martanap8

  • Dokumenty228
  • Odsłony47 970
  • Obserwuję27
  • Rozmiar dokumentów678.4 MB
  • Ilość pobrań24 759

J.R. Ward - Bractwo Czarnego Sztyletu. Dziedzictwo krwi 6

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

J.R. Ward - Bractwo Czarnego Sztyletu. Dziedzictwo krwi 6.pdf

martanap8
Użytkownik martanap8 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 429 stron)

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 2 Dedykuję: Tobie Byłeś prawdziwym dŜentelmenem I wielkim pocieszycielem. Moje szczęście nosi twoje imię. Naprawdę na to zasługujesz.

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 3 PodziękowaniaPodziękowaniaPodziękowaniaPodziękowania Wyrazy głębokiej wdzięczności dla czytelników serii Bractwa Czarnego Sztyletu i wielkie „hej” dla Cellies, internetowej grupy dyskusyjnej fanów. Wielkie dzięki dla Karen Solem, Kary Cesare, Claire Zion i Kary Welsh. S–Byte, Ventrue, Loop i Opal: dzięki za wszystko, co robicie z dobroci waszych serc! Nieustające podziękowania dla mojego Komitetu Wykonawczego: Sue Grafton, dr Jessiki Andersen, Betsey Vaughan. Wyrazy szacunku dla niezrównanej Suzanne Brockmann. DLB – Kocham cię i podziwiam. Całusy. Mama. NTM – przyjmij moją nieustanną miłość i wdzięczność. Jesteś prawdziwym arystokratą ducha. PS – czy istnieje cokolwiek, czego byś nie potrafił znaleźć? LeEllo Scott – daleko jeszcze? daleko jeszcze? daleko jeszcze? Pamiętaj – jeździmy z tempomatem, a bez LeSunshine nie ma nas. Uwielbiam cię, potworze. Kaylie – witaj na świecie, malutka. Twoja fantastyczna matka jest moją zdecydowaną idolką nie tylko dlatego, Ŝe dba o moje włosy. Bub – dzięki za „ubzdryngolony”! Ta ksiąŜka nigdy by nie powstała bez mojego kochającego męŜa, który jest moim doradcą, aniołem stróŜem i wizjonerem, mojej cudownej matki, za której miłość nigdy się w pełni nie odwdzięczę, moich krewnych (rodzonych i przyszywanych) i moich najdroŜszych przyjaciół. I, oczywiście, bez piękniejszej połowy WriterDoga.

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 4 GlosariuszGlosariuszGlosariuszGlosariusz Ahstrux nohtrum – osobisty ochroniarz z uprawnieniami zabójcy. Funkcja z królewskiego nadania Bractwo Czarnego Sztyletu – tajna organizacja mistrzów sztuk walki, której zadaniem jest obrona wampirów przed Korporacją Reduktorów. Dzięki właściwemu doborowi genetycznemu członkowie Bractwa obdarzeni są potęŜnym ciałem i umysłem, oraz niecodzienną zdolnością regeneracji. Bractwo wyławia kandydatów na swoich członków, którzy nie są rodzonymi braćmi. Agresywni, pewni siebie a przy tym tajemniczy, trzymają się z dala od cywilów i nie utrzymują kontaktów z członkami pozostałych kast, o ile nie potrzebują się dokrwić. W świecie wampirów bracia cieszą się wielkim powaŜaniem. O ich wyczynach krąŜą legendy. Giną tylko od bardzo powaŜnych urazów; takich jak rany postrzałowe, cios w serce itp. Broniec – samiec wampirów, który ma partnerkę. Samce mogą mieć więcej, niŜ jedną partnerkę. Cerbher – kurator przydzielony z urzędu. Funkcja podlega gradacji; najwięcej uprawnień mają cerbherzy eremithek. Chcączka – okres płodności u samicy wampirów; zwykle trwa dwa dni i towarzyszy jej potęŜny apetyt seksualny. Pierwsza chcączka występuje około pięciu lat po przemianie, później pojawia się raz na dziesięć lat. Chcączka samicy wyczuwana jest przez wszystkie samce, które mają z nią kontakt. Chcączka to niebezpieczny okres, w którym dochodzi do waśni i starć między rywalizującymi samcami, zwłaszcza, jeśli samica nie ma partnera. Dhund – piekło. Ehros – wybranka kształcona w dziedzinie sztuki erotycznej i miłosnej. Eremithka – status przyznawany przez króla arystokratycznej samicy w odpowiedzi na suplikę jej rodziny. Eremithka podlega wyłącznie władzy cerbhera, zwykle najstarszego samca w domostwie. Cerbher ma prawo decydowania o jej postępowaniu, zwłaszcza ograniczania bądź całkowitego zakazu kontaktów ze światem zewnętrznym.

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 5 Frathyr – zwrot uŜywany pomiędzy męŜczyznami na znak wzajemnej miłości i szacunku. W swobodnym tłumaczeniu: drogi przyjaciel Glymeria – opiniodawcze kręgi arystokracji. Socjeta Gwardh – osoba odpowiedzialna za wychowanie, ojciec chrzestny. Juchacz – wampir płci męskiej lub Ŝeńskiej, który ma obowiązek karmić swoją krwią właściciela. Choć posiadanie juchaczy naleŜy do ginących obyczajów, jest nadal praktyką legalną. Korporacja Reduktorów – organizacja zabójców powołana przez Omegę w celu eksterminacji rasy wampirów. Krwiczka – wampirzyca, która ma partnera seksualnego. Samice zwykle poprzestają na jednym partnerze, poniewaŜ samce mają silny instynkt terytorialny. Krypta – rytualne miejsce spotkań Bractwa Czarnego Sztyletu, wykorzystywane do ceremonii oraz przechowywania słoi z sercami reduktorów. W Krypcie odbywają się ceremonie przyjęcia do Bractwa i pogrzeby; tu równieŜ dyscyplinuje się nieposłusznych członków Bractwa. Przysługuje jedynie członkom Bractwa, Pani Kronik i inicjowanym adeptom Lilan – pieszczotliwie: ukochany, ukochana. Mamanh – spieszczenie słowa Matka Nalla – najdroŜsza, ukochana. Rodzaj męski nallum. Normalsi – symphackie określenie wampirów niebędących symphatami. Nówka – dziewica. Omega – złowroga, tajemnicza postać dąŜąca do zagłady wampirów z powodu niechęci do Pani Kronik. Istota nadprzyrodzona, posiada zdolności magiczne, z wyjątkiem mocy tworzenia. Pani Kronik duchowy – autorytet, doradczyni królów, straŜniczka świętych ksiąg wampirów, dawczyni przywilejów. Istota nadprzyrodzona, posiada wiele nadprzyrodzonych mocy. W jednorazowym akcie kreacji powołała do istnienia rasę wampirów. Pierwsza Rodzina – królewska para wampirów z ewentualnym potomstwem.

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 6 Pre–trans – młody wampir w okresie bezpośrednio poprzedzającym przemianę. Princeps – bardzo wysoki stopień w hierarchii wampirzej arystokracji; ustępuje rangą jedynie członkom Pierwszej Rodziny i Wybrankom Pani Kronik. Provodhyr – wpływowy osobnik piastujący wysokie stanowisko. Przedświtek – trzeci posiłek wampirów, odpowiednik kolacji w świecie ludzkim. Przemiana – przełomowy okres w Ŝyciu wampirów obojga płci, w którym osiągają dojrzałość. Odtąd muszą regularnie pić krew osobnika płci przeciwnej i nie mogą przebywać w świetle słonecznym. Przemiana zwykle występuje w wieku około dwudziestu pięciu lat. Niektóre wampiry, zwłaszcza samce, giną w trakcie przemiany. Wampiry przed przemianą są słabowite, nierozbudzone płciowo i niezdolne do dematerializacji. Psaniec – wampir naleŜący do kasty sług. Psańce są posłuszne wielowiekowej tradycji, która dyktuje ich strój i maniery. Mogą przebywać w świetle dziennym, za to starzeją się dość szybko. Średnia długość Ŝycia psańca wynosi około pięciuset lat. Pyknąć – unicestwić Nieumarłego przez przebicie mu piersi; anihilacji towarzyszy charakterystyczne pyknięcie połączone z rozbłyskiem. Pyrokant – pięta achillesowa, słaby punkt lub niszcząca słabość danego osobnika. Natury wewnętrznej (np. nałóg) lub zewnętrznej (np. kochanek). Pomstha – odwet. Akt wymierzenia sprawiedliwości, zwykle przez samca związanego z poszkodowanym. Qhrih (St. Jęz.) – runa honorowej śmierci. Reduktor – członek Korporacji Reduktorów. Bezduszny humanoid, pogromca wampirów. Reduktorów moŜna pozbawić Ŝycia wyłącznie przez przebicie piersi; w pozostałych wypadkach Ŝyją wiecznie. Nie jedzą, nie piją, nie rozmnaŜają się. Z czasem tracą pigment we włosach, skórze i tęczówkach są bezkrwiści, białowłosi, oczy mają bezbarwne. Pachną zasypką dla niemowląt. Do Korporacji wprowadzani przez Omegę, po rytualnej inicjacji wypatroszone serce przechowują w kamiennym słoju. Rundha – rytualna rywalizacja samców o samicę z którą chcą się parzyć. Ryth – rytuał zwracania honoru proponowany przez stronę zniewaŜającą. ZniewaŜony wybiera dowolną broń i atakuje nieuzbrojonego adwersarza (samca lub samicę).

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 7 Sadhomin – tytuł grzecznościowy uŜywany w relacjach sado–maho przez osobnika podlegającego wobec osobnika dominującego. Sroghi – określenie odnoszące się do sprawności męskiego członka. W tłumaczeniu dosłownym: podziwu godny, zasługujący na szlachetną samicę. Symphaci – odmiana rasy wampirów charakteryzująca się, między innymi, skłonnością i talentem do manipulowania uczuciami bliźnich; w ten sposób doładowują się energetycznie. Symphaci od stuleci są gatunkiem pogardzanym, w niektórych epokach przeznaczonym na odstrzał. Odmiana bliska wymarcia. Tolly – czuły zwrot. W wolnym przekładzie moja miła, mój miły. Wampir – przedstawiciel gatunku odmiennego od Homo sapiens. Aby Ŝyć, wampir musi pić krew osobnika płci przeciwnej. Ludzka krew utrzymuje wampiry przy Ŝyciu, jednak jej działanie jest krótkotrwałe. Po przemianie, która występuje około dwudziestego piątego roku Ŝycia, wampiry nie mogą przebywać na słońcu i regularnie muszą się dokrwić. Istota ludzka nie moŜe zostać wampirem przez ukąszenie ani transfuzję krwi, spotyka się jednak rzadkie przypadki krzyŜówki ras. Wampiry potrafią się dematerializować, ale wymaga to spokoju i koncentracji oraz braku większych obciąŜeń. Potrafią teŜ wymazywać wspomnienia z pamięci krótkoterminowej człowieka. Niektóre wampiry umieją czytać w myślach. Średnia Ŝycia wampira wynosi ponad tysiąc lat; znaczna część osobników Ŝyje o wiele dłuŜej. Wieczerza – pierwszy posiłek wampirów, odpowiednik śniadania w świecie ludzkim. Wybranki – samice wampirów chowane na słuŜebnice Pani Kronik. Uchodzą za arystokrację, choć bardziej w hierarchii duchowej niŜ świeckiej. Z samcami nie mają prawie styczności, czasem jednak parzą się z wybranymi dla nich przez Panią Kronik braćmi, aby zapewnić liczebność kasty. Posiadają dar jasnowidzenia. W dawnych czasach karmiły swoją krwią członków Bractwa, którzy nie mieli własnych krwiczek, praktyka ta została jednak zarzucona. Zanikh – duchowa kraina, w której zmarłe wampiry pędzą Ŝycie wieczne w otoczeniu swoich bliskich. Zghubny brah – młodszy bliźniak, nosiciel klątwy. Zvidh – pole buforujące, maskujące realistyczną iluzją wybrany fragment terenu, fatamorgana.

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 8 Zwyrth – martwy osobnik powracający z Zanikhu do świata Ŝywych. Zwyrthy darzone są głębokim szacunkiem i podziwiane za bolesne doświadczenia.

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 9 PrologPrologPrologProlog DWADZIEŚCIA PIĘĆ LAT, trzy miesiące, cztery dni, jedenaście godzin, osiem minut i trzydzieści cztery sekundy temu... Czas, o dziwo, wcale nie był nieskończonym korowodem roztapiających się w wieczności sekund. Czas, wyjąwszy chwilę obecną, był płynny, plastyczny MoŜna go było urabiać jak glinę. Omegę zalała wdzięczność. Gdyby nie elastyczność czasu, nie trzymałby nowo narodzonego syna w ramionach. Jakie to dziwne. Nigdy nie marzył o dzieciach, a przecieŜ był w siódmym niebie. – Matka nie Ŝyje? – spytał, kiedy nadreduktor pojawił się na schodach. Zabawna rzecz: gdyby spytał nadreduktora, który to rok, tamten odparłby, Ŝe 1983. I, w pewnym sensie, miałby rację. – Zmarła w połogu – potwierdził nadreduktor. – U wampirów to normalka. To jedna z ich nielicznych zalet. – Która, akurat w tym przypadku, była mu bardzo na rękę. Byłby skończonym niewdzięcznikiem, zabijając samicę po tym, jak mu oddała nieocenioną przysługę. – Co mam zrobić z jej ciałem? Omega patrzył z rozczuleniem, jak synek chwyta go za kciuk. Mały był bardzo silny. – Niesamowite. – Co? Nie potrafił ubrać swoich uczuć w słowa. Właściwie nigdy siebie nie podejrzewał o jakiekolwiek uczucia. Jego syn miał być tarczą ochronną w wojnie z wampirami, strategią zapewniającą przeŜycie Omegi. W jego zamyśle chłopak miał być ognistym mieczem, który wytępi barbarzyńską rasę wampirów, nim Destruktor unicestwi Omegę, wchłaniając go kawałek po kawałku. Na razie sprawy toczyły się zgodnie z planem, począwszy od uprowadzenia samicy wampirów i zapłodnienia jej przez Omegę, aŜ po narodziny chłopca. Poczuł nagle, Ŝe wcale nie ma ochoty rozstawać się z dzieckiem. To młode na jego rękach jawiło mu się jako jakiś cud, wyłom w zaklętym kręgu. Choć Omega, w odróŜnieniu od jego

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 10 siostry, nie posiadał daru tworzenia, jednak miał zdolność rozmnaŜania się. Nie był w stanie powołać do Ŝycia całej rasy, niemniej mógł reprodukować swoje geny. Właśnie skorzystał ze swego daru. – Mistrzu? – Nadreduktor przywołał go do rzeczywistości. Cholernie nie miał ochoty rozstawać się z małym, ale plan wymagał, Ŝeby jego syn Ŝył pośród nieprzyjaciół, wychował się jako jeden z nich. Dlatego musiał poznać ich język, kulturę i obyczaje. A takŜe ich siedziby, aby pewnego dnia mógł ich wyrŜnąć w pień. Niechętnie oddał dziecko nadreduktorowi. – Zostaw go przed tamtym domem zgromadzeń, którego nigdy nie pozwalałem ci tknąć. Owiń go w coś i podrzuć, a potem wracaj do mnie, Ŝebym cię mógł zabrać do siebie. „I wykończyć” – dodał w myślach. Nie zamierzał ryzykować Ŝadnych błędów ani przecieków. Nadreduktor wyraźnie starał się podlizać Omedze, co w innych okolicznościach mogłoby go ująć, teraz jednak akurat słońce wzeszło nad polami kukurydzy wokół Caldwell. Na pięterku zasyczały pierwsze płomienie, po chwili poŜar rozszalał się na dobre. Zapach spalenizny wskazywał, Ŝe ciało samicy trawi ogień, pochłaniając równieŜ zakrwawione wyrko. I bardzo dobrze. NaleŜy walczyć z brudem, zwłaszcza w nowiutkim wiejskim domku, zbudowanym specjalnie na okoliczność narodzin syna. – Idź i spraw się, jak trzeba – rozkazał. Nadreduktor wyszedł z noworodkiem. Patrząc na zamykające się drzwi, Omega poczuł bolesną tęsknotę za swoim synem. Na szczęście znał remedium na tę chandrę. Uniósł się w powietrze i katapultował w materialnej postaci do tej samej izby w wiejskim domku dwadzieścia parę lat później. PodróŜując w czasie, obserwował gwałtowne starzenie się pokoju. Tapeta zblakła, a potem odpadła niechlujnymi płatami, meble koślawiły się i dziadziały w miarę długoletniego zuŜycia. ŚnieŜnobiały sufit zŜółkł i zszarzał, jakby w pomieszczeniu kopciły pokolenia palaczy. Spaczone deski podłogi w sieni odstawały od ścian. Z głębi domu dobiegały dwa gniewne ludzkie głosy Omega skierował lot w stronę odrapanej kuchni, która raptem parę sekund wcześniej lśniła nowością i czystością. Jego nagle pojawienie się w kuchni przerwało kłótnię męŜczyzny z kobietą. Zamarli w osłupieniu. Przystąpił do rutynowego oczyszczenia domku z niepoŜądanych świadków.

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 11 Jego syn miał powrócić do rodzinnej chaty. Marzył o tym, Ŝeby go ujrzeć. A potem uŜyć. Z otępiałym znuŜeniem obserwował, jak zło podnosi głowę w jego wnętrzu. Myślał o swojej siostrze, która według własnego widzimisię z dostępnych surowców powołała do istnienia nowy gatunek na Ziemi. Była z siebie taka dumna... Ich ojciec teŜ był z niej dumny. Omega zaczął zabijać wampiry, Ŝeby obojgu zrobić na złość, ale wkrótce zorientował się, Ŝe zło go syci. Ojciec mógł mu naskoczyć. Omega szybko się zorientował, Ŝe jego niecne postępki – ba, samo jego istnienie – stanowiło taoistyczne dopełnienie szlachetnej natury jego siostry. RównowaŜenie przeciwieństw było naczelną dewizą jego siostry, uzasadnieniem istnienia Omegi, misją ich rodu z dziada pradziada. Fundamentalnym prawem, na którym zasadzała się cała rzeczywistość. Tak więc kiedy Omega kwitł, Pani Kronik cierpiała. Opłakiwała śmierć kaŜdego egzemplarza stworzonego przez nią gatunku, o czym Omega doskonale wiedział. Jak to brat – zawsze umiał wyczuć, co się dzieje w serduszku siostry. Teraz jednak zaczynał ją rozumieć. Kiedy myślał o swoim synu, który porabiał Bóg wie co, martwił się o chłopaka. Miał nadzieję, Ŝe przez dwadzieścia parę lat nie brakło mu niczego. Cokolwiek by mówić, był rodzicem, a rodzice zawsze martwią się o swoje potomstwo. Czy jesteś sługą dobra, czy zła, zawsze chcesz jak najlepiej dla istnienia, które powołałeś do Ŝycia. Omega z zaskoczeniem odkrył, Ŝe mimo róŜnic mają z siostrą coś wspólnego... Oboje trzęsą się o swoje dziatki. Zerknął na zwłoki pary, którą przed chwilą wykasował. Niestety, fakt, Ŝe ich dąŜenia z siostrą były podobne, wróŜył powaŜny konflikt interesów.

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 12 1.1.1.1. NAZGUL POWRÓCIŁ. Furiath zamknął oczy i oparł głowę z powrotem o zagłówek łóŜka. Diabła tam – powrócił. Nigdy nie odszedł. Rani mnie twoja małoduszność, kolego, skarcił go mroczny w jego głowie. Po tym wszystkim, co przeszliśmy razem? To prawda... wiele przeszli razem. To nazgul stał za jego wilczym apetytem na czerwony dymek, on i ten jego głos, mędzący wiecznie o tym, czego Furiath nie zrobił, co powinien był zrobić, co powinien był zrobić lepiej. Ciągle nie tak, ciągle za mało. I tak w kółko, do urzygu. Prawda się miała zaś tak, Ŝe jakby rodem z Władcy Pierścieni, pchnął Furiatha w objęcia czerwonego dymka, czy raczej dowiózł na tylnym siedzeniu spętanego jak wieprzka. Raczej na przednim zderzaku, kolego. Co prawda, to prawda. W wyobraźni Furiatha nazgul jawił się nieodmiennie na tle bojowiska z kości i czaszek. Sukinsyn dbał o to, by Furiath ani na chwilę nie zapomniał o swoich niedociągnięciach i poraŜkach, a jego monotonna tyrada wygłaszana nienagannym brytyjskim akcentem popychała go do odpalania blanta od blanta, Ŝeby sobie nie wpakować do ust lufy własnej czterdziestki. Nie uratowałeś go. Nie uratowałeś ich. To twoja wina... twoja wina. Złotą zapalniczką przypalił kolejnego skręta. Na takich jak on mówiono w Starym Języku zghubny brah. Drugi bliźniak, ten zły. Jego przyjście na świat, trzy minuty po narodzinach Zbihra, było przekleństwem, które zakłóciło równowagę rodziny. Dwóch szlachetnie urodzonych, Ŝywych synów to było zbyt wiele dobrego naraz, zatem nieuchronnie musiało dojść do wyrównania status quo: nie minęło wiele miesięcy, a starszy bliźniak został uprowadzony i sprzedany w niewolę, gdzie przez sto lat był poddawany najwymyślniejszym torturom.

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 13 Zezwierzęceniu swojej Posiadaczki zawdzięczał blizny na twarzy, plecach, nadgarstkach i szyi i jeszcze straszliwsze obraŜenia psychiki. Furiath wstrząsnął się. Ratując Ŝycie Zbihra, niewiele zdziałał, trzeba było dopiero magii Belli, Ŝeby wskrzesić duszę bliźniaka. A teraz Bella sama jest w niebezpieczeństwie. Gdyby umarła... Wszystko wróciłoby do normy. W następnym pokoleniu równowaga zostałaby przywrócona, wciął się nazgul. Naprawdę jesteś pewien, Ŝe to właśnie twój bliźniak zasługuje na błogosławieństwo Ŝywych narodzin? A moŜe ty mógłbyś płodzić młode za młodym? A gdybyś tak jeszcze, przy okazji, zakosił mu jego krwiczkę? Furiath złapał pilot i pogłośnił Che gelida manina. Nic z tego. Nazgul teŜ lubił Pucciniego. Wymachując jak wiatrak długimi ramionami, ruszył tanecznym krokiem, po pobojowisku, depcząc z chrzęstem kości zmarłych. Jego czarna wystrzępiona szata rozwiewała się jak grzywa znarowionego ogiera. Na zlewającym się z horyzontem szarym rumowisku nazgul wirował, zanosząc się śmiechem. Jeszcze. Chwila. A. Oszaleje. Furiath, nie odwracając głowy, sięgnął po leŜącą na nocnym stoliku torbę czerwonego dymka i bibułki. Trafiał na pamięć, jak królik do swojej jamy. Kiedy nazgul zaczął podrygiwać w rytm arii z Carmen, Furiath, pykając blanta, rolował juŜ na zapas dwa tłuste gibony – dwóch sprzymierzeńców, którzy mieli zapewnić jego nałogowi ciągłość. Dym, który wypuszczał z ust, pachniał kawą i czekoladą, jednak byłby gotów wyjarać oponę, byle zagłuszyć nazgula. Doszedł juŜ do takiego stanu ducha, Ŝe bez wahania kurzyłby zgniłe obierki z dna kubła na śmieci, gdyby gwarantowało mu to parę chwil spokoju. CzyŜby nasz związek zaczął się rozpadać?, zadrwił nazgul. Furiath skupił wzrok na rysunku, który szkicował od pół godziny. Rzucił okiem na całość, potem zanurzył piórko w srebrnym, rozchybotanym kałamarzu, który trzymał na materacu, przy nodze. Oleisty połysk tuszu przypominał krew wrogów jego rasy, reduktorów. Jednak na papierze tusz nabierał odcienia ciemnej rdzy, dalekiej od złowieszczej czerni. Co więcej, rudy odcień tuszu dokładnie odpowiadał barwie jaśniejszych pasemek w mahoniowych włosach Belli, którą właśnie szkicował z pamięci. Starannie wycieniował perfekcyjny kontur jej nosa, nakładając siateczkę delikatnych linii. Rysowanie piórkiem przypominało Ŝycie: Jeden nieostroŜny ruch i po wszystkim. Psiakość, oko Belli nie za bardzo mu wyszło.

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 14 UwaŜając, Ŝeby nie zamazać nadgarstkiem świeŜego tuszu, próbował pogłębić łuk dolnej powieki. Mimo kolejnych zgrabnych kresek na papierze czerpanym, oko wciąŜ nie chciało przypominać oka Belli. PoraŜka, zwaŜywszy na to, ile czasu w ciągu ostatnich u miesięcy strawił na szkicowaniu Belli. Nazgul nie przepuścił okazji, by palnąć mówkę, Ŝe to, co Furiath robi, jest niestosowne. Kto to widział zabawiać się rysowaniem cięŜarnej krwiczki brata bliźniaka. Oj, nieładnie, kolego. Tylko skończony świntuch podkręca się samicą rodzonego brata Na pewno świetnie się z tym czujesz... Czy nazgul zawsze musi gadać z tym brytyjskim akcentem? Furiath wykonał kolejne pociągnięcie piórkiem i przekrzywił głowę, sprawdzając, czy nie pomoŜe zmiana kąt widzenia. Niestety. WciąŜ do dupy, podobnie zresztą, jak włosy. Na rysunku ciemne, długie włosy Belli były upięte w kok, a jej policzki okalały pejsy. W rzeczywistości Bella zawsze nosiła włosy rozpuszczone. Mimo wszystko była jednak czarująca, a reszta jej twarz była taka sama jak na wszystkich portretach. Pełne miłości spojrzenie kierowała w prawo, rzęsy miała podwinięte, w jej oczach czuło się ciepło i oddanie. Zbihr siadał w jadalni zawsze po jej prawej stronie, by w razie czego swobodnie móc wydobyć broń. Furiath pilnował, Ŝeby na rysunkach Bella nie patrzyła na niego, zresztą w prawdziwym Ŝyciu nigdy nie przyciągał jej spojrzenia. Kochała się w jego bliźniaku, co go cieszyło choć pragnął jej całym sercem. Portret ukazywał Bellę od czubka koka aŜ do ramion. Nigdy nie rysował jej powiększającego się brzucha. CięŜarnych samic nie rysowało się od piersi w dół, Ŝeby nie w wołać wilka z lasu. Samice często umierały w połogu, i spędzało Furiathowi sen z powiek. Leciutko pogładził portret Belli, starając się nie dotknąć nosa, na którym tusz jeszcze nie zasechł. Była śliczna chociaŜ jej oku wciąŜ było daleko do ideału, fryzurę miała zmyśloną, a usta nie tak pełne, jak w rzeczywistości. Portret skończony. Pora wziąć się za następny. Jeszcze tylko pęd bluszczu na ramieniu Belli. Pierwszy liść, giętka łodyga, następne liście, coraz więcej liści... pnącze powoli zakrywało szyję i podbródek Belli, wspinając się na usta, anektując policzki...

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 15 Raz po raz zanurzał piórko w kałamarzu. Bluszcz stopniowo pochłaniał Bellę, kamuflując jej podobiznę, którą nakreślił w swym samczym, grzesznym zapamiętaniu, najtrudniej było zamalować nos. Odkładał to zawsze na koniec, bo czuł, Ŝe się dusi. Po pokryciu całego rysunku bluszczem, zmiął kartkę i cisnął przez pokój do mosięŜnego kosza na śmieci. Jaki to miesiąc? Sierpień? Tak, sierpień, co by znaczyło, Ŝe, miała przed sobą jeszcze cały rok ciąŜy, o ile uda jej się donosić. Jak wiele samic przed nią, polegiwała juŜ z obawy przed przedwczesnym porodem. Skiepował blanta i sięgnął po następnego, ale okazało : tamte dwa, które przygotował przed chwilą, nie wiedzieć kiedy poszły z dymem. Wyprostował swoją zdrową nogę i odłoŜył na bok deskę do rysowania. Sięgnął po pakiet pierwszej pomocy: przezroczystą torebkę z czerwonym dymkiem, paczuszkę bibułek i złotą zapalniczkę. Błyskawicznie zrolował świeŜego skręta. Zaciągając się, zerknął na poziom zioła. Cienko. Cieniutko. Na szczęście stalowe Ŝaluzje zaczęły juŜ podjeŜdŜać. Zapadła noc, której największym urokiem był brak słońca. Rezydencja Bractwa mogła się wreszcie rozhermetyzować on... udać się do Mordha. Do dilera. Wyprostował drugą nogę – tę bez łydki i stopy – i sięgnął po protezę. Przypiął ją pod prawym kolanem i wstał. Był ostro nastukany i poruszał się jak mucha w smole. Do okna miał chyba z kilometr, co mu nie przeszkadzało, bo widział przez miłą mgłę. Wydawało mu się, Ŝe unosi się w powietrzu. W rzeczywistości szedł na golasa przez pokój. Ogród w dole był skąpany w poświacie z werandowych okien biblioteki. To był wzorowy ogród na tyłach. Kwiaty tryskające zdrowiem, w sadzie jabłonie i grusze, wygrabione ścieŜki, równo przystrzyŜony Ŝywopłot. W niczym nie przypominał ogrodu w domu jego dzieciństwa. TuŜ pod oknem kwitły bujnie róŜe herbaciane, dumnie wznosząc mieniące się wszelkimi odcieniami pąki na ciernistych łodygach. Jego myśli poszybowały ku innej samicy. Wziął kolejnego bucha i pomyślał o tej, którą miał święte prawo rysować... Z którą prawo i obyczaj nakazywały nie poprzestawać na szkicowaniu. Z Wybranką Cormią. Jego pierwszą partnerką. Pierwszą z czterdziestu. Jasny gwint. Jak doszło do tego, Ŝe został Najsamcem Wybranek?

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 16 A nie mówiłem?, wstrzelił się zgrabnie nazgul. Będziesz miał dzieci na pęczki, a kaŜde z nich będzie miało przyjemność pochodzić od ojca, którego jedynym osiągnięciem jest dawanie dupy na kaŜdym odcinku. Słuchał tego niechętnie, ale nie mógł odmówić nazgulowi racji. Nie odbył z Cormią godów, jak nakazuje obyczaj. Nie złoŜył przełoŜonej Wybranek wizyty po Tamtej Stronie. Nie poznał trzydziestu dziewięciu samic, które powinien przelecieć gwoli zapłodnienia. Zaciągnął się mocniej, a wyrzuty sumienia bombardowały go jak grad rozpalonych kamieni odpalanych celną dłonią nazgula. Ten to miał wprawę. Rzecz w tym, kolego, Ŝe jesteś łatwym celem i tyle. Cormia przynajmniej protestowała przeciwko swojemu przydziałowi obowiązków. Nie miała najmniejszej ochoty zostawać jego pierwszą partnerką, zmuszono ją do tego na siłę. W dniu rytuału miała zostać przywiązana za ręce i nogi do łoŜa obrzędowego jak jakieś zwierzę, a on miał sobie pofolgować. Brr. Na jej widok natychmiast przerzucił się na tryb awaryjny – miłosiernego samarytanina. Przywiózł ją do rezydencji Bractwa Czarnego Sztyletu i zainstalował w pokoju przylegającym do jego sypialni. Tradycja tradycją, ale nie zamierzał brać jej na siłę. Liczył na to, Ŝe jeśli będą mieli trochę czasu i przestrzeni, Ŝeby się poznać, pójdzie im lepiej. Nic z tego. Cormia zadowalała się własnym towarzystwem, a on po staremu toczył codzienną walkę, Ŝeby nie zapaść się w sobie. Przez pięć miesięcy nie przybliŜyli się nawet o milimetr ani do siebie nawzajem, ani do łóŜka. Cormia rzadko się odzywała i schodziła na dół tylko na posiłki, chodziła z pokoju tylko po ksiąŜki z biblioteki. W długiej białej sukni bardziej przypominała pachnący delikatnie jaśminem cień niźli istotę z krwi i kości. Najgorsze w tym wszystkim było to, Ŝe ten stan rzeczy zupełnie mu odpowiadał. Sądził, Ŝe jest przy zdrowych zmysłach, kiedy podjął się zostać Najsamcem i zastąpić innego w obowiązkach rozpłodowca, ale rzeczywistość przerosła jego najśmielsze oczekiwania. Czterdzieści samic. Czter–dzieś–ci. Cztery, zero. Tak, musiał być w jakiejś zaćmie, kiedy się ofiarował na miejsce V. Bogiem a prawdą, podczas jedynej próby utraty dziewictwa nie spisał się, chociaŜ oddał się w ręce profesjonalistki. Niewykluczone jednak, Ŝe źródłem jego blokady właśnie fakt, Ŝe to była kurwa. No ale do kogo miał się, u diabła, zwrócić? Był dwustuletnim prawiczkiem, który nie miał o seksie pojęcia. Trudno mu było sobie jakoś wyobrazić, Ŝe dosiada wdzięczną, delikatną

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 17 Cormię, kopulacja, ejakulacja, do widzenia i juŜ gna do sanktuarium Wybranek, uŜyć sobie jak Bill Paxton w Trzy na jednego. Chyba mu odjebało, kiedy się na to zgodził. Mantem w ustach otworzył okno. Upojny aromat letniej nocy wsączył się do pokoju. RóŜe. Któregoś dnia zastał Cormię z róŜą w ręku. Musiała ją wyjąć z bukietu, który Fritz postawił w saloniku na piętrze. Siedziała, wytwornie kłoniąc głowę nad wazonem, z lawendowym kwiatem w smukłych palcach. Wąchała nabrzmiały pąk. Z jej jasnych włosów, jak zawsze upiętych z tyłu głowy, wysunęło się kilka delikatnych kosmyków pofalowanych z naturalnością płatków róŜy. Gdy zorientowała się, Ŝe na nią patrzy, podskoczyła, odłoŜyła róŜę i wybiegła bezszelestnie, zamykając drzwi za sobą. Zdawał sobie sprawę, Ŝe nie będzie mógł jej trzymać bez końca z dala od jej świata i bliskich. Najpierw jednak musieli odbyć rytualny stosunek, tak jak się zobowiązał, a Cormia, jakkolwiek początkowo zlękniona, tego właśnie oczekiwała po nim. Spojrzał na swoje biurko, na którym leŜał masywny złoty wisior grawerowany antycznymi runami Starego Języka Wyglądał jak wielgachne wieczne pióro. Symboliczny naszyjnik Najsamca był nie tylko kluczem do wszystkich budowli po Tamtej Stronie, ale równieŜ obligował do opiek nad Wybrankami. Najsamce – im rasa wampirów zawdzięczała swoją siłę. Wisior znowu się rozdzwonił. PrzełoŜona Wybranek go wzywa. Teoretycznie powinien śmignąć do swojego aktualnego domu, ergo – sanktuarium. Postanowił olać jej monit podobnie jak dwa poprzednie. Nie miał ochoty słuchać w kółko tej samej gadki, jak bardzo przegiął, migając się przez pięć miesięcy od dopełnieni; rytuału Najsamca. Biedna Cormia, zapuszkowana w gościnnym pokoju za ścianą, z dala od swoich siostrzyc, nie ma nawet do kogi ust otworzyć. Próbował zagaić do niej, ale wpadła w panikę Wcale jej się nie dziwił. Cud, Ŝe nie oszalała, godzinami siedząc w samotności. Przydałby jej się jakiś przyjaciel. Jak kaŜdemu zresztą. Nie kaŜdy zasłuŜył sobie na przyjaciół, przyciął mu nazgul. Odsunął się od okna i ruszył do łazienki wziąć prysznic. Przystanął przy koszu na śmieci. Zgnieciony w kulę rysunek tymczasem trochę się rozwinął, odsłaniając gmatwaninę bluszczu. W pamięci mignął mu zabazgrany portret Belli z włosami upiętymi w kok i niesfornymi kosmykami na policzkach. Kosmykami pofalowanymi z naturalnością płatków róŜy.

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 18 Zadumany wszedł do łazienki. Cormia była czarowna, ale... Wszyscy przyjęliby z wdzięcznością, gdybyś jej pragnął, skończył za niego nazgul. Wobec tego musisz unikać jak ognia tej opcji kolego, Ŝeby nie zepsuć swojego wizerunku skończonego nieudacznika. Furiath podkręcił Pucciniego i puścił prysznic.

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 19 2.2.2.2. śALUZJE PODJECHAŁY W GÓRĘ NA NOC. Cormia nie próŜnowała w sypialni. Siedząc po turecku na orientalnym dywanie, wyławiała ziarna grochu z wypełnionej wodą kryształowej misy. Kiedy Fritz przyniósł jej misę, ziarna były twarde jak kamyczki, ale po namoczeniu okazały się zdatne do uŜytku. Wyłowiła jeden groszek, po czym sięgnęła po wykałaczkę z białego pudełeczka podpisanego alfabetem człowieków: WYKAŁACZKI SIMMONSA, 500 SZTUK. Wbiła wykałaczkę w ziarno grochu, następnie powtórzyła czynność z kolejną wykałaczką i ziarnem, formując kąt prosty. Z dwóch takich kątów zbudowała kwadrat, a następnie trójwymiarowy sześcian. Zadowolona dodała go do bliźniaczych sześcianów, domykając czworokątną podstawę konstrukcji o bokach długości półtora metra. Od tej chwili budowa miała posuwać się w górę przez dodawanie kolejnych aŜurowych warstw. Wszystkie wykałaczki wyglądały tak samo, wszystkie groszki były identycznie zielone i okrągłe. Przypominały jej, skąd pochodzi. W znajdującym się poza czasem sanktuarium Wybranek jednakowość była cnotą, sprawą najwyŜszej wagi. Po tej stronie świat był niemoŜliwie zróŜnicowany. Oko Cormii padło na wykałaczki w jadalni: odchodząc od stołu, brat Rankohr z bratem Butchem wyjmowali je z wysokiego, srebrnego pudełka. Nie wiedziała, co jej kazało pewnego wieczoru wziąć do pokoju kilka wykałaczek. Wsunęła jedną do ust i skrzywiła się: smak suchego drewna nie przypadł jej do gustu. Nie miała pomysłu, co z nimi dalej robić. OdłoŜyła je na nocny stolik i zaczęła układać rozmaite figury. Przyszedłszy posprzątać, Fritz, kamerdyner, zauwaŜył jej zabawę i pojawił się wkrótce z wazą pęczniejącego w ciepłej wodzie groszku. Pokazał jej, jak się to robi: trzeba wbity między dwie wykałaczki groszek połączyć z bliźniaczym elementem i tak dalej, i tak dalej... a po chwili pojawi się coś ciekawego. Kiedy zorientowała się, Ŝe jej konstrukcje są coraz większe i ambitniejsze, zaczęła planować je z góry Ŝeby uniknąć błędów. Z braku miejsca na biurku, przeniosła się z budową na podłogę. Zerknęła w projekt. Następne piętro budowli miało być mniejsze od poprzedniego, kolejne jeszcze mniejsze, a na nim miała stanąć wieŜa.

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 20 „Przydałoby się trochę koloru – pomyślała. – Skąd go wziąć?”. Kolory – co za uczta dla oczu. Zycie po tej stronie miało swoje minusy, za to jeden potęŜny plus: kolory. W sanktuarium Wybranek wszystko było białe: trawa, drzewa, świątynie, jadło i napoje, święte księgi... Czas – kolejna rzecz, do której musiała się przyzwyczaić. Po tamtej Stronie nie było czasu. Istniał pewien rytm rytuałów, posiłków i ablucji, ale nie było dni i nocy ani odpowiedników godzin. Czas i istnienie miały charakter statyczny, podobnie jak powietrze, światło, widoki. Po tej stronie musiała nauczyć się minut, godzin, dni, tygodni, miesięcy i lat. Zegary i kalendarze odliczały upływ czasu, więc musiała nauczyć się je odczytywać, podobnie jak musiała przyswoić wiedzę o cyklach nieznanej rzeczywistości i jej mieszkańców. Na tarasie pojawił się psaniec z sekatorem. Szedł wzdłuŜ Ŝywopłotu, przycinając gałązki do wielkiego czerwonego kubła. Przypomniała sobie białe trawniki sanktuarium. Białe drzewa, na których nie drgnął ani listek. Białe kwiaty w wiecznym rozkwicie. Świat Drugiej Strony jakby zastygł w pewnej Fazie, która jednak nie wykluczała ruchu. Wybranki Ŝyły w wiecznym teraz, choć, niestety, starzały się i umierały. Obejrzała się przez ramię, patrząc na swoje biurko o nie– zapełnionych szufladach. Na politurowanym blacie leŜał okolicznościowy pergamin, który Wybranka Amalya, jej przełoŜona, doręczyła jej osobiście na tę stronę. Obowiązkiem przełoŜonej było przekazywanie Wybrankom zwoju w dniu ich urodzin. Gdyby Cormia była po Tamtej Stronie, uczestniczyłaby równieŜ w ceremonii, rzecz jasna – zbiorowej. Obchodząca urodziny Wybranka nie była w Ŝaden sposób wyróŜniana, poniewaŜ po Tamtej Stronie nie uznawano jednostki, a tylko zbiorowość. Rozmyślanie o sobie czy o własnych sprawach uchodziło za herezję. Odkąd sięgała pamięcią, zawsze grzeszyła w skrytości ducha. Stale miała dziwne pomysły, oddawała się niedozwolonym rozrywkom, czuła nieprawomyślne – i niespełnione – pragnienia. Wsparła się dłonią o parapet. Szyba była cieńsza od jej małego palca, przejrzysta jak powietrze, jakby jej wcale nie było. JuŜ od dłuŜszego czasu miała ochotę obejrzeć z bliska kwiaty w ogrodzie, ale powstrzymywało ją... właściwie nie wiadomo co. Przybywszy tutaj, w pierwszej chwili doznała przeciąŜenia bodźcami zmysłowymi. Po tej stronie istniało wiele nieznanych rzeczy, w rodzaju kaganków zapalanych naciśnięciem palca, machin do mycia naczyń, chłodzenia jadła i pudeł z ruchomymi, świecącymi obrazkami. Były

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 21 teŜ skrzynki, które dzwoniły co godzinę, Ŝelazne wehikuły podróŜne i miotły nie–miotły, które sprzątały z głośnym warkotem. Barw było więcej niŜ klejnotów w królewskim skarbcu. RównieŜ woni, i przyjemnych, i przykrych. Wszystko było inne, wampiry teŜ. Tam, skąd przybyła, nie było samców, a wszystkie Wybranki wyglądały jak z jednej sztancy: nosiły identyczne białe suknie i tak samo zwijały warkocz z tyłu głowy, a swoje szyje ozdabiały perłą na łańcuszku. Wszystkie chodziły i mówiły z jednakowym spokojem, wszystkie robiły to samo naraz. Po tej stronie panował wielki chaos. KaŜdy ubierał się jak chciał, rozmawiał i śmiał się w swój specyficzny sposób. KaŜdy jadł co chciał, spał kiedy chciał – jedni do północy, inni wcale. Niektórzy byli dowcipni, inni odwaŜni, a jeszcze inni... piękni. Jak Bella. Przynajmniej w oczach Najsamca. Zegar zaczął wybijać godzinę. Cormia przygasła. Posiłki były torturą i stanowiły przedsmak tego, jak to będzie, kiedy zamieszka w sanktuarium z Najsamcem. A Najsamiec będzie z zachwytem wpatrywał się w twarze jej siostrzyc. CóŜ, zmieniła się. Początkowo Najsamiec ją odpychał. Teraz, po pięciu miesiącach, nie miała ochoty z nikim się nim dzielić. Ze swoją grzywą wielobarwnych włosów, Ŝółtymi oczyma i niskim, miłym głosem był niezwykle atrakcyjnym samcem .Akurat w stosownym wieku, by się sparzyć. Ale najbardziej pociągało ją w nim to, Ŝe był uosobieniem wszelkich cnót, którym hołdowała: zawsze myślał o innych, nigdy o sobie. Trzy stole wypytywał wszystkich o ich kontuzje, bóle Ŝołądka, dolegliwości małe i duŜe. Nigdy nie Ŝądał uwagi dla siebie. Nigdy nie próbował skierować rozmowy na swoje sprawy, za to chętnie wspierał na duchu bliźnich. Ilekroć była jakaś cięŜka robota, zgłaszał się na ochotnika. Zawsze był gotów jechać na zakupy. Kiedy Fritz wchodził, uginając się pod cięŜarem półmisków, Najsamiec pierwszy zrywał się, Ŝeby mu pomóc. Z tego, co zasłyszała przy stole, był bojownikiem ich rasy, trenerem adeptów i serdecznym druhem kaŜdego. Był uosobieniem jakŜe cenionej przez Wybranki cnoty bezinteresowności, ideałem Najsamca. I przez to właśnie Cormia którejś z sekund i godzin, w którymś z dni i miesięcy pobytu po tej stronie zeszła ze ścieŜki obowiązku na bezdroŜa wolnej woli. Chciała być z nim, nie – musiała czy choćby powinna. Tym samym popełniała herezję.

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 22 Za ścianą piękna muzyka, którą Najsamiec puszczał na okrągło, umilkła, co znaczyło, Ŝe schodzi na wieczerzę. Rozległo się stukanie do drzwi. Cormia odskoczyła od biurka, poprawiając suknię. Do pokoju wsączył się zapach czerwonego dymka. CzyŜby przyszedł po nią Najsamiec? Pomacała swój kok i zatknęła niesforne kosmyki za uszy. Uchyliła drzwi i zanim skłoniła się pokornie, zerknęła na twarz Najsamca. O, boska Pani Kronik... był tak piękny, Ŝe nie mogła oderwać odeń wzroku. Jego oczy miały Ŝółć cytrynu, skóra ciepły, złocisty odcień, długie włosy stanowiły zabójczy melanŜ barw od platyny przez płomienną czerwień, aŜ po skrzydło kruka. Odkłonił jej się sztywno – wiedziała, Ŝe nie znosił tych ceregieli, ale robił to dla niej. Nie potrafiła zrezygnować z etykiety, choć ją do tego namawiał. – Przemyślałem pewne sprawy – zaczął. Urwał, a ona zaczęła podejrzewać, Ŝe doszło do odwiedzin przełoŜonej. Wybranki w sanktuarium nie mogły się juŜ doczekać ich ceremonii godowej, do której ewidentnie nadal nie doszło. Szarpnął nią niepokój, tym razem nie związany z zazdrością o Najsamca. Z kaŜdym dniem coraz bardziej przytłaczało ją poczucie winy, Ŝe nie uczyniła tradycji zadość. – Mieszkamy razem juŜ od jakiegoś czasu i wiem, Ŝe masz kłopoty z aklimatyzacją. Pomyślałem sobie, Ŝe czujesz się pewnie trochę samotna i dobrze by ci zrobiło towarzystwo. Z wraŜenia zabrakło jej tchu. NajwyŜszy czas, Ŝeby się poznali. Na początku nie była na to gotowa, ale teraz zdąŜyła juŜ dojrzeć do bliŜszej znajomości z Najsamcem. – PowaŜnie. UwaŜam, Ŝe potrzebujesz towarzystwa – powiedział swoim melodyjnym głosem. – Dziękuję, wasza łaskawość. – Skłoniła się pokornie. – Będzie mi bardzo miło. – To świetnie. Mam kandydata na towarzysza dla ciebie. Cormia podniosła twarz niepewnie. Kandydata? Na towarzysza? John Matthew zawsze sypiał nago, a dokładnie – zawsze od przemiany. śeby zaoszczędzić na praniu. Jęknął i sięgnął między nogi, natrafiając na wzwód twardy jak kamień. Jego fiut, ten niezawodny budzik, zbudził go jak zawsze, stercząc niebotycznie jak jakiś cholerny Big Ben.

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 23 Fiut, tak jak budzik, miał teŜ funkcję drzemki. Jeśli John zaopiekował się nim odpowiednio, miał szansę pospać jeszcze z dwadzieścia minut, dopóki nie pojawi się następna erekcja. Z reguły całość powtarzała się w łóŜku trzykrotnie i na dobitkę raz pod prysznicem. Pomyśleć, Ŝe jeszcze niedawno o czyś takim mógł tylko marzyć. Rozmyślanie o nieprzyjemnych rzeczach nie pomagało i choć obawiał się, Ŝe walenie konia rozbudza jeszcze większy apetyt, odmowa nie przynosiła poŜądanych skutków: (idy przed paroma miesiącami w ramach prób i błędów odmówił sobie ekspresowego zaspokojenia, po dwunastu godzinach był tak napalony, Ŝe gotów był zerŜnąć wszystko, co napotka po drodze. Czy ktoś gdzieś wynalazł jakąś antyviagrę? Przeciwcialis? Kontrlevitrę? Przewrócił się na plecy, rozsunął nogi, zrzucił kołdrę i zaczął się masturbować w swojej ulubionej pozycji, choć przy bardzo silnym orgazmie zwykł kulić się i wywracać na bok. Jako pre–trans marzył o tym, Ŝeby mu stanął, sądząc, Ŝe erekcja jest oznaką męskości. Rzeczywistość nie dorosła do jego marzeń. Fakt, Ŝe ze swoją imponującą sylwetką i tem- peramentem urodzonego wojownika z pozoru wyglądał na supermena. W głębi duszy nadal był jednak małym chłopcem. Wygiął się w łuk, pompując miednicą. Trudno ukryć – czuł się bosko. Za kaŜdym razem czuł się bosko, pod warunkiem, Ŝe narzędziem rozkoszy była jego własna ręka. Ten jeden jedyny raz, kiedy dotknęła go samica, najpierw skurczył się jego fiut, a potem jego ego. W pewnym sensie więc miał swoją antyviagrę: była nią partnerka. To jednak nie był czas na wspominki, jego fiut był gotów do wystrzału; poznawał to po specyficznym odrętwieniu. TuŜ przed orgazmem tracił czucie, tak jak teraz, gdy jego dłoń jeździła szybko po wilgotnym trzonie. Uwaga, uwaga, nadchodzi... W jądrach skręcało go pod wpływem ciśnienia, biodra rytmicznie uderzały w materac, dyszał cięŜko przez rozchylone usta... i jakby mu tego było mało, do akcji wkroczyła głowa. O, kurwa, tylko nie to... Za późno. Był juŜ prawie gotów, gdy jego myśli poszybowały w stronę jedynego obiektu, który nieodmiennie zwiększał jego nabuzowanie: ostrzyŜonej na chłopaka, ubranej w skóry samicy, barczystej jak zawodowy bokser. W stronę Xhex. Wydal bezgłośny okrzyk i odwrócił się na bok, szczytuje. Orgazm ciągnął się w nieskończoność podsycany fantazjami o seksie z Xhex w jednej z łazienek klubu, w którym była szefową ochrony. Dopóki fantazjował, jego wytrysk nie skończył się. Zdarzało mu się

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 24 ejakulować dosłownie przez dziesięć minut, aŜ cały lepił się od spermy, a pościel moŜna było wyŜymać. Próbował okiełznać swoje myśli, pohamować się jakoś... daremnie. Szczytował nieprzerwanie. Gwałtownie poruszał ręką, serce mu biło, płuca podchodziły do gardła, gdy wyobraŜał sobie siebie z Xhex. Chwała Bogu, Ŝe urodził się bez strun głosowych, inaczej cała rezydencja Bractwa wiedziałby, co robi na okrągło. Wszystko się uciszyło dopiero kiedy się zmusił, Ŝeby odjąć ręce od fiuta. Jego organizm zaczął przechodzić na niŜszy bieg. LeŜał teraz bezwładnie, dysząc w poduszkę, a pot i tamto drugie zasychały na jego skórze. Miła pobudka. Przyjemna gimnastyka poranna. Niezły patent na zabicie czasu. Tyle tylko, Ŝe potem czuł się dziwnie czczy. Jego wzrok bezwiednie powędrował w stronę nocnego stolika. Po otwarciu szuflady, czego zresztą nigdy nie robił, zalazłby dwie rzeczy: krwistoczerwone pudełko rozmiarów pięści i stary, oprawny w skórę pamiętnik. W pudełku znajdował się złoty sygnet opatrzony jego rodowym herbem jako syna wojownika Bractwa Czarnego Sztyletu Hardhego, syna Mrokha. Zabytkowy pamiętnik zawierał zapiski jego ojca z okresu dwu lat jego Ŝycia. Dostał te rzeczy na własność. Nigdy nie wsunął sygnetu na palec ani nie czytał pamiętnika. Z wielu powodów. Jednak główną przyczyną, dla której odrzucał obie pamiątki, był fakt, Ŝe za swego ojca nie uwaŜał Hardhego, lecz innego wojownika. Wojownika, który osiem miesięcy temu zaginął w akcji. Gdyby John miał nosić sygnet, nosiłby sygnet z herbem Tohrtura, svna Alarmha, w dowód czci dla samca, który w tak krótkim czasie zrobił dla niego tak wiele. Ale nie miał na to szans. Tohr prawdopodobnie nie Ŝył, bez względu na to, co mówił Ghrom, do tego, tak czy owak, nie był ojcem Johna. śeby nie ulec minorowym nastrojom, zwlókł się z łóŜka i poszedł pod prysznic. Kąpiel otrzeźwiła go, zaczął się więc ubierać. Tej nocy adepci nie mieli zajęć, więc zamierzał przysiąść na parę godzin w biurze, a następnie spotkać się z Khillerem i Blasthem. Miał nadzieję, Ŝe będzie miał sporo papierów do przerzucenia, bo dziwnie się nie rwał do wieczornego wypadu na miasto w towarzystwie swoich serdecznych druhów. Mieli się udać we trzech do... centrum handlowego. Pomysł, jak zwykle, wyszedł od Khillera, który stwierdził, Ŝe garderobie Johna brak stylu.

Slonko259Slonko259Slonko259Slonko259 25 John spojrzał na swoje levisy i biały podkoszulek od Hanesa. Jedynym odjazdowym elementem jego odzieŜy były jego czarne nike'i air max, które teŜ zresztą nie były jakieś super duper. MoŜe Khill miał rację, twierdząc, Ŝe John w kwestiach mody hołduje tandetnym gustom, prawdę powiedziawszy jednak, dla kogo miał się wysilać? W jego głowie rozbłysła odpowiedź. Zaklął i wygładził koszulkę. Dla Xhex. Rozległo się stukanie do drzwi. – John? Jesteś tam? Wsuwając koszulkę w spodnie, John zastanawiał się, czemu zawdzięcza odwiedziny Furiatha. Uczył się pilnie i był dobry w walce wręcz, więc pewnie wojownikowi chodziło o jakieś biurowe sprawy. John otwarł drzwi i pozdrowił Furiatha w języku migowym. – Siemasz – pozdrowił go wojownik, po czym przerzucił się na język migowy. Chciałem cię prosić o przysługę. John skinął głową i ściągnął brwi pytająco. Tak? Cormia... nie bardzo sobie radzi po tej stronie. Przyszło mi na myśl, Ŝe przydałoby się jej jakieś towarzystwo, ktoś... bystry i wyluzowany. Zwyczajny. Czy zgodziłbyś się podjąć tego zadania? Po prostu porozmawiać z nią, oprowadzić po domu... cokolwiek. Sam bym to zrobił, ale... „Istnieją pewne przeciwwskazania” – dokończył w myślach John. Istnieją pewne przeciwwskazania – zamigał Furiath. W głowie Johna pojawił się obraz cichej, jasnowłosej Wybranki. W ciągu ostatnich paru miesięcy wielokrotnie miał okazję zauwaŜyć, Ŝe Cormia i Furiath starannie unikają swojego wzroku. Zachodził w głowę – podobnie jak wszyscy – czy zawarli pomiędzy sobą jakiś tajny pakt. E, chyba nie. WciąŜ wyglądali na straszliwie onieśmielonych. Czy mógłbym cię prosić? – zamigał Furiath. – Mam wraŜenie, Ŝe ona ma róŜne pytania... chciałaby porozmawiać o tym i owym. Szczerze mówiąc, Wybranka nie wyglądała na szczególnie spragnioną towarzystwa. Przy posiłkach zawsze siedziała ze spuszczoną głową, jedząc wyłącznie białe potrawy. Ale nie mógł odmówić Furiathowi, który cierpliwie trenował z nim chwyty bojowe i udzielał mu instrukcji po godzinach. Nie sposób odmówić komuś, kto jest niezmiennie uczynny dla wszystkich.