martaprask85

  • Dokumenty259
  • Odsłony541 661
  • Obserwuję607
  • Rozmiar dokumentów506.7 MB
  • Ilość pobrań389 755

Nie ta-cy o-ni s-tra-szni

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Nie ta-cy o-ni s-tra-szni.pdf

martaprask85 EBooki
Użytkownik martaprask85 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 283 osób, 113 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 229 stron)

Tytuł oryginału NON TUTTI GLI UOMINI VENGONO PER NUOCERE Copyright © 2013 Arnoldo Mondadori Editore S.p.A., Milano I edizione ottobre 2013 All rights reserved Projekt okładki Mariusz Banachowicz Zdjęcie na okładce © Getty Images Redaktor prowadzący Anna Czech Redakcja Joanna Habiera Korekta Maciej Korbasiński ISBN 978-83-8069-771-3 Warszawa 2015 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl

Rozdział 1 – Cristina? Cristina, obudź się! Mhm… o Boże, ale mi niedobrze, gdzie ja jestem? W głowie mi wiruje, jakbym kręciła się na popsutej karuzeli… Dlaczego wszyscy tak wrzeszczą, czyżby wyprzedaże się zaczęły? Ktoś mnie bije po twarzy! Co ja złego zrobiłam? – Cristina… Cristina, słyszysz?! No pewnie, że słyszę! Przecież raz po raz dostaję po gębie! O co ci chodzi, człowieku, masz jakiś problem z kobietami? I jeszcze ta świetlista aureola wokół głowy… No już, Jezu Chryste, wracaj pomnażać chleb i ryby, a mnie pozwól spać, proszę. – Cristina, obudź się. Pobudka! Wiesz, gdzie jesteś? Pewnie, że wiem: bezpieczna we własnym łóżku, śpię sobie smacznie, żeby tylko nie myśleć o tym łajdaku, który już od dwóch dni nie raczy do mnie oddzwonić. Wypiłam trochę za dużo nalewki jagodowej, w końcu i tak stała bezczynnie w lodówce, a teraz śni mi się jakiś koszmar… Zdaje się, że jagódki były halucynogenne… No dobra, ale teraz wynocha z mojego snu, mężczyzno z aureolą, chcę się obudzić, wziąć prysznic, pójść do kuchni i usmażyć sobie jajecznicę z grubą kromką chleba z masłem… Mam ochotę na coś tłustego i jeszcze… wielki kubek kawy, oj, zdaje się, że potrzebuję kaw… ŁUP! – Ożeż ku…! Nie bij! – Wytrzeszczam oczy. – POBUDKA! POBUDKA! – woła Jezus w mistycznej ekstazie. – Cristina, spójrz na mnie! No już! Jesteś na pogotowiu! Teraz musisz mi powiedzieć, co połknęłaś: tabletki nasenne, pigułki, aspirynę, płyn do chłodnic? Mów! To bardzo ważne! – Ale zaraz… o co chodzi?… O Jezu, moja twarz… – mamroczę i z wysiłkiem podnoszę głowę. Czuję, jak pieką mnie poobijane policzki. – Cristina! Skup się! – krzyczy, potrząsając mną jak workiem kartofli. – Jeśli coś wzięłaś, musisz mi powiedzieć! – Czy ja coś wzięłam? – odpowiadam oszołomiona. – No tak, ale… nic takiego… znaczy tylko… ze dwadzieścia wal… – Dwadzieścia?! Szybko, zestaw do płukania żołądka! – wrzeszczy jak nawiedzony. – Dwadzieścia pigułek valium słonia by z nóg zwaliło! Musimy się pospieszyć albo zaraz ją stracimy! – Ale jakiego znowu val… – Nie kończę zdania, bo unieruchamiają mnie cztery ręce i ktoś wpycha mi do gard​ła rurę. – Nie płukanie żołądka! NIE! – Usiłuję się wyrwać, ale w tym pozbawionym sensu filmie źli bohaterowie mają nade mną przewagę, a ja czuję się jak szmaciana lalka i nie mam siły walczyć. – Spróbuj się odprężyć i przełknąć, to zajmie chwilę – radzi obrzydliwie uprzejmy pielęgniarz. Jasna sprawa! Zawsze gdy chcę się odprężyć, wybieram płukanie żołądka! Mam ochotę wysłać ich wszystkich do diabła, ale nie mogę mówić i w związku z tym

ograniczam się do wrogiego grymasu i rzucam dokoła nienawistne spojrzenia. Jak kot u weterynarza. – Oddychaj normalnie, okej? – Człowiek z aureolą ścis​ka delikatnie moje ramię, co sprawia, że w sercu czuję błogie ciepło. Zaraz potem do gardła wlewają mi litr czegoś, co na pierwszy rzut oka przypomina płynny gips, i tą samą rurą wsysają to z powrotem. Czuję się jak UFO ze Strefy 51. W chwilę później zastygam na łóżku pozbawiona sił, godności i – jak mi się zdaje – kawałka żołądka. Nie jestem w stanie sformułować jakiejkolwiek sensownej myśli. Migawki z ubiegłej nocy przelatują mi przez głowę w przypadkowej kolejności. Pamiętam jedynie, że po pięciu kieliszkach nalewki i ostatnim esemesie do Lorenza postanowiłam się zdrzemnąć, więc łyknęłam kilka pastylek, wsadziłam korki do uszu, naciągnęłam maseczkę na oczy i wyłączyłam telefon. Gdybym wiedziała, że taka dawka waleriany grozi płukaniem żołądka, wybrałabym inne rozwiązanie. A może jednak coś było w sałatce? I jak do cholery udało im się wejść do mojego domu? Wyważyli drzwi? Świetnie, właścicielka mieszkania mnie zabije. A Krokiet? Pewnie nawiał, ta kocia szumowina. Muszę stąd spadać. Natychmiast. Siadam na łóżku i narasta we mnie panika, bo nie widzę ani własnych ubrań, ani butów. Ja chcę do domu, już! Gdzie mogę się wymeldować w tym hotelu? Drzwi otwierają się nagle i wchodzi lekarz. Obdarza mnie uśmiechem, wesołym i pełnym troski jednocześnie. Opadam na poduszki, wyczerpana. Nie. Tak szybko to się nie skończy. – Jak się czujesz, Cristino? – pyta mnie łagodnie i przysuwa krzesło do mojego łóżka. Muszę przyznać, że bez aureoli wygląda zdecydowanie lepiej, o niebo lepiej! Blask reflektora bijącego mu zza pleców i całe to walenie mnie po gębie sprawiły, że wzięłam go za pięćdziesięciolatka. Teraz daję mu maksymalnie trzydzieści pięć. Ma ciemne oczy, zgrabny nos, krótkie, rozwichrzone włosy i trzydniowy zarost, który jest naprawdę seksowny. O Boże, w sumie chętnie zostanę tu jeszcze trochę, dam sobie spokój z ucieczką i dam się dokładnie przebadać. – Boli mnie brzuch… – skarżę się słabym głosem i przybieram zbolały wyraz twarzy. – Wierzę – odpowiada łagodnie. – Wczasy to nie są… – Nie… – Robię smutną minkę. – Chcesz chwilę porozmawiać czy wolisz odpocząć? – pyta. – Nie, nie, w porządku, porozmawiajmy! – zgadzam się z entuzjazmem i sadowię się wygodniej na poduszkach. – Co chciałby pan wiedzieć, doktorze…? – Montecchi, ale wystarczy Marco – odpowiada z uśmiechem. Montecchi? Jak Romeo Montecchi, ukochany Julii Capuleti u Szekspira? Jakie to romantyczne! – Słuchaj, Cristina, przywieźli cię do nas na sygnale, ponieważ w esemesie do swojego chłopaka napisałaś, że chcesz z tym skończyć, i wyłączyłaś telefon, a on zadzwonił

na pogotowie. Musisz mu teraz podziękować, bo ocalił ci życie! – To nie jest mój chłopak! – spieszę z wyjaśnieniem. – Jesteśmy tylko przyjaciółmi! – Rozumiem, ale to nie zmienia faktu, że usiłowałaś się… – mówi i przybiera poważną minę – …usiłowałaś odebrać sobie życie! – Odebrać sobie życie? – odpowiadam zdezorientowana. Lorenzo, ty skończony palancie! Ze dwadzieścia razy do niego dzwoniłam, bez odzewu, więc w końcu napisałam: Okej, zrozumiałam, kończę z tym! Pojęcia nie masz, co straciłeś. Żegnaj! W sensie: kończę z dzwonieniem do ciebie. Jasny przekaz, nie? Nawet chomik by zrozumiał. A teraz Romeo Montecchi myśli, że chciałam się zabić z miłości?… uzna mnie za frajerkę… niech to szlag!, w końcu mamy rok 2013, no bez jaj! Ale jeśli dzięki temu wzruszy się moim losem… – To była chwila słabości – szepczę, spoglądając melancholijnie za okno. – Czułam się strasznie samotna i porzucona… – Słuchaj, Cristina, każdy z nas miewa chwile, gdy czuje się samotny i zdesperowany, zwłaszcza jeśli sprawy nie idą po naszej myśli, praca, przyjaźnie, rodzina, miłość… mogłoby się zdawać, że cały świat sprzysiągł się przeciwko nam, i zrozumiałe, że wówczas czujemy się bezsilni i przytłoczeni… – Właśnie tak się czułam… Marco… – Patrzę mu głęboko w oczy. – Bezsilna i przytłoczona. – Ale przecież samobójstwo to głupota, rozumiesz? Życie jest zbyt cenne i nie można z niego rezygnować z powodu jednej nieprzyjemności! Wyobraź sobie, że twój chłopak nie zdążyłby zadzwonić… – To. Nie. Jest. Mój. Chłopak. – W porządku, ale gdybyśmy nie zdążyli cię uratować, wyobraź sobie, jaki ból sprawiłabyś swoim rodzicom. Co poczuliby twoi przyjaciele i bliscy, którzy cię kochają? – Marco… – mówię drżącym głosem. – Ja… zostałam sama na świecie… nie mam nikogo, czułam się taka samotna i… niepotrzebna. I kiedy tak skupiam na sobie całą uwagę doktora Montecchi, który patrzy mi w oczy, jakbym była rozkosznym szczeniaczkiem foki, drzwi otwierają się na oścież i do pokoju wpada stado złożone z mojej matki, mojego ojca, mojego brata bliźniaka Luki, mojej przyjaciółki Carlotty i oczywiście tego geniusza zbrodni Lorenza. I wszyscy biegną w moim kierunku, przejęci, jakby właśnie wyrwano mnie z rąk porywaczy. – Gdzie jest moja mała dziewczynka? Co się przydarzyło maleństwu mamusi? – Omal nie dostałem zawału! Co też ci strzeliło do głowy? – Gdyby nie Lorenzo, już byłabyś martwa! Kretynka! – Postanawiasz się zabić i mówisz to jemu? Tak postępuje prawdziwa przyjaciółka? – Sama na świecie, co? – podsumowuje doktor Montecchi i z zakłopotanym uśmiechem ustępuje miejsca inwazji barbarzyńców. – Raczysz nam to wyjaśnić? – pyta moja mama i klepie mnie po policzkach, które od uszczypnięć i klapsów zrobiły się już pewnie fioletowe. – Co cię do tego popchnęło? Zrobiliśmy coś złego? – dopytuje ponuro mój ojciec. – Czy to dlatego, że obiektywnie rzecz biorąc, to ja jestem bardziej inteligentny z naszej dwójki? – insynuuje mój brat. – Chciałaś ze sobą skończyć z jego powodu? – prycha Carlotta, wskazując z niedowierzaniem na Lorenza.

Usiłuję otrząsnąć się z ich buziaków, objęć, głaskania i pretensji. – Coś ty sobie, kurde, wyobrażał?! – wrzeszczę do Lorenza. – Ja wcale nie chciałam się zabić! – Skąd miałem wiedzieć? – odpowiada obronnym tonem. – Napisałaś mi przecież esemesa! – Sądzisz, że takie z ciebie ciacho, że gdy zostawiasz dziewczynę, to ona od razu chce się zabić? Widziałeś siebie w lustrze? – Nie takie historie słyszałem! Naszły mnie wątpliwości, więc zadzwoniłem gdzie trzeba. – Wzrusza ramionami. – Dobrze zrobił. – Moja rodzina bierze jego stronę. – Dzięki niemu uratowali ci życie! – Uratowali mi życie? A jak niby miałam się zabić dwudziestoma pigułkami waleriany, do nosa je sobie wepchnąć? – Nie wymawiaj tego słowa! – Moja mama łka dramatycznie. – Nie mogę nawet o tym myśleć, nie wyobrażasz sobie, jakie to straszne… – Nie mów tak nawet w żartach! – upomina mnie ojciec i obejmuje żonę. – Wiesz chyba, co się stało z tą nieszczęsną piosenkarką? – Z kim? Amy Winehouse? Przecież ona była narkomanką i alkoholiczką, tato, a ja nawet nie palę! – wołam zrozpaczona. – Wiele poetek popełniło samobójstwo! – upiera się Carlotta, bawiąc się rurką od kroplówki. – Na przykład Sylvia Plath, Virginia Woolf, Anne Sexton… Ty nie pisałaś wierszy w liceum przypadkiem? – Owszem, a w dodatku wygrałam nagrodę na najlepszy wiersz na Dzień Matki, czy to mnie dodatkowo obciąża? O co wam wszystkim chodzi? Powariowaliście? Chciałam tylko przespać osiem godzin cięgiem, zważywszy na to, że pracuję jak wariatka. Szkoda, że nikogo to nie obchodzi! – Michael Jackson też chciał trochę pospać, ale drgnęła mu ręka. – Carlotta, ucisz się, bo cię uduszę! – wybucham. – Okej… chyba czujesz się lepiej… Muszę lecieć… – bąka Lorenzo. Czuję ukłucie bólu i napływającą falę smutku gdzieś w okolicach żołądka. – Jak to, idziesz sobie… Już? Łzy napływają mi do oczu, dochodzę do wniosku, że nic a nic go nie obchodzę i moje serce krwawi. Czuję się opuszczona i bezsilna. – Mamo, tato… zostawicie nas samych na chwilę? – proszę i próbuję jednocześnie rozluźnić ciasny węzeł w gardle. Moja rodzina wychodzi na korytarz. Carlotta i Luca dalej siedzą na stoliku, wymachując nogami, jakby czekali na finał Wimbledonu. – Waszej dwójki to również dotyczy! – warczę. Carlotta wykrzywia się i ciągnie Lucę za sobą. Lorenzo stoi obok mojego łóżka, a na jego twarzy maluje się grymas niezadowolenia. Za nasz ostatni kontakt można uznać esemesa sprzed dwóch dni, w którym pisał, że nie jest w stanie dłużej tego ciągnąć, po czym uznał za stosowne nie odpisywać mi więcej. Przez chwilę wyobrażam sobie, że naprawdę leżę na łożu śmierci, głównie po to, żeby czuł się winny i musiał mnie poślubić, ponieważ takie byłoby moje ostatnie życzenie, a później sprzedałabym swoją historię jakiemuś tabloidowi. Już sobie wyobrażam tytuł na okładce: „Ostatnia wola Cristiny”. No tak, to ja, jak zawsze pełna weny twórczej Cristina, bohaterka tragiczna. – Słuchaj, Cristina… – mówi, wpatrując się w podłogę. – Między nami się nie układa i dobrze

o tym wiesz. Tkwimy w martwym punkcie od wielu miesięcy, ciągle się kłócimy… Nie ma sensu dłużej tego ciągnąć, prawda? Oddycham bezgłośnie, zapatrzona w wystrzępiony róg prześcieradła. – Kim ona jest? – pytam z kamienną twarzą. – Nie mam… żadnej… – jąka się. – Nigdy nie umiałeś kłamać, Lorenzo – odpowiadam z goryczą. – Tyle że teraz mnie to nie obchodzi, naprawdę. – Nie obchodzi? – powtarza ostrożnie. – Nie – potwierdzam i wbijam w niego wzrok. Uśmiecham się smutno. – Masz rację, między nami od dawna się nie układa. Próbowałam poskładać do kupy coś, co było całkiem popsute. Może z przyzwyczajenia, a może z sentymentalizmu… Dziewczyny bywają nieznośnie uparte. Ale w końcu zrozumiałam, jakie głupie i bezsensowne jest naprawienie naszego związku. Lepiej dać sobie spokój i poszukać szczęścia gdzie indziej – peroruję. Mam wilgotne oczy i głaszczę jego dłoń. – Może znajdziesz szczęście przy jej boku, jeśli to dziewczyna odpowiednia dla ciebie… – Robię teatralną pauzę w nadziei, że padnie do moich stóp i będzie błagał o przebaczenie za swoją niewierność, a potem własną krwią podpisze cyrograf, w którym przysięgnie, że nigdy nie było żadnej innej. W myślach liczę do dziesięciu. Jeśli czegoś się nauczyłam w Tele TY, to z pewnością dramatycznych pauz! – No… skoro tak mówisz… – Zerka na telefon. – To ja wróciłbym teraz do Lisy… Jedliśmy właśnie u niej kolację, kiedy… Pewnie wciąż na mnie czeka… Przestaję liczyć i wbijam w niego morderczy wzrok. – Ty obrzydliwy zdrajco, łajdaku, oszuście, kanalio! – wrzeszczę, aż oczy wychodzą mi z orbit. Wszyscy się zbiegają. – No ale… przecież mówiłaś, że nic cię to nie obchodzi – zawodzi i chowa się za plecami mojego ojca. Zrywam się na równe nogi, staję na łóżku i chwytam za pałąk kroplówki. Zaraz roztrzaskam mu tym łeb! – Przeklęty imbecylu! Co to za lafirynda? Chcę wiedzieć! Znam ją? Gadaj, tchórzu! – Spokojnie, skarbie, uspokój się… – Moja matka zbliża się do mnie powoli, jak do rozjuszonego byka. – Daj to mamusi, dobrze? – Delikatnie odbiera mi broń. – Dobra dziewczynka… a teraz zejdź z łóżka. Udaję nieszkodliwą i schodzę, ale zaraz skaczę mu do gardła, ciągnąc za sobą pałąk, kroplówkę i moją matkę. – Pięćdziesiąt euro i jest twój – szepcze mi do ucha mój brat w roli żywej tarczy. – Nie jest wart pięćdziesięciu euro! – wrzeszczę i czuję, jak pulsuje mi żyła w szyi. Nadbiega doktor Montecchi zaniepokojony krzykami i usiłuje opanować zamieszki. Delikatnie wyprasza wszystkich z pokoju. – Uważam, że Cristina powinna odpocząć. – Kładzie mi dłoń na ramieniu. – Zatrzymam ją do jutra na obserwacji. Rano możecie ją odebrać. W porządku? – mówi uprzejmie, lecz stanowczo, a mnie znowu chce się płakać. Posyłam Lorenzowi ostatnie spojrzenie, z którego (mam nadzieję) zdoła wyczytać życzenia długiej i bolesnej agonii, a potem poddaję się kolejnej rundce buziaków, które przyjmuję z założonymi ramionami i nieprzyjemnym grymasem. – Cri, spróbuj teraz się zdrzemnąć – szepcze Carlotta, gładząc mnie po włosach. Znów jest

perfekcyjnie opanowana. Zen. – To była nieprzyjemna noc, jutro wszystko obgadamy, okej? – Całuje mnie w czoło i wychodzi. – À propos nieprzyjemnych rzeczy, to może naprawdę ci się przydać. – Mój brat podaje mi dyskretnie miętowe tik taki. – Jedzie ci z gęby… Zabijam go wzrokiem i odwracam się poirytowana. Montecchi i ja zostajemy sami. Mam straszną ochotę wrócić do domu i przepłakać cały weekend z wielką paczką ciastek i pełnym słoikiem nutelli, wiem jednak, że wówczas skończyłabym pewnie przed domem Lorenza – rzucałabym kamieniami w jego okna albo dziurawiła mu opony w samochodzie. Przedawkowanie węglowodanów jest groźniejsze w skutkach niż nadużywanie alkoholu. A w ogóle chciałabym wiedzieć, kim do cholery jest ta cała Lisa! Gdzie i kiedy ją poznał? Na siłowni? W supermarkecie? Na poczcie? Montecchi ma jednak doskonałe wyczucie czasu i przerywa morderczą galopadę moich myśli. Jednym uśmiechem. – Kłopotliwa rodzinka, co? – Musiałby ich doktor zobaczyć, jak grają w remika! Miętóweczkę? – pytam, rzucając mu tik taki. – Wie pan… w razie gdybyśmy mieli się całować. Uśmiecha się i łapie cukierki w locie. – Przecież są sympatyczni, a poza tym martwią się o ciebie! – dodaje. Wzruszam ramionami. – Słuchaj, a co powiesz na to, żebyśmy zaczęli od nowa? – pyta i podaje mi rękę. – Doktor Marco Montecchi, specjalista od oszukanych samobójstw. – Cristina – przedstawiam się. – Magnes na debili. – O, piętro wyżej mamy ich pełen oddział, jeśli chcesz, poszukam ci tam łóżka. – Nie, dziękuję, wolę zachować anonimowość! Uśmiecha się. A ja znowu widzę, jaki jest przystojny. Szeroki w barach, o przyjemnej twarzy, zdecydowany – typ, który między akcją ratunkową na morzu a rozległym zawałem rozgrywa mecz koszykówki i wygrywa. Urodzony samiec alfa. Dobra, okej, trochę to oklepane, ale czy tak naprawdę silny i pewny siebie mężczyzna nie pociąga nas, kobiet? A w dodatku lekarz? Może być lepiej? – Czyli co, żadnych samobójstw? – Uśmiecha się i wyciąga delikatnie igłę z rurki wczepionej w kroplówkę na mojej ręce. – Czujesz niedosyt? – Słuchaj… co tydzień spotykamy się z przyjaciółmi i przyznajemy nagrodę temu, kto opowie najlepszą historię. Myślałem, że zwycięstwo mam w kieszeni! – Mogę odegrać swoją rolę w zamian za gigantyczną pizzę. Głodna jestem jak… – Zatem interes ubity! – mówi, przyklejając mi plasterek z Myszką Miki na grzbiet dłoni. – Ja też umieram z głodu. Zamówię z dostawą do mojego gabinetu. Może być margherita z podwójnym serem? – Wystukuje numer. Kiwam głową. Nareszcie mężczyzna, który potrafi podejmować decyzję! Cóż, czasy się zmieniają… Rhett Butler wrócił ranny z wojny, odbudował miasto, strzelał do wrogów i siłą zaciągał Scarlett do sypialni, a to wszystko jednego wieczoru, a dzisiaj co? Podniecamy się, kiedy jakiś

facet wie, jaką wybrać pizzę! Lorenzo przez półtora roku nigdy nie zamówił mi nawet chińszczyzny. Lorenzo… Na samą myśl o nim krew się we mnie gotuje. Półtora roku wyrzucone na śmietnik! Półtora roku przychodził do mnie na kolację dwa razy w tygodniu i nigdy nie zostawał na noc, żeby mama się nie zamartwiała. Półtora roku prosiłam, żeby u mnie zamieszkał, ale moment nigdy nie był odpowiedni. Jeden jedyny raz, kiedy wyjechaliśmy na weekend, siedział przyklejony do radia, bo słuchał relacji z meczu Interu. Tylko raz dostałam od niego prezent – opakowanie soli do kąpieli! A przecież ja nawet wanny nie mam. O Boże, ależ ja byłam głupia i ślepa. Na co ja liczyłam, czego się spodziewałam po kimś takim? I dlaczego dopiero teraz to widzę? Czyżby efekt uboczny płukania żołądka? Czasami żeby otrzeźwieć, potrzebne jest wiadro lodowatej wody na głowę. – Wszystko w porządku? – pyta Marco. – Zgrzytasz zębami. – Pewnie z głodu – odpowiadam wykrętnie. – Kiedy przywiozą pizzę? – Zaraz – obiecuje z uśmiechem. Pół godziny później siedzimy przy stoliku w jego gabinecie i zajadamy pizzę, zaśmiewając się niczym dwoje starych przyjaciół, którzy rozmawiają o wszystkim, o szkole, o podróżach i ulubionych filmach. Lubi Foo Fighters, wczesne filmy Woody’ego Allena, pizzę na cienkim cieście, morze zimą, motory, głupawe programy w telewizji, piwo z lokalnych browarów i Tanzanię. Być może to ironia losu, ale przysięgam, mam wrażenie, że znam go od zawsze. Budzi moje zaufanie, w jego towarzystwie czuję się swobodnie i bezpiecznie. Lorenzo, wal się. – Opowiedz mi o sobie. – Skupia na mnie całą swoją uwagę. – Poza nieudolnymi próbami samobójczymi, co porabiasz w życiu? – Hm… oglądasz czasem Tele TY? – Oczywiście! Kiedy wracam późno do domu, nie jestem w stanie oderwać oczu od tego porażającego programu… czekaj, jak to się nazywa? Powiedz to Rossanie! Ta baba jest tak sztuczna, kiedy się wzrusza, wystarczy, że zobaczy dziecko albo kłania się „drogiej publiczności”! – To moja szefowa – oznajmiam. – Żartujesz? – Aż się zakrztusił colą. – Nazywa mnie swoją asystentką, a tak naprawdę jestem jej niewolnicą. Robię dla niej wszystko, od wyszukiwania historii z życia nadających się do programu po robienie jej kawy, pisanie tekstów i prasowanie bluzek. – Znienacka uświadamiam sobie, że mój telefon został w domu, i mogę się założyć, że Rossana zdążyła zadzwonić do mnie siedemdziesiąt dziewięć razy. – Niesamowite! Mam obsesję na punkcie tej kobiety! Jest taka niemożliwie… sztuczna. Ludzie tego nie widzą? – Naprawdę ją uwielbiają! Musiałbyś zobaczyć, co się dzieje, kiedy ktoś wpadnie na nią na ulicy, dotykają jej, jakby była świętą męczennicą, robią sobie z nią zdjęcia i proszą o różne rzeczy, typu „znajdzie pani pracę w telewizji dla mojego synka?”, albo proszą o porady dotyczące urody.

– Urody? – Marco chichocze. – Pamiętasz odcinek o chirurgii plastycznej? Prosiła, żeby nie oceniać ludzi, którzy dali się pokroić, a jednocześnie przysięgała, że sama nigdy by sobie tego nie zrobiła. Chyba z godzinę się śmiałem. – Jedyną częścią jej ciała, której sobie nie poprawiła, jest język, niewyparzony z natury! – odpowiadam, rozsiadając się wygodniej na krześle. Coraz bardziej błogo mi na duszy. – Jej kości policzkowe to nadużycie budowlane! – Śmieje się, przykładając sobie dwa kawałki pomidora do twarzy. – Nie może nawet oczu otworzyć. – Wykrzywiam się. – W okresach rekonwalescencji bywa straszniejsza niż Naomi Campbell, która odkrywa u siebie pierwszy siwy włos! – A mnie się zdawało, że praca na ostrym dyżurze jest ciężka! Chyba jednak mnie przebiłaś – mówi, zgniatając puste kartony po pizzy. Zaczynam się zastanawiać, co jeszcze jest w stanie zrobić tymi rękami. – Wiesz, telewizja to mój prywatny obraz piekła: ludzie z zaprzedanymi duszami… chociaż w sumie, prawdę mówiąc, chyba nigdy ich nie mieli. – Wyrzucam do kosza plastikowe kubeczki. – Więc dlaczego to robisz? – dziwi się szczerze. – Lubię pracę przy produkcji programów telewizyjnych, chociaż pewnie podobałoby mi się też bycie dziennikarką lub pisarką. Sześć lat temu, gdy czekałam na lepsze czasy, trafiłam na miesięczny staż, a później miesiąc minął, a ja… ja zostałam – odpowiadam. Wstaję i opieram się plecami o ścianę. – I co, jesteś szczęśliwa? – Opiera się o ścianę naprzeciwko i patrzy mi prosto w oczy. To jego czyste i bezpośrednie spojrzenie sprawia, że nogi mi miękną. Dla niepoznaki zaczynam kaszleć. – No… Boże, „szczęśliwa” to chyba za dużo powiedziane. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach. – Dlaczego? – pyta z rozbrajającą szczerością, a ja się obawiam, że noce spędzone na ostrym dyżurze musiały go kompletnie odmóżdżyć. Mrużę oczy, czekając na wyjaśnienie. – Nie, poważnie pytam, co mają do tego dzisiejsze czasy i czym się różnią od czasów dawniejszych? Nadal nie rozumiem i sygnalizuję mu to, unosząc brew. – Masz tak… ze dwadzieścia osiem, trzydzieści lat? I co, już się poddałaś? – ciągnie ze stoickim spokojem. – Skoro nie podoba ci się to, co robisz, zastanów się, czego naprawdę chcesz, a potem zakasaj rękawy i walcz. To nie jest takie trudne! – Mówisz z sensem, ale rozumiesz, kryzys i w ogóle… – Następna! Wszędzie ta sama śpiewka – odpowiada poirytowany, wznosząc ramiona do sufitu. – Świat już nie takie kryzysy przeżył, to naturalny, powtarzający się cyklicznie proces. Zrobiło się z tego powiedzonko, wymówka, żeby nawet nie próbować. Powiedz mi, tylko szczerze, w naszym kraju szaleje wojna? Musisz wędrować piętnaście kilometrów, żeby zaczerpnąć wody z mętnego bajora? Masz trąd? Twoi rodzice wydali cię za mąż za bezzębnego i zaślinionego starca? Przykłady oczywiście przypadkowe. Przełykam ślinę, dotknięta do żywego. – Nie, i co z tego? – odpowiadam obronnym tonem. – Nie mówię przecież, że strasznie źle mi się żyje, mówię tylko, że… trudno jest znaleźć kompromis pomiędzy ambicjami, pasjami i kredytem do spłacenia – Masz dzieci? – Nie.

– Rodziców na utrzymaniu? – Też nie. – Jesteś chora? – Nie. – Nie mam więcej pytań. – Posyła mi swój najpiękniejszy uśmiech, po czym otwiera szufladę i wyciąga szczoteczkę i pastę do zębów. – A ty? – Opieram ręce na biodrach. – Miałeś sześć lat, kiedy napisałeś swoje pierwsze wypracowanie „Jak będę duży, to zbawię świat”? Wzdycha i krzyżuje ramiona na piersi. – O ile sobie przypominam, zawsze wiedziałem, kim zostanę, chociaż nigdy tego nie planowałem. Myślę, że człowiek nie powinien czekać, aż coś w życiu osiągnie, żeby zacząć żyć pełną piersią. Może się mylę, ale zdania nie zmienię. – Zapraszam cię do studia. Opowiesz swoją historię przed publicznością. Nareszcie wyemitujemy coś prawdziwego! – prowokuję go. – Nie, dzięki, to nie dla mnie! – Uśmiecha się znowu w ten sposób, którego nie potrafię określić, i wychodzi do łazienki umyć zęby, podczas gdy ja z westchnieniem opadam na stołek. No dobra… ja go kocham. Mam ochotę rzucić się na niego z pięściami, ale go kocham. Choćby dlatego, że dał mi dwadzieścia osiem lat, a ja skończyłam trzydzieści dwa. Na stoliku brzęczy telefon i Marco wychodzi pospiesznie z łazienki, wycierając twarz ręcznikiem. Przysłuchuję się, jak spokojnie i profesjonalnie zadaje pytania koledze po fachu. Młody chłopak spadł z motoru i chyba zwichnął sobie bark. Nic poważnego, ale trzeba go obejrzeć. Marco uruchamia tryb „superbohater”, zarzucając na ramiona biały kitel. Lepiej by mu było w czerwonej pelerynce. – Obowiązki wzywają – usprawiedliwia się. – Wróć teraz do pokoju i spróbuj odpocząć, zajrzę do ciebie później, w porządku? Mam ochotę poprosić go o odesłanie motocyklisty do innego szpitala, ale kiwam głową jak posłuszna dziewczynka. Czas wlecze się w nieskończoność. Już kwadrans po drugiej, a ja nie mam telefonu ani książki, ani nawet telewizora. Jestem skazana na kakofonię moich własnych myśli. Moszczę się na łóżku, poprawiam sobie poduszki, przewracam się z boku na bok, piję wodę, nic z tego. Nie zasnę. Odtwarzam w głowie każdą chwilę tego surrealistycznego wieczoru i nie jestem w stanie zrozumieć, jakim cudem jednym esemesem udało mi się sprowokować cały ten bajzel. Wszystko przez tego dupka! A słowa Marca, zamiast mnie zmotywować, sprawiły, że czuję się jak trzydziestodwuletnia frajerka, która nie wie, co zrobić z własnym życiem. I w dodatku nienawidzę siebie za to, że zmarnowałam tyle czasu z Lorenzem, nienawidzę siebie za brak ambicji, a przede wszystkim za to, że zrobiłam z siebie beznadziejną idiotkę. Mimo to, jeśli nie wysłałabym esemesa do tego głupka, nie poznałabym doktora Marca

Montecchi. A to, jak powiedziałaby Carlotta, musi być znak. Bułgarska jasnowidzka, która wystąpiła w jednym odcinku programu, opowiadała o kosmitach i była przekonana, że komunikują się z nami za pomocą czytelnych znaków. Okej, przyznaję, ostro popijała, trzymała wódkę w buteleczce po perfumach, ale może naprawdę widziała tych kosmitów, kto wie? Nagle przed oczami staje mi mój superbohater, którego wzrok ma moc czytania w myślach, a uśmiech zwala z nóg. Wyobrażam sobie nas dwoje podczas wypełnionych po brzegi dni, z których kradniemy cenne minuty, by do siebie zadzwonić, a wieczorem zmęczeni jemy kolację na kanapie i opowiadamy sobie, co się wydarzyło, a później zasypiamy przytuleni w połowie filmu; jak wybieramy psa w schronisku, gotujemy razem, uczymy się tańczyć salsę w salonie i planujemy zasłużone wakacje w tropikach. Wszystko to sprawia, że czuję się pobudzona, serce mi wali i mam ochotę krzyczeć, biegać i śpiewać. Co oni mi wlali do tej kroplówki? Pogrążona w moich snach w technikolorze słyszę pukanie do drzwi. – Proszę – odpowiadam cicho. – Jeszcze nie śpisz? – szepcze Marco, wchodząc do środka. Światło korytarza sprawia, że znowu widzę efekt aureoli. Śmieję się. – Wszystko w porządku? Potrzebujesz czegoś? Trochę wody? Cieplejszą kołdrę? – pyta, podchodząc do mojego łóżka. Odpowiedź jest oczywista, ale gryzę się w język. – Nie, dzięki. Udała się misja ratunkowa? – odpowiadam i zapalam lampkę nocną na stoliku przy łóżku. – Nic poważnego, najadł się tylko strachu… Za tydzień nie będzie po nim widać śladu po wypadku. Bardziej się boi, co powie jego ojciec. – To super. – Siadam na łóżku. – Na pewno sporo się w swojej pracy naoglądałeś. – Oj tak, książkę mógłbym napisać… Zdarzają się zabawne przypadki, chociaż większość jest raczej mało śmieszna. – Zimna krew to podstawa! – podsumowuję ze śmiechem. Przykłada mi rękę do czoła, a potem, spoglądając na zegarek, ściska palcami mój nadgarstek. – Puls idealny! – oznajmia. – Jutro wracasz do domu. Twoja rodzina na pewno nie może się doczekać, żeby cię rozpieszczać i przytulać! – Nie, proszę cię, pozwól mi tu zostać! – chlipię. – Będę ci pomagać, jestem świetna w odbieraniu telefonów! – A co z Rossaną? Bez ciebie byłaby skończona! – Pewnie… – odpowiadam i bardzo nie chcę, żeby wyszedł. Na kilka chwil zapada cisza i żadne z nas nie wie, co powiedzieć, a on stoi przede mną i uśmiecha się w ten sposób. W końcu zbieram się na odwagę. – Marco? – Patrzę mu prosto w oczy. – Słucham, Cristino. Jego usta wymawiające moje imię… Robię się czerwona. – Chciałam zapytać, czy…

I w tym momencie przerywa mi dzwonek telefonu. – Przepraszam cię na chwilę – mówi i znika za drzwiami. – Cześć, kochanie! – słyszę jego obrzydliwie zakochany głos. – Tak, spokojny wieczór… W sumie nawet zabawny… Jedna dziewczyna przedawkowała walerianę, opowiem ci później… Kupię rogaliki, ale zapomniałem o mleku… Ach, ty kupiłaś? Cudownie, skarbie, co ja bym bez ciebie zrobił? Okej, widzimy się w domu… Ja ciebie też kocham! Rozłącza się i jak gdyby nigdy nic zagląda do pokoju. – O co chciałaś mnie zapytać? – Masz może ze dwa opakowania valium na zbyciu?

Rozdział 2 Mam wrażenie, że złośliwa wróżka pokazała mi w kryształowej kuli moją fantastyczną przyszłość i w najpiękniejszym momencie wrzasnęła mi wprost do ucha „Żartowałam!”. Co gorsza, strażacy wyważyli drzwi i zostawili mieszkanie otwarte na oścież, dokładnie tak, jak się tego obawiałam, więc kot uciekł i z pyskiem wygłodniałego zbiega (mimo swoich szesnastu kilogramów) zaczął skrobać do sąsiadki, a ona, chcąc oddać mi zgubę, wdrapała się na moje piętro, zobaczyła cały ten bałagan i wpadła na wyśmienity pomysł zawiadomienia pozostałych lokatorów, właścicielki, administracji i niewiele brakowało, a zadzwoniłaby także do animalsów. No i teraz nie tylko muszę zapłacić za rozwalone drzwi antywłamaniowe i wysłuchiwać skarg ze wspólnoty mieszkaniowej, lecz również zabrać się do szukania nowego mieszkania, ponieważ jasno dano mi do zrozumienia, że tutaj nie jestem już mile widziana. A w tej cenie nigdy niczego nie znajdę. Gdybym żyła w Ameryce, wytoczyłabym proces producentom waleriany. Straciła wszystko, a chciała tylko się zdrzemnąć! I obok moje zdjęcie, jak żebrzę pod mostem. Powinnam się skupić nad materiałem do odcinka o swingersach, a jedyne, co jestem w stanie zrobić, to wygooglowanie jego nazwiska i przygryzanie końcówki długopisu. Znalezione w sieci informacje doskonale odpowiadają obrazowi, który wyrobiłam sobie na jego temat, zanim się dowiedziałam, że jest tak beznadziejnie zajęty. „Cudownie, skarbie, co ja bym bez ciebie zrobił?”. Ble! Porzygać się można! Pewnie, gdyby był wolny, byłoby to dość niepokojące. Trudno uwierzyć, że na tym świecie występują jeszcze takie okazy. Toż to czysty masochizm. To jakby obwąchiwać tort Sachera w pierwszym dniu diety. Podłość losu. Chcę zjeść cały tort, mój ci on, zasłużyłam sobie! Przysięgam, dałabym wszystko, żeby być jego „skarbem”. Ale gdzie szukać takich jak on, gdzie? Jakaś sekretna strona internetowa? Wygrywa się za uzbierane punkty? I gdzie ja byłam, zanim Marco Montecchi zmienił status związku? Właśnie! Gdzie byłam?! Otóż marnowałam swój cenny czas z tym pajacem Lorenzem! Pogrążona w nierealnych marzeniach, wklejam w myślach własną twarz na jego zdjęcia, słyszę jazgotliwy głos Rossany wywrzaskujący moje imię z siłą tysiąca decybeli, co w jednej chwili przywraca mnie do smutnej rzeczywistości. – Dlaczego nie odpowiadasz na telefony, co? Gdzie jest moja kawa? A moje szczęśliwe buty? Umówiłaś mnie na rekonstrukcję paznokci do kosmetyczki? Ułożyłaś pytania? Przyjechali

goście odcinka? Zajęłaś się już kamuflażem? – Kamu…co? – bełkoczę oszołomiona. Gram na czas, bo nie jestem w stanie odpowiedzieć na żadne pytanie. – Kamuflaż! Przebranie, rozumiesz? Nie miałaś angielskiego w szkole? No już, chodź tutaj, bo trzeba ogarnąć studio. Mamy opóźnienie! No, co z tobą dzisiaj? Coś się stało? Ruszaj się, szybko, migiem! Schodzę za nią po schodach i z trudem się powstrzymuję, by jej nie zepchnąć, a w myślach przysięgam sobie, że nie będę już myśleć o Marcu. Nigdy więcej. I wiem, że to wierutne kłamstwo. W studiu panuje arktyczny ziąb, bo Rossana usłyszała gdzieś, że jej idol Letterman ustawia klimatyzację na maksimum również w zimie, by się nie pocić, a mnie przez cały rok wykręca reumatyzm. Dołączam do gości w pomieszczeniu zwanym „poczekalnią”, pokoik ma dwa metry kwadratowe, stoją w nim dwa krzesełka oraz chybotliwy stoliczek z termosem z kawą oraz telewizorem nastawionym na telesprzedaż z Tele TY, a ja zderzam się ze swoim stereotypem swingersów. Zadzwonili do nas natychmiast, gdy w pasku informacyjnym pojawiło się ogłoszenie o poszukiwaniu par gotowych opowiedzieć o swoich doświadczeniach. Teraz jednak zdają się być jakoś mniej śmiali i entuzjastyczni niż podczas rozmowy telefonicznej. On przypomina raczej Danny’ego DeVito niż Brada Pitta i za nic nie potrafię go sobie wyobrazić w skórzanych ciuszkach. – Witajcie, jestem Cristina. Ściskam im dłonie. Parka odpowiada mi nieśmiałymi uśmiechami – pewnie spodziewali się wypasionego studia telewizyjnego, a nie obskurnej nory, albo dopiero zdali sobie sprawę, że za dziesięć minut znajdą się na wizji. Cóż, nie wiedzą, że czeka ich kolejna niespodzianka! – Proszę, a to wasz kamuflaż. – Wręczam im rozczochrane peruki w kolorze niebieskim i udaję, że wcale nie jestem zakłopotana jeszcze bardziej od nich. On z wysiłkiem przełyka ślinę. – Nie macie niczego bardziej odpowiedniego? – Tak czy siak będziecie odwróceni plecami – dodaję. – I nikt pana nie rozpozna właśnie dlatego, że nikt nie podejrzewa, że mężczyzna mógłby włożyć coś takiego! – Śmieję się, usiłując rozładować napięcie. Ona tymczasem bez zastanowienia naciąga perukę i zajmuje miejsce na krześle przed kamerami, podczas gdy on cały się trzęsie i raz po raz usiłuje włożyć perukę odwrotnie, pocąc się przy tym niemiłosiernie. W końcu kapituluje i patrzy na mnie z rozpaczą. Bóg seksu, co? Próbuję dodać mu otuchy, ale jest tak komiczny, że myślę tylko o tym, jak Marco Montecchi wyśmiałby cały ten cyrk. Bardzo bym chciała móc do niego zadzwonić i opowiedzieć o wszystkim, ale muszę się uszczypnąć i szybko wziąć do roboty. – I jak, podekscytowany? – pytam. – To był jej pomysł. – Wzdycha ciężko. – Ja nie chciałem, ale ona nalegała. No i… cóż, w zasadzie, szczerze mówiąc, to ona zawsze decyduje o wszystkim. Tak właśnie podejrzewałam…

Biorę go za rękę i prowadzę do krzesła, jakbym odprowadzała skazańca na szubienicę, po czym biegnę do garderoby Rossany. Kończy przygotowania. – A więc? Jacy są? Pytania gotowe? Włożyć zieloną czy niebieską sukienkę? Spójrz, chyba mam dzisiaj większe prawe oko? Oddycham głęboko i staram się zażegnać jej atak paniki. Jest najbardziej niepewną siebie osobą na świecie i mimo że przed kamerami uchodzi za boginię, kiedy reflektory gasną, zmienia się w rozhisteryzowaną fretkę. – Wszystko w porządku – uspokajam ją. – Proszę, tutaj są pytania, goście usadzeni i podłączeni do mikrofonów, włóż niebieską sukienkę, bo masz w niej jaśniejszą twarz, i powiedz, żeby brali cię na ujęcia trzy czwarte, to nikt nie zauważy sprawy z okiem. – Co ja bym bez ciebie zrobiła? – szepcze, ściskając mi rękę z wdzięcznością. Prawie mam ochotę ją przytulić, ale byłoby to jak stracić czujność w towarzystwie tygrysa i skończyć z odgryzioną ręką. Rossana triumfalnie wkracza do studia niczym święta, która na chwilę zstąpiła na ziemię, a publiczność zrywa się na równe nogi i wita ją spontanicznym aplauzem. Jest to kolejna zagadka Wszechświata, której nie potrafię wyjaśnić, żeby znaleźć się w wyziębionym studiu ze scenografią wyświetlaną na ścianach, opłacają swoją podróż, brną przez śniegi, a prowiant zabierają ze sobą z domu, ale w obliczu spotkania ze świętą Rossaną żadne wydatki nie mają znaczenia. Niektórzy nawet biorą specjalnie z tej okazji urlop! Jest tu tak żałośnie ponuro, że czasami marzę, by wielka fala powodziowa zmyła całą tę nędzę, później jednak wyobrażam sobie siebie grzebiącą w śmieciach w poszukiwaniu kromki suchego chleba, i powtarzam sobie, że na razie innego wyjścia nie mam. Rossana wyłamuje sobie palce i pokazuje mi, że mam przejść do „pokoju redakcyjnego”, gdzie „redakcja” oznacza stolik z telefonem, plik kartek A4 z recyklingu, prehistoryczny komputer i popsuty długopis oraz mnie, robiącą za majordomusa i odbierającą telefony, czyli głównie wysłuchującą obelg i wulgarnych propozycji, ponieważ nasz numer różni się tylko jedną cyferką od numeru gwiazdy porno o pseudonimie Kaymana. Kamerzysta Guido porozumiewawczo puszcza do mnie oko. Wzdycham i zaczynamy transmisję. Dwójka swingersów siedzi plecami do kamery, a Rossana, w ujęciu trzy czwarte, ze światłem reflektorów skierowanym na twarz, patrzy na mnie ufnie. Podnoszę kciuk do góry, a ona odpręża się i posyła gościom uśmiech. – Drodzy przyjaciele, odwiedziła nas dziś wyjątkowa para. Jak widzicie, pragną zachować anonimowość, a my szanujemy życzenia naszych bohaterów. Gromkie brawa. – Nie mogę ujawnić ich prawdziwych imion, więc będę zwracać się do nich Mario i Maria. To się nazywa kreatywność! – Maria i Mario pomogą nam zrozumieć, dlaczego normalna para staje się (pauza) parą swingersów! Po sali przebiega pomruk dezaprobaty. – Mario, zacznę od ciebie. Co cię popchnęło w stronę tej przygody, tej… jak by to nazwać… niezwykłej formy związku? On cię zmusił? – pyta dość natarczywie. – Właściwie nie – odpowiada pewnie Maria. – Zawsze byłam tego ciekawa, więc wypróbowaliśmy to w naszym związku.

– Chcesz powiedzieć, że wymienianie się partnerami nie wpływa źle na wasze relacje? – Nie, naprawdę! Uważam nawet, że właśnie dzięki temu nasz związek jest bardziej intrygujący i dynamiczny. Ja kocham Maria! – oznajmia z przekonaniem. Pomruk przybiera na sile. – Spokojnie, przyjaciele… Ja nie jestem tutaj po to, aby kogokolwiek oceniać, dobrze o tym wiecie. – Rossana wkracza do akcji z pokornym spojrzeniem i ręką na sercu. – Każdy ma prawo żyć, jak zechce, oczywiście pod warunkiem, że szanuje innych ludzi, ale czy nie uważasz, że istnieją pewne granice, Mario? Maria zastyga na ułamek sekundy, ale nie spuszcza z tonu. – Skoro właśnie tego pragną obie strony, nie rozumiem, na czym polega problem! Dla nas to zabawa, sposób, żeby poznać się lepiej, uniknąć nudy w związku. Wszyscy powinni spróbować, ty też! Dobrze by ci to zrobiło. Rossana wybucha teatralnym śmiechem i zasłania ręką usta. – Ja? Broń Boże! Ja się do tego nie nadaję! Wiesz, Mario, kiedy kogoś kocham, nigdy nie mogłabym tej osoby zdradzić. Jestem staromodną, zatwardziałą monogamistką. Miłość jest dla mnie święta – oświadcza i odwraca się, by zebrać morze braw od publiczności. Maria daje za wygraną. – Przejdźmy do ciebie, Mario. Opowiesz nam o twoich doświadczeniach? O waszej pierwszej „wymianie”. Jak było? Mario odchrząka i nawet z tyłu widzę, jak się poci. – E… tak… Było… bardzo. – Bardzo? – dopytuje Rossana. – Tak… wspaniale, chyba… – „Chyba”? Nie podobało ci się? – wtrąca się Maria. – Tak, tak, to znaczy nie, wspaniale, bardzo mi się podobało! – Co czujesz, kiedy widzisz swoją kobietę z innym mężczyzną? – napiera Rossana. – Czy to nie dziwne? Chorobliwe, nieprzyjemne? Bywasz zazdrosny? – E… tak… Trochę – bełkocze. – No proszę! A więc wcale nie jesteś do końca przekonany, prawda, Mario? – nalega Rossana, pochylając się w jego stronę. – Ja… nie. Znaczy, tak… może… – Może? – wybucha Maria, dając mu kuksańca między żebra. Mario zgina się wpół. – Nie, nie, żadnych wątpliwości, jestem całkowicie przekonany. Nie mogę się doczekać, kiedy zrobimy to ponownie! Moglibyśmy nawet dogadać się z panią Rossaną i jej narzeczonym. Rossana wybucha śmiechem i dołącza do niej publiczność. – Ja?! Dajcie spokój! Jestem bardzo nieśmiała, a poza tym mój chłopak nigdy by się na to nie zgodził, jest szaleńczo zazdrosny! Owszem, jej chłopak nigdy by się na to nie zgodził, bo kiedy już zdradza ją z innymi, to w pojedynkę. – Sprawdźmy, czy ktoś do nas zadzwonił – proponuje i rzuca mi wymowne spojrzenie. Jak zwykle łączę podstawioną rozmowę. To nasza wizażystka dzwoni z komórki, zamknięta w garderobie. – Halo, kto mówi? – pyta Rossana. – Franka z Forlì. Chciałam zapytać, jak wyglądają spotkania swingersów, gdzie się odbywają i na czym polegają.

– Doskonałe pytanie, Franka, dziękujemy! – odpowiada Rossana. – Ja też jestem ciekawa, jak to działa, czy istnieją specjalne kluby? Spotykacie się w domu? Jak to organizujecie? Opowiedzcie! – Mamy swoje strony w internecie – tam się poznajemy, wymieniamy zdjęciami i jeśli przypadniemy sobie do gustu, umawiamy się na spotkanie – opowiada z entuzjazmem Maria. Nie potrafię zrozumieć, że jakiejś kobiecie mogłoby przyjść do głowy „swingowanie” z Dannym DeVito w niebieskiej peruce. – To dla mnie kompletnie nieznany świat – komentuje Rossana, krygując się jak speszona licealistka. I pomyśleć, że to ona wyciągnęła z kieszeni siedemdziesiąt tysięcy euro gotówką, żeby pewne zdjęcia z nią w roli głównej nie trafiły do prasy. – Ale ja, jak już mówiłam, szanuję każdego… również osoby, że tak powiem… inne! Czy ktoś z drogich widzów w studiu ma jakieś pytania do naszych gości? Podnosi się las rąk. Rossana wskazuje kobietę w średnim wieku. Podają jej mikrofon. – Przede wszystkim, Rossana, chciałam ci powiedzieć, że jesteś piękna, utalentowana i sympatyczna – mówi jednym tchem. Publiczność wtóruje jej radosnymi brawami. – Dziękuję, dziękuję, to bardzo miłe – odpowiada Rossana z wystudiowaną skromnością. – Proszę, czekamy na twoje pytanie! – Moim zdaniem wy tak naprawdę się nie kochacie. My jesteśmy małżeństwem od czterdziestu pięciu lat i żadna zdrada nigdy nie przyszła nam do głowy. Kobieta siada, a pozostali widzowie kiwają głowami i biją brawa. Maria ma gotową odpowiedź. – Jak długo nie uprawia pani seksu ze swoim mężem? Dwadzieścia? Trzydzieści lat? Kobieta milknie, zbulwersowana. – Tak właśnie myślałam. My nigdy nie będziemy mieli takich problemów – ucina, zadowolona z siebie. – W naszym związku nigdy nie wieje nudą! – Wstydzilibyście się, zboczeńcy! – wrzeszczy mężczyzna z tyłu sali. – Proszę tu nie moralizować, na pewno ogląda pan różne filmiki w internecie! – ucisza go Maria. – Wszyscy to robimy, wie pan? Trzeba wiedzieć, że pożądanie jest naturalnym uczuciem. Mario rozpaczliwie drapie się pod peruką, mam nadzieję, że nie dostał wysypki. Kupiłam to niebieskie badziewie w chińskim sklepiku, zresztą co mogłam kupić za dziesięć euro (tyle wynosi budżet odcinka)? – Ja nawet nie wiem, gdzie szukać takich filmików w internecie! – chichocze Rossana, zakrywając usta. – Jestem po prostu staromodna! Wyszukać to może ich nie umie, ale na pewno wie, jak je nakręcić! Niesamowite, że ludzie są zdolni zaprzeczyć swojej przeszłości i kupić sobie nowiusieńką niewinność, prosto spod igły. Na widowni szmery przybierają na sile. – Mario, opowiedz nam, gdzie się poznaliście? – Hmm, my, my… na festynie w miasteczku, z okazji Święta Niepodległości, sprzedawała kiełbaski z grilla i straciłem dla niej głowę! Publiczność wybucha rubasznym rechotem. – Moi drodzy, w porządku, chyba mamy jeszcze minutę, by odpowiedzieć na ostatni telefon, poproszę reżyserkę o przekazanie połączenia!

Reżyserka… – Halo, kto mówi i skąd dzwoni? – Z tej strony Graziella i dzwonię z San Lazzaro di Savena, dokładnie z ulicy Caboto 11, z mieszkania tego imbecyla w niebieskiej peruce, który siedzi plecami do kamery i wcale nie nazywa się Mario, tylko Amilcare Petrini, i w dodatku jest moim mężem od trzydziestu pięciu lat. Dzisiaj wieczorem, kiedy wróci do domu, walizki będą stały przed drzwiami. Albo nie, wyrzucę jego graty przez okno. Życzę państwu miłego wieczoru i gratulacje, świetny odcinek! Rossana usiłuje spopielić mnie wzrokiem, a ja przełykam nerwowo ślinę i czuję, jak napinają mi się mięśnie karku. Przygotowuję się psychicznie na obdzieranie żywcem ze skóry. W studiu zapada cisza, zdaje się, że naszą parkę unieruchomił nagły paraliż, Rossana zaś stoi z otwartymi ustami, bo jedynie w ten sposób botoks jeszcze pozwala jej wyrażać zdziwienie. W końcu Amilcare Petrini zrywa się na równe nogi, zrzuca perukę na ziemię i odwróciwszy się do kamery, zanosi się rozpaczliwym szlochem z wyciągniętymi w błagalnym geście rękami. – Graziella, ja nie chciałem, to przez nią! Błagam cię, nie zostawiaj mnie! Nie zostawiaj mnie, ja nie chciałem! Pada na kolana i zakrywa sobie twarz rękami, usiłując wytrzeć krępującą kałużę łez i potu, na której widok widzowie nieruchomieją z obrzydzenia. – Ty… masz… żonę?! – wrzeszczy Maria i zaczyna go okładać swoją peruką. – Wypadało się pochwalić, że masz żonę! Na co czekałeś? – Ale przecież nie pytałaś – bełkocze, osłaniając się od ciosów. Rossana chwyta się za głowę i wzywa pomocy, ja i Gui​do wpadamy zaś do studia i rozdzielamy naszych gości, z pomocą paru postawniejszych widzów siłą odrywamy ich od siebie. – Błazen! Tłuścioch! Imbecyl! – To ostatnie słowa, które słychać z ust Marii, po czym transmisja zostaje przerwana, a w pozostałym na emisję czasie leci powtórka telesprzedaży materaców. Pół godziny później w garderobie Rossana nie pozostawia na mnie suchej nitki. – Przecież cię przeprosiłam! Co jeszcze mogę powiedzieć? To miał być kolejny ustawiony telefon, musiało coś pójść nie tak na linii, jakieś zakłócenie, nie zrobiłam tego przecież specjalnie! – usiłuję się usprawiedliwić. – Kretynko! Ty niekompetentna idiotko! Odpowiem za to przed prezesem! Co ja mu powiem? Że nastąpiło zakłócenie? – przedrzeźnia mnie. – Małpa by sobie lepiej poradziła od ciebie! Nawet małpa opóźniona w rozwoju! – wydziera się z taką złością, że jedna z jej napompowanych warg zaczyna się niebezpiecznie marszczyć. – Rossana, przysięgam ci, to się więcej nie powtórzy! – usiłuję ją uspokoić. – Głowę dam sobie uciąć! Nie chcę cię więcej widzieć, zniszczyłaś moją karierę! – Zwalniasz mnie? – pytam z niedowierzaniem. – Za coś takiego? Po sześciu latach? – Wyleciałabyś nawet, gdybyś była sześćdziesięciolatką na wózku inwalidzkim! Wynocha z mojego życia! Znikaj na zawsze, zbieraj swoje rzeczy i won! Schnell! Wbijam w nią spojrzenie, w którym kumuluję całą nienawiść, którą duszę w sobie. Trzęsą mi się ręce, tak wielką mam ochotę jej przywalić. Korci mnie, by wyrzucić z siebie wszystko, co o niej myślę – że jest zerem, wstrętną hipokrytką, ale z wściek​łości i szoku daję radę powiedzieć tylko: – Twoje prawe oko przeszczepili ci chyba od sowy kokainistki! – I wychodzę, trzaskając drzwiami garderoby, słysząc za sobą uderzenia słoiczków z kosmetykami, które rozbijają się o framugę.

Na zewnątrz leje jak z cebra, więc docieram do samochodu kompletnie przemoczona. Wsiadam i zaczynam płakać ze złości, opierając czoło o kierownicę. Co ja takiego zrobiłam, czym sobie na to zasłużyłam? Nic mi nie wychodzi, kurwa, zupełnie nic! Deszcz zakorkował ulice i powrót do domu zajmuje mi ponad godzinę. Krokiet wita mnie wygłodniałym miauczeniem. Jeszcze nigdy kocie imię nie miało w sobie takiego ładunku prawdy. Wykończona, rzucam się na fotel w salonie, a kot wskakuje mi na kolana, miażdżąc mi kości udowe. – To chyba jedyny plus całej tej gównianej sytuacji. – Głaszczę go po grzbiecie. – Nie będzie mnie stać na twoje kocie chrupki i schudniesz. Nie pojmuję dziwnych planów Wszechświata – wszystko mniej więcej dobrze się układa, a w chwilę później następuje totalny kataklizm. Zaczęło się od głupiej wiadomości wysłanej do Lorenza, była jak pierwsza kostka domina, która się przewraca i powoduje reakcję łańcuchową, w wyniku której moje życie wali się w gruzy. Trzeba pamiętać, że życie to delikatna konstrukcja i o wiele łatwiej jest coś stracić, niż zdobyć, a co dopiero odpowiednio zadbać o to, co się ma. A ja przecież nawet nie jestem jedną z tych, które pragną gwiazdki z nieba, które marzą o idealnej pracy czy ślubie z milionerem! Nigdy nie wtykałam nosa w cudze sprawy, skończyłam studia w terminie, nie wbiłam nikomu noża w plecy, a co dostałam w zamian? No i gdzie tu sprawiedliwość? Wszyscy jesteśmy skazani na totalną, absolutną i globalną niepewność. W poszukiwaniu odrobiny pocieszenia dzwonię do Carlotty. – Carlo! Straciłam pracę, nie mam domu i nikogo, kto by mnie bezinteresownie lubił. – Mmm… to akurat prawda, ja też mam w tym swój interes – liczę na to, że zostawisz mi w spadku torebeczkę vintage od Yves Saint Laurenta. – Płonne nadzieje, wydałam już dyspozycje, by pogrzebali nas razem, to jedyna cenna rzecz, którą posiadam! – Przywiązanie do przedmiotów jest szkodliwe, nawet Budda tak twierdzi. To żywi powinni cieszyć się rzeczami, które posiadałaś. – Chcesz przyjść i mnie pocieszyć? – popłakuję. – Skończę lekcje i przybywam! Rozłączam się, po czym sadowię się w fotelu z poduszką w objęciach. Szybko zapadam w głęboki sen, w którym MM dzwoni do moich drzwi z ogromnym pękiem róż i mówi: – Czy masz czas przez najbliższe sto lat? Zaplanowałem dla nas wspaniałą przyszłość, kochanie! I kiedy całuje mnie w usta namiętnie i głęboko, brzęczy dzwonek, a przerażony Krokiet wskakuje na mnie z impetem, przy czym omal nie przebija mi śledziony. Wstaję, zataczając się lekko, i idę otworzyć. Carlotta w ręku ma matę do jogi, a na twarzy beznamiętny spokój. – No chodź, zrobię ci reiki, cała jesteś spięta. – Ciekawe, jak ty byś się czuła, gdyby Wszechświat nagle postanowił zrobić z ciebie żywą tarczę. – To dlatego, że nie potrafisz się odprężyć – oznajmia i wchodzi do środka lekkim krokiem, jakby spacerowała dwadzieścia centymetrów nad ziemią. – Ty po prostu za płytko oddychasz.

Dla Carlotty wszystko jest kwestią właściwego oddechu, jest przekonana, że gdybyśmy poprawnie oddychali, bylibyśmy szczęśliwsi, świadomi siebie i nie byłoby wojen. Niepocieszona, wlokę się za nią do mojego pokoju. Ona już staje w rogu i wykonuje gesty, które na moje niewprawne oko przypominają tai-chi. Każe położyć mi się na brzuchu i w powietrzu przesuwa ręce nad moją klatką piersiową, głową i twarzą. Nic nie czuję, słyszę tylko, jak bulgocze mi w brzuchu, powstrzymuję się jednak od zadawania pytań. Carlo jest bardzo drażliwa na punkcie swojej pracy. Ziewam i pogrążam się w myślach o MM. Zastanawiam się, co teraz robi, czy ratuje komuś życie, a może właśnie odbiera Pokojową Nagrodę Nobla albo zakłada sierociniec. – Masz drewnianą okrężnicę, Cri! – Drewnianą?… – Jest strasznie sztywna. Nic dziwnego, że twoje mięśnie są takie napięte, cały niepokój gromadzisz właśnie tam. – Carlo! Jestem wrakiem człowieka, w dodatku bezrobotnym i beznadziejnie zakochanym w cudownym i zajętym mężczyźnie. Jak według ciebie powinnam się czuć? – Cri, to tylko pasmo zdarzeń, rozumiesz? A nie twoje życie! – tłumaczy, w dalszym ciągu przesuwając nade mną rękoma, jakby chciała mnie wyprasować bez dotykania. – Przepraszam, ale życie jest pasmem zdarzeń! – odburkuję i wstaję. – Leż! – Kładzie mi rękę na twarzy. – Musisz się nauczyć panować nad strachem, przyjmować dary losu i zrozumieć, że wszystko przemija i nie odciska się piętnem na twoim życiu! Odpręż się, przystosuj, nie możesz być taka sztywna! – Może bym nie była, gdyby chociaż jedna rzecz poszła dobrze! – odpowiadam zgryźliwie, unosząc się ponownie na łokciach. I znowu Carlotta popycha mnie z powrotem na łóżko. – Nic nigdy nie dzieje się przypadkiem. Wystarczy zrozumieć bezpośredni przekaz płynący z wydarzeń, które rozgrywają się wokół nas. – To może mi wytłumaczysz, jaki przekaz płynie z mojego spotkania z Markiem Montecchi, oprócz tego, że bebechy będą wywracać mi się z zazdrości przez resztę życia. – Spodobał się doktorek, co? – Uśmiecha się chytrze. – Kocham go! – wybucham, zasłaniając twarz rękami. – Może los chce ci pokazać, że świat nie składa się wyłącznie z frajerów pokroju Lorenza i zostali na nim jeszcze fajni faceci. – Więc sprawił, że potknęłam się o ideał, tyle że zajęty? Wiesz co, sorry, ale język losu jest dla mnie zupełnie niezrozumiały! Komu przeszkadzało, że sobie żyłam w słodkiej nieświadomości? – Najwyraźniej coś innego jest ci pisane, ale ty jesteś uparta jak osioł i trzeba było kubła lodowatej wody, żebyś to wreszcie zrozumiała! Już, podnieś się! – rozkazuje. – Carlo, nie… Tak mi dobrze, odprężam się… – Tutaj potrzeba ciężkiej artylerii. Do góry! Podnoszę się niechętnie i staję przed nią. – Nienawidzę gimnastyki, dobrze o tym wiesz! – jęczę. – To nie gimnastyka, tylko joga! – upomina mnie. – Jedyny sposób, abyś odnalazła swój środek i wewnętrzny spokój, w przeciwnym razie wszystko, co zrobisz, będzie jedynie doraźnym środkiem zaradczym, w rodzaju tabletki na ból głowy. Albo waleriany na sen! – dodaje,

marszcząc brwi. – Musisz zacząć od środka. – Wskazuje na serce. Prycham i próbuję naśladować jej ruchy jak tępy uczeń. Kładzie mi ręce na brzuchu i uczy, jak oddychać, kontrolując ruch przepony. Udaję, że dobrze się bawię, ale w miarę jak mój umysł uwalnia się od negatywnych emocji, pojawia się w nim twarz MM i przesłania całą resztę. – Teraz rób to, co ja. – Podnosi ramiona i gestem wskazuje, bym powtarzała po niej. – Powolny wdech i wydech. Pochylasz się do przodu i dotykasz nosem kolan… – Mój nos nie ma szans na spotkanie z kolanami – miauczę. – Boże święty, jaka ty jesteś sztywna, Cri! Jeszcze dużo ćwiczeń przed tobą… Czy ty w ogóle możesz zawiązać sobie buty? – Śmierć sznurówkom – odpowiadam zduszonym głosem, bo tylko na tyle pozwala mi akrobacja ze skrzyżowanymi ramionami. – Wdech i wyginasz kręgosłup do tyłu, spoglądając na niebo… dobrze… to jest pozycja pies z głową w górze. Teraz wydech, unieś tyłek i wyprostuj nogi… Zostań tak przez pięć wdechów… To pies z głową w dół – tłumaczy mi relaksacyjnym szeptem. Pocę się bardziej niż Mario w niebieskiej peruce, ale muszę ją zadowolić, bo w przeciwnym razie nie da mi spokoju. Wciąż pamiętam, jak użyła mnie jako królika doświadczalnego podczas kursu akupunktury. Czułam się jak poduszeczka na igły. – Teraz zrób krok w przód i znowu zbliż nos do kolan, powolutku. Próbuję, ale chyba coś jest nie tak. – Słyszysz mnie, Cri? Musisz sięgnąć dłońmi stóp, to proste… zobacz, zrób duży krok – przemawia do mnie wyrozumiałym tonem. – Ca… Carlo… nie mogę się ruszyć… Zablokowało mnie… – Zablokowało? – Carlotta podrywa się i opiera mi ręce na biodrach. – Ała! Nie dotykaj mnie! – O Boże, Cri, co ci jest? Zły urok? – Założę się, że ta wiedźma Rossana… – Cri, dasz radę się podnieść? – pyta spanikowana. – Nic nie dam rady zrobić, tylko buty sobie mogę oglądać! Pomóż mi, proszę! – Nigdy mi się nic takiego nie przytrafiło, nie wiem, co robić! – chlipie. – Jak to nie wiesz?! – wołam z desperacją. – Dobra, jedziemy na pogotowie, doktor Montecchi poskłada cię do kupy! – Nie! – krzyczę w stronę moich stóp. – Nie możesz mnie tam zabrać! Nie chcę, żeby mnie widział w takim stanie. Wyglądam jak małpolud! – A jeśli to właśnie jest znak? – piszczy w uniesieniu. – Przeznaczenie chce, byście znowu się spotkali! – Wobec tego przeznaczenie ma kiepskie poczucie humoru! – Z jękiem chwytam się łóżka i kładę się na brzuchu. – Nie mogliśmy z jego pomocą zwyczajnie wymienić się numerami telefonów? – Zaparkowałam samochód pod domem, zaraz cię zawiozę – mówi, wyciągając kluczyki. Nawet nie próbuję stawiać oporu, nie mam siły. Serio, nie mam już siły. Poddaję się. Schodzę powolutku po schodach zawinięta w kraciasty koc – wyglądam jak E.T. ukrywający się przed złymi naukowcami.

Ból jest tak dokuczliwy, że nie jestem w stanie zebrać myśli, dzięki temu nie zdaję sobie sprawy, że za dziesięć minut zobaczę MM i znowu zrobię z siebie kretynkę. Dojeżdżamy na pogotowie i Carlotta zapisuje mnie w rejestracji. Próbuję usiąść, ale ostatecznie opieram tyłek o ścianę pod kątem dziewięćdziesięciu stopni i gapię się w podłogę. W kolejce czeka tylko jeden mężczyzna z pozszywaną ręką, który narzeka bez przerwy, a ja zachowuję stoicki spokój, bo chcę zostawić po sobie przynajmniej dobre wspomnienie: Była silną kobietą. Nie miała szczęścia w życiu, ale była silna. I pod spodem moje zdjęcie na wózku inwalidzkim. Niska i uśmiechnięta dziewczyna w zielonym kitlu wyczytuje moje imię i prosi do gabinetu. Nawet nie podnoszę głowy i wlokę się za nią zgięta wpół, jak zepsuty pajacyk z drewna. – Jest doktor Montecchi? – pyta Carlotta. – Skończył dyżur godzinę temu. – Przeznaczenie, co? – mamroczę do Carlotty, próbując ugryźć ją w pośladek, bo tylko to mam na wysokości oczu. – Co się stało? – pyta łagodnie lekarka. – Próbowałaś zrobić podwójnego axla? Chrząkam z zakłopotaniem i usiłuję wdrapać się na łóżko. – Straszna z niej łamaga! – odpowiada Carlotta. – Zadałam jej dwie pozycje jogi i niech pani na nią spojrzy! – Jaki rodzaj jogi? – pyta. – Ashtanga – wyjaśnia entuzjastycznie Carlotta. – Super, moja ulubiona! – odpowiada lekarka. – Gdzie ćwiczysz? – Mam własną szkołę – chwali się Carlotta. – Może byście się zajęły mną? Cierpię! – jęczę. – Czy rano są lekcje? Przez te godziny dyżurów nie mogę zapisać się na żaden kurs! – U mnie zaczynają się o siódmej – odpowiada Carlotta. – Świetnie! Zostaw mi swój numer, zadzwonię do ciebie. Jestem Stefania. – Carlotta – mówi moja przyjaciółka, ściskając jej dłoń. – A ta akrobatka to Cristina. – Miło mi… – syczę przez zaciśnięte zęby. – I bardzo przepraszam, że wam przeszkadzam… – Cristina, teraz zrobię ci zastrzyk z voltarenu, a potem łykniesz parę tabletek ibuprofenu i posiedzisz kilka dni pod kocem. Kiedy przestanie boleć, spróbujemy ustalić, skąd się to wzięło. Teraz zapalenie jest zbyt ostre i nie mogę cię nawet dotknąć. Widzę jednak, że trochę gimnastyki by ci się przydało. Stefania robi mi zastrzyk, ściąga rękawiczki, uśmiecha się i głaszcze mnie po głowie. A ja zaczynam płakać jak mała dziewczynka. – Ojej, nie płacz… Zabolało cię? Pacjenci mówią, że mam delikatną rękę! – Spogląda na mnie z troską. – Przepraszam, jestem tylko zmęczona i mam ostatnio trochę ciężki okres. Boję się, co jeszcze mnie spotka, bo chyba zamieniłam się w magnes na nieszczęścia – odpowiadam i płaczę coraz głośniej. Stefania i Carlotta obejmują mnie jednocześnie, czuję się mała i głupiutka, ale nie mogę powstrzymać łez. – W ciągu ostatniego tygodnia miałam płukanie żołądka, straciłam pracę, chłopaka i mieszkanie, a teraz jeszcze to… – lamentuję i głos mi drży. – A więc to ty? – pyta Stefania i jej twarz się rozjaśnia. – Montecchi mi opowiadał! Biedulka, gdyby pozwolił ci wyjaśnić…

Na dźwięk nazwiska Marca prawie podskakuję. Proszę bardzo, stałam się pośmiewiskiem całego pogotowia. Łzy strumieniami spływają mi po twarzy. – No już… To normalne, że puściły ci nerwy, spokojnie, tutaj możesz płakać do woli. – Z pokrzepiającym uśmiechem głaszcze mnie po włosach. Odwraca się, otwiera szufladę, wyjmuje tabliczkę czekolady i mi ją podaje. – Nie ma takiej choroby, której nie wyleczyłaby czekolada! – Puszcza do mnie oko. – Ona zazwyczaj taka nie jest – wtrąca Carlotta. – To silna, zdeterminowana i pewna siebie babka, ale ostatnio Wszechświat się na nią uwziął! – Różnie w życiu bywa – mówi Stefania wesoło. – Wyobraźcie sobie, że kiedyś zostałam porzucona przed ołtarzem. – Naprawdę? – zdumiewamy się chórem. – Tak, było mi strasznie przykro i okropnie wstyd! Myślałam, że nigdy się z tego nie otrząsnę. A ludzie gadali, że mogłam to przewidzieć, lepiej interpretować znaki, a przysięgam, że do ostatnich chwil przed ślubem wszystko naprawdę szło idealnie – wybraliśmy kościół, zaplanowaliśmy wesele i podróż poślubną na Malediwy, wszystko! – A potem? – A potem on się nie zjawił! Czekałam jak idiotka ponad dwie godziny, aż mój ojciec mnie stamtąd zabrał. Nigdy nie zapomnę tej ciszy, kiedy szłam przez kościół ze spuszczoną głową. – Nigdy się nie odezwał? – Napisał do mnie list, w którym tłumaczył, że do końca nie potrafił zebrać się na odwagę i wyznać mi, że miał już żonę! Zakrywamy rękami usta i wzdychamy równocześnie. – Niewiarygodne! – Łajdak! – Owszem. – Uśmiecha się gorzko. – I jak sobie z tym poradziłaś? – dopytuję. – Czekolada, wino, joga, a przede wszystkim praca, praca i jeszcze raz praca. Jeśli robisz coś, co naprawdę daje ci satysfakcję, nigdy nie będziesz się czuła samotna i poradzisz sobie z każdym problemem. Kiedy pomagasz cierpiącym, zmienia ci się perspektywa. Na chwilę odbiera nam mowę. – Precz ze smutkami! – woła Stefania wesoło. – Stare dzieje. A tak na marginesie… Mam znajomego, który mógłby ci się spodobać, wiesz? – Znajomego? – pytam nieufnie. – Świetny chłopak! Gdyby nie to, że jestem zajęta, nie dałabym mu uciec. Ideał: przystojny, dobrze wychowany, zabawny, ma gest – ze świecą takich szukać! A najdziwniejsze jest to, że ma strasznego pecha w miłości… Bardzo bym chciała, żeby znalazł sobie wreszcie jakąś porządną dziewczynę! – Ja nie jestem szczególnie porządna… – jęczę. – Jestem tragiczna! – Nie, nie, ja mam oko do fajnych dziewczyn, rozpoznaję je od razu! A może byś przyszła do nas w sobotę wieczorem? Zorganizujemy wam randkę w ciemno! – Nienawidzę randek w ciemno – oznajmiam i wpycham sobie czekoladę do ust. – A może właśnie tego ci trzeba – naciska Carlotta. – Randeczka w ciemno! – Wymierza mi przyjacielskiego klapsa. Wyję z bólu. Gorzej być nie może, to pewnie zezowaty karzeł, ale ma dobre serce! Tytuł: Miłość jest ślepa!