martanap8

  • Dokumenty228
  • Odsłony47 144
  • Obserwuję27
  • Rozmiar dokumentów678.4 MB
  • Ilość pobrań24 482

Jodi Picoult - Z innej bajki. Po drugiej stronie kartki 2

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :4.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Jodi Picoult - Z innej bajki. Po drugiej stronie kartki 2.pdf

martanap8
Użytkownik martanap8 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 108 osób, 63 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 266 stron)

POLECAMY JODI PICOULT BEZ MOJEJ ZGODY ZAGUBIONA PRZESZŁOŚĆ ŚWIADECTWO PRAWDY DZIESIĄTY KRĄG JESIEŃ CUDÓW CZAROWNICE Z SALEM FALLS W IMIĘ MIŁOŚCI JAK Z OBRAZKA DZIEWIĘTNAŚCIE MINUT DESZCZOWA NOC KARUZELA UCZUĆ PRZEMIANA KRUCHA JAK LÓD DRUGIE SPOJRZENIE W NASZYM DOMU LINIA ŻYCIA TAM GDZIE TY

GŁOS SERCA PÓŁ ŻYCIA Z INNEJ BAJKI TO, CO ZOSTAŁO JUŻ CZAS

Tytuł oryginału OFF THE PAGE Copyright © 2015 by Jodi Picoult and Samantha van Leer This translation published by arrangement with Random House Children's Books, a division of Penquin Random House LLC. All rights reserved Projekt okładki © 2015 by Su Blackwell Opracowanie graficzne okładki Ewa Wójcik Ilustracje w tekście © Yvonne Gilbert & Scott M. Fischer Zdjęcie na okładce © Christine Blackburne Redaktor prowadzący Katarzyna Rudzka Redakcja Anna Mirkowska

Korekta Katarzyna Kusojć Małgorzata Denys ISBN 978-83-8069-904-5 Warszawa 2015 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl

DO KYLE’A I JAKE’A: Mama twierdzi, że jestem jej ulubienicą. Wy jesteście w porządku. Kocham Was – Sammy. DO KYLE’A I JAKE’A: Sammy kłamie. Każde z Was jest moim ulubieńcem. Kocham Was – mama.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Więcej na: www.ebook4all.pl Ta książka nie należy do ciebie, mimo że to ty trzymasz ją w dłoni. Sporo się wydarzyło jeszcze przed twoim przybyciem. Pewnego dnia pojawiła się iskra pomysłu, która rozpaliła wyobraźnię. Każdy kolejny płomień wypalał jedną linijkę tekstu. Ogień stopniowo rozprzestrzeniał się na kolejne rozdziały. Gdzie wtedy byłeś? Pewnie w innej książce. Nawet nie zdawałeś sobie sprawy, co się właśnie dzieje w innym miejscu we wszechświecie. Pod wpływem tej pożogi w powietrzu zawisł dym, z którego wyłoniły się postaci. Maszerowały przez strony, przemawiając każda swoim głosem. Te głosy nadawały im coraz wyraźniejsze kształty. Po pewnym czasie zyskały one konkretne twarze i stały się pełnoprawnymi bohaterami. Pochwyciły linijki tekstu rozłożone na stronach. Poniosły je ze sobą – na ramionach, owinięte wokół pasa bądź zwinięte w kłębki. W ten sposób narodziła się opowieść. A ciebie tu nadal jeszcze nie było… Potem pewnego dnia sięgnąłeś na półkę i spośród wszystkich książek świata wybrałeś właśnie tę. Nie zrozum mnie źle. Nie jesteś nieważny. Z chwilą otwarcia opowieści na pierwszej stronie powołałeś jej bohaterów do życia. Czy drzewo faktycznie przewraca się gdzieś w lesie, jeśli nikt tego nie słyszy? Czy postać z książki faktycznie żyje, jeśli nikt o niej nie czyta? Kiedy ty wodziłeś wzrokiem po stronach, a słowa tej historii rozbrzmiewały w twojej głowie, jej bohaterowie mogli się dla ciebie poruszać, dla ciebie mówić i dla ciebie czuć. Właściwie trudno powiedzieć, do kogo należy opowieść. Czy jest ona własnością pisarza, który ją stworzył? Postaci, które rozgrywają jej fabułę? A może jej właścicielem jest tak naprawdę czytelnik, który tchnął życie w bohaterów? A może oni wszyscy – pisarz, bohaterowie i czytelnik – muszą ze sobą współistnieć? Może bez tego magicznego połączenia opowieść na zawsze pozostałaby jedynie zbiorem słów wydrukowanych na papierze.

DELILAH CZEKAŁAM na Olivera całe życie, więc piętnaście minut więcej nie powinno robić mi różnicy. On jednakspędzi te piętnaście minut sam w autobusie, po raz pierwszy bez żadnego nadzoru, a na dodatek w towarzystwie najbardziej bezwzględnych, złośliwych i krwiożerczych istot na świecie, czyli uczniów liceum. Z chodzeniem do liceum jest trochę tak, jak gdyby ktoś ci kazał każdego ranka wstać, rozpędzić się do stu kilometrów na godzinę, a potem uderzyć po raz kolejny głową o mur. Każdego ranka obserwuje się tę samą Darwinowską walkę o przetrwanie. Liczy się przewaga ewolucyjna: idealnie białe zęby i piersi, które za nic sobie mają prawo grawitacji, względnie kurtka szkolnej reprezentacji futbolowej, która skutecznie chroni przed trzykrotnie większymi od ciebie potworami, z daleka wyczuwającymi strach bezbronnych pierwszaków i wyczekującymi okazji, by rozgnieść ich na miazgę. Przez lata nauki w szkołach publicznych dość dobrze zdążyłam

opanować sztukę bycia niewidzialną. To mnie w pewnym stopniu chroniło przed zagrożeniem. Oliver nie ma jednak o tym wszystkim pojęcia. On był zawsze w centrum uwagi. Kompetencje społeczne ma rozwinięte jeszcze słabiej niż ten chłopak, który w zeszłym roku przyszedł w końcu do szkoły po dziewięciu latach nauki u boku rodziców w jakiejś jurcie. Właśnie dlatego takbardzo się denerwuję na myśl o tym wszystkim, co on teraz mógłby robić nie tak. Pewnie już od dziesięciu minut opowiada komuś o pierwszym smoku, z którym miał się okazję zmierzyć. Jemu się może wydawać, że taka relacja to świetny sposób na przełamanie pierwszych lodów, ale reszta autobusu zapewne uzna, że oto w mieście pojawił się kolejny ćpun, który sypie sobie grzybki halucynogenne do porannego omletu, ewentualnie jeden z tych, co to biegają w kapturach domowej roboty z mieczykami z gąbki za pasem i gadają po elficku. Takczy owak, taka łatka zostaje już potem z człowiekiem na stałe. Wiem, co mówię. Sama od początku szkoły jestem z tych. Z tych, co to na wszystkich swoich kartkach walentynkowych w drugiej klasie napisały „Wenera górą!”. Z tych, co potrafią dosłownie wejść w ścianę, bo idą z nosem w książce. Z tych, co potwierdzają swoją przynależność do absolutnie najniższej kasty szkolnej hierarchii, bo zdarza im się przypadkowo uderzyć najpopularniejszą dziewczynę w szkole podczas treningu pływackiego. Oliver i ja tworzymy iście bajkową parę. Skoro już o tym mowa, to nadal nie mogę uwierzyć, że faktycznie jesteśmy parą. Mieć chłopaka to jedno, ale mieć chłopaka, który wygląda tak, jak gdyby właśnie zszedł z planu komedii romantycznej… To się nie zdarza ludziom takim jak ja. Dziewczyny przez całe życie marzą o facecie idealnym, w końcu jednakprzyjmują do wiadomości, że mogą go sobie między bajki włożyć, i zadowalają się czymś innym. Ja znalazłam swojego księcia z bajki, tyle że on był w tej bajce uwięziony. Nigdy nie żył w żadnym innym świecie, więc przystosowanie się do nowej rzeczywistości stanowi dla niego pewne wyzwanie. Jak to się stało, że pojawił się właśnie tutaj? Jak to się stało, że jest mój? To długa historia. A jednocześnie największa przygoda, jaką kiedykolwiekprzeżyłam. Przynajmniej do tej pory. – Delilah! Odwracam się na dźwiękswojego imienia i widzę zmierzającą ku mnie Jules, moją najlepszą przyjaciółkę. Przywieramy do siebie jak magnesy. Nie widziałyśmy się całe lato. Ona trafiła na zesłanie do ciotki gdzieś na Środkowym Zachodzie, a mnie całkowicie pochłonęło zjawienie się Olivera. Irokez, którego nosiła na głowie, przeistoczył się teraz we fryzurę w stylu egipskim, tyle że w kolorze granatowym. Oczy jak zwykle pomalowała czarną kredką. Ma na sobie ciężkie buty i koszulkę z nazwą aktualnie ulubionego zespołu, Królowa i Smoki. – No to gdzie on jest? – pyta, rozglądając się wokół siebie. – Jeszcze go nie ma – odpowiadam. – Ciekawe, co będzie, jeśli znowu nazwał autobus swoim wiernym rumakiem. Jules odpowiada śmiechem. – Delilah, przecież przygotowywałaś go do tego przez całe lato. Chyba powinien sobie poradzić bez ciebie przez kwadrans w autobusie. – Nagle na jej twarzy pojawia się grymas. – Cholera, tylko mi nie mów, że będziecie z tych, co to się nie mogą od siebie odkleić, jak Brangelo – mówi, spoglądając w stronę Brianny i Angela, najbardziej znanej pary w szkole. Ten duet

przejawia jakąś niezwykłą skłonność do migdalenia się przy mojej szafce właśnie wtedy, gdy chcę z niej skorzystać. – To super, że masz nowego, fajnego chłopaka, ale chyba o mnie z tego powodu nie zapomnisz, co? – Żartujesz sobie? – mówię. – Będziesz mi musiała pomóc. Przebywanie w towarzystwie Olivera to jak opiekowanie się małym dzieckiem. Człowiek nagle sobie uświadamia, że wszystko wokół stanowi potencjalne zagrożenie. – Idealne wyczucie czasu – mamrocze Jules. Autobus podjeżdża właśnie pod budynekszkoły. Wszyscy wiemy, że w życiu zdarzają się takie chwile, w których czas wydaje się zwalniać. Człowiek zapamiętuje wtedy każdy najdrobniejszy szczegół: podmuch wiatru na twarzy, zapach świeżo skoszonej trawy, fragmenty rozmów, które nagle stają się tylko szmerem rozbrzmiewającym gdzieś w tle, bo pod wpływem spojrzenia drugiej osoby nie słyszy się nic oprócz bicia serca i własnego oddechu. Oliver wysiada z autobusu jako ostatni. Wiatr mierzwi jego czarną czuprynę. Ma na sobie białą koszulkę i dżinsy, które sama mu wybrałam, a do tego bluzę z kapturem, przeciętą na ukos paskiem od skórzanej torby. Zielonymi oczami wodzi po tłumie. Wypatruje kogoś. Na mój widokna jego twarzy pojawia się szeroki uśmiech. Podchodzi do mnie jak gdyby nigdy nic. Jak gdyby nie był nowy i jak gdyby nie ściągał na siebie spojrzeń trzystu osób. Jak gdyby w ogóle nie zdawał sobie sprawy, że najpopularniejsze dziewczyny ze szkoły właśnie poprawiają włosy i trzepoczą rzęsami niczym podczas sesji zdjęciowej. Jak gdyby za nic miał to, że chłopaki mierzą go wzrokiem jako potencjalną konkurencję. Idzie w moją stronę, jakgdyby świata poza mną nie widział. Bierze mnie w objęcia i zupełnie bez wysiłku obraca w powietrzu, a potem stawia z powrotem na ziemi, delikatnie ujmuje moją twarz w dłonie i patrzy na mnie jak na nowo odnaleziony skarb. – Witaj – mówi, po czym mnie całuje. Dobrze wiem, że wszyscy się na nas gapią. Z niepomiernym zdziwieniem. Nie powiem, do czegoś takiego mogłabym się przyzwyczaić. * Olivera poznałam w książce. W zeszłym roku trafiłam w szkolnej bibliotece na opowieść dla dzieci, od której nie mogłam się oderwać. Zafascynował mnie w szczególności książę, jej bohater. Czytelnicy oczywiście często zakochują się w fikcyjnych postaciach, ta moja okazała się jednak nie do końca fikcyjna. Oliver chciał się wydostać z książki, bo tam każdy dzień przebiegał taksamo. Chciał zacząć życie, które nie biegłoby według takściśle ustalonego scenariusza. Podjęliśmy w tym celu kilka nieudanych prób. Użyliśmy między innymi magicznej sztalugi. Dzięki niej Oliver, co prawda, przeniósł się do rzeczywistego świata, ale pozostał płaski jak naleśnik. Ja sama też na krótki czas dałam się porwać opowieści. Pływałam z syrenami i zmagałam się z nie do końca zdrową na umyśle księżniczką zakochaną w Oliverze. Rozpaczliwe

próby wydostania go spomiędzy okładek zaprowadziły mnie aż na Cape Cod. Postanowiłam odnaleźć autorkę, Jessamyn Jacobs, która napisała tę opowieść dla swojego syna Edgara po śmierci jego ojca. Ponieważ Edgar okazał się niemal wierną kopią Olivera, doskonale zastąpił go w książce. Od trzech miesięcy żył zatem w bajce, podczas gdy Oliver mieszkał na Cape Cod, gdzie wcielał się w niego. Udawał amerykański akcent, zachowywał się jakzwyczajny nastolatek, nosił ubrania z XXI wieku i tak dalej. Oliver całymi tygodniami przekonywał Jessamyn do przeprowadzki do New Hampshire, żeby móc być ze mną. Idziemy z Oliverem korytarzem, mijając grupki dziewcząt, które ustawiły się do selfie, chłopaków usiłujących wepchnąć całą masę wszelkiego sprzętu sportowego do niewielkich szafek oraz cheerleaderki, które wpatrują się z uwagą w lusterka i nakładają szminkę z takim namaszczeniem, jak gdyby występowały właśnie w reklamie Sephory. Nagle na korytarzu pojawia się dwóch kujonów, każdy ze stertą książek mocno przyciśniętych do piersi. Odbijają się od ludzi jakpiłeczki pingpongowe. Mało brakowało, a jeden z nich przewróciłby Olivera. – Pali się czy co? – pyta Oliver. – Nie, ale do rozpoczęcia zajęć zostało już tylko piętnaście minut. Dla kujona to znaczy, że już się pół godziny spóźnił. – Spoglądam w głąb korytarza. Oni zawsze wszędzie biegną. Zawsze. Wędruję korytarzami ze świadomością, że wszyscy się na nas gapią. Przeciskając się przez tłum, od czasu do czasu celowo trącam Olivera, żeby mieć pewność, że naprawdę tu jest. Ja się przecież nie zaliczam do szczęściarzy. Nigdy niczego nie wygrałam na żadnej loterii, a jeśli już znajdę jakąś drobną monetę, to leży pechowo, reszką do góry. Kiedy ostatnio jadłam ciasteczko z wróżbą, to na karteczce było napisane: „Uważaj, bo jeszcze ci się uda!”. Tymczasem niespodziewanie moje marzenie się spełniło! Zmierzając w stronę pracowni, nagle dostrzegam, że Oliver macha do ludzi. Chwytam go za rękę. – To nie są twoi poddani – szepczę mu na ucho. Nie potrafię się na niego gniewać, bo właśnie splata swoją dłoń z moją. Ni stąd, ni zowąd wciąga mnie w wąski boczny korytarzyk, prowadzący do pracowni fotograficznej. Niczym wprawny tancerz odwraca mnie tak, że po chwili ja opieram się plecami o ścianę, a on otacza mnie ramionami. Włosy spadają mu na oczy. Nachyla się, unosi mi podbródeki mnie całuje. – A to za co? – pytam, rozkojarzona. Uśmiecha się szeroko. – Bo mogę. Jak tu się nie uśmiechać? Trzy miesiące temu nawet nie śmiałabym sobie wyobrażać, że mogłabym dotknąć jego dłoni, a co dopiero skraść mu pocałunekprzed lekcjami. Problem z miłością polega na tym, że codzienne życie zawsze coś w niej komplikuje. Chwytam go za rękę i wzdycham: – Bardzo bym chciała tu zostać, ale trzeba cię zaprowadzić na zajęcia. – Dobra – odpowiada – to na czym polega moje pierwsze zadanie? – No więc… – mówię, biorąc od niego plan lekcji. Nagłówek „Edgar Jacobs” trochę mnie zaskakuje. Nie zawsze pamiętam, że Oliver podszywa się pod kogoś innego. Dla niego to dopiero musi być trudne. – Twoje pierwsze zajęcia to chemia. – Alchemia?

– No, nie do końca. To ma więcej wspólnego z magicznymi miksturami. Oliver jest chyba pod wrażeniem. – Wow, to tutaj każdy chce zostać czarodziejem? – Nie, tylko ci, którym życie niemiłe – mruczę. Zatrzymujemy się przy rzędzie szafek. Sprawdzam na planie, która należy do niego. – Ta jest twoja. Chwyta za zamek i marszczy brwi na widok cyfr tworzących szyfr. Po chwili coś mu jakby świta w głowie. Nagłym ruchem wyciąga sztylet i wsuwa jego czubekw miejsce klucza. – O Boże! – Okrzyk sam wyrywa mi się z ust. Wyszarpuję mu nóż i chowam do plecaka, zanim ktoś go zdąży zobaczyć. – Chcesz trafić do aresztu? – Dziękuję, nie skorzystam – odpowiada Oliver. Wzdycham. – Żadnych noży. Pod żadnym pozorem. Rozumiesz? W jego oczach dostrzegam skruchę. – Tutaj wszystko jest takie… inne – mówi. – Wiem. – Dobrze rozumiem, o co mu chodzi. – Właśnie po to masz mnie. – Otwieram zamek za pomocą kodu, który został wydrukowany na odwrocie jego planu lekcji. Zastępuję oryginalne zamknięcie kłódką z kodem literowym. – Patrz – mówię i obracam kciukiem poszczególne kółka tak, aby się ułożyły w szereg K, Z, N, S, Z. – Każdy zasługuje na szczęśliwe zakończenie. – Coś takiego chyba powinienem zapamiętać. – Uśmiecha się do mnie szeroko i ustawia mnie plecami do szafki. – Wiesz, co jeszcze zapamiętam? Oczy ma zielone jakletnia łąka, łatwo się w nich zagubić. – Zapamiętam pierwszy raz, kiedy cię zobaczyłem – mówi. – W tej koszulce. Gdy tak na mnie spogląda, z trudem przypominam sobie własne imię. Ani mi w głowie myśleć o tym, co akurat mam na sobie. – Tak? – Zapamiętam też pierwszy raz, kiedy zrobiłem to – dodaje, po czym nachyla się i mnie całuje. Nagle dobiega mnie czyjś głos. – Ekhm – mówi jakiś chłopak. – Taksię składa, że opieracie się o moją szafkę. O rany! Jesteśmy jakBrangelo. Natychmiast odpycham Olivera i wsuwam włosy za uszy. – Sorry! – mamroczę. – To się więcej nie powtórzy. – Odchrząkuję. – Tak w ogóle to jestem Delilah. Koleś otwiera drzwi szafki i przelotnie na mnie spogląda. – Chris – mówi. Oliver wyciąga rękę. – Jestem Oli… – Edgar – przerywam mu. – To jest Edgar. – Tak, właśnie – odzywa się Oliver. – Takmam na imię. – Nie wydaje mi się, żebym cię tu kiedyś wcześniej widziała – mówię do Chrisa. – Jestem nowy. Właśnie się przeprowadziliśmy z Detroit. – Ja też się dopiero przeprowadziłem – wtrąca Oliver.

– Tak? A skąd? – Z królestwa… – Z Cape Cod – rzucam czym prędzej. Chris prycha: – Ona to cię za bardzo nie dopuszcza do głosu, stary. Dokąd idziecie? – Edgar ma chemię z panem Zhangiem – odpowiadam. – Super, ja też. To do zobaczenia! – Chris zamyka swoją szafkę, macha do nas i rusza przed siebie korytarzem. Oliver odprowadza go wzrokiem. – A to dlaczego on może machać? Wywracam oczami. Jest dopiero kwadrans po ósmej, a ja już się czuję zmęczona. – Wyjaśnię ci to później – odpowiadam. Mam dość czasu, żeby przed francuskim odprowadzić jeszcze Olivera na chemię. Tuż za zakrętem dopada nas Jules. Bierze mnie pod rękę. – Nie zgadniesz, kto ze sobą zerwał – mówi. Oliver się uśmiecha. – To zapewne ta słynna Jules. – Doniesienia o mojej fantastycznej osobowości zwykle nie w pełni oddają stan rzeczywisty – wyjaśnia Jules. Taksuje Olivera wzrokiem, po czym kiwa z uznaniem głową i spogląda na mnie. – No nieźle. – Trochę się spieszę. Chciałabym go zaprowadzić do sali pana Zhanga jeszcze przed dzwonkiem – tłumaczę się. – Uwierz mi, że cię to zainteresuje… Allie McAndrews i Ryan Douglas! Oliver spogląda na mnie pytającym wzrokiem. – Król i królowa balu – wyjaśniam. To chyba robi na nim wrażenie. – Królewska para. – Oni tak o sobie myślą – potwierdza Jules. – W każdym razie rozstali się. Najwyraźniej Ryan ma z wiernością takie same problemy jakz Shakespeare’em. W zeszłym roku chodziłam z Ryanem na angielski, więc dobrze wiem, co Jules chce przez to powiedzieć. – O wilku mowa – rzuca moja przyjaciółka. Na naszych oczach rozgrywa się scena rodem z opery mydlanej. Zza rogu wyłania się Allie wraz ze swoją świtą. Z drugiej strony w tym samym czasie zmierza w naszą stronę Ryan. My, przypadkowi świadkowie tego zdarzenia, zamieramy w bezruchu, wstrzymując oddech w oczekiwaniu na nieuchronną katastrofę. – O, proszę! Cóż za rzadki widok – stwierdza Allie na głos. – Męska dziwka na wolności. – Dziewczęta z jej otoczenia zaczynają chichotać. Ryan mierzy ją wzrokiem od stóp do głów. – Czy ty już nie masz naprawdę żadnych uczuć, Allie? Allie rzuca się na niego z pazurami, ale na szczęście w porę interweniuje James, przewodniczący stowarzyszenia LGBT, który dodatkowo sprzedaje muchy (takie do wiązania pod szyją) i prowadzi szkolenia z rozwiązywania konfliktów dla starszych uczniów sprawujących

opiekę mentorską nad młodszymi. – Kochana, wrzuć na luz – mówi do Ryana, który popycha go na ścianę. – Spadaj, wróżko ty jedna1 – warczy na niego Ryan. Ani się zdążyłam obejrzeć, jakOliver gdzieś zniknął. Ruszył prosto na Ryana. – Cholera jasna – rzuca Jules. – Musiałaś sobie znaleźć takiego bohatera? Oliver nie zwraca jednak uwagi na Ryana. Podbiega do rozciągniętego na ziemi Jamesa. Wyciąga rękę i pomaga mu wstać. – Wszystko w porządku? – Tak, dzięki – odpowiada James, otrzepując ubranie. Super, naprawdę świetnie! Oliver ma szansę dać się poznać od najlepszej strony. Wszyscy będą w nim teraz widzieć obrońcę uciśnionych. Wszyscy, z Allie McAndrews włącznie. Oliver kładzie rękę na ramieniu Jamesa. – Wróżki są tu znacznie większe, niżbym się spodziewał – mówi z zachwytem w głosie. Czas jakby na chwilę zamiera. Na twarzy Jamesa maluje się jakiś dziwny wyraz. Rozczarowanie? Rezygnacja? Ból? Kolejne wydarzenia rozgrywają się tak szybko, że ledwo za tym wszystkim nadążam. James wyrywa się Oliverowi i popycha go takmocno, że ten pada nieprzytomny na ziemię. Tak… To będzie świetny rok! Podbiegam do niego i kucam. Tłum zgromadzony wokół nas szybko się rozpierzcha, wszyscy się boją konsekwencji. Pomagam Oliverowi usiąść. Opiera się plecami o ścianę, trochę się przy tym krzywiąc. – Niech zgadnę – mamrocze. – Słowo „wróżka” ma tu jakieś inne znaczenie? Nie odpowiadam mu, bo nagle całą moją uwagę pochłania strużka czarnego płynu, który ścieka mu z nosa na koszulkę. – Oliverze – mówię do niego szeptem – tusz ci leci. 1 W jęz. ang. „wróżka” (fairy) to pogardliwe określenie homoseksualisty – przyp. tłum.

OLIVER MINĘŁO już pięć minut, a moja twarz ciągle wygląda jak po starciu z jakimś olbrzymem. Odsuwam od siebie Delilah, która przytyka mi do nosa mokrą chusteczkę. – Neutralne określenie – mówi – to „gej”. – Nie chciałem go obrazić – mamroczę. – Po prostu nie wiedziałem. – Nie rób sobie wyrzutów. To wszystko jest dla ciebie nowe. Tak się jednak składa, że poczucie winy dokucza mi jakoś bardziej niż te sińce. Postanawiam odnaleźć Jamesa i po dżentelmeńsku go przeprosić. – Cóż komu do tego, że dwie osoby chcą być razem? – pytam. – Cholera jasna, moim najlepszym przyjacielem był basset. Kochał się w księżniczce i nikt nawet okiem nie mrugnął. A skoro już jest mowa o oczach, z pewnością niedługo będzie widać, że moje ktoś podbił.

Nachylam się do lustra. – Nie rozumiem tego – mówię. Zdarzyło mi się rzucić prosto w paszczę rozwścieczonego smoka. O mały włos nie utonąłem, gdy skoczyłem do oceanu z piętnastometrowego klifu. Po obu tych przygodach wróciłem do siebie szybciej niż po tym nędznym ciosie. A to jeszcze dodatkowo boli. Nagle wszystko staje się jasne. – Delilah – mówię, przełykając głośno ślinę. – Ja chyba umieram. – Nie umierasz. Po prostu mocno dostałeś. – Już dawno wszystko powinno wrócić do normy. – Może w twojej książce – stwierdza Delilah. – W prawdziwym świecie nie wystarczy po prostu odwrócić strony, żeby się poczuć lepiej. Ostrożnie dotykam nosa, krzywię się. – Szkoda – stwierdzam. Muszę przyznać, że nie takiego początku historii oczekiwałem. W sumie to się nawet cieszyłem na myśl o chodzeniu do szkoły, wbrew temu wszystkiemu, co mi o niej opowiadała Delilah. Z jej relacji wynikało, że to trochę przypomina przebywanie w więziennym lochu. Moim zdaniem to jednakzupełnie coś innego. Siedziałem kiedyś w lochu, i to nie raz. Nawet cięgi zebrane od zupełnie obcego kolesia to dla mnie coś nowego i fascynującego, coś nieoczekiwanego i odmiennego od tych sześćdziesięciu stron, na których dotychczas toczyło się moje życie. – Musisz iść na zajęcia – mówi Delilah. – I tak już jesteś spóźniony. Powiedz, że się zgubiłeś. Pierwszego dnia nikt nie będzie robić z tego powodu wyrzutów nowemu uczniowi. Pamiętasz te wszystkie rzeczy, o których rozmawialiśmy? Zaczynam odliczać na palcach kolejne wskazówki. – Nie kłaniać się na powitanie. Nie mówić o sobie jako o królewiczu. Robić notatki, jakgdyby treść lekcji mnie interesowała, nawet jeśli mnie nie zainteresuje. W sali to nauczyciel jest królem, więc nie mogę wstać i wyjść, chyba że wcześniej uzyskam na to zgodę. A, i żadnych noży w szkole, pod żadnym pozorem. Delilah się uśmiecha. – Świetnie. Jeszcze jedna rzecz… – Wskazuje na moją twarz. – Nie mów ani nie rób nic, przez co to mogłoby się powtórzyć. Ukradkiem wychyla głowę przez drzwi, bo zaszyliśmy się w pomieszczeniu nieprzeznaczonym dla uczniów. Na korytarzu nikogo nie ma, więc mnie stamtąd wyciąga i pcha w kierunku sali, w której odbywają się zajęcia dotyczące magicznych mikstur. – Pamiętaj – mówi – że masz iść na lekcje zgodnie z planem. Spotkamy się na obiedzie. Kiwam głową i odwracam się do niej plecami. Po chwili dobiega mnie jej głos. – Oliverze – stwierdza – dasz radę! Odprowadzam ją wzrokiem. Gdy tak do mnie mówi, od razu sobie przypominam, dlaczego zrezygnowałem dla niej z tego wszystkiego, co tak dobrze znałem. Ona we mnie wierzy, a gdy ktoś takbezgranicznie w człowieka wierzy, wiara w siebie przychodzi jakoś łatwiej. Biorę głęboki wdech i ruszam w nieznaną krainę. Całe moje życie to swego rodzaju występ, teraz po prostu mam do odegrania inną rolę.

Nagle przypomina mi się Buła, mój wiecznie merdający ogonem najlepszy przyjaciel z bajki, który ustawiał nas na właściwych miejscach zawsze wtedy, gdy nowy czytelnik sięgał po książkę. Zastanawiam się, czy teraz też pilnuje szyku. Zastanawiam się, czy oni tam za mną tęsknią. Z drugiej strony wiem, że teraz mam nową rolę do odegrania tutaj. Może jestem trochę stremowany, ale się nie boję. Raczej mnie to fascynuje. Otwieram drzwi do sali. Nauczyciel stoi przed uczniami, którzy siedzą w ławkach. Posyłam mu najbardziej urzekający uśmiech, na jaki tylko potrafię się zdobyć. – Bardzo przepraszam za spóźnienie. Najmocniej przepraszam, Wasza Wysokość. Sala parska śmiechem. – „Proszę pana” w zupełności wystarczy – rzuca obojętnym tonem nauczyciel. – Proszę usiąść, panie… – Jacobs. Edgar Jacobs. Dawniej z Wellfleet. – Fantastycznie – stwierdza pan Zhang. Ku mojej radości okazuje się, że jedyne wolne miejsce zostało akurat obokkogoś, kogo znam – koło Chrisa. Tego, który ma szafkę obokmojej. Spogląda na mnie, zaskoczony. – A tobie co się stało? – Nieporozumienie – odpowiadam. – Dobrze – oznajmia pan Zhang. – Przeprowadzę teraz mały test, żeby się przekonać, ile wiecie. Tylko bez paniki, to nie ma wpływu na ocenę końcową. Nauczyciel przechodzi między rzędami ławeki rozdaje kartki. Chris pochyla się nad testem, z zaangażowaniem skrobiąc coś po nim ołówkiem. Ja spoglądam na kartkę i marszczę brwi. – Najmocniej przepraszam – zwracam się do pana Zhanga. – Mój test został chyba napisany w niewłaściwym języku. – Angielski nie jest pańskim językiem ojczystym? Ależ jest. I to angielski w najczystszej możliwej postaci. Tyle że na tej kartce widnieje cała seria jakichś dziwnych kresek i strzałek, cała masa liter C i O połączonych w łańcuchy, które wyglądają trochę jakowady. Nauczyciel wzdycha. – To może niech pan po prostu napisze trzy rzeczy, które pan wie o chemii. Sięgam do skórzanej torby, z którą przyszedłem do szkoły, żeby wyjąć stamtąd ołówek. 1. Oko traszki połączone pół na pół z oddechem smoka leczy przeziębienie. 2. Destylowany sokz niezapominajekprzywraca utraconą pamięć. 3. Nie należy lizać łyżeczki. Wypełniam test, całkiem zadowolony z siebie. Bardzo się cieszę, że spędziłem niegdyś tyle czasu w chatce czarodzieja Orville’a, obserwując, jakprzyrządza swoje mikstury.

Jakoś udaje mi się wysiedzieć do końca lekcji. Potakuję głową i zgodnie z zaleceniem Delilah robię notatki, chociaż naprawdę nie rozumiem sensu tego całego układu – który zamiast być stały, okazuje się okresowy. Nauczyciel coś tam tłumaczy, ale ja pozwalam myślom swobodnie krążyć po sali i zachwycać się różnymi rzeczami. Oprócz Chrisa nikogo tu nie znam. Można odnieść wrażenie, że świat cały czas produkuje kolejnych ludzi jak jakiś tartak. Sam dorastałem w stałym gronie trzydziestu towarzyszy, więc te wszystkie nowe dla mnie sylwetki, twarze i ubrania nie przestają mnie zadziwiać. Dziewczyna, która siedzi w jednym z pierwszych rzędów, ma w nosie kolczyk. Wygląda z nim trochę jak jeden z wołów, które pracują na polach za naszym zamkiem. Jeden z chłopaków nosi przy torbie deskę z kółkami, zupełnie jak gdyby liczył się z tym, że musi być stale gotowy do ucieczki. Spoglądam na dziewczynę, która siedzi na lewo ode mnie. Zamiast robić notatki, rysuje przeróżne zawijasy. Wypełniają one całą przestrzeń jej tabletu. Pewnie to jakaś artystka. Dźwięk dzwonka mnie zaskakuje. To najwyraźniej jakiś sygnał, bo wszyscy wstają i zaczynają pakować książki. Chris spogląda na mnie znad swojej torby i pyta: – Dlaczego twoja rodzina postanowiła się tu przeprowadzić? Naprawdę nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Gdy już do mnie dotarło, że Edgar trafił do książki, a ja rzeczywiście zdołałem się z niej wyrwać, podjąłem próbę upodobnienia się do tego chłopaka, któremu ukradłem życie. W związku z tym musiałem przekonać Jessamyn Jacobs, autorkę bajki i matkę Edgara, że jestem jej synem. Nie ma chyba nic trudniejszego, niż wmówić coś matce, bo przecież zna ona swoje dziecko najlepiej na świecie – towarzyszyła mu, bądź co bądź, od pierwszych chwil jego życia. Nieraz balansowałem na granicy katastrofy, bo Jessamyn zdawała się bliska odkrycia, że jednaknie ma do czynienia z Edgarem. Wpatrywała się wtedy we mnie ze zdumieniem przez dłuższą chwilę. Raz ją przyłapałem, jakprzeglądała szuflady w pokoju Edgara. Codziennie przy kolacji pytała, czy dobrze się czuję. Wydawało jej się, że jestem jakiś nieswój. Jakby tego było mało, musiałem się jeszcze zmierzyć z przytłaczającą świadomością, że ten obcy świat nie ogranicza się do sześćdziesięciu stron, do których zdążyłem się przyzwyczaić. Od dziewczyny, dla której zdecydowałem się takradykalnie odmienić moje życie, dzieliły mnie cztery godziny drogi. Musiałem jakoś przekonać Jessamyn, że koniecznie powinniśmy się przeprowadzić do miasta Delilah. Musiałem zrobić to w taki sposób, w jaki zrobiłby to Edgar. Jessamyn przez wiele tygodni odrzucała różne moje pomysłowe argumenty (mniejsze zanieczyszczenie powietrza, strzała Kupidyna, lepsze szkoły), ale pewnego popołudnia oznajmiła nagle, że może faktycznie powinniśmy się przeprowadzić do New Hampshire. Wciąż nie wiem, co ją skłoniło do zmiany zdania, ale bardzo mi z tego powodu ulżyło. – Moja mama… Jest redaktorką freelancerką… Postanowiła zacząć pewne rzeczy od nowa, a może pracować wszędzie. – Spoglądam na Chrisa. – A u ciebie jakbyło? – Mój ojciec dostał tu pracę, a mama uznała, że jej dzieciom dobrze zrobi świeże powietrze – odpowiada. – Detroit to dokładne przeciwieństwo New Hampshire. Zresztą pod wieloma względami… Nigdy w życiu nie widziałem tylu białych ludzi. – Uśmiecha się do mnie szeroko. – Długo jesteście parą z Delilah? – Teoretycznie od trzech miesięcy – odpowiadam. – A, czyli to poważna sprawa, co? – Staram się nie podchodzić do tego zbyt poważnie. Nie ucieszyła się, gdy poprosiłem ją

o rękę. Ona chce się umawiać na coś, co się nazywa randki. Chris spogląda na mnie, zdziwiony. – Raz jeszcze mi powiedz: skąd ty właściwie jesteś? – Z Wellfleet – mówię. – A czy ty już znalazłeś prawdziwą miłość? – To dopiero druga lekcja – śmieje się Chris. – Z całej szkoły najlepiej to na razie znam ciebie. Wychodzę za nim na korytarz. Obaj idziemy w stronę klatki schodowej. – Mam teraz trygonometrię z Baird – mówi Chris. – Babka podobno ubiera się wyłącznie na czarno i trzyma kamienie w szufladzie biurka. Podobno straszna z niej wiedźma. – Serio? – mówię. – To dlaczego nie uczy o miksturach? Chris się uśmiecha. – Dziwny z ciebie gość, ale zabawny. Widzimy się później. Rusza po schodach w dół. Ja odwracam się w stronę klatki schodowej i prawie wpadam dokładnie na tego, kogo miałem zamiar szukać. – James! – wołam za nim, bo szybko ucieka ode mnie wzrokiem i wchodzi na pierwsze stopnie. – Poczekaj. – Naprawdę chyba dosyć już dzisiaj powiedziałeś. – Tylko że ja nie powiedziałem nic złego. – Czekam, aż się zatrzyma i na mnie spojrzy. – Nie chciałem cię w żadnym wypadku obrazić. Tam, skąd pochodzę, niektóre słowa mają inne znaczenie. – A cóż to za tajemnicze miejsce? Nibylandia? – Coś w tym stylu. – Stoimy pośród tłumu, który przepływa wokół nas jak rzeka wokół kamieni. Myślę teraz o tym, że zrobiłbym wszystko, żeby być z Delilah, że nie widzę sensu istnienia w jakimkolwiek świecie, w którym nie ma jej u mojego boku. – Przeniosłem się tutaj, bo uważam, że każdy ma prawo być z tym, kogo kocha. James wpatruje się we mnie przez długą chwilę. Chyba próbuje stwierdzić, czy mówię szczerze. W końcu kiwa głową. – Może powinieneś dołączyć do stowarzyszenia LGBT – mówi. – Przydałoby nam się więcej ludzi takich jakty. Bawi się przez chwilę jakąś przypinką na szelce plecaka, po czym przytwierdza mi coś do piersi. Jakrycerską odznakę. Spoglądam w dół i widzę na koszulce symbol tęczy. Na odchodnym James rzuca mi jeszcze spojrzenie przez ramię. – Przepraszam, że takci załatwiłem twarz. – Uśmiecha się szeroko. – Ładna była. * Kobieta z kręconymi siwymi włosami stoi twarzą do białej tablicy w sali numer 322. Równiutkimi literami zapisuje swoje nazwisko: Pingree. Na dźwięk dzwonka odwraca głowę

w kierunku klasy, rozglądając się po naszych twarzach. – Cóż znaczy nazwa? – pyta. – To, co zwiemy różą, pod inną nazwą nie mniej by pachniało. Taki Romeo, gdyby się nazywał inaczej, byłby wciąż tym samym cudem2. Inni uczniowie wiercą się na swoich miejscach i ziewają, najwyraźniej za nic mając to improwizowane przedstawienie, ale ja potrafię rozpoznać prawdziwy talent. Wiem nawet, co to za tekst. Znalazłem go w jednej z książek, które stały na regałach Rapskullia i po które królowa Morena wielokrotnie sięgała. To najbardziej klasyczna z klasycznych historii miłosnych. Pani Pingree kończy swój monolog, a wówczas ja zrywam się na równe nogi i ruszam środkiem sali w kierunku tablicy. Przystaję o kilka kroków od niej, padam na jedno kolano i wyznaję jej miłość aż po grób: – Biorę cię za słowo. Nazwij mnie tylko swoim ukochanym: ten nowy chrzest przekreśli dawne imię. Patrzy na mnie oniemiała. Na policzki występują jej rumieńce. Przez chwilę chyba nie wie, co powiedzieć, mój popis dramatyczny najwyraźniej zrobił na niej duże wrażenie. – Proszę, proszę – stwierdza po chwili, wracając do siebie. – Widzę, że bogowie w końcu wysłuchali moich próśb i przysłali mi ucznia, którego warto uczyć. Czyżbyś był fanem Shakespeare’a? – Czy jestem fanem Shakespeare’a? – powtarzam pytanie. – Czy Hamleta można nazwać niezdecydowanym? Czy Lady Makbet jest szalona? Czy Falstaff to człowiek… korpulentny? – W połowie zdania uświadamiam sobie, że cały czas mówię z brytyjskim akcentem. Odchrząkuję. – Mam na imię Edgar. – Wypowiadając te słowa, staram się naśladować bezdźwięczne brzmienie języka, którym wszyscy się tu posługują. – Jestem nowy. – Mam nadzieję, że będziesz się pojawiać na spotkaniach koła teatralnego! Dziękuję ci, Edgarze, że zechciałeś mi towarzyszyć w prezentacji fragmentu naszej pierwszej tegorocznej lektury, czyli Romea i Julii. Marku, Helen, Allie, pomóżcie mi rozdać książki. Rozradowany, wracam na swoje miejsce. Niech tylko Delilah się o tym dowie. A myślała, że się tu nie odnajdę. Coś mi mówi, że z angielskiego będę dobry. Może nawet pozwolą mi poprowadzić jakieś zajęcia… Nagle na moim biurku pojawia się książka. Smukłe palce o czerwonych paznokciach przesuwają ją bliżej. Spoglądam w górę i widzę inicjatorkę porannej awantury, która zakończyła się dla mnie pobiciem. Stoi przede mną znienawidzona przez Delilah Allie McAndrews. Ma lśniące, jasne włosy sięgające do ramion i oczy pomalowane tak mocno, że gdy trzepocze rzęsami, skojarzenie z pająkami jest nie do uniknięcia. Jej usta rozszerzają się w lekkim uśmiechu, jakgdyby wiedziała coś, co dla mnie pozostaje tajemnicą. – Może chociaż raz na angielskim będzie się działo coś ciekawego – stwierdza. * W południe wchodzę do stołówki i widzę, że Delilah chodzi nerwowo w tę i z powrotem.

– Dotarłeś szczęśliwie! – mówi, chwytając mnie za rękę, jak gdyby chciała się upewnić, że naprawdę przed nią stoję. Rozumiem ją, ja mam z nią tak samo. – Już myślałam, że może wylądowałeś na dywaniku u dyrektora. – Uważnie przygląda się mojej twarzy. – Nie masz sińca pod okiem. Prawdę powiedziawszy, zdążyłem już zapomnieć o tej bójce. Tyle różnych rzeczy się wydarzyło. – Delilah, tu jest naprawdę wspaniale! – mówię rozpromieniony. Spogląda na mnie zdziwiona. – Chyba dostałeś mocniej, niż mi się wydawało. – Mówię zupełnie poważnie. Jest tu pewnie z kilkuset różnych uczniów, każdy ma w sobie coś tajemniczego. Na chemii mogę sobie wybrać, z kim będę robić przedstawienia. Nikt mi nie narzuca, z kim mam pracować. – Masz na myśli doświadczenia? – Tak, właśnie. Tak się to nazywa. A najlepsze jest w tym wszystkim to, że przez cały dzień nie musiałem robić nic, co miałoby związekz ratowaniem księżniczki. – Moje gratulacje! – stwierdza Delilah. – Uwierz mi, ten efekt nowości szybko mija. Wciąga mnie do kolejki i wręcza mi jasnozieloną tacę. Za plastikową tarczą stoi ktoś, kto wygląda jaktroll z siatką na głowie. Niedbałym ruchem nakłada jakieś pomyje na talerze. – Co to jest? – pytam Delilah. – Obiad. – Ale to… żyje… – Królewska uczta to nie będzie, ale najwyraźniej nawet i to spełnia państwowe standardy żywieniowe. Z pewnym niezadowoleniem biorę od niej talerz. – Przyniosę nam wodę – mówi Delilah. Idę w kierunku uczniów, którzy siedzą przy stolikach w małych grupkach. Z mojego planu lekcji wynika, że trwa przerwa obiadowa. Ta wolność wydaje mi się niemal nie do zniesienia. Aż trudno sobie wyobrazić, że się ma każdego dnia pół godziny, kiedy można robić, co się chce – i nie trzeba się przejmować, że ktoś otworzy książkę i zmusi cię do ponownego przejścia na pierwszą stronę. Uważnie obserwuję całą tę scenę, napawając się szczęściem, które mnie w tym urokliwym życiu spotyka. Nagle widzę, że ktoś do mnie macha. To Allie, z lekcji angielskiego. Siedzi wraz ze swoimi damami dworu, niepokojąco podobnymi jedna do drugiej. – Edgarze – mówi, gdy podchodzę do niej z tacą. – Możesz usiąść z nami. Oglądam się przez ramię. Delilah stoi gdzieś w oddali i się za mną rozgląda. – Przykro mi, ale mam już plany na przerwę. Allie spogląda w tę samą stronę, co ja. Dostrzega Delilah. Kładzie mi dłoń na ramieniu. – Tak ci tylko powiem – mówi spokojnie – że ja się dość liczę w tej szkole, więc jak już ci się znudzi dziwakowanie w towarzystwie tej wieśniary, to pisz. Wyjmuje błyszczący, różowy długopis i zapisuje mi na przedramieniu kilka cyfr, a całość wykańcza pękatym serduszkiem. Wracam do Delilah i dotykam jej ramienia. – Mnie szukasz?