martanap8

  • Dokumenty228
  • Odsłony47 970
  • Obserwuję27
  • Rozmiar dokumentów678.4 MB
  • Ilość pobrań24 759

Carroll Lee - Królestwo czarnego łabędzia 1

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Carroll Lee - Królestwo czarnego łabędzia 1.pdf

martanap8 EBooki
Użytkownik martanap8 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 393 stron)

Carroll Lee Królestwo czarnego łabędzia Garet James nie jest taka jak inni młodzi, przebojowi single z Nowego Jorku. Tyle tylko, że jeszcze o tym nie wie. Zaczyna się od starej srebrnej szkatułki zamkniętej na amen. Garet ma ją po prostu otworzyć na prośbę słabowitego właściciela sklepu z antykami. Któż by nie odmówił pomocy? Jednak zaraz potem, ni stąd, ni zowąd, wszystko się zmienia. Miasto, w którym się wychowała, zaczyna ukazywać długo skrywane oblicze – mroczne i niebezpieczne: równoległy świat chaosu, dymu i krwi. Puszka Pandory została otwarta, a to, co z niej wyszło, wcale nie zamierza wracać z powrotem…

Srebrnaszkatulka Nigdy dotąd nie byłam w tym sklepie z antykami. Zadziwiający zbieg okoliczności, przecież znałam Greenwich Village jak własną kieszeń. Wychowałam się w domu w West Village, który jak się właśnie dowiedziałam, miał tak mocno obciążoną hipotekę, że nawet gdybyśmy z ojcem zdecydowali się go sprzedać, wciąż przywalałaby nas góra długów. Ta wiadomość w połączeniu z fatalną sytuacją gospodarczą kraju wprawiła mnie w szok i z kancelarii prawnika na Dolnym Manhattanie wracałam oszołomiona i zdezorientowana. Nie zauważyłam nawet, że zaczęło mżyć, a znad Hudsonu nadciągała mgła. Dopiero kiedy gwałtowna ulewa zmusiła mnie do schronienia się w bramie, zorientowałam się, że zabłądziłam. Byłam na wąskiej brukowanej uliczce zbyt daleko od obu jej końców, by przez gęsty deszcz dostrzec drogowskaz. To West Village, a może Tribeca? Przechodziłam przez Canal Street? Ta część miasta w ostatnich latach stała się modna, ciągłe zmiany zupełnie odmieniły jej wygląd. Ale chyba jestem blisko rzeki, wiatr z południa niósł

zapach Hudsonu i wód Atlantyku. W chłodne jesienne dni jak dzisiejszy, gdy niskie chmury zasłaniały górne piętra wieżowców, a mgła łagodziła kanty cegieł i granitu, lubiłam sobie wyobrażać, że to Manhattan z przeszłości, holenderski port, do którego ze Starego Świata przybywali kupcy, by zdobyć fortunę, a nie centrum finansowe świata na skraju krachu ekonomicznego. Zadrżałam z zimna, bo przemokłam do nitki, i odwróciłam się do drzwi, by sprawdzić, czy widnieje na nich nazwa sklepu. Zamiast tego zobaczyłam wysoką kobietę o dzikim spojrzeniu i bladej twarzy otoczonej długimi czarnymi włosami - wyglądała jak mściwy upiór z japońskiego horroru. To ja odbijałam się w szybie. Miałam pewność, że kiedy rano wychodziłam z domu, byłam atrakcyjną dwudziestosześciolatką, i proszę, co ze mnie zrobiły złe wiadomości i deszcz. Założyłam włosy za uszy i pochyliłam się, by odczytać adres, ale złocony napis dawno się wytarł, pozostał tylko połyskliwy kurz, jak na welonie magika, oraz kilka wyraźnych liter. Jedyny cały wyraz brzmiał mist, pewnie końcówka słowa chemist. Ale teraz nie mieściła się tu apteka, tylko sklep z antykami, o czym świadczyła witryna: srebro z czasów króla Jerzego, pierścionki z szafirami i brylantami, złote zegarki z dewizką, wszystkie piękne, choć na mój gust zbyt cenne. Zaglądając do środka, zobaczyłam, że sam sklep wygląda jak puzderko na biżuterię: wyłożone ciemną boazerią ściany, migotliwe szklane gabloty wyściełane granatowym aksamitem, adamaszkowa zasłona koloru wina za rzeźbionym w wąskie łuki mahoniowym kontuarem w stylu art nouveau. Siedzący za nim siwy mężczyzna sprawiał wrażenie, jakby umieszczono go tu z taką starannością jak perłę na onyksowej broszy. Badał coś przez szkło powiększające. Podniósłszy głowę (jedno oko miał groteskowo powiększone), zobaczył mnie stojącą w progu. Sięgnął pod kontuar i nacisnął guzik zwalniający zamek.

Mogę zapytać, jak dojść do najbliższej stacji metra, pomyślałam, choć nie zamierzałam od tego zaczynać. Nie znosiłam, kiedy turyści wsadzali głowę do naszej galerii i pytali o drogę. Postanowiłam, że najpierw się rozejrzę, aczkolwiek nie przypuszczałam, że znajdę tu sygnety, których używałam do odlewów, a dla siebie rzadko coś kupowałam, zresztą wszystko wskazywało, że w najbliższej przyszłości będę to robiła jeszcze rzadziej. Na prawej dłoni miałam sygnet, który dostałam od matki na szesnaste urodziny. W srebrze wyryty był łabędź z wygiętą szyją i rozpostartymi skrzydłami - w terminach używanych w heraldyce był to „łabędź zrywający się do lotu". Wokół biegło wypisane odwrotnie (do odbijania w wosku) motto: Rara avis in terris, nigroque simillima cygno. - „Ptak rzadko spotykany na ziemi, podobny w tym do czarnego łabędzia" - przetłumaczyła mi matka. - Oto, czym jesteś, Garet, rzadkim ptakiem. Wyjątkowym. Nie pozwól, by ktoś cię przekonał, że musisz być taka sama jak inni. Ktoś tak często przesuwał palcem po napisie, że stał się prawie nieczytelny, wzór przecinały pęknięcia, ale kiedy przycisnęłam sygnet do rozgrzanego wosku, obraz i słowa odbiły się z niezwykłą wyrazistością. Moja matka, która pracowała u Aspreya w Londynie, pokazała mi, jak wiele osób pytało mnie o niego, zaopatrzyłam się więc w zapas sygnetów i odlewałam medaliony, które sprzedawałam uczniom i nauczycielom w moim liceum, a także klientom w galerii. Zarobiłam dość, by wystarczyło na studia na Fashion Institute of Technology w Nowym Jorku i założenie małej firmy.

Nazwałam ją Cygnet Desings od łacińskiej nazwy łabędzia. Po czterech latach działalności firma radziła sobie całkiem dobrze, ale nie przynosiła dochodów pozwalających na spłatę ogromnych długów zaciągniętych przez ojca. Ilu klientów będzie mogło sobie pozwolić na drobiazgi w rodzaju moich medalionów, zastanawiałam się, wchodząc do sklepu. Jak długo przetrwają małe firmy jak moja albo ta tutaj, jeśli sprawy przybiorą fatalny obrót? Jeśli właściciel tego sklepu niepokoił się perspektywami zakładu, nie okazywał tego po sobie. Spokojnie zajmował się naprawą zegarka, podczas gdy ja przyglądałam się półkom. Asortyment towarów był dziwaczny: zamykane wisiorki z sepiowymi fotografiami pod pokrytym plamami szkłem, broszki uplecione z włosów nieboszczyków. Biżuterię w większości zdobiły urny, wierzby, goździki - tradycyjne symbole żałoby. Cała jedna półka zawierała wyłącznie broszki z malowanych oczu. Czytałam o nich na zajęciach z historii biżuterii. Nosiły nazwę oko kochanka i pochodziły z czasów króla Jerzego. Widziałam zdjęcia takich brosz w książkach, raz czy dwa trafiłam na jakąś w sklepie z antykami, ale niepokojący był widok tylu pojedynczych oczu w jednym miejscu. - Czy szuka pani czegoś konkretnego? Pytanie padło tak cicho, iż przez chwilę mi się wydawało, że zabrzmiało tylko w mojej głowie. Nie mogłam się powstrzymać, by w myślach nie odpowiedzieć: „O tak, sposobu na rozwiązanie problemów". - Zawsze rozglądam się za starymi sygnetami - odparłam na głos. - Wykorzystuję je do wyrobu biżuterii. - Uniosłam medalion, by staruszek mógł go obejrzeć. Przystawił do oka szkło powiększające i przechylił się przez kontuar.

Zerknąwszy na wzór, opuścił dłoń ze szkłem i spojrzał na mnie. Jego oczy miały dziwny odcień umbry i robiły tym większe wrażenie, że kontrastowały z brunatną twarzą, starannie przystrzyżoną bródką i białymi jak śnieg włosami. - Czyżbym miał przyjemność z panią Garet James, właścicielką Cygnet Designs? - zapytał. - Tak - odparłam z zadowolenia. Doczekałam się pochlebnych ocen w prasie, ale nie przywykłam, że mnie rozpoznawano. - To ja. Jestem zaskoczona, że wie o tym ktoś zajmujący się antykami. - Lubię dotrzymywać kroku współczesności. Kiedy staruszek się uśmiechnął, milion cienkich zmarszczek poznaczyło jego ciemnobrązową twarz. Wyglądał na wilka morskiego, który przez lata spędzone za sterem musiał mrużyć oczy przed słońcem i deszczem, choć bardziej prawdopodobne, że nazbyt często odwiedzał pole golfowe. - W zeszłym tygodniu czytałem artykuł w „New York". Po- dziwiam sposób, w jaki wykorzystuje pani stary przedmiot i zamienia w coś nowego. Jest pani prawdziwą artystką. - Tylko rzemieślniczką - sprostowałam pośpiesznie. - Jest pani skromna. - Właściwie nie. Znam różnicę. - Wychowałam się pośród malarzy i rzeźbiarzy, wiedziałam, co to znaczy być prawdziwym artystą, ale nie musiałam o tym wszystkim mówić nieznajomemu - ani też wspominać, że wcale nie pragnę takiego życia. Przymrużył oczy. - Obejrzałem pani wzory na stronie internetowej, lecz nie wydaje mi się, żeby pośród nich był ten z medalionu. - Nie. To był pierwszy medalion, jaki zrobiłam... z pierścionka. - Wyciągnęłam do niego dłoń z sygnetem. - Nie powtórzyłam go więcej.

Ujął moją rękę i przysunął do szkła powiększającego. Palce miał zimne, jakby pokryte kurzem. Przyglądał się sygnetowi dłużej, niż to było konieczne. Może nie mógł odczytać napisu. - Słowa wyryto od prawej do lewej. Napis znaczy: „Rzadki ptak..." - Dobrze znam ten cytat - przerwał, puszczając moją dłoń. - Rzecz w tym, że już wcześniej widziałem taki herb... Proszę zaczekać, pokażę pani. Zanim zdążyłam zaprotestować, jubiler wstał. Był wyższy, niż sądziłam, a także postawniejszy. Kiedy siedział, długi luźny sweter maskował jego posturę, za to stojąc, prezentował się imponująco. Musiał mieć mniej więcej tyle lat, ile mój ojciec - osiemdziesiąt kilka - ale ojciec ostatnimi czasy zaczął wyglądać krucho, a ten mężczyzna sprawiał wrażenie potężnego, niemal niepokojąco potężnego, jakby białe włosy i sweter były przebraniem. Przeprosił i zniknął za adamaszkową zasłoną. Znów obeszłam sklep, choć w gruncie rzeczy brakowało w nim miejsca, żeby się obrócić, miałam wrażenie, że przez cały czas śledzą mnie wyłupione oczy. Patrzyłam więc przez zamglone okno na deszcz. Dlaczego czekam? Z całą pew- nością nie miałam zamiaru nic kupować, zwłaszcza po tym, czego rano się dowiedziałam. Prawnik mojego ojca, Charles Chennery, wyłożył mi sytuację; miał akcent z Connecticut. Pięć miesięcy temu ojciec wziął na Wall Street kredyt w wysokości dwóch i pół miliona dolarów pod wart cztery miliony dolarów dom na Jane Street. Wykorzystał pieniądze na zakup obrazów - „Prawdziwa okazja", zapewnił Charlesa - które zostały wycenione na pięć milionów dolarów. Ale to było, zanim jesienią nastąpił krach w świecie finansowym i rynek

sztuki się załamał. Większość obrazów nie znajdowała nabywców na aukcjach, a jeśli jakiś się trafił, cena była dużo niższa od tej, której spodziewał się ojciec. Obecnie nawet w wypadku dobrze zabezpieczonych kredytów bank wzywa do przyśpieszonego zwrotu („Nikt nigdy nie czyta akapitów pisanych małym drukiem", odparł z powagą Chennery, kiedy oburzyłam się na takie postępowanie banków inwestycyjnych). Ceny domów w mieście spadały na łeb na szyję i żaden pożyczkodawca nie zamierzał ryzykować. Firma z Wall Street groziła, że przejmie dom i galerię za trzydzieści dni (jedenastego stycznia, przypomniałam sobie w myślach), jeśli nie będziemy w stanie zwrócić kredytu. Chuck Chennery przedstawił różne sposoby restrukturyzacji długu, ale żadna z możliwości nie sprawiała wrażenia prawdopodobnej. Gdybyśmy zrestrukturyzowali kredyt, mielibyśmy więcej czasu na spłatę, chociaż przy znacznie wyższym oprocentowaniu. Co miesiąc musielibyśmy płacić pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Skąd mam wziąć takie sumy przy obecnym rynku? A gdybyśmy sprzedali galerię, żeby spłacić całość, z czego byśmy żyli? I gdzie? Ta kamienica była naszym domem oraz miejscem pracy. Na samą myśl o tym robiło mi się niedobrze. Nic dziwnego, że zabłądziłam. - Tak, miałem rację, ten herb jest identyczny z herbem na pani pierścionku i medalionie. - Głos właściciela wdarł się w rosnący strach przed finansową ruiną, który wypełniał mi myśli. - W gruncie rzeczy jestem przekonany, że to ten sam herb. Odwróciłam się i spojrzałam na przedmiot, który jubiler położył na granatowym aksamicie. Była to płytka srebrna szkatułka rozmiarów mojego trzydziestocentymetrowego MacBooka, tak zaśniedziała, że z trudem rozpoznawałam

ryte wzory, nawet gdy się nad nią pochyliłam. Zaskoczyło mnie, że właściciel pedantycznie czystego sklepu dopuścił do takich zabrudzeń. Przyjrzałam się zdobieniu na wieku, szukając herbu, o którym mówił, ale zobaczyłam abstrakcyjny wzór z koncentrycznych owali. - Herb jest tutaj - wskazał przednią ściankę szkatułki w miejscu, gdzie powinno być zamknięcie. Zamiast niego, a może na nim, znajdował się zaokrąglony romb łączący wieko ze ścianką. Krawędzie miał nieregularne, wychodzące poza obrzeża, i wyglądał jak plama wosku, w której odbito pieczęć. Rzeczywiście bardzo przypominał medaliony, które odlewałam z woskowych form. I wzór miał dokładnie taki sam jak mój sygnet: łabędź rozpościerający skrzydła, łacińskie motto, a nawet... czy to możliwe? Nachyliłam się nad szkatułką, a jubiler bez słowa podał mi lupę. Drgnęłam, przystawiając ją do oka, w kościach czoła, nad brwiami i na policzku poczułam prąd, jakby jubiler naelektryzował metal. Nakierowałam lupę na pieczęć. W metalu dostrzegłam cienkie rysy; z doświadczenia wiedziałam, że pochodzą od pęknięć w pieczęci. Spojrzałam na sygnet, znowu na szkatułkę. Rysy były identyczne. - To niezwykłe. - Ze szkłem na oku wyprostowałam się i popatrzyłam na jubilera. Obraz starca rozmazał się, zarys jego postaci migotał i połyskiwał jak słoneczne flary. Nagle pojawił się w sklepie obłok lśniących iskier niczym chmara świetlików i zawisł nad jego głową. Odłożyłam szkło i zamknęłam oczy, by oczyścić wzrok. - Przepraszam, mam... - Mroczki migocące? Aurę? - Jubiler wymienił symptomy migreny ocznej, na którą cierpię od wczesnej młodości. - Właśnie. Pewnie pan też na to cierpi. - Jak wielu z nas - odparł enigmatycznie.

Kogo miał na myśli, mówiąc „nas"? Ten człowiek bez dwóch zdań był dziwny. Powinnam zapytać go o drogę i natychmiast wyjść. Nie planowałam zakupu szkatułki, co nie znaczy, że nie miałam ochoty. Czułam, że powinna do mnie należeć. Jakie jest prawdopodobieństwo trafienia na przedmiot wykonany przy użyciu tego samego pierścienia, który dała mi matka? I to w dzień, gdy całe moje życie wydawało się okropnie przygnębiające? Ale właśnie dlatego nie powinnam nawet myśleć o kupieniu rzeczy tak nieistotnej, zachowałabym się głupio i nierozważnie, wziąwszy pod uwagę okoliczności. Mimo to... wyobrażałam sobie, jak poleruję srebro, aż zaczyna błyszczeć... Dotknęłam palcem szkatułkę, oczami wyobraźni widziałam wirujący wzór uwolniony od warstwy śniedzi... I nagle misterne linie zapłonęły na niebiesko. Zafascynowana obserwowałam, jak promienie światła marszczą się i falują, biegną od mojego palca, jakby szkatułkę zrobiono z wody, nie srebra, a mój dotyk był kamieniem, który zmącił taflę. Cofnęłam palec, linie znieruchomiały i straciły połysk. Uniosłam wzrok i zobaczyłam, że jubiler wpatruje się w szkatułkę. Wolno przeniósł spojrzenie na mnie. Jego oczy zdawały się lśnić tym samym światłem, które chwilę wcześniej widziałam na szkatułce. Patrzył na mnie z takim natężeniem, że się przeraziłam: coś zrobiłam źle, może uszkodziłam szkatułkę? Ale on mi jej nie odebrał, tylko przesunął w moją stronę. - Mam dla pani propozycję. - Co takiego? - Przestraszył mnie dobór słów. - Chciałbym dokonać wymiany. - Trzymał dłonie pomiędzy pieczęcią na szkatułce a moim sygnetem. Mocno drżały. Kiedy weszłam do sklepu, bez najmniejszego problemu posługiwał się delikatnymi zegarmistrzowskimi

narzędziami, ale teraz jego dłonie trzepotały niczym skrzydła motyla. -Bardzo przepraszam. - Bałam się, że go zdenerwuję. - Nie rozumiem. W gruncie rzeczy nie mam nic na zamianę. - Zależy mi na pani usługach. - Splótł dłonie i z wysiłkiem przywołał na usta uprzejmy uśmiech. -Jakich usługach? - Nagle uświadomiłam sobie, że jesteśmy odizolowani w tym małym sklepie na opustoszałej ulicy, za zamkniętymi frontowymi drzwiami, ulewny deszcz, jak zasłona ze srebrnej siatki odgradzał nas od reszty świata. Czy ten człowiek jest szalony? W oczach miał gorączkowy płomień i wykręcał dłonie, jakby się bał, że odfruną. - Usługach lutowniczych. Widziałem, jakie piękne prace wykonuje pani w Cygnet Designs... Zajmuje się też pani rzeźbieniem w metalu, prawda? Wydaje mi się, że w zeszłym roku miała pani wystawę w Chelsea... Szukałem kogoś takiego jak pani. Mam do wykonania bardzo delikatną pracę... - Rozplótł dłonie i wskazał wieko szkatułki. Zauważyłam dwie rzeczy. Nie dotykał szkatułki, a jego paznokcie miały taki sam odcień żółci jak oczy. - Szkatułka została szczelnie zamknięta. Zobaczyłam, o co mu chodzi. Pomiędzy wiekiem a ścianką znajdowała się cienka warstewka metalu, która w przeciwieństwie do reszty nie zaśniedziała, ale błyszczała jak roztopiona rtęć. Ktoś zalutował szkatułkę, potem odcisnął pieczęć, jakby była listem, który otworzyć może tylko adresat wybrany przez nadawcę. A ja miałam identyczną pieczęć. - To dziwne. - Tak, i dość niewygodne. Nie mogę sprzedać zalutowanej szkatułki. Jeśli ją pani otworzy, oddam pani pieczęć i zapłacę tysiąc dolarów.

- To strasznie dużo... - Nie, zważywszy na precyzję pracy. Opłaca mi się zatrudnić kogoś z pani umiejętnościami, poza tym wierzę, że to los dzisiaj sprowadził panią do mnie, a kimże jesteśmy, by odrzucać okazje, które podrzuca nam przeznaczenie? Rzeczywiście, kim jestem? Dlaczego po tych strasznie ponurych rewelacjach o mojej sytuacji finansowej nie miałabym przyjąć daru, który los gotów jest mi dzisiaj wręczyć? Tysiąc dolarów nie rozwiąże moich problemów, ale czy mogę sobie pozwolić na rezygnację z dodatkowych zarobków? - Dobrze. - Wyciągnęła rękę po szkatułkę. - Dobił pan targu. Dzisiaj wieczorem otworzę i jutro rano będzie ją pan miał z powrotem. Podniósł szkatułkę otuloną błękitnym aksamitem; dopiero teraz zobaczyłam, że jest to woreczek. Kiedy mi ją podawał, usłyszałam, że w środku coś szeleści, jak jesienne liście podrywane podmuchami wiatru. - Chciałbym też otrzymać papiery, które są w środku - dodał jubiler. Szkatułka była cięższa, niż się spodziewałam. Spojrzałam na nią i zobaczyłam, że linie znowu się poruszyły. Pewnie wzór zaprojektowano tak, by dawał wrażenie trompe d'oeil. Tym razem jednak linie nie rozbiegały się na zewnątrz, ale zwijały, wybrzuszały i toczyły jak fale oceanu przyciągane siłą księżyca. Przez chwilę sklep był pełen słonawego oddechu odpływu. Potrząsnęłam głową, by wrócić do rzeczywistości, a potem, zanim jubiler zdążył zrezygnować ze zlecenia - i zanim ja zdążyłam wycofać się z umowy - wsunęłam szkatułkę do woreczka i wrzuciłam do przepastnej torby (moja przyjaciółka Becky nazywała ją torbą Mary Poppins). Podziękowałam jubilerowi i wyszłam na deszcz.

W chwili gdy postawiłam stopę na chodniku, pojawiła się taksówka, przez mgłę i deszcz światełko na jej dachu połyskiwało niczym latarnia morska. Zapominając o postanowieniu, że będę oszczędzać, zatrzymałam ją i z ulgą wsunęłam się na tylne siedzenie. Podałam kierowcy adres i zamknęłam oczy, by powstrzymać zaburzenia wzroku towarzyszące migrenie. Dopiero kiedy taksówka zatrzymała się przed domem, uświadomiłam sobie, że nie znam nazwiska ani adresu jubilera, nawet nie wiem, przy jakiej ulicy mieści się jego sklep. Nie miałam pojęcia, jak mu zwrócę otwartą szkatułkę.

ZaśnieżonepoleweFrancji Chociaż galeria była zamknięta, Maja, nasza recepcjonistka, jeszcze nie poszła do domu. Dziwne, ale wyglądało, że poświęca pracy więcej energii i czasu teraz, gdy mogliśmy sobie pozwolić na płacenie jej tylko za trzy dni w tygodniu plus niewielki procent od każdej sprzedaży. Stanowisko „konsultantki" jak widać jej odpowiadało, mimo że nie robiliśmy sekretu z zagrożenia, jakie dla galerii stanowi recesja. - Wiesz, obrazy Pissarra wróciły od Sotheby'ego - oznajmiła, wkładając płaszcz z popielatego brokatu, który mogłyby nosić dworki z okresu restauracji, choć pewnie nie z aksamitną minispódniczką w hinduski wzór i butami UGG. - Pan James zabrał je na zaplecze, ale nie jestem pewna, czy zdążył schować do sejfu... W tym samym czasie przyszedł pan Reese. - Oczywiście z butelką stolicznej - odparłam. Zach Reese był jednym z najstarszych i najbliższych przyjaciół mojego ojca, malarzem abstrakcjonistą, którego obrazy sprzedawały się świetnie na początku lat osiemdziesiątych.

Teraz też świetnie się sprzedawały, tylko że Zach ostatnimi czasy jakoś nie chwytał za pędzel. Wolał siedzieć na zapleczu naszej galerii i wspominać cudowne czasy Basąuiata i Davida Hockneya. - A jaka okazja jest tym razem? - Impreza powitalna dla obrazów Pissarra. - Maja wywróciła oczami. - Fatalnie, że nie znalazły nabywcy, ale wiesz, co mówią o krajobrazach ze śniegiem... - Nie sprzedają się dobrze w okresie recesji. A skoro o tym mowa, był ruch? - Tylko dwie panie domu z Long Isłand, które zabijały czas po wyprzedaży u Marka Jacobsa. Cały czas porównywały swoje nowe metody oszczędzania: łapówka dla kolorysty, żeby przyszedł do domu za ułamek sumy, którą biorą w salonie, i ograniczenie córek do jednej torebki Marca Jacobsa. - Ha, gdziekolwiek spojrzeć, sprawy naprawdę układają się źle! - Zmusiłam się do śmiechu, chociaż na myśl 0 oszczędzających paniach domu z Long Island zrobiło mi się niedobrze. Robiłam świetny interes na wisiorkach z monogramem, a okazji przez cały rok było mnóstwo: Boże Narodzenie, urodziny słodkich szesnastolatek, bar miewa, konfirmacja. - Sprawdzę, czy obrazy Pissarra są pod kluczem. Dzięki, że na mnie czekałaś. - Żaden problem. Idę na spektakl w Knitting Factory i musiałam gdzieś spędzić ten czas. Miłego weekendu. Poszłam za Mają do frontowych drzwi, które po jej wyjściu zamknęłam na podwójny zamek. Przytłumiłam światła i przełączyłam system alarmowy na tryb nocny, uruchomiłam czujniki ruchu, potem weszłam do wąskiego korytarza prowadzącego do klatki schodowej i na zaplecze. Gdy zamykałam na klucz drzwi do galerii, słyszałam tubalny śmiech Zacha Reese'a.

- ...i wtedy on powiedział: „Towar obsikany uważa się za sprzedany" i dał mu rachunek. To była stara historia z początków Zacha w Warhol's Factory; zwykle ją opowiadał, by rozbawić Romana w szczególnie trudnych okresach, a ojciec zwykle nie mógł powstrzymać się od śmiechu, ale dzisiaj wieczorem z zaplecza dochodził tylko głos Zacha - mówił z rozlewnym akcentem ze środkowego zachodu Na mój widok ojciec podniósł głowę i z napiętego wyrazu jego twarzy domyśliłam się, że czekał na mnie. Złe się odżywia albo marnie sypia, pomyślałam, patrząc na jego zapadnięte policzki i gorączkowy blask ciemnych oczu. Nigdy mi nie przeszkadzało, że mam starych rodziców (kiedy się urodziłam, Roman miał pięćdziesiąt osiem, a matka czterdzieści pięć lat), ponieważ ojciec tryskał siłami witalnymi, a matka... Cóż, aż do śmierci w wieku sześćdziesięciu jeden lat wyglądała, jakby miała trzydzieści i ani dnia więcej. Dom zawsze był pełen artystów i pisarzy, których mama gościła. Odkąd jednak dziesięć lat temu zginęła w wypadku samochodowym, zaczęłam bardziej dbać o zdrowie ojca. Jego bliscy w większości zginęli w Polsce podczas wojny, matka zerwała kontakty z krewnymi we Francji i Roman był jedyną rodziną, jaka mi pozostała. Zrobiło mi się przykro, że przez całe popołudnie kazałam mu czekać na rezultaty rozmowy z prawnikiem. Powinnam była od razu wracać do domu, zamiast bez celu wałęsać się po mieście, oglądać towary w sklepach z antykami i gawędzić z ekscentrycznymi jubilerami. - Chwała bohaterowi! - Zach Reese uniósł szklankę pełną po brzegi przezroczystego płynu, który kołysał się w jego drżących dłoniach. - Obawialiśmy się, że połknęli

cię bogowie mamony. Złożyli w ofierze na ołtarzu kościoła Świętej Trójcy sukubom Chciwości i Kredytów hipotecznych. - Tak długo ciebie nie było - Roman uśmiechnął się z wysiłkiem. Przesunął sękatą dłonią po łysej czaszce; w tym geście nauczyłam się rozpoznawać oznakę stresu. - Myśleliśmy, że bank zatrzymał cię jako zastaw pod kredyt. - Gdybym tylko była na tyle wartościowa. - Machnęłam dłonią, odrzucając propozycję szklaneczki ze strony Zacha. Podeszłam do pieca i nastawiłam czajnik, jako że zaplecze mieściło się w starej kuchni. Teraz w szafkach zamiast talerzy i garnków znajdowały się dokumenty i materiały biurowe, a spiżarka została przekształcona w ognioodporny, stalowy sejf z nowoczesnym zamkiem i systemem alarmo- wym. Drzwi sejfu były otwarte, a wyjęte ze skrzyń zimowe krajobrazy Pissarra stały na kuchennych krzesłach w taki sposób, że zasłaniały okna i drzwi balkonowe do ogrodu, zastępując widok deszczowego zmierzchu na Manhattanie krystalicznymi połaciami zaśnieżonych pól. Dlaczego pod- czas recesji śnieg nie sprzedaje się dobrze? Kupiłabym te obrazy dla siebie, jeślibym miała pieniądze. Gdybym mogła, wkroczyłabym w ten spokojny, lawendowy śnieg. Gwizd czajnika wyrwał mnie z dziecięcego marzenia o możliwości wejścia w ukochany obraz. Większą część dzieciństwa spędziłam, śniąc na jawie o spacerach po słonecznikowych polach van Gogha i schludnych holenderskich uliczkach. Nasypałam czarnej rosyjskiej herbaty do dzbanka i zalałam wrzącą wodą. Postawiłam dzbanek na złożonej biało-niebieskiej ściereczce, przyniosłam dwie filiżanki. - Powiedz, jak jest źle? - zapytał Roman, kiedy nalałam herbaty i podałam mu filiżankę.

- Porozmawiamy później. - Zerknęłam na Zacha. - Oho, widzę, że przeszkadzam w rodzinnej konferencji. Lepiej już pójdę. Jeden z moich uczniów ma wernisaż, pomyślałem, że powinienem tam wpaść. - Podniósł się niepewnie, prostując wysoką na metr osiemdziesiąt sześć postać barczystego szwedzkiego farmera w pokrytych farbą martensach. Chociaż od dwudziestu lat nie namalował żadnego obrazu, jego ubrania zawsze są poplamione farbą, pomyślałam, stając między nim a obrazami. Nie byłam pewna, czy zdołałby utrzymać pędzel w wiecznie drżących dłoniach. - Zostaw w spokoju studentki, Zach. - Wyciągnęłam szyję, by przyjąć cmoknięcie w policzek. - To nie w porządku wobec studentów. - Do zobaczenia, Jaszemski! - Używał prawdziwego nazwiska mojego ojca. Odprowadziłam Zacha do frontowych drzwi i zamknęłam je za nim. Kiedy wróciłam do kuchni, ojciec popijał herbatę. Obrazy zniknęły, drzwi sejfu były zamknięte, ale ojciec wciąż wpatrywał się w miejsce, gdzie przedtem stały. - W zeszłym roku za każdy dostałbym sześć milionów - powiedział. - Nawet po krachu z osiemdziesiątego siódmego interes wciąż się kręcił. - Obecna sytuacja chyba jednak się różni od tej z osiemdziesiątego siódmego. - Usiadłam i oburącz ujęłam kubek z herbatą, choć tak samo mogłam przebywać na tamtym śnieżnym polu we Francji, bo ciepło nie zdołało przepędzić uczucia chłodu, który przeszywał mnie do szpiku kości. Dwie godziny później poszłam na piętro, wyczerpana udawaniem fałszywego optymizmu. Przedstawiłam ojcu plan restrukturyzacji kredytu, który zdaniem Chucka

Chennery'ego był dla nas ostatnią deską ratunku. Ojciec go zaakceptował, ale nawet on musiał rozumieć, że jeśli sytuacja ekonomiczna będzie się pogarszać, nie mamy najmniejszej szansy na wydobycie się z długu. Mimo to przez całą rozmowę okazywał beztroskę niepoprawnego hazardzisty. - Coś na pewno się zdarzy! - zawołał za mną, kiedy zostawiłam go przed drzwiami jego mieszkania na pierwszym piętrze. Zanim doszłam do swojej kawalerki na drugim piętrze, miałam wrażenie, jakby całe moje ciało zakute było w metal. Zdjęłam torbę, z ulgą rzuciłam ją na podłogę... i usłyszałam głośny szczęk. Srebrna szkatułka. Zupełnie o niej zapomniałam, chciałam pokazać ją ojcu, ale tyle finansowych szczegółów musieliśmy omówić. Ojciec niedługo po drugiej wojnie zajął się handlem przedmiotami dekoracyjnymi i pewnie mógłby określić jej wiek. Ja z całą pewnością tego nie potrafiłam. Wyjęłam szkatułkę z torby i zaniosłam na warsztat, który stał na drugim końcu pokoju. Świetlik i wysokie od podłogi do sufitu okna wychodzące na usytuowany przy południowej ścianie ogród dawały mnóstwo światła, to było idealne miejsce do pracy. Stary sekretarzyk mieścił się w małej niszy na prawo od warsztatu, po lewej w wysokiej metalowej biblioteczce przechowywałam materiały do wyrobu biżuterii oraz resztki metalu, które zostawały po rzeźbach. Jedna z nich, długi na dwa metry smok zrobiony z metali i łańcuchów znalezionych na złomowisku, wisiał na haku wbitym w sufit. W świetle dnia jego czerwone oczy łapały promienie słoneczne i żarzyły się złowrogo, ale dzisiaj wieczorem rzucał wydłużony cień na pokryte kroplami szyby. Ten widok mnie niepokoił.

Zapaliłam mocne lampy po obu stronach stołu i natychmiast dostrzegłam to, czego nie widziałam w sklepie: wyhaftowane na aksamicie srebrnymi i złotymi nićmi okręgi, trójkąty i półksiężyce zdobione łukami i zawijasami. Kształty wydały mi się jakby znajome. Odwróciłam się do biurka, otworzyłam laptopa i włączyłam. Czekając, aż komputer się załaduje, wyjęłam szkatułkę z woreczka i przesunęłam palcami po misternie wyrytych koncentrycznych owalach. W mocnym świetle linie zapłonęły na niebiesko, pewnie pociągnięto je delikatną warstwą emalii. Będę musiała uważać, żeby jej nie zniszczyć przy otwieraniu szkatułki. Odstawiłam szkatułkę, położyłam palce na dotykowym panelu... i odskoczyłam, bo z moich palców posypały się iskry. Ekran zamigotał, laptop zapiszczał gardłowo jak syjamski kot w rui. Cholera! Potrząsając ręką, patrzyłam, jak komputer się resetuje. Zbliżyłam się do urządzenia ostrożnie, ledwo muskałam klawisze. Tym razem nic się nie stało. Wywołałam stronę Symbole.com i wpisałam parametry wzoru na aksamicie: z pojedynczą osią, symetryczne, otwarte, kształty proste i zaokrąglone, zachodzące na siebie, po czym nacisnęłam klawisz „szukaj". Na ekranie pojawiły się najrozmaitsze symbole. Kliknęłam na jeden, który odpowiadał znakowi na aksamicie: przecięty dwiema poziomymi liniami półokrąg z pionową linią na czubku, i otrzymałam opis: „Jeden z symboli amalgamatu wykorzystywanego w alchemii i wczesnej chemii. Amalgamaty to stopy powstałe w wyniku łączenia rtęci z innymi metalami, najlepiej ze srebrem". Jasne, widziałam ten symbol na zajęciach z metalurgii. Do Google'a wpisałam „alchemia" i wywołałam

Wikipedię. Dowiedziałam się, że słowo „alchemia" pochodzi od arabskiego słowa oznaczającego „sztukę przekształcania", że od niego wzięło się określenie „chemik", że celem alchemii było dążenie do przemiany metali w złoto. Przewinęłam listę sławnych alchemików i nacisnęłam na link do listy symboli. Porównując aksamit z ekranem, zidentyfikowałam symbole srebra, złota, miedzi i ołowiu, kilku planet, pór roku i czterech żywiołów: ziemi, powietrza, ognia i wody. Czyżby białowłosy jubiler był ukrytym alchemikiem? Wcale by mnie to nie zaskoczyło. Jubilerstwo pełne jest romantyzmu i ekscentryczności. Na zajęciach w FIT poznałam całkiem sporo profesorów i studentów, których intrygowało starożytne mistyczne badanie natury. Zagorzali wyznawcy lubili podkreślać, że pewne procesy wciąż są wykorzystywane we współczesnej metalurgii. A komu w dzisiejszych czasach nie wydałby się atrakcyjny system obiecujący poznanie tajemnic przemiany ołowiu w złoto? Dopóki jednak szybko nie opanuję tej sztuki, będę potrzebować każdego cen ta, który uda mi się zarobić. Obiecałam jubilerowi, że jutro oddam mu otwartą szkatułkę. Miałam nadzieję, iż się ze mną skontaktuje, kiedy sobie uświadomi, że nie podał mi swoich namiarów. A jeśli nie, będę musiała tak długo chodzić po West Village i Tribece, aż znajdę jego sklep. Na razie zabiorę się do pracy. Poszłam do sypialni, malutkiego pokoju utkniętego pod skośnym dachem, i szybko przebrałam się ze spódnicy i bluzki, w których byłam u prawnika, w stare dżinsy, bluzę i skórzane buty. Dość wcześnie na zajęciach z jubilerstwa i spawalnictwa przekonałam się, że iskra może zniszczyć moją ulubioną koszulę i przez delikatny materiał sparzyć

skórę. Mój roboczy strój był poznaczony wypalonymi dziurkami i cuchnął gazem, metalem, popiołem. Włożywszy go, natychmiast poczułam się bardziej sobą. Zebrałam włosy w koński ogon, wróciłam do pokoju i włączyłam radio nastawione na WROX, stację nadającą rock alternatywny, której lubiłam słuchać przy pracy. Jedwabisty głos spikerki - jej program nazywał się Nocny lot z Ariel Earhart - zawsze mnie odprężał. Uśmiechnęłam się, kiedy z radia popłynęła piosenka kapeli London Dispersion Force. Należało do niej dwoje moich przyjaciół i cieszyłam się, że zyskują popularność. To była ich nowa piosenka, zatytułowana „Trubadur". „Trubadurzy pisali piosenki, by ukoić złamane serce", śpiewała wokalistka Fiona. „By ukochane poznały ich wieczny ból". Włączyłam lutownicę, kołysząc się do melodii i czułam, jak ogarnia mnie spokój, którego przez cały dzień mi brakowało. Dzięki Bogu za pracę, pomyślałam. Wciągnęłam grube rękawice i przysunęłam do siebie szkatułkę. Do diabła, jak mam ją otworzyć, nie niszcząc całości? Przyjrzałam się spawowi wokół wieka. Krawędzie szkatułki nie zostały uszkodzone, musiałam założyć, że zrobiono go z metalu miększego niż srebro, które w przeciwnym razie by się roztopiło. To samo dotyczyło pieczęci na zamknięciu. Jeśli roztopię spaw, powinnam bez trudu wsunąć weń ostrze. Wybrałam stalowe ostrze i najcieńszą dyszę do lutownicy, następnie wyregulowałam poziomy acetylenu i tlenu. Po zakończeniu przygotowań włożyłam okulary ochronne i skierowałam lutownicę na spaw. Na początku nie dostrzegłam żadnej zmiany. Gdyby pieczęć była z ołowiu, już powinna się topić. To musi być inny materiał. Wyregulowałam płomień. Nic.

- No, dalej - szepnęłam do metalu; oddech zaparował okulary. - Nie bądź wredny. Jakby w odpowiedzi metal w miejscu, na które skierowałam lutownicę, zrobił się jedwabisty i połyskliwy, przypominał czerwoną wstążkę. Zaczynał się topić. - Grzeczny chłopczyk - pochwaliłam śpiewnie. W żarze z palnika metal bulgotał. Drugą dłonią wbiłam ostrze pod wieko i przesunęłam wzdłuż trzech ścian, a potem pod okrągłą pieczęcią. Metal wokół pieczęci zapłonął na biało - cały z wyjątkiem zrywającego się do lotu łabędzia, który nie zmienił barwy i kontrastował z jasnym tłem, jak czarny łabędź odrywający się od tafli połyskliwego, zalanego słońcem jeziorka. Przysięgłabym, że słyszę szum skrzydeł w powietrzu, a potem oślepiło mnie światło. Niemal je czułam, było energią, od której wibrowało mi w kościach, mrowiło w żyłach. To było jak skok do lodowatego jeziora w upalny letni dzień, jak gorąca kąpiel z musującymi solami, jak... nie, niczego podobnego wcześniej nie odczuwałam. Miałam wrażenie, jakbym po raz pierwszy naprawdę żyła. Od razu wiedziałam, że jeśli wyjdę cało z tej sytuacji, do końca moich dni będę starała się odtworzyć to doznanie. Kiedy światło zblakło, spojrzałam na swoje ręce i nogi, niemal spodziewając się oparzeń, ale byłam cała i zdrowa. Nic ci nie jest, nic ci nie jest, powtarzałam sobie, klepiąc się po ciele. W tych słowach usłyszałam echo głosu mojej matki. Tak mówiła, kiedy się przewróciłam albo uderzyłam w głowę. Nic ci nie jest, powiedziałam raz jeszcze, próbując uspokoić rozszalałe serce. Żadnych uszkodzeń, nawet... Spojrzałam na szkatułkę i serce mi stanęło.

Była otwarta. Z jej wnętrza smuga błękitnego dymu unosiła się ku sufitowi i owijała wokół metalowego smoka niczym latający wąż. W dymie trzepotały płatki sadzy. Ale powodem mojej gwałtownej reakcji było to, co zobaczyłam na wewnętrznej stronie wieka. Błękitne kształty połyskiwały na tle roztopionego srebra, poruszały się jak ikony na ekranie komputera. Zbliżyłam się i drżącą dłonią dotknęłam wieka. Niebieski półksiężyc najpierw zmienił się w okrąg przecięty dwiema krzyżującymi się liniami, a potem w trójkąt z kropką w środku. Odwrócone oko przekształciło się w literę Z, z litery powstała cyfra 7, z cyfry coś, co wyglądało jak pantofelek. Zamknęłam oczy z rozpaczliwą nadzieją, że gdy je otworzę, złudzenie zniknie. Kiedy w wieku szesnastu lat zaczęłam cierpieć na migrenę oczną ze wszystkimi jej objawami, myślałam, że wariuję. Dorastając w domu często odwiedzanym przez artystów, mimo woli słuchałam 0 ludziach, którzy „przekroczyli granicę". Życie na owej granicy wydawało się darem, a zarazem brzemieniem artysty. A przecież matka zawsze mi powtarzała, jak bardzo jestem utalentowana. Czy to znaczyło, że ja także mogłam przekroczyć granicę dzielącą świat racjonalny od szaleństwa? Odczułam kolosalną ulgę, kiedy okulista mi powiedział, że błyski światła, poszarpane mroczki i zamazane aury są typowe dla tej dolegliwości. A jeśli się mylił? Jeśli te symptomy były zaledwie początkiem i teraz naprawdę tracę rozum? Otworzyłam oczy. Symbole zniknęły, szkatułka z białej zmieniła się w srebrną. Wypolerowaną, bez śladu patyny. W porządku, pomyślałam, wieko pokryto jakimś środkiem chemicznym, symbole wyryto w każdej warstwie, więc je zobaczyłam - gdy szkatułka się rozgrzała, a potem stygła - w taki sam sposób, w jaki sok z cytryny ujawnia się