomitym dżentelmenem. Autorka, nazywająca siebie lady Constance, ukrywała nazwiska kochanków, ale opisywała ich na tyle dokładnie, że wszyscy gorączkowo starali się odkryć ich tożsamość. Podobnie jak tożsamość lady Constance. Pamflety były pilnie poszukiwane. Erotyczny charakter tych opowiadań powodował, że musiano je sprzedawać dyskretnie; trzeba było wiedzieć, u jakich sprzedawców się dowiadywać, a ponieważ wydawano je nieregularnie, należało trafić na odpowiedni moment, bo inaczej były już wyprzedane. Nikt nie był równie żarliwą wielbicielką pamfletów jak Penelope, ale Abigail zaangażowała się niemal równie mocno. Razem z przyjaciółką, Joan Bennet – obecnie wicehrabiną Burke – analizowały drobiazgowo każde wydanie. Pięćdziesiąt twarzy grzechu stanowiło bezcenne źródło edukacji na tematy normalnie niedostępne dla młodych dam. Urok zakazanego owocu sprowadził jednak zgubę na Penelope. Chcąc koniecznie przeczytać jeden z pamfletów, została schwytana przez matkę i teraz znajdowała się pod ścisłą obserwacją. Jak dotąd, Abigail udało się tego uniknąć i chciała, żeby tak zostało. Penelope skrzywiła się, zniechęcona. – Wiem! A niech to, do wszystkich diabłów. Musiałaś oddać wszystkie egzemplarze Joan? – Kiedy przyjaciółka wychodziła ostatnio za mąż, na fali ledwo uciszonego skandalu, uznały, że jej będą bardziej potrzebne, i dały jej wszystkie kopie, jakie zdołały znaleźć. Mając własnego męża, Joan mogła sprawdzić niektóre z co bardziej nieprawdopodobnych opisów i – zakładając, że jest rzeczywiście dobrą przyjaciółką – złożyć sprawozdanie co do ich prawdziwości. Problem polegał na tym, że mąż zabrał ją do rodzinnej posiadłości na wsi i pamflety pojechały razem z nią. Tak w każdym razie przypuszczała Abigail; gdyby ona miała przystojnego męża, z pewnością zabrałaby wszystko, żeby szukać pożytecznych wskazówek i instrukcji. – Zgodziłaś się na to – przypomniała siostrze. – Wiem! – Penelope ścisnęła dłońmi skronie. – Myślałam, że dotąd pojawi się jedno wydanie albo dwa czy trzy. Jak może być miesiąc bez nawet jednego? – Może lady Constance też spędza lato na wsi. – Nie mów tak! – Penelope tupnęła nogą o ziemię, aż jakiś kamyczek podskoczył parę razy, lądując na trawie. – Papa już postanowił, że wydamy bal. Zamierza wywrzeć na wszystkich w Richmond piorunujące wrażenie od samego początku. – Już? – To zainteresowało Abigail. – Nawet się nie zdążyliśmy wprowadzić do domu. Kiedy chce go urządzić? – Za dwa tygodnie. Akurat tyle czasu, żeby mama zdążyła zamówić nową suknię – powiedziała Penelope, naśladując głos ojca. – Mógł nas zapytać! Joan nie będzie, nie będziemy znały żywej duszy na sali, a papa spodziewa się, że tłum arystokratów pojawi się, jak za sprawą magii, błagając nas o każdy taniec wieczoru. – Tonem dawała do zrozumienia, jak mało prawdopodobne jej się to wydaje.

– Będziemy musiały poradzić sobie najlepiej, jak się da – stwierdziła sucho Abigail. Siostra tylko się skrzywiła. – Może zmiana wyjdzie nam na dobre. W Londynie spotykałyśmy mnóstwo dżentelmenów, ale nic z tego wynikło. Może w Richmond jest więcej mężczyzn z dobrym gustem i poczuciem humoru, a mniej wyniosłych i protekcjonalnych. – Może! – przyznała Penelope niechętnie. – Ale tu jest tak spokojnie. Jak ktoś interesujący może mieć ochotę spędzać tutaj czas? – To jedno lato! – Abigail się roześmiała. – A ty mówisz o tym, jakby to było wieczne wygnanie. Będę z ciebie kpić bezlitośnie, jeśli okaże się, że tutaj spotkasz mężczyznę swoich marzeń. – Mocno w to wątpię. Możesz sobie mieć dżentelmenów rolników i obywateli ziemskich. – Penelope trąciła ją lekko łokciem w ramię. – Ja poczekam na tajemniczego, podniecającego mężczyznę z miasta, który będzie ranić i zabijać, żeby móc spędzić ze mną choć jedną noc. – To byłby bardzo krótkotrwały mariaż – zauważyła Abigail. – Nie mówiąc już o tym, co by mama na ten temat powiedziała. – Wiedziała, że Penelope wpadała w dziką wściekłość na myśl o matczynej kontroli. Siostra westchnęła rozgłośnie. – Mama! Jakbym miała szansę choćby na tajemny pocałunek, podczas gdy ona wszędzie za mną chodzi! – Abby, musisz mi pomóc; przysięgam, że inaczej zwariuję. Będę ci winna ogromną przysługę, jeśli obiecasz. Zastanowiła się. Nie było lepszej konspiratorki niż Penelope. Jakaś przysługa z jej strony mogła się w przyszłości przydać. Poza tym sądziła, że wie, czego chce Penelope, a to jej także odpowiadało. – Doskonale. Pomogę ci wytropić wszelkie wydania Pięćdziesięciu twarzy grzechu, jakie dotarły tutaj z Londynu. – Dziękuję! – Penelope chwyciła ją za rękę, ściskając niemal boleśnie. – Błogosławię cię, Abby! – Ale w zamian za to nie możesz mnie zamęczyć z tego powodu na śmierć. – Wyzwoliła się z gorączkowego uścisku siostry. – Mówię poważnie, Pen. Spróbuję coś znaleźć, ale jeśli będziesz mnie… – Ani trochę! – Siostra wyglądała na urażoną. – Tylko pomogę. Abigail już przedtem znosiła pomoc Penelope. Podniosła rękę. – Tylko, jeśli o to poproszę. Inaczej musisz zachować spokój. Penelope podniosła oczy do nieba. – Świetnie. – I jeszcze jedno… – Spojrzała surowo na siostrę. – Ja czytam pierwsza.

2 Mama tym razem musiała być bardziej oporna na perswazję papy, bo kiedy Westonowie zjawili się w Hart House tydzień później z bagażami, w jej nowej garderobie czekała na nią niespodzianka. Abigail i Penelope przybiegły natychmiast, słysząc krzyk matki, a kiedy wpadły do pokoju, przekonały się, że matka krzyczy z zachwytu. Pani Weston tuliła do policzka wiercącą się kulę czarno-brązowego futra. Sądząc po maleńkim, różowym języczku, który wysuwał się gorączkowo w kierunku jej twarzy, dziewczęta wywnioskowały, w jaki sposób ojciec postanowił przekabacić żonę na swoją stronę. – Czy nie jest słodki? – zawołała matka, podnosząc szczeniaka do góry. Był maleńki, dawało się go z łatwością podnieść jedną ręką. Penelope sapnęła z podniecenia i podbiegła, żeby mu się przyjrzeć. – Dama w wiejskim majątku potrzebuje psa – odezwał się papa z drugiego końca pokoju. Stał w drzwiach sąsiedniej sypialni i wydawał się bardzo z siebie zadowolony. – Och, Thomasie, nie należało tego robić – powtórzyła żona, zaprzeczając własnym słowom promiennym uśmiechem. – Co za słodkie stworzonko! – Mam nadzieję, że patrząc, jak baraszkuje na trawniku, polubisz Hart House. – Papa mrugnął okiem. – Straszliwy z ciebie manipulator, Thomasie Weston. – Mama pozwoliła szczeniaczkowi polizać się jeszcze raz po twarzy, zanim wręczyła go Penelope, która zaczęła się nad nim rozczulać tak samo jak przedtem matka. – Ale dziękuję ci z całego serca. – Przeszła przez pokój i pocałowała go w policzek. – Choć raz! – Papa wzniósł ręce do góry w geście udawanej rozpaczy. – Gdybym wiedział, że mały łowca robaków skradnie ci serce, dałbym ci go lata temu. – Łowca robaków! O, nie. – Matka wróciła do swojego pupilka, żeby pogłaskać go po uszkach. – Jest na to za śliczny! – dodała Penelope, śmiejąc się, kiedy piesek usiłował zjeść wstążkę przy jej sukience. Papa tylko pokręcił głową. – Jak go nazwiesz, kochanie? – Milo – odparła pani Weston, patrząc z miłością na nowe dziecko. Milo szybko stał się centrum życia w Hart House, na dobre i na złe. Pani Weston zabierała go ze sobą wszędzie, ale, sprytny jak mała wydra, wykorzystywał każdą chwilę nieuwagi, żeby zniknąć w jakiejś ciemnej szafie. Częściej niż raz dziennie podnosił się krzyk, żeby znaleźć Milo. Po pierwszych, gorączkowych poszukiwaniach pan Weston oznajmił, że psiak musi poznać dom i odtąd nie kiwnął palcem, żeby go odnaleźć. James, jak się wydaje, nagle tracił słuch, kiedy padało imię Milo. Penelope rozpieszczała pieska niemal tak samo jak matka, ale tak się jakoś składało, że nigdy nie było jej w pobliżu, kiedy się znowu zgubił. Abigail, jak zwykle, niezawodnie dawała się wciągnąć w poszukiwania, ulegając prośbom matki. Szczeniak był słodki, ale jej zdaniem sprawiał także wiele kłopotu. Te kłopoty dały o sobie znać w noc balu. Papa zaplanował go na tydzień po wprowadzeniu się do Hart House, zostawiając szokująco mało czasu na przygotowania. Mamie udało się tego, jak zwykle, dokonać, ale wielkim kosztem domowego spokoju i harmonii. I, rzecz

jasna, Milo zniknął w zamieszaniu. – Gdzie on się podział? – biadoliła pani Weston, spotkawszy starszą córkę w głównym holu, obecnie przystrojonym zielenią i jedwabnymi wstążkami. – Kazałam Marie zamknąć go w moim pokoju, ale pozwoliła mu wyjść. Nie widziałaś go, Abigail? – Nie, tylko po południu. – Och, Boże. – Mama podniosła rękę do ust. – Mam nadzieję, że nie wydostał się na zewnątrz. Jest taki maleńki, koń mógłby go stratować albo powóz przejechać. – Rozejrzę się – zaoferowała Abigail. – Jestem już ubrana, a ty masz inne rzeczy na głowie. – Jak, na przykład, udobruchanie nadąsanej Penelope; Abigail nie chciała brać w tym udziału. Miała dość humorów siostry, a dzisiaj z jakiegoś powodu Penelope była w szczególnie złym nastroju. – Dziękuję, kochana. – Mama ścisnęła jej rękę z wdzięcznością. – Tylko nie odchodź za daleko. Jeśli go nie będzie koło domu, wyślę Jamesa, skoro odmawia udziału w balu – dokończyła ponuro. – Co ja takiego zrobiłam, żeby zasłużyć na takich mężczyzn w moim życiu… – Pokręciła głową, robiąc gniewną minę. – Nie odejdę – obiecała Abigail. – Na pewno jest gdzieś w pobliżu; ma za krótkie łapki, żeby gdzieś dalej odbiec. Matka uśmiechnęła się i, podniósłszy ręce do góry, odeszła pospiesznie. Abigail wyszła na dwór. Służba krzątała się, przygotowując wszystko na przyjście gości, i niejedne drzwi pozostawiono otwarte. Mały piesek mógł z łatwością wymknąć się niezauważony. Szła żwirową ścieżką, rozglądając się uważnie i wołając szczeniaka. Na dworze było cudownie – cicho, chłodno i nie musiała słuchać narzekania Penelope. W ciągu tygodnia Penelope sporządziła długą listę rzeczy, które jej się nie podobały: nawoływania wioślarzy na rzece, brak sklepów w pobliżu, sposób, w jaki skrzypiały drzwi jej sypialni. Ale dla Abigail najgorsze, jeśli chodzi o życie w Richmond, było właśnie narzekanie siostry; poza tym uważała, że papa dokonał doskonałego wyboru. Lubiła miejski zamęt i aktywne życie w Londynie, ale tutaj panował spokój, jaki gdzie indziej trudno było znaleźć. Powietrze także się różniło od miejskiego, cieplejsze i łagodniejsze bez miejskich zapachów, i to zanim trafiło się na kwitnące krzewy i drzewa. A tutaj pachniało po prostu bosko; okolica Hart House stała się jej nowym, ulubionym miejscem na ziemi. Bez wahania skręciła dróżką i wciągnęła głęboko powietrze. Hart House bardzo jej odpowiadał. Dotarła do końca słodko pachnącej ścieżki i zatrzymała się, żeby się rozejrzeć. – Milo! – zawołała znowu. – Gdzie jesteś, niemądry piesku? W krzakach przed nią rozległ się jakiś szelest. Ruszyła w tamtą stronę, pogwizdując. – Chodź, Milo. Pani martwi się o ciebie. Milo posłusznie wyszedł z krzaków na ścieżkę, machając ogonkiem i podnosząc wysoko łepek. Ku przerażeniu Abigail trzymał coś w pyszczku – coś, co ruszało się gwałtownie. – Milo! – sapnęła. – Odłóż to! Milo podskoczył, jego oczka błyszczały wesoło. Och, nie, uznał, że to zabawa. – Milo! – powiedziała surowym tonem. – Puść tego królika! – To coś zdecydowanie wyglądało na małego królika, który usiłuje się wydostać spomiędzy jego zębów. Przewróciło jej się w żołądku na myśl, że będzie musiała zanieść umazanego króliczą krwią psa do domu. Potrząsnął łepkiem jakby w odpowiedzi na jej rozkaz, a królik pisnął rozpaczliwie. Abigail zakryła usta dłonią; nie wiedziała, że króliki mogą wydawać takie dźwięki. Ukucnęła, uważając, żeby nie zabrudzić spódnicy. – Milo – powiedziała łagodnie, ale stanowczo – chodź tutaj. – Nie miała pojęcia, jak odbierze mu królika, ale wydawało jej się to łatwiejsze, jeśli najpierw złapie psa. – Chodź,

maluszku. Cofnął się, wciąż machając energicznie krótkim ogonkiem. Abigail zacisnęła usta; należało przynieść jakiś smakołyk, żeby go zwabić. – Chodź! – zawołała znowu, przesuwając się na czubkach palców. – Chodź tu. W odpowiedzi odwrócił się i odbiegł ze zdobyczą w zębach. Abigail podniosła się i pobiegła za nim. – Milo, ty mały utrapieńcu, chodź tutaj! – Pobiegł jeszcze szybciej, od czasu do czasu potrząsając łepkiem, po czym skręcił w lewo, w ledwie widoczną, dzikszą dróżkę między drzewami. Przystanęła, podtrzymując spódnicę jedną ręką. Mama mówiła, żeby nie odchodziła daleko. Nie miała nadziei na odnalezienie małego, brązowego pieska w lesie; w dodatku zapadł zmrok. Najrozsądniej byłoby wrócić do domu i pozwolić matce wysłać Jamesa w pogoń za małym mordercą królików. – Nie będę cię tam gonić – szepnęła; wciąż słyszała, jak psiak szeleści w zaroślach, chociaż straciła go z oczu. – Nie zaszkodzi ci, jeśli spędzisz jedną noc w lesie. – Nie pomyślała, jaka szkoda może spotkać małych mieszkańców lasu. Kiedy się jednak odwróciła, rozległ się przenikliwy pisk Mila, a potem głębokie, groźne szczekanie dużo większego psa. Milo pisnął ponownie, z bólem, i zaczął skomleć żałośnie. Abigail odwróciła się, zapominając o irytacji. Mama byłaby zrozpaczona, gdyby szczeniakowi coś się stało. – Milo! – krzyknęła, zagłębiając się w las. – Gdzie jesteś? – Odsuwała gałęzie i pnącza najlepiej, jak się dało, ale czuła, jak jej włosy wymykają się z upięcia. Owinęła się ciasno spódnicą i weszła jeszcze dalej między drzewa. – Milo! – Coś słyszała, miała nadzieję, że szczeniaka mamy; miotał się wśród krzewów, skomląc głośno. Jeśli się zaplątał, łatwiej będzie go złapać. A co to za pies szczekał tak głośno… wolała o tym nie myśleć. Omal się nie przewróciła, kiedy nagle stanęła przed nią wielka, czarna bestia. Podniosła kanciasty łeb z obwisłymi faflami, przyglądając jej się spokojnie, a potem znowu zaszczekała głośno. To brzmiało tak, jakby szczekała na nią bestia z piekła rodem, ale poza tym stworzenie wyglądało na spokojne. – Nie zwracaj na niego uwagi – odezwał się jakiś głos. – Nie skrzywdzi cię. Na dźwięk obcego głosu tak blisko o mało nie wyskoczyła ze skóry. Trwało chwilę, zanim udało jej się zauważyć, skąd ten głos dochodzi. Jego brązowy kubrak zlewał się z drzewami; podchodząc do niej, zdjął kapelusz. – Przestraszył mnie – zdołała wykrztusić. Usta obcego drgnęły. – Czasami to robi. Siad – zwrócił się do psa, który usiadł posłusznie. – Czy to twój pies siedzi w paprociach? – Tak; to znaczy, pies mojej matki – odparła. – Milo. To tylko szczeniak; uciekł i boję się, że ma królika w pysku. Odwrócił się w stronę, skąd dochodził skowyt. – Terier? – Tak. Mały, złotobrązowy. Skinął głową. – Wyciągnę go. – Zerknął na jej suknię. – Nie wydajesz się odpowiednio ubrana na spacer po lesie. Zaczerwieniła się, uświadamiając sobie, że wciąż ściska spódnicę ze wszystkich sił,

opasując ją wokół bioder i pokazując nogi prawie do kolan. – Nie zamierzałam spacerować w lesie. Przeklęty szczeniak uciekł, a ja go goniłam. – Puściła spódnicę, nieco ją wygładzając. Jego spojrzenie przez chwilę śledziło, jak spódnica opada. – Wydaje się, że uczestniczysz w bardzo eleganckim przyjęciu. Nie chcę cię zatrzymywać. – Powiesił kapelusz na gałęzi nad głową i skierował się w gąszcz paproci i zwalonych drzew, pogwizdując cicho. Dopiero kiedy musiał przejść przez gałąź drzewa, zauważyła, że używa laski, którą trzymał mocno przyciśniętą do lewego boku. – Dziękuję, panie! – zawołała Abigail, nieco zawstydzona. Czuła się niezręcznie, stojąc na środku lasu z ogromnym psem naprzeciwko, który nie spuszczał z niej oczu – mimo że ów pies nie poruszał się, odkąd pan kazał mu siedzieć. Nie wiedziała także, jak ma rozumieć słowa nieznajomego. Nie z jego winy spóźniała się na bal rodziców; zawinił Milo i ona sama, a także roztrzepana służąca, Marie, jeśli chodzi o ścisłość. Ciekawa była, kim jest. Jak się wydaje, rodzice zaprosili wszystkich w Richmond i większość osób odpowiedziała na zaproszenie. On widocznie go nie przyjął albo nie mieszkał w Richmond. Ale dla niej wyciągał Mila z krzaków i za to była mu wdzięczna. Wysilając wzrok, widziała, jak osuwa się na kolana i znika za krzakiem, po paru minutach pojawił się z Milem w ramionach. Powoli wrócił do niej, od czasu do czasu rozgarniając paprocie laską. – Dziękuję – powtórzyła, kiedy się zbliżył. – Nie mogę wyrazić, jak bardzo nie miałam ochoty sama się tam zagłębiać. – Wyciągnęła ręce po szczeniaka. Trzymał psiaka za skórę na karku, przyglądając mu się. Milo wił się i popiskiwał, ale zamilkł natychmiast, usłyszawszy krótkie „sza” ze strony mężczyzny. – Jest brudny. – Znowu omiótł ją spojrzeniem. – Zniszczy ci suknię. Abigail wydęła wargi. Sierść Mila była cała unurzana w błocie i rzeczywiście zniszczyłaby jej piękną jedwabną suknię. – Mogę się przebrać. – Zaniosę go do twojego domu. – Wsadził sobie pieska pod pachę. – Hart House? – Tak, skąd wiesz? – zdziwiła się Abigail. Na jego twarzy nie pojawił się nawet cień uśmiechu. – Nie mogłaś daleko odejść, a Hart House znajduje się najbliżej stąd. Ponadto Hart House kupił ostatnio ktoś, kto ma dwie piękne córki. Przypuszczam, że jesteś jedną z nich. – Jestem panną Abigail Weston – powiedziała wolno, niepewnie. Czy to był komplement? Czy teraz się przedstawi? – Tak myślałem. – Sięgnął ręką i zdjął kapelusz z gałęzi, gdzie go wcześniej powiesił. Miała ochotę zapytać, kim jest; co robi w lesie; nie miał broni na widoku, więc raczej nie wybrał się na polowanie. Wiedziała, że sąsiednia posiadłość dzieli z nimi te lasy, ale była pewna, że wciąż znajduje się w majątku ojca. – Dlaczego sądziłeś, że jestem panną Weston? – Plotki. – Wskazał kierunek laską. – Ruszaj, proszę. – Jeśli masz kawałek sznurka, mogłabym zawiązać go Milowi wokół szyi i zaprowadzić go do domu – powiedziała, podejmując ostatni wysiłek. – Nie mam. – Nie wydawał się zniecierpliwiony, tylko znudzony, jakby przeszkadzała mu w dopełnieniu jakiegoś obowiązku. Może tak właśnie było; zdecydowanie nie wyglądał na zadowolonego. Abigail upomniała się w duchu, że ma być uprzejma, i złagodziła ton. – Dziękuję. Przykro mi, że sprawiam tyle kłopotu. Patrzył na nią dłuższą chwilę.

– To żaden kłopot, panno Weston. – Jego głos brzmiał jak echo odległego grzmotu. – Czy wyjdziemy z lasu, zanim się ściemni tak, że nic nie będzie widać? Spojrzała w niebo. – O, tak! – Ściemniało się, a ona musiała zmienić buty i może suknię, zanim przyłączy się do gości. Papa będzie się złościć, a mama – narzekać i poganiać. Ruszyła przez paprocie, nasłuchując jego kroków za plecami. Szepnął coś do swojego psa, który szedł za nimi, ale poza tym się nie odzywał. Przez parę minut szli gęsiego wąską, leśną dróżką. Abigail nie wiedziała, co powiedzieć. Posuwał się spokojnym, miarowym krokiem i jedyne, co słyszała, to oddech jego psa. Dyskretnie usunęła parę liści, które zaplątały jej się we włosach i wstążkach sukni. Będzie musiała zakraść się do swojego pokoju i ocenić szkody przed lustrem. Byłoby nieporównanie gorzej, gdyby musiała sama przedzierać się przez tamte krzaki, ale jej wygląd i tak z pewnością ucierpiał poważnie. Jak tylko ścieżka stała się szersza, zwolniła, żeby iść obok niego. Dziwnie się czuła, idąc przodem, niczym księżniczka w asyście dworzanina. Szedł swobodnie pomimo laski; gdyby jej nie widziała, pomyślałaby, że może tylko lekko utyka. Idąc jednak koło niego, zauważyła, jak się na niej opiera. – Czy widziałeś jakiś ślad po króliku, kiedy znalazłeś Mila? – zapytała, chcąc przerwać niezręczne milczenie. – Nie. Nie był też zakrwawiony, więc pewnie królik czmychnął. – Dzięki Bogu. Tak bardzo nie chciałam mówić mamie, że zabił małe zwierzątko! Spojrzał na nią z ukosa. – To właśnie robią teriery. Polują na małe stworzenia. – Ale ten ma być inny – odparła. – Jest rozpieszczany i hołubiony; mama dostała go od papy na przeprosiny. – Więc lepiej go wytresować i trzymać w domu. – Łatwiej powiedzieć niż zrobić – powiedziała cicho. – Ale masz moją dozgonną wdzięczność za to, że go wyciągnąłeś. W co się zaplątał? – W jeżyny. – Podniósł go znowu i Milo wysunął na zewnątrz mały języczek, posapując ze szczęścia, podczas gdy Abigail patrzyła na niego gniewnie. – Trzeba mu skrócić sierść, inaczej będzie się zaczepiać o każdy kolec. Czego dotyczyły przeprosiny? – Och. – Zarumieniła się, patrząc prosto przed siebie. Mama nigdy by jej nie wybaczyła, gdyby zdradziła obcemu człowiekowi, że papa kupił Mila w charakterze przeprosin za dom. – Fałszywe domniemanie. – Ach. – Wsunął ponownie szczeniaka pod ramię. – Mam nadzieję, że przeprosiny zostały przyjęte. – Naturalnie, przyjęte i przytulone do serca. – Abigail przewróciła oczami. – Mama pewnie powita nas w drzwiach w towarzystwie konstabli, gotowych wyruszyć na poszukiwania. – Czy nie podejmuje już w tej chwili gości? – Ach, tak. Być może – szepnęła. A zatem wiedział o balu i o tym, kiedy ma się zacząć. Kim on jest? – Proszę wybaczyć. Ale nie znam twojego imienia. Po raz pierwszy na jego ustach pojawił się blady uśmiech. – Nie domyśliłaś się dotąd? Zastanawiała się gorączkowo. Jak się nazywa posiadłość, która z nimi graniczy? Montgomery, Merrymont… Montrose Hill, przypomniała sobie z ulgą. – Jesteś właścicielem Montrose Hill. – W istocie – odparł po chwili lekkiego wahania.

Abigail czekała, ale nie podał imienia. Nie powiedział już nic więcej, tylko szedł tym samym, równym krokiem. To nie wydawało się zbyt grzeczne. – Bardzo mi przykro, że nie mogłeś uczestniczyć w balu mojej mamy. – To też nie było grzeczne, ale Abigail wiedziała, że matka wysłała zaproszenie do Montrose Hill. Po prostu nie mogła sobie przypomnieć nazwiska właściciela. – Czy tak nie lepiej się złożyło? – odpowiedział, niewzruszony. – Gdybym się wybierał na bal, nie chodziłbym po lesie i nie mógł uratować twojego psa. – Ale moglibyśmy się spotkać w przyjemniejszych okolicznościach. Znowu spojrzał na nią nieodgadnionymi ciemnymi oczami. Abigail śmiało odwzajemniła spojrzenie. Wydawał się interesujący na swój chmurny sposób. Ciemne, falujące włosy zwijały się nad kołnierzem; ramiona miał szerokie. Z łatwością trzymał Mila jedną ręką, chociaż nie był wielki, raczej smukły i szczupły. Ale to jego twarz przykuła jej uwagę. Wąski nos był nieco zakrzywiony. Oczy wydawały się trochę śpiące pod ciężkimi powiekami pomimo żywego spojrzenia. Ale przy ustach – pełnych i zmysłowych – nie było zmarszczek od śmiechu. Chmurny mężczyzna, strzegący swoich sekretów. – Co by to zmieniło, gdybyśmy spotkali się w przyjemniejszych okolicznościach? – zapytał w końcu bardzo cicho. – Nie chodzę na bale. – Nigdy? – zdziwiła się. – Nie. – Odwrócił wzrok. – Wkrótce dowiesz się dlaczego. – To bardzo tajemnicze. – Przepraszam. Nie chciałem, żeby takie było. – W końcu znaleźli się w pobliżu domu. – Biegnij i zawołaj służącą. Zmarszczyła brwi, niezadowolona, że tak beztrosko wydaje jej polecenia. – Proszę wejść, sir. Mama będzie chciała ci podziękować za uratowanie jej pieszczocha. Westchnął. – Twoje podziękowanie wystarczy. – Zatrzymał się i poprawił Mila pod pachą; piesek wiercił się niespokojnie. – Cicho – zwrócił się do szczeniaka i ten się uspokoił na chwilę. – Ucieknie, jeśli go puszczę. – Więc mi go daj – wyciągnęła ręce. Tym razem to nie było przelotne spojrzenie. Objął wzrokiem jej włosy z gałązkami jaśminu, twarz, figurę aż po czubki zielonych, satynowych pantofelków. Abigail znieruchomiała pod wpływem intensywności tego spojrzenia, mimo że było to tylko spojrzenie. – Zniszczy ci sukienkę – powiedział. – Nie niosłem go całą drogę po to, żeby cię na koniec pobrudził. Wyglądasz zbyt pięknie, żeby to zepsuć. Od odpowiedzi uratowało ją pojawienie się brata, który wyłonił się zza domu. Na ich widok zatrzymał się w pół kroku, a potem podszedł bliżej. – Abigail! Tu jesteś. Mama się martwiła. – Milo pobiegł do lasu i ten dżentelmen był tak uprzejmy, że mi go przyniósł. Zwróciła wyzywające spojrzenie na obcego. Teraz z pewnością będzie musiał się przedstawić. – Bardzo to miłe z twojej strony, sir. – James się ukłonił. – James Weston, do usług. Obcy znowu spojrzał na nią, zanim oddał ukłon. – Sebastian Vane z Montrose Hill. – Dziękuję, że odprowadziłeś moją siostrę do domu. – James zerknął na szczeniaka złym wzrokiem. – Żałuję, że nie mogę powiedzieć tego samego o tym szczurze. – On nie jest szczurem – sprzeciwiła się Abigail, chociaż sama miewała niepochlebne myśli o Milu. – Mama go kocha, wiesz o tym dobrze.

– To nie ma z tym nic wspólnego. To łowca szczurów i gdyby nie był „słodką puszystą piłeczką”, siedziałby w stajni i właśnie tym się zajmował – odburknął James, przedrzeźniając sposób, w jaki opisała pieska Penelope. – Zapewne by to wolał. – Pan Vane podał Jamesowi wyrywającego się szczeniaka. – Dobranoc, panie. – Czy nie wejdziesz? Matka zechce osobiście ci podziękować. – James przyjął zabłoconego psa z wahaniem, trzymając go z daleka od ubrania. Milo, uszczęśliwiony machał ogonkiem, wysuwając różowy języczek. – Twoja siostra była już tak uprzejma i zaprosiła mnie, ale musiałem odmówić. – Uchylił lekko kapelusza. – Dobranoc, panno Weston. Panie Weston. – Tym razem ledwie na nią spojrzał, zanim się odwrócił, i odszedł; wielki czarny pies podążył za nim, nie wydając głosu. – Cóż – powiedział James, kiedy Vane zniknął w lesie. – Już dokonałaś pierwszego podboju. Abigail się skrzywiła. – Masz na myśli Mila? Zapewniam cię, że ten człowiek ledwie mógł znieść mój widok. Nie chciał mi nawet powiedzieć, jak się nazywa. Brat się uśmiechnął. – Ja tylko żartuję, Abby! Sebastian Vane! Z tego, co wiem, to pustelnik. Mama zdziwiła się, że nie przyjął zaproszenia, ale ojciec zapewnił ją, że Vane nigdzie nie bywa. – Dlaczego? – Abigail odwróciła się, żeby za nim spojrzeć. Łatwo uwierzyć, że był odludkiem; wydawał się nieprzyzwyczajony do rozmawiania z ludźmi. Ale miał coś w oczach, ostatnim razem, kiedy na nią spojrzał, coś, jakby tęsknotę. Jakby chciał przyjąć zaproszenie, ale nie mógł. I nazwał ją piękną. James wzruszył ramionami. – Myślę, że ma jakieś kłopoty. To, że utyka, z pewnością mu nie pomaga. Jeśli nie można tańczyć ani pozwolić sobie na to, żeby dobrze wyglądać… – Och. – Abigail wciąż wpatrywała się w las, chociaż Vane dawno zniknął z oczu. – To nie musi czynić z człowieka pustelnika. – Mężczyźni są dumni, Abby. I wiem, że mama bardzo źle sobie o tobie pomyśli, jeśli będziesz tu dalej stać, podczas gdy ona wita całe Richmond. Pośpiesz się, siostrzyczko. – A więc ty zajmij się Milem. – Uśmiechnęła się słodko, widząc jego minę. – Usuń całe błoto z jego uszek, dobrze? Zostawiła go ze zmarszczonym czołem, a sama tylnymi drzwiami weszła do domu i pobiegła na górę, do swojego pokoju. Szybkie spojrzenie w lustro ujawniło, że ma liście we włosach i parę szpilek się poluzowało, ale suknia na dole prawie się nie ubrudziła. Wyczyściła ją szybko, po czym usiadła przy toaletce, żeby doprowadzić włosy do porządku. Pustelnik. Ale dlaczego? Może nastały dla niego trudne czasy, ale dom miał piękny, o eleganckiej, wdzięcznej konstrukcji, zbudowany z cegieł. Można go było łatwo zobaczyć, bo wzniesiono go na szczycie wzgórza za Hart House. I Vane był na tyle przystojny, że większość dziewcząt wybaczyłaby mu utykanie, jeśli w ogóle zwróciłyby na to uwagę. Laską wspierał się niemal niezauważalnie. Co więcej, Abigail wcale nie czuła, żeby chciał pozostać odludkiem. Nie musiał się ujawniać, kiedy goniła Mila; w ogóle go nie zauważyła, póki się nie odezwał. Nie musiał odprowadzać jej do domu. Nie musiał patrzyć na nią z takim podziwem, jakby upajał się jej widokiem… Cóż. Jeśli bale na coś się przydawały, to na pewno służyły temu, żeby usłyszeć jakieś ciekawe plotki. O tak tajemniczym człowieku, jak Sebastian Vane, musiano szeptać. Wpięła ostatnią gałązkę jaśminu we włosy i ruszyła w dół po schodach, żeby się czegoś dowiedzieć.

3 Sebastian wiedział, że wpadł w tarapaty z chwilą, kiedy dziewczyna wychynęła spomiędzy drzew. Nie chodziło tylko o to, że przerwała jego samotny spacer, kiedy próbował zmusić zranioną nogę, żeby niosła więcej ciężaru. Doktorzy zapewniali, że zawsze będzie słabsza od drugiej, ale on nie chciał się z tym pogodzić, nawet po siedmiu latach. Co wieczór wybierał się na długi spacer po swoich ziemiach i zaciskał zęby z bólu, podczas gdy starał się iść równym, choć wolnym krokiem, siłą woli próbując odwrócić szkodę wyrządzoną przez francuskie kule. Również nie dlatego, że od razu uświadomił sobie, że dziewczyna potrzebuje pomocy. Miała na sobie strój balowy, nieodpowiedni do przedzierania się przez leśną gęstwę pełną paproci i kolczastych krzewów. Jej bladozielona suknia lśniła w świetle zachodzącego słońca, a wstążki przy dekolcie powiewały, kiedy biegła wokół drzew, potykając się na kamieniach. Śliczna i promienna niczym wróżka z bajki, przemykająca przez ciemny las, zauroczyła go, powodując, że zastygł na chwilę w miejscu. Ale zrozumiał, że jest naprawdę zgubiony, kiedy spojrzała na niego i zobaczył jej twarz. Policzki miała różowe jak brzoskwinie. Skórę jasną i gładką jak perła pod kasztanowymi włosami, upiętymi na głowie. Zaskoczona, rozchyliła różowe wargi na jego widok, ale to jej oczy pogrążyły go ostatecznie: piękne szare oczy, otwarte szeroko ze zdumienia i ciekawości, ale bez śladu strachu czy niechęci. Sebastian zaklął wtedy pod nosem. Takie oczy mogły uczynić z mężczyzny niewolnika. Ojciec kiedyś wspomniał coś na ten temat, ale potem stracił rozum, więc Sebastian uznał to za majaczenie obłąkańca. Teraz się przekonał, że tak nie było. Starał się mówić jak najmniej; wyciągnął jej psa z błota pod kolczastym krzewem, w który zaplątała się długa sierść zwierzaka. Trudno było na nią nie patrzeć, kiedy wracali do Hart House, a ona próbowała wciągnąć go w rozmowę. Sebastian zdążył się przekonać, że rozmowa prowadzi do dalszych plotek na jego temat, zawsze niepochlebnych, a nie miał pojęcia, czy panna Weston potrafi powstrzymać język. Ale uświadomił sobie w końcu, że ona naprawdę nie ma pojęcia, kim on jest, ani nie zna jego strasznej historii, i przez krótką, upajającą chwilę odczuł pokusę, żeby… a potem, na szczęście zjawił się jej brat i uratował go przed zrobieniem z siebie głupca. A jednak w długiej drodze powrotnej do domu był w stanie myśleć tylko o niej. Zwykle lubił las. Spokojny i dziki, zaniedbany parów obejmował część jego pozostałego majątku i ziemie Hart House. Ostatnia właścicielka Hart House, owdowiała dama, rzadko opuszczała wypielęgnowany trawnik nad rzeką. Lady Burton przekazała mu te lasy; przy jednej z rzadkich okazji, kiedy się spotkali, skinęła mu głową jak królowa, uznając jego istnienie, choć nie zachęcając do bliższej znajomości. Musi pamiętać, że Hart House należy teraz do kogoś innego, i trzymać się z daleka. Najprawdopodobniej panna Weston zawędrowała do lasu jedynie przypadkiem, w pogoni za terierkiem, ale nie mógł ryzykować ponownego spotkania. Boris sapał u jego nóg, wyrywając go z zamyślenia. Wielkie psisko do polowań na dziki trącało go nosem w zdrową nogę, jakby popychając do przodu. – Wiem – zwrócił się do psa, podnosząc laskę z ziemi. Nosił ją na wszelki wypadek, gdyby zranione kolano nie wytrzymało. Głuchy ból odzywał się w nodze, kiedy szedł bez

podparcia, wrócił wspomnieniem do tego, jak panna Weston wygina kpiąco usta, i ból stał się mniej dokuczliwy. Stanąwszy na szczycie wzgórza, odwrócił się. Widział stamtąd część rzęsiście oświetlonego Hart House. Wydaje się, że jako jeden z niewielu, wyrażając ubolewanie, odmówił zaproszeniu. Zastanawiał się, co ona teraz robi; tańczy ze wszystkimi gogusiowatymi kawalerami z sąsiedztwa? Flirtuje z paroma arystokratami, którzy się zjawili? Na pewno jacyś przyszli. A trudno sobie wyobrazić, żeby kasztanowowłosa wróżka o promiennym uśmiechu ich nie oczarowała. Sebastian słyszał plotki, nawet jeśli nie lubił być ich przedmiotem. Rezydencję Hart zakupił nowobogacki o nazwisku Weston. Nie było jasności co do tego, w jaki sposób osiągnął fortunę – na spekulacjach, giełdzie, a może w wyniku ogromnego zakładu z hrabią Hastings – ale nie ulegało wątpliwości, że była znaczna. Miał dwie córki i syna, których przyszłość malowała się w jasnych barwach. Jego córki uznano za piękności. Przynajmniej raz plotki mówiły całkowitą prawdę. Panna Abigail Weston była najpiękniejszą istotą, jaką widział kiedykolwiek. Była także młoda, niewinna i bogata. Piękno i niewinność nie istniały w jego życiu, a chociaż zamożność stanowiłaby pożądaną odmianę, wiedział, że jest równie prawdopodobna jak to, że król odwiedzi go osobiście w Montrose Hill. Musi po prostu odwracać oczy, kiedy panna pojawi się w pobliżu, i pamiętać o tysiącu powodów, dla których nie może jej mieć. Wszedł do domu, szukając na półce za drzwiami krzesiwa i świecy. Zapalił światło i powędrował ciemnym korytarzem do bawialni. Zdjął płaszcz i kapelusz i osunął się na stary skórzany fotel z ledwie powstrzymywanym jękiem ulgi. Dzisiejszy spacer był dłuższy niż zwykle i noga mu dokuczała. – Tu jesteś! – Do pokoju wsunęła się gospodyni, pani Jones. – Martwiłam się o ciebie, młody człowieku. Uśmiechnął się, nie otwierając oczu. – Nieprawda. Boris przyciągnąłby mnie do domu. – Jakby to miała być pociecha. Ściągnij te buty i pozwól, że przyniosę ci kolację. – Pstryknęła palcami na Borisa, który siedział czujnie przy drzwiach. – Jedzenie w kuchni, Boris. Na dźwięk słowa jedzenie wielki pies podskoczył żwawo niczym szczeniak i wypadł galopem na korytarz, łomocąc łapami w drewnianą podłogę, aż niosło się echo. – Spodziewam się, że będziesz dzisiaj potrzebował lekarstwa – powiedziała pani Jones z wyrzutem. Sebastian znowu wyobraził sobie Abigail Weston, jak przyciska sukienkę do bioder, obnażając szczupłe nogi od kolana w dół. – Nie, ależ nie. – Nie ma potrzeby narażać się na całonocne cierpienie – powiedziała, zabierając jego płaszcz i kapelusz. – Nie bądź niemądry. Powiem panu Jonesowi, żeby ci przygotował gorącą kąpiel i zaniósł kolację na górę. – Wyszła na korytarz, wołając męża. Tak to zwykle wyglądało. Szedł aż do wyczerpania, a potem pani Jones trzęsła się nad nim jak nad małym dzieckiem. Czasami tylko to znosił; czasami sprawiało mu to przyjemność. Od czasu do czasu wolał, żeby wszyscy sobie poszli i zostawili go w spokoju. A czasem pragnął żyć cudzym życiem i przekonać się, czy istnieje jakieś szczęście na tym świecie. Gdyby był kimś innym, znajdowałby się teraz w Hart House. Widziałby jej uśmiech, odblask światła w jej włosach, dotykałby nawet jej ręki i trzymał ją w ramionach w tańcu. Przez chwilę dał się ponieść marzeniom… Ale potem przywołał się do porządku. Ulegając wyobraźni, tracił rozum, jak ojciec. Był, kim był, synem szalonego Michaela Vane, kaleką i bankrutem. Tym, który nie miał niczego do

zaofiarowania żadnej kobiecie, o czym przekonał się bez cienia wątpliwości. Nie mógł tańczyć, nawet gdyby chciał. Nie miał nawet przyzwoitego stroju wieczorowego. Panna Weston ucieszy się, że uciekła, kiedy usłyszy w mieście plotki na jego temat. Podniósł się z fotela, krzywiąc z bólu. Pokuśtykał na górę do swojego pokoju, gdzie pani Jones ciągnęła starą wannę do kominka, podczas gdy jej mąż grzał wodę w kuchni. Gdyby nie wziął teraz gorącej kąpieli, rano byłby kaleką. Za godzinę pani Jones przyniesie kolację, zimnego kurczaka, gotowane ziemniaki i kufel piwa. Nie mieli już pieniędzy na wino. Wymoczy się w gorącej wodzie, zje kolację, sam, nie licząc Borisa chrapiącego na dywaniku, a w końcu położy się do łóżka. Sam, jak zawsze. I tak zapewne pozostanie aż do końca. – Gdzie byłaś? – zapytała Penelope, jak tylko Abigail weszła do bawialni. – Goniłam Mila. Tego psa należałoby trzymać w klatce. – Och, nie! Nie słodkiego Mila! – zawołała oburzona Penelope. – Ma takie cudowne futro. – To przez to futro zaplątał się w krzaku jeżyn. – Abigail ruszyła w stronę jadalni. Wszystkie drzwi otwarto szeroko, żeby stworzyć ogromną przestrzeń dla gości. Rozejrzała się, szukając matki; chciała ją uspokoić, że Milo jest bezpieczny w domu, a James czyści jego sierść z błota w stajniach. Pan Vane mógł odmówić zaproszeniu, ale wydawało się, że niewielu innych postąpiło podobnie – pokoje były pełne gości. – Jak go wyciągnęłaś z jeżyn? – Penelope nie zamierzała jej zostawić. Abigail zastanawiała się, czy siostra widziała coś z okna. – Nasz sąsiad spacerował w lesie i był tak uprzejmy, że wyciągnął dla mnie Mila z krzaków. Daliśmy nieznośnego psa Jamesowi, żeby go wyczyścił, bo się ubłocił. – Który sąsiad? Abigail zmrużyła oczy. – Pan Vane z Montrose Hill. Siostra westchnęła z zachwytem. – Pan Vane! Tak cudownie nieuchwytny i tajemniczy sąsiad! Jaki on jest? Penelope, rzecz jasna, wiedziała, kto to taki, podczas gdy Abigail nie pamiętała przedtem nawet jego imienia. – Powściągliwy. Nie chciał wejść i przyjąć podziękowań od mamy za uratowanie Mila. Penelope parsknęła wyzywająco. – To tylko świadczy o zdrowym rozsądku, jeśli chcesz znać moje zdanie. Ja z pewnością unikałabym mamy, gdybym mogła… Ale jaki jest ten pan Vane naprawdę? Dlaczego nie przyszedł na bal? Czy jest czarny jak diabeł? Zniekształcony? Przerażający i niebezpieczny? – Och, daj spokój, Penelope – westchnęła Abigail. – To było bardzo miłe z jego strony, że wszedł w gąszcz i wyciągnął tego głupiego psa z jeżyn. To by mi zniszczyło suknię, a on nie tylko go przyniósł, ale jeszcze nalegał, żeby mnie odprowadzić do domu, tak żebym nie musiała nosić ubłoconego zwierzaka. – A zatem jest miły i uprzejmy? – Penelope zmarszczyła brwi. – Ktoś niebezpieczny i nieprzewidywalny jest o tyleż bardziej interesujący… – Co jeszcze o nim słyszałaś? – Nie miała powodu, żeby ukrywać ciekawość. Penelope ucieszy się, mogąc powiedzieć to, co wie, a Abigail nie mogła zaprzeczyć, że ją to interesuje. – Niewiele. Należy do tych rzadkich odludków, więc nigdzie nie bywa. Nie pamiętam więcej, musimy zapytać lady Samanthę. – Wzięła Abigail pod rękę i zaczęła ją ciągnąć na drugą stronę pokoju. – Polubisz ją od razu. Papa nie posiadał się z radości, kiedy przybyła razem z siostrą; no, wiesz, córki hrabiego Stratford.

– Ale ja chciałam powiedzieć mamie, że Milo wrócił bezpiecznie – sprzeciwiła się. – Z pewnością już się tego domyśliła – szepnęła Penelope. – Ostatecznie, to ty poszłaś go szukać, a ty jesteś tą dobrą córką, z której rodzice są zawsze dumni. – Myślę, że za bardzo bierzesz to sobie do serca. – Też byś tak się czuła, jakby cię pozbawiano wszystkiego, co w życiu interesujące. Penelope ułożyła usta w szerokim uśmiechu, kiedy podeszły do dwóch eleganckich dam; jedna była w wieku Abigail, druga parę lat starsza. – Lady Turley, lady Samantho, pozwólcie, że przedstawię moją siostrę, pannę Abigail Weston. Abigail, to wicehrabina Turley i lady Samantha Lennox. Ich ojciec, hrabia Stratford, jest właścicielem tego wspaniałego domu po drugiej stronie rzeki. – Jakże się cieszę, że mogę panie poznać. – Abigail dygnęła, podobnie jak obie damy. – Witaj w Richmond. – Lady Turley się uśmiechnęła. Wysoka i szczupła, miała niezwykle arystokratyczny wygląd, jak należało się spodziewać po wicehrabinie. – Nasi rodzice przysyłają pozdrowienia i mają nadzieję, że wkrótce poznają waszych rodziców. Przyjęcie było cieplejsze, niż Abigail się spodziewała. Z jej londyńskiego doświadczenia wynikało, że hrabiowie i inni arystokraci nie są zbyt chętni do zawierania z nimi znajomości. To było miłe, więc Abigail się uśmiechnęła. – To bardzo uprzejme z waszej strony. Jesteśmy zachwycone, że mogłyście przyjść na bal. Lady Samantha roześmiała się cicho. Była piękną młodą kobietą o ciemnoblond włosach i łagodnych zielonych oczach. – Och, nie, to my musimy wam podziękować! Richmond jest spokojnym miasteczkiem. Nowe towarzystwo jest zawsze mile widziane. Abigail zignorowała ponurą minę, jaką przybrała siostra na wzmiankę o tym, jakim spokojnym miastem jest Richmond. – Zawsze lubiłam spokój. Londyn jest taki upalny i brudny latem. Jesteśmy bardzo zadowolone z Hart House, nieprawdaż, Penelope? Penelope uśmiechnęła się niezbyt szczerze. – Oczywiście! Ale mam nadzieję, że wybaczycie moją ciekawość. Jeden z naszych sąsiadów nie przyjął zaproszenia i wyznaję, że bardzo bym chciała wiedzieć dlaczego. Pan Vane z Montrose Hill? Czy znacie go? Lady Turley zawahała się, posyłając siostrze zagadkowe spojrzenie. – Raczej nie – powiedziała. – Z pewnością w końcu go poznasz, panno Weston. – Tak, ta posiadłość graniczy z jego, prawda? – Penelope drążyła bezlitośnie. Gdyby Abigail nie płonęła z ciekawości, zmieniłaby temat, ale w tej sytuacji starała się tylko zachować uprzejmy wyraz twarzy. – Myślę, że nawet dzielimy kawałek lasu. W istocie moja siostra spotkała go dzisiaj na spacerze. – Natknęliśmy się na siebie przypadkiem – dodała Abigail. – Wyciągnął ulubionego pieska mamy z krzaków jeżyn. Lady Samantha zdumiała się wyraźnie. Lady Turley znieruchomiała i znowu spojrzała na siostrę, tym razem jakby zaniepokojona. – Jakże to rycerskie z jego strony – powiedziała po chwili milczenia. – Lubi odosobnienie – szepnęła lady Samantha. – Jest bardzo… rycerski. Nastąpiła chwila niezręcznego milczenia. Może nie należało ich o niego pytać. Nawet Penelope wyczuła, że poruszyła jakiś niewygodny temat, i nie wiedziała, co powiedzieć. Lady Turley przerwała milczenie. – Czy odkryłyście Pachnącą Ścieżkę? Hart House z niej słynie.