marycha07

  • Dokumenty11
  • Odsłony2 704
  • Obserwuję2
  • Rozmiar dokumentów17.2 MB
  • Ilość pobrań1 328

Michalak, Katarzyna Mistrz

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Michalak, Katarzyna Mistrz.pdf

marycha07 EBooki
Użytkownik marycha07 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 200 stron)

KATARZYNA MICHALAK MISTRZ wydawnictwo FILIA Dla F. Jeden dzień może zmienić wszystko, ale czasem jedna noc zmienia jeszcze więcej. Dziewczyna była niesamowita! Dokładnie taka, jakiej zleceniodawca potrzebował, jaką zamówił: piękna, młoda, bystra i… chętna. O tak, widać było po sposobie, w jaki splata długie, opalone nogi, w jaki oblizuje niby mimochodem pełne usta pociągnięte pomadką w odważnym kolorze, w jaki przechyla głowę, by kosmyk włosów barwy dojrzałego kasztana spadał zalotnie na czoło i wreszcie… jak przyszła na to spotkanie ubrana - mógłby przysiąc, że pod obcisłą sukienką nie ma majtek, bo stanika nie miała na pewno - po tym wszystkim widać było, że jest urodzoną uwodzicielką, choć wbrew pozorom nie dziwką. Co do tego również nie miał wątpliwości: pochodziła ze zbyt dobrej rodziny i otrzymała zbyt dobre wykształcenie, by się puszczać za pieniądze. Poprawiła się leniwym ruchem na krześle, założyła noga na nogę - dokładnie tak jak Sharon Stone w pewnym znanym filmie - i zyskał pewność: nie miała majtek. Mimo że panował nad sobą w stu procentach, teraz musiał przełknąć ślinę i poprawić krawat. Uśmiechnęła się leciutko. W jej zadziwiających oczach, barwy ni to zielonej, ni niebieskiej, które okalały długie, gęste rzęsy, ujrzał politowanie, niepasujące do tak młodej osoby. Żachnął się w duchu, podniósł jej CV i zagłębił się w lekturze. Czekała, nadal unosząc kącik ust w uśmiechu, w pełni świadoma, że on nie szuka ani sekretarki, ani pomocy domowej. - Do czego jest pani zdolna się posunąć, by osiągnąć cel? - zapytał, nie podnosząc oczu znad zadrukowanych kartek. - A czego pan oczekuje? - Ten bezczelny uśmieszek i prowokacyjny ton. - Pozwoli pani, że ja będę zadawał pytania. -Zmarszczył brwi, choć wiedział, że jej tym

nie zdeprymuje. - Zadanie, jakie chciałbym pani powierzyć, jest wyjątkowo delikatne. - Tak delikatne, jak to, co ma pan między nogami? Wciągnął głośno powietrze, wstał i podszedł do okna, skąd miał wspaniały widok na panoramę Warszawy, by nieco ostudzić zmysły. Andżelika Herman była… bezczelna i arogancka! Nie takiej dziewczyny poszukiwał zleceniodawca! Ten, którego obrano za cel, przejrzy natychmiast zbyt jawną prowokację! Chociaż… obiekt był stuprocentowym mężczyzną, samcem, a ta młoda samica była doprawdy grzechu warta. Obrzucił dziewczynę uważnym spojrzeniem, tym razem oceniając ją nie jako facet, a jako pracodawca - może od początku tak powinien na nią patrzeć - i pokręcił wolno głową. Uśmieszek znikł. - Nie, jednak nie mam pani nic do zaproponowania. Dziękuję za poświęcony mi czas. Wstał i wyciągnął do dziewczyny rękę. Ta wstała również. Poważna i skupiona. I nagle, bez tych uśmieszków i prowokacyjnych spojrzeń wydała się słodka i niewinna. Dokładnie taka, jak trzeba. - Panie Robercie, ja mam wiele twarzy. Jestem dobrą aktorką. Potrafię wpasować się w każdą rolę, jaką mi pan wyznaczy - powiedziała cichym, ale pewnym głosem. Długo mierzyli się spojrzeniem, wreszcie on kiwnął głową. Usiedli z powrotem po przeciwnych stronach dębowego biurka. - Obiektem pani starań byłby ten człowiek. - Przesunął ku dziewczynie zdjęcie. Ujęła je w dwa palce. Oooch…! Mężczyzna na fotografii był piękny, po prostu piękny! Cudne męskie ciacho do schrupania! Odetchnęła w duchu, bo już zaczęła się obawiać, że ma uwieść jakiegoś obleśnego starucha… - Raul de Luca - przeczytała półgłosem podpis z drugiej strony fotografii. - Francuz? - Jego ojciec był Francuzem. Andżelika uśmiechnęła się szeroko. Miłość francuska… miodzio, po prostu miodzio! Ale jej rozmówca był poważny. - Proszę się tak nie cieszyć. On jest bystry i inteligentny. W sekundę odkryje każdy podstęp. Nie wystarczy wskoczyć mu do łóżka. Musi go pani w sobie rozkochać i zyskać jego zaufanie, a to nie będzie łatwe. - Sądzę, że dam sobie radę - odparła.

- Chciałbym, żeby zdała sobie pani sprawę, jak niebezpieczny jest to człowiek… - Domyślam się, że nie zajmuje się hodowlą kotów. - Brzmiało to żartobliwie, ale przez twarz mężczyzny nie przemknął nawet cień uśmiechu. - Bez skrupułów zniszczy każdego, kto mu w jakikolwiek sposób zagrozi. Fizycznie zniszczy. - Nie chciał użyć słowa „zabije”, by jej nie wystraszyć. Skinęła tylko głową. - Jeżeli sprosta pani zadaniu, wynagrodzenie będzie co najmniej zadowalające. - To znaczy? Na odwrocie zdjęcia napisał kwotę, która rzeczywiście była zadowalająca. Teraz to dziewczyna musiała wciągnąć powietrze. Ile ciuchów sobie za to kupi! Ile kosmetyków! Wystarczy jej na to forsy do końca życia! - Biorę to zlecenie. - Zdecydowanym ruchem sięgnęła po zdjęcie i w następnej chwili uczyniła coś, czym mu zaimponowała: wyciągnęła zapalniczkę i podpaliła fotografię wraz z ceną za „usługę”, trzymając za rożek dotąd, aż płomień zaczął parzyć w palce. Rozparł się na fotelu, patrząc na swoją nową podopieczną z prawdziwą satysfakcją. Odpowiedziała swym irytującym, bezczelnym uśmieszkiem. - Czy może pani, droga Andżeliko, na dobry początek zaprezentować swoje umiejętności? - Oczywiście. Wstała, obeszła biurko, uklękła między jego kolanami i sięgnęła do rozporka, jednym ruchem smukłej dłoni uwalniając nabrzmiałą, gotową do działania męskość. Uśmiechnęła się, wymruczała z zadowoleniem: Jak ja to lubię…” bez zbędnych ceregieli wzięła członek w usta, po czym zaczęła z dużym oddaniem pracować językiem i karminowymi od pomadki wargami. Sonia szła szybko pustymi ulicami Warszawy, mając duszę na ramieniu i oczy dookoła głowy. Dochodziła północ i nie była to pora odpowiednia do spacerów po parku. Nawet za dnia był miejscem spotkań podejrzanego towarzystwa, co dopiero w nocy… Ale przecież musiała się jakoś dostać do domu! Taksówka, na którą szarpnęła się w chwili rozpaczy, jak na ironię zepsuła się skrzyżowanie wcześniej. Na przystanku nocować przecież nie będzie! Przyspieszyła kroku. Teraz najgorsze: biegnące pod ulicami przejście podziemne, którego

zawsze się obawiała… Zbiegła po schodach. Jarzeniówki na suficie dawały mdłe światło, ale przynajmniej jakieś dawały - w ubiegłym tygodniu panowały tu egipskie ciemności i Sonia nie odważyła się zejść do podziemi, musiała przez to nadkładać drogi o dobre paręset metrów. Szła szybko, przyciskając do boku mały plecak. Adidasy nie wydawały dźwięku. Na szczęście nie musiała zakładać dziś szpilek, bo teraz, w tym tunelu, ich stukot przyprawiłby dziewczynę o zawał serca. Była w połowie drogi, gdy… zwolniła kroku. Ktoś zbiegał po schodach! Mężczyzna! Facet w pustych podziemiach o północy! „Idź jak gdyby nigdy nic. Z jednym dasz sobie radę” - zapewniła w myślach siebie samą. Tamten na szczęście nie wydawał się nią zainteresowany. Biegł ku drugiemu krańcowi tunelu, nie posławszy dziewczynie ani jednego spojrzenia. Zupełnie jakby go ktoś gonił. Nagle stanął. Sonia stanęła również, czując serce podchodzące do gardła: po schodach naprzeciw niej zbiegało właśnie czterech drabów w rozpiętych czarnych marynarkach, wyglądających na… Nie miała chęci ani czasu zastanawiać się, czy bardziej wyglądają na tajnych agentów, czy na eleganckich bandytów, bo za jej plecami rozległ się stukot butów. Jeszcze czterech! I ona, i ten, który im uciekał, znaleźli się w potrzasku! Milion myśli przeleciało dziewczynie przez głowę. „Ukryj się!” - to była najważniejsza. Tylko gdzie? Rozejrzała się po pustym tunelu z rozpaczą w oczach, natykając się na wzrok uciekającego. Chciał coś powiedzieć. Otworzył usta, ale nagle zrezygnował i wyszarpnął zza poły marynarki pistolet. Oczy Soni zo-gromniały. Mężczyzna spojrzał gdzieś ponad jej ramieniem i rzekł mocnym, zabarwionym sarkazmem głosem: - Wygrałeś, Raul, ale nie do końca. Przyłożył lufę do skroni i nacisnął spust. Sonia krzyknęła dziko, widząc tryskającą krew i strzępki mózgu. Uciekać!!! Rzuciła się w tył. I stanęła…

Nadchodzili niespiesznie, krok za krokiem, z bronią wycelowaną właśnie w nią. Obejrzała się - tamci czterej także się zbliżali. I też trzymali gotowe do strzału pistolety. Panika kazała jej uciekać mimo to. Obiegła kolumnę podpierającą strop, oparła się o nią plecami, zacisnęła powieki i osunęła do klęczek, w dziecinnej naiwności sądząc, że gdy zamknie oczy i skuli się niczym embrion, zniknie. Oni jej nie znajdą. Siadła, objęła rękami kolana i opierając na nich głowę, załkała bezradnie. - Bierzcie ją - padł rozkaz. Bez oporu dała się postawić na nogi. Dwóch trzymało ją za ramiona, trzeci stał przed nią, pozostali gdzieś zniknęli. Czuła, że za chwilę umrze. Oni zastrzelą ją jak psa, potem zakopią w lesie i nikt się o tym nie dowie. Nikt jej nie znajdzie… I ta świadomość, że zniknie ot tak, jak zdmuchnięty płomień świecy, sprawiła, że Sonia zebrała się w sobie, uniosła głowę i spojrzała śmierci w oczy. Śmierć miała oczy czarne i bezwzględne. - Kto cię przysłał? - Pytanie dotarło do otępiałego umysłu dopiero po dłuższej chwili. Zamrugała, zaskoczona tymi słowami. „Kto mnie przysłał? Kto mógł mnie przysłać?!” -Spojrzała w bok, szukając dobrej odpowiedzi, ale szarpnięcie za włosy unieruchomiło jej głowę. Zmusiło, by patrzyła czarnookiemu mężczyźnie prosto w oczy. - Kto cię przysłał? - powtórzył niskim, dźwięcznym głosem, w którym brzmiała śmiertelna groźba. W innych okolicznościach i ten głos, i pytający wydaliby się Soni niebywale pociągający: mężczyzna był nie tyle przystojny, co wręcz piękny - każda kobieta, bez wyjątku, marzyłaby o paru chwilach w jego towarzystwie - teraz jednak miał w sobie tyle uroku co atakujący grzechotnik i Sonia pragnęła jednego: znaleźć się jak najdalej od niego. - Powiesz tu i teraz czy mam cię zmusić? - Czarne oczy zwęziły się w szparki, uniósł broń i przystawił lufę do czoła dziewczyny. Zachłysnęła się oddechem i zaczęła wyrzucać z siebie potok słów: - Nikt! Proszę! Wracałam do domu! Z treningu! Zginął mi plecak, szukałam go… I spóźniłam się na autobus. A taksówka zepsuła się, o tam, za skrzyżowaniem. Musiałam… Zbiegłam tutaj. I ten człowiek! I wy! I pan! A potem on! Strzelił sobie w głowę! Nie chciałam

uciekać, ale… Proszę mi wierzyć! Nic nikomu nie powiem, tylko mnie puśćcie! Ja… Puścił ją. Rzeczywiście zrobił to, o co błagała. Uwolnił włosy dziewczyny, trzymane dotąd pełną garścią, i odepchnął jej głowę tak mocno, aż uderzyła o ścianę. - Przeszukaj ją - rzucił do stojącego obok mężczyzny, posturą i wyrazem twarzy przypominającego goryla. Ten schował broń do kabury pod marynarką i bezceremonialnie obmacał dziewczynę, szczególnie pilnie szukając czegoś między jej nogami. W następnej chwili wyrwał z jej objęć plecak i wysypał całą zawartość na ziemię. Klęknął. Portfel ze skromną zawartością nie wzbudził jego zainteresowania, ale notes owszem. „Goryl” uniósł brwi, wyciągnął zza skórzanej okładki małą płaską paczuszkę, skoczył na równe nogi i… strzelił dziewczynę na odlew w twarz. Krzyknęła, łapiąc się za policzek. - Nic nie wiesz?! Nikt cię nie przysłał?! - wrzasnął, machając jej przed oczami paczuszką. - Patrz, szefie, Złoty Pył! Rzucił czarnookiemu znaleziony przedmiot i zamierzył się powtórnie, ale tamten chwycił go za nadgarstek i syknął: - Wystarczy. „Goryl” prychnął niezadowolony - najwyraźniej lubił bić. Sonia odetchnęła cichutko, unosząc drżącą dłoń do policzka. Czarnooki spojrzał na nią równie zimno jak na tamtego. - I tak powiesz wszystko, co chcę wiedzieć - stwierdził. - Paweł - zwrócił się do jasnowłosego mężczyzny, który stał obok niego - ciało do bagażnika, ją… - urwał, zmierzył dziewczynę od stóp do głów lodowatym spojrzeniem. - Z nią pogadam po drodze. Sprzątnijcie tutaj - rzucił „gorylowi”, po czym odwrócił się na pięcie i, sięgając po telefon, ruszył w kierunku schodów. Jeden z mężczyzn, nazwany Pawłem, pochylił się nad zwłokami tego, który nie zdołał uciec, sięgnął do wewnętrznej kieszeni jego marynarki, wyjął portfel, a z niego dokumenty. Sonia poczuła, jak żółć podchodzi jej do gardła. Jęknęła mimowolnie, odwracając głowę. - Takaś delikatna? - mruknął. - Było go nam nie wystawiać… Wstał, zacisnął palce na ramieniu dziewczyny i pociągnął ją za sobą. Nie próbowała stawiać oporu. Nawet przez myśl jej to nie przeszło. Bała się tak strasznie, jak jeszcze nigdy w życiu. Nawet tamtego dnia przed dwoma laty, gdy do drzwi zapukało dwóch policjantów, nie była tak przerażona jak teraz.

Wyprowadził ją na zewnątrz. Zdążyła spojrzeć oczami pełnymi łez w rozgwieżdżone niebo, gdy wepchnął ją do zaparkowanej nieopodal limuzyny. Drzwi trzasnęły cicho. Otarła oczy wierzchem dłoni i zamarła. Naprzeciw siebie znów miała mężczyznę o oczach czarnych jak śmierć. Siedział rozparły wygodnie i patrzył wprost na nią. Samochód ruszył z piskiem opon. Ostro wzięty zakręt rzucił dziewczyną o drzwi. Szczęknęła automatyczna blokada. - To dla twojego bezpieczeństwa. Za nic nie chcę, byś wypadła i zrobiła sobie krzywdę - zakpił i ta kpina dobrze na Sonię podziałała. Usiadła wyprostowana i rzuciła mężczyźnie niemal wyzywające spojrzenie. - O, tak już lepiej. - Uniósł kącik ust w uśmiechu, który jednak nie sięgnął oczu. - Może teraz porozmawiamy spokojnie i bez histerii na interesujący mnie temat. Więc… - Wiem, wiem - przerwała mu gniewnie. - Kto mnie przysłał. Wyjaśnię to panu, a przynajmniej będę się starała: ja jestem nikim. Nikim ważnym, przynajmniej dla pana. Studiuję biologię na uniwersytecie, po zajęciach chodzę na taekwondo. Wracałam właśnie z treningu, gdy… - Czy wiesz, co my z tobą zrobimy? - wpadł jej w słowo takim tonem, że aż się skuliła. - Proszę mi wierzyć - wyszeptała drętwiejącymi ustami. - Kochanie - zaczął ze zwodniczą miękkością -wychodzisz na spotkanie kurierowi, on popełnia spektakularne samobójstwo, po czym ty, jedyny świadek, nie licząc moich ludzi, próbujesz mi wmówić, że nie miałaś z tym nic wspólnego i właśnie tego dnia o północy spieszyłaś do domu na kolację z rodzicami? Sonia cofnęła się, jakby ją uderzył. - Wszystko by się zgadzało, proszę pana - zaczęła cicho, podnosząc na niego pociemniałe z bólu oczy -oprócz tego, że ja nie mam rodziców. Dwa lata temu zginęli w wypadku. Zapadła cisza, podczas której on lustrował uważnie twarz dziewczyny. Wytrzymała jego spojrzenie. - Nie znam człowieka, który się zastrzelił. Prawdę mówiąc, w tym mieście nie znam nikogo. Miesiąc temu przyjechałam na studia. Mieszkam sama w wynajętej kawalerce. Możecie mnie zabić i nikt po mnie nie zapłacze. - Odwróciła twarz do okna, nagle daleka i obojętna. - Sprawdzimy to - odezwał się półgłosem i niespodziewanie miękkim gestem ujął ją za

ramię. Spojrzała nań zaskoczona w momencie, gdy wbijał poprzez materiał jej bluzki igłę. Nim zdążyła się wyrwać, nacisnął tłok strzykawki i narkotyk pomknął żyłami ku sercu dziewczyny, a potem wprost do mózgu. Zapadła się w rozkołysaną czerń… Balansowała na czubkach palców, z rękami związanymi czarną jedwabną szarfą wysoko nad głową. Włosy, lśniąc jak płynne złoto, spływały po nagich ramionach aż do talii. Powiew wiatru wzburzył cienkie zasłony, spływające z sufitu niczym karminowy deszcz. Zafalowały dookoła niej, muskając różowe sutki, delikatne jak płatki fuksji. Opaska z czarnego jedwabiu, która kneblowała jej usta, stłumiła jęk. Ręce, związane w nadgarstkach zaczęły rwać trudnym do opisania bólem, mimo to - a może właśnie dlatego - czuła narastającą rozkosz. Ciało płonęło. Czarnooki mężczyzna zadawał pytanie za pytaniem, trzymając ją jedną ręką za kark, palce drugiej raz za razem zagłębiając w wilgotną, gorącą płeć. Wiła się, zawieszona na wyciągniętych rękach, jednocześnie próbując się uwolnić, jak i nadziać na te śliskie od soków palce jeszcze głębiej. Była blisko, tak blisko spełnienia… Ból narastał. Z zakneblowanych jedwabną szarfą ust wydarł się głęboki, gardłowy jęk pełen błagania i udręki. Paweł zakrztusił się kawałkiem wędzonej ryby. Vinc - Raul, ja… ja już nie mogę - wyjęczała, czując Sonia chciała zaprzeczyć, ale musiała przyznać mu Cztery miliardy euro w banknotach i drugie tyle w

Balansowała na czubkach palców, z rękami związanymi czarną jedwabną szarfą wysoko nad głową. Włosy, lśniąc jak płynne złoto, spływały po nagich ramionach aż do talii. Powiew wiatru wzburzył cienkie zasłony, spływające z sufitu niczym karminowy deszcz. Zafalowały dookoła niej, muskając różowe sutki, delikatne jak płatki fuksji. Opaska z czarnego jedwabiu, która kneblowała jej usta, stłumiła jęk. On pojawił się znikąd, ale poczuła jego obecność całą sobą. Włoski na karku i ramionach podniosły się, jakby jej nerwami przemknął elektryczny impuls. Biegł od czubka głowy, po palce stóp, na koniec uderzając w samo źródło. Zacisnęła zęby na opasce, by nie jęknąć powtórnie. On stanął tuż za nią. Odgarnął palącą dłonią włosy z jej karku i pocałował gładką skórę nad obojczykiem. Drugą dłonią zagarnął jej pierś. Zakwiliła, czując, jak nogi uginają się pod nią, a podbrzusze zaczyna płonąć dzikim pożądaniem. Obszedł brankę niespiesznie, stając przed nią i mierząc uważnym spojrzeniem czarnych oczu. Był kompletnie ubrany. W czerń, od stóp do głów. Nagle zagarnął ją ramieniem, drugą rękę wsunął między jej uda, zanurzając pałce głęboko w śliskie ciepło, a ona… ona wygięła się w łuk, pojękując cicho, błagalnie… - Coś ty jej podał? - Paweł, który na wezwanie szefa przesiadł się do lincolna, patrzył przez parę chwil na wijące się w udręce ciało dziewczyny. - Złoty Pył - odparł Raul, przytrzymując ją za ramiona, by nie spadła z siedzenia. - I to tak działa? - Nie wiem. Nie sprawdzałem na sobie - od-mruknął. - Może powinieneś? - zażartował lekarz, ale zaraz spoważniał. - Czego ode mnie oczekujesz? Ze ją zaspokoję? Tym razem przez twarz Raula przemknął cień uśmiechu, ale zaraz znikł. - Że ją przesłuchasz. - Tutaj? W samochodzie? Nie mogłeś poczekać, aż dojedziemy? - Spojrzał z przyganą na Raula. Tylko Pawłowi krytykowanie szefa uchodziło na sucho, bo ten lubił jasnowłosego mężczyznę, cenił go i ufał mu bez zastrzeżeń. Teraz jednak zgromił go wzrokiem. - Nie mogłem. Rzucił polecenie kierowcy i samochód stanął. Paweł objął palcami nadgarstek nieprzytomnej, sprawdzając puls.

- Słuchaj, Raul, ja nie wiem, jak ten narkotyk wchodzi w interakcję z amytalem - mówił o serum prawdy, które miał podać dziewczynie. - Może jej siąść serce… - Więc będzie miała przyjemną śmierć. I tak jest już martwa. Zaczynaj. Paweł pokręcił głową, ale bez dalszych protestów wyjął z lekarskiej torby stazę i zacisnął na ramieniu nieprzytomnej. Wbił się do żyły i podał ściśle odmierzoną dawkę amytalu sodu. Dziewczyna szarpnęła się jak w agonii i opadła na siedzenie lincolna.

Ręce, związane w nadgarstkach zaczęły rwać trudnym do opisania bólem, mimo to - a może właśnie dlatego - czuła narastającą rozkosz. Ciało płonęło. Czarnooki mężczyzna zadawał pytanie za pytaniem, trzymając ją jedną ręką za kark, palce drugiej raz za razem zagłębiając w wilgotną, gorącą płeć. Wiła się, zawieszona na wyciągniętych rękach, jednocześnie próbując się uwolnić, jak i nadziać na te śliskie od soków palce jeszcze głębiej. Była blisko, tak blisko spełnienia… Ból narastał. Z zakneblowanych jedwabną szarfą ust wydarł się głęboki, gardłowy jęk pełen błagania i udręki. Ale On bawił się jej ciałem bez litości. Rozkosz stawała się torturą, ogień zaczynał parzyć, nie było ucieczki od tego ognia i od jego dłoni… Kwadrans później obaj mężczyźni spojrzeli na siebie skonsternowani. - Ona rzeczywiście nic nie wie. - Paweł podsumował na głos to, czego się dowiedzieli czy raczej czego się nie dowiedzieli. - Albo zadaliśmy niewłaściwe pytania. Ktoś mógł wysłać ją na spotkanie pod byle pretekstem, do notesu podrzucić Złoty Pył, by kurier mógł ją zidentyfikować i… - To od początku wydawało się zbyt oczywiste -przerwał mu Raul. - Zgubiony plecak, zepsuta taksówka, kurier i działka narkotyku, którego jeszcze nie ma na rynku. Mnie interesuje jedno: dlaczego nasz przyjaciel Artur tak szybko tę działkę odnalazł. Nie szukał w portfelu, nie szukał po kieszeniach, tylko zajrzał od razu pod okładkę notesu i jak królika z kapelusza wyciągnął to, co nas zainteresuje. - Podejrzewasz, że Artur pracuje dla kogoś innego? Raul zmierzył pytającego wzrokiem. - Ja nie podejrzewam. Ja mam pewność. Co do niej… - spojrzał na rzucającą się w narkotycznych majakach dziewczynę - jeszcze tej pewności nie mam. - To co z tym fantem zrobimy? - Poczekamy. Tym czasem budź ją. Wyspała się wystarczająco. Obudził ją własny jęk. Całe ciało drżało z szoku. Zęby szczękały jak w febrze. Próbowała

unieść pękającą z bólu głowę, ale opadła bezwładnie na skórzane siedzenie samochodu. - Leż spokojnie - usłyszała głos mężczyzny ze snu i mimowolnie zacisnęła uda. Nie! Nie rób mi tego! Odejdź! Błagam, nie rób mi krzywdy! - chciała wykrzyczeć, ale nie mogła wydobyć głosu. Mężczyzna pochylił się ku niej, dotknął zimnego od potu czoła dziewczyny, zajrzał w przerażone oczy i zacisnął palce na jej nadgarstku, mierząc puls, ale Sonia, nadal w ponarkotykowym szoku, zrozumiała to inaczej. W oczach błysnęły łzy. On ją teraz… on ją… - Proszę… - zdobyła się wreszcie na szept. - Proszę nie robić mi krzywdy… Uniósł brwi i zrozumiawszy, czego ona się obawia, pokręcił głową, po czym cofnął się na swoje siedzenie i zapatrzył w mrok za oknem. Spróbowała usiąść prosto i po kilku próbach, na które on nie zwrócił uwagi, w końcu jej się to udało. Marna to była pociecha, ale mimo wszystko w pozycji pionowej poczuła się lepiej. Autem zakołysało. Zjeżdżali z asfaltu w polną drogę, by po chwili zagłębić się w las. Sonia po raz kolejny tej nocy zesztywniała z przerażenia. - Czy pan mnie… - Pytanie nie chciało przejść przez zaciśnięte gardło. - Czy pan mnie zabije? - wykrztusiła wreszcie. On spojrzał na nią obojętnie. - Nie jestem mordercą - odparł, a widząc błysk nadziei w oczach dziewczyny, natychmiast tę nadzieję zgasił: - Zazwyczaj nie. Lincoln stał pośrodku wąskiej leśnej drogi. Zaraz za nim zatrzymało się drugie auto, z którego wysiadło czterech mężczyzn. Na widok „goryla” Sonia odruchowo przytknęła dłoń do posiniaczonego policzka. Bała się tego faceta bardziej niż jego czarnookiego szefa. On obdarzył dziewczynę ponurym spojrzeniem, po czym otworzył bagażnik i wyciągnął dwie łopaty. Podał je jednemu z mężczyzn i skinął na dwóch kolejnych, by zajęli się zwłokami. Po chwili odeszli w głąb lasu, przygięci pod ich ciężarem, „goryl” zaś zawrócił do samochodu. Stanął po stronie kierowcy i zapalił papierosa, przyglądając się spod zmrużonych powiek drżącej z chłodu dziewczynie, która próbowała omijać go spojrzeniem. Raul stał oparty o bok lincolna z rękami splecionymi na piersiach. Pozornie nie zwracał

na tych dwoje uwagi, jednak w rzeczywistości… Musiał sprowokować jedno albo drugie, a najlepiej oboje. Skinął na Pawła. - Dopilnuj, by nie spartolili roboty - rzekł, patrząc na majaczące w oddali sylwetki. Lekarz ruszył w ich kierunku, Raul zaś odszedł w przeciwnym, wyciągając z kieszeni telefon. Nie zamierzał jednak do nikogo dzwonić. Chciał zostawić dziewczynę na łaskę Artura i zobaczyć, co będzie dalej. Niedługo musiał czekać. „Goryl” zgasił papierosa, obejrzał się na szefa, a potem - widząc, że ten nie zwraca na nich uwagi - podszedł do Soni. Ta znieruchomiała, rękami obejmując ramiona. On chwycił ją za spuchnięty policzek, aż musiała przygryźć wargę, by nie jęknąć z bólu. Drugą ręką ścisnął jej pierś. Wciągnęła powietrze, jakby chciała krzyknąć, ale ciche, groźne warknięcie: - Milcz! - uciszyło ją. Pewien, że dziewczyna nie wyda z siebie głosu, wpił się w jej usta, brutalnie miażdżąc rozciętą wargę i wpychając język tak głęboko, że straciła oddech. Wytrzymała dotąd, aż skończył. - No, to lubię - zaśmiał się cicho. - Obić wam buzię i od razu robicie się grzeczniejsze. Teraz dam ci spokój, bo szef nie lubi takich zabaw, ale gdy dojedziemy na miejsce… masz mnie i mojego fiuta jak w banku. - Mlasnął obleśnie tuż koło ucha półprzytomnej ze strachu i obrzydzenia dziewczyny, po czym puścił ją wreszcie. Odskoczyła, trafiając plecami na bok samochodu, otworzyła drżącymi rękami drzwi i uciekła do ciemnego, bezpiecznego wnętrza. Wiedziała, była pewna, że ten straszny człowiek dotrzyma obietnicy. Gdy tylko znajdą się na miejscu - cokolwiek to może oznaczać - on ją dopadnie i wtedy nie skończy się na wepchnięciu języka niemal do gardła. Co robić? Co robić?! Uciekać! - podpowiedziała usłużnie podświadomość. Sonia uniosła głowę i ostrożnie wyjrzała przez szybę. „Goryl” palił papierosa przy drugim aucie. Czarnookiego nie było widać. Nie wahała się ani sekundy dłużej, bo nie mogła się wahać - to była jej ostatnia szansa. Otworzyła cichu-sieńko drzwi po drugiej stronie i wypełzła na zewnątrz. Zamarła, przywierając do ziemi, ale… nic się nie stało. Nikt nad nią nie wyrósł ze spluwą gotową do strzału. Na czworakach, z brzuchem przy ziemi zaczęła pełznąć w głąb lasu. Do najbliższych zarośli miała nieskończenie długą drogę - tak się przerażonej dziewczynie wydawało. Gdy

wreszcie do nich dotarła, obejrzała się przez ramię. Nadal nic. „Goryl” dopalał peta, gapiąc się bezmyślnie przed siebie. Sonia ruszyła dalej. Może gdyby wykazała się większym opanowaniem, ucieczka by się powiodła. Może gdyby nie śledziła tej ucieczki para uważnych, czarnych oczu, dziewczyna zdołałaby umknąć w mrok nocy. Ale ona nie była tak cierpliwa, a Raul nie był taki głupi… Zerwała się na równe nogi i rzuciła do szaleńczego biegu w momencie, w którym on postanowił jej w tym przeszkodzić. W tej samej chwili pilnujący dziewczyny „goryl” zorientował się, że nie ma już kogo pilnować i… nagle wypadki nabrały tempa. Dziewczyna umykała niczym zając, klucząc między krzakami. „Goryl” zaklął i rzucił się nie w jej kierunku - czego można się było spodziewać - a do otwartego bagażnika. Jednym ruchem wyciągnął ze środka sztu-cer, wziął na cel głowę uciekającej i… Raul w ostatniej chwili wyrwał mu broń. Dziewczyna była coraz dalej. Jeszcze sekunda i rzeczywiście im umknie! Raul spokojnie przyłożył sztucer do ramienia, zmrużył oko, naprowadzając dwie skrzyżowane linie na cel, a potem delikatnie pociągnął za spust. Padł strzał. Zaraz po nim rozległ się krzyk. Dziewczyna upadła. - Spudłowałeś, szefie - prychnął „goryl”. - Czyżby? - Raul rzucił mu krótkie, ostre spojrzenie i ruszył ku upolowanej zdobyczy. - Zostań przy samochodach! - warknął, gdy tamten chciał za nim ruszyć. - Przyspieszcie z tym pogrzebem! - krzyknął do dwóch mężczyzn zaalarmowanych strzałem. Paweł, dotąd stojący obok nich, już biegł tam, gdzie leżał nieruchomy kształt. Był pewien, że Raul zastrzelił dziewczynę. Dopadł jej pierwszy i widząc drżące plecy rannej i palce zaciśnięte kurczowo na krwawiącym ramieniu, odetchnął z ulgą… Leżała z twarzą wciśniętą w mech. Ból i przerażenie sprawiały, że z trudem łapała oddech, ale płakała bezgłośnie, wiedząc, że jęk zdradzi miejsce, w którym upadła, i przyciągnie prześladowców. W bliskim obłędu umyśle dziewczyny roiło się, że taka jak teraz - cicha i nieruchoma - może wydać się martwa, a oni stwierdziwszy, że strzał był skuteczny, zostawią ją

tutaj, w lesie, i odejdą. Czując dotknięcie ręki na plecach, zagryzła wargi do krwi. Nadzieja okazała się płonna. Zapłakała bezradnie jak maleńkie dziecko i próbowała odepchnąć tamtą dłoń, ale odwrócono ją na plecy. - Jeżeli chciałeś ją zabić, kiepsko ci poszło. - Paweł pokręcił głową, wyciągnął z kieszeni smycz, na której nosił klucze, i zacisnął ją powyżej rany, rzucając klucze Raulowi. - Gdybym chciał ją zabić, już by nie żyła - od-mruknął tamten. - Kończ te zabiegi i spadamy stąd. Odwrócił się, nie poświęcając już dziewczynie uwagi i skierował się do samochodu. Paweł chwycił ranną na ręce, nie zważając na jej próby wyswobodzenia się, i ruszył za nim. Dziewczyna była jeszcze drobniejsza niż się wydawało. Zacisnęła kurczowo palce na jego koszuli -jedynie w tym mężczyźnie wyczuwając odrobinę współczucia - i próbowała nie jęczeć z bólu przy każdym kroku. Podziwiał ją za to w głębi ducha. Rana postrzałowa była bardzo bolesna, już on coś o tym wiedział. Doszedłszy do samochodu postawił ją przy lincolnie, a sam poszedł szukać apteczki - chciał założyć opatrunek, bo nim dojadą na miejsce, dziewczyna gotowa się wykrwawić. Sonia oparła się o bok auta, walcząc z nadciągającą ciemnością. Na tę chwilę czekał „goryl”. Przyskoczył do dziewczyny i wrzasnąwszy: - Ja ci ucieknę, kurwo! - z całej siły strzelił ją w twarz. Poleciała w bok niczym szmaciana lalka, ale nie pozwolił jej upaść. Chwycił za ranne ramię, aż zaskowyczała z bólu, zamachnął się do powtórnego ciosu i… zamarł z uniesioną pięścią. To był jeden płynny ruch: wyciągnięcie pistoletu, odbezpieczenie go, przeładowanie i przystawienie „gorylowi” do czoła - te cztery czynności zajęły Rau-lowi nie więcej niż sekundę. Tamten przełknął głośno ślinę, patrząc w pociemniałe z furii oczy mężczyzny. W lufę sig sauera kaliber .45 wolał nie spoglądać. Raul zaczął cicho i powoli: - Jeszcze raz tkniesz ją ręką albo czymkolwiek innym - tak, tak, nie myśl, że nie widziałem, jak się do niej dobierałeś - a zabiję jak parszywego psa. Zrozumiałeś, Artur? Ten kiwnął głową, puszczając ramię dziewczyny i unosząc powoli ręce. - Sorry, szefie, poniosło mnie. - Ona jest moja - dokończył Raul dobitnie i na tyle głośno, by usłyszeli te słowa dwaj

pozostali, stojący przy czarnym volvo, i kierowca lincolna. Żaden z mężczyzn nie zgłosił zastrzeżeń. Znali swojego szefa na tyle, by wiedzieć, że dotrzymuje słowa. - Wynoście się stąd -warknął, a oni posłusznie zniknęli we wnętrzu auta. Powrócił wzrokiem do „goryla”. „Może nie powinienem czekać, aż to bydlę wpakuje mi kulę w plecy? Może należy już teraz pociągnąć za spust?” - przemknęło Raulowi przez myśl. Artur, stojący nadal z rękami w górze, widział to wahanie. Pot wystąpił mu na czoło, ale nie śmiał go otrzeć. - Szefie, nie tknę jej już nigdy - zapewnił pospiesznie. - Je st twoja! Raul wahał się jeszcze sekundę, po czym opuścił broń, zabezpieczył i schował do kabury na piersi. „Goryl” odetchnął głęboko i zemknął do czarnego volvo. Odetchnęła również dziewczyna, stojąca dotąd tak samo nieruchomo jak jej oprawca. A gdy Raul na nią przeniósł spojrzenie, w którym nadal był cień furii… po prostu zemdlała. Pierwszym wrażeniem, jakie Sonia odebrała po powrocie z nieświadomości, był narastający ból ramienia. Poruszyła się w ciemnościach, rozjaśnianych światłami ulicznych latarni i… aż dech jej zaparło. Ból wgryzł się w mięśnie z taką siłą jak pitbull w gardło ofiary. I szarpnął równie silnie. Jęknęła przeciągle, wbijając paznokcie w skórzaną tapicerkę. - Nie ruszaj się. Jesteś ranna - usłyszała głos, którego miała nadzieję nigdy więcej nie słyszeć. Zatem to nie był senny koszmar. On, ten czarnooki, rzeczywiście istniał. Schwytał ją w podziemnym przejściu, zabrał do limuzyny, podał jakiś narkotyk, a potem… tu Soni mieszała się jawa z narkotycznymi majakami. Ktoś do niej strzelał - tylko tego była pewna - i trafił. Ból w ranie narastał. Zaczęła cicho pojękiwać. Każde silniejsze drgnięcie samochodu było torturą. Mężczyzna pochylił się ku dziewczynie i musnął wierzchem dłoni rozpalone czoło. - Paweł, podaj jej tramadol - powiedział półgłosem. - Do tego koktajlu jeszcze tramadol?! - zirytował się lekarz, ale sięgnął po strzykawkę. Sonia poczuła, jak igła wbija się w żyłę przedramienia i… w następnej chwili odleciała. Początek misji stanowczo nie należał do najlepszych. Andżelika najpierw nie mogła znaleźć dojścia do obiektu - niebezpiecznego mężczyzny o imieniu Raul - później zaś było tylko gorzej. Już, już złapała kontakt z jego najbliższym współpracownikiem, już miała umówić się na spotkanie, gdy ten wszelkie spotkania odwołał, a jego telefon zamilkł.

Zleceniodawca nie mógł albo nie chciał jej pomóc. Widać sama musiała zapracować na sześciocyfrowe wynagrodzenie… Czas płynął, pieniądze dorywczo otrzymywane od „sponsorów” szybko się kończyły, te od rodziców nie wystarczały na podstawowe potrzeby normalnej dwudziestolatki i zaczęła ogarniać ją determinacja, gdy… no wreszcie! Los wyciągnął do potrzebującej pomocną dłoń i w końcu złapała kontakt. I to jaki! Wracała właśnie z godzinnej galopady leśnymi ścieżkami, gdy na dziedzińcu podwarszawskiej posiadłości, w której Andżelika jeździła konno, pojawił się On. Wysoki, szczupły, jasnowłosy mężczyzna, tak cholernie przystojny, że aż dziewczynę zakłuło w podbrzuszu. Miał na sobie obcisłe bryczesy, niepozostawiające zbyt wiele pola do wyobraźni i błękitną koszulę podkreślającą opaleniznę. Prowadził za luźno zwisające wodze rosłego gniadosza, równie pięknego jak on sam. Wstrzymała swoją klacz, by móc popatrzeć na te dwa wspaniałe samce nieco dłużej. W tym momencie mężczyzna spojrzał na nią i uśmiechnął się. - Ładna klaczka - zagadnął niskim, przyjemnym barytonem, który trafiał wprost tam. - Ładny ogier - odparła natychmiast, odgarniając z czoła kosmyk włosów. Wiedziała, że ten gest w połączeniu z jej urodą robi na facetach piorunujące wrażenie. Czy zrobił? Nie była pewna. Uwagę tamtego odwrócił stajenny, podbiegając z dżinsową kurtką w ręku. - Panie de Luca, zapomniał pan! - krzyknął, a Andżelika… ona mało nie spadła z konia. De Luca! To nazwisko! Niewielu mężczyzn w tym kraju je nosiło! Czyżby miała przed sobą kogoś z rodziny Raula? Nie mogła go jednak zapytać wprost. Patrzyła, jak jasnowłosy mężczyzna odbiera kurtkę od stajennego i zarzuca ją na ramiona. Jeszcze chwila, a dosiądzie swego gniadosza i zniknie z jej życia tak nagle, jak się pojawił, bo widziała go tu po raz pierwszy i być może ostatni. Nie może wypuścić takiej okazji z rąk! Podjąw-szy nagłą decyzję, zeskoczyła na ziemię tuż przy nim i… i po raz pierwszy w życiu zabrakło jej konceptu, jak zacząć rozmowę. Jasnowłosy odezwał się pierwszy: - Masz minę jak kotka na widok tłustej myszy. Drgnęła, słysząc leciutki francuski akcent. To musi

być ten de Luca! - A pan jak kocur na widok tej kotki - odpaliła. - „Pan”? Wyglądam tak staro? - żachnął się pół żartem, pół serio. Czy wyglądał staro? Przeciwnie! Mógł mieć najwyżej dwadzieścia sześć lat. Czyli tyle, ile idealny kochanek powinien mieć. I doprawdy… nie miałaby nic przeciwko bzykanku z takim przystojniakiem, bez względu na nazwisko, jakie nosi. Musiał dojrzeć to w jej kocich oczach, bo zaproponował bezceremonialnie: - Masz ochotę na… przejażdżkę? „Oczywiście!” krzyknęła w duchu, ale na głos odparła: - Moja klacz jest zmęczona. Muszę… - Mój ogier za to wypoczęty - wpadł jej w słowo, po czym jednym skokiem był w siodle i z wysokości końskiego grzbietu wyciągał do dziewczyny dłoń. Zawahała się: czy przyjmując jego dwuznaczne zaproszenie, nie wyda się zbyt łatwa? Ale przecież to tylko przejażdżka parkowymi ścieżkami! Nic zdrożnego robić nie mogą, nawet gdyby chcieli! Skinęła na chłopaka zajmującego się końmi, oddała mu wodze swojej klaczy i podała mężczyźnie rękę. Ten jednym ruchem muskularnego ramienia posadził ją przed sobą w siodle, przycisnął do siebie i… natychmiast poczuła pośladkiem jego potężną erekcję. - Coś mnie uwiera. - Poruszyła się z niewinnym uśmiechem. Mężczyzna zaśmiał się gardłowo i cmoknął na gniadosza. Ruszyli wyciągniętym stępem. - Jak masz na imię? - zapytał, przyciskając dziewczynę do piersi. - Andżelika - odparła, seksownie rozciągając samogłoski. - A ty? - Vincent. Dla przyjaciół Vini. Bo zostaniemy przyjaciółmi, prawda? Poprawiła się w siodle, napierając pośladkami na jego męskość, a on mimowolnie wstrzymał oddech. - Z miłą chęcią - odrzekła lekkim tonem. To że była podniecona tak samo jak nowy znajomy, nie znaczyło, że nad sobą nie panuje. - Lubisz konie? - Padło następne pytanie, równie dwuznaczne. - Zależy jakie. Chętne, potężne i nie do zajeżdżenia - owszem - odparła. Zaśmiał się gardłowo. - Ostra z ciebie sztuka - rzucił. - Z ciebie również. Nadal mnie coś uwiera.

- Może ulżymy temu czemuś, by nie czyniło dyskomfortu ani tobie, ani mnie? - zaproponował i nie czekając na odpowiedź, wstrzymał konia, zeskoczył na ziemię i ściągnął dziewczynę za sobą. Stała z rękami na jego piersiach, unosząc lekko głowę, by móc spojrzeć mu w oczy. Był nieprawdopodobnie przystojny. Teraz i ona poczuła „dyskomfort”, ale… jak niby mają to zrobić? - Tutaj? W parku? Zwiną nas, nim zdążysz zdjąć spodnie - wyszeptała. - Niekoniecznie muszę je zdejmować - odparł chrapliwie. - Potrafisz chyba zdziałać cuda tymi pięknymi ustami? Wystarczy, że przejdziemy się, o tam… - Wskazał kępę krzaków, puścił wodze i pociągnął dziewczynę w tamtym kierunku. Nie opierała się zbytnio. Przeciwnie: czuła, że jeśli natychmiast nie weźmie go w usta, oszaleje! Gdy tylko zniknęli przygodnym spacerowiczom z oczu, padła na kolana i w sekundę uwolniła nabrzmiały członek. Jeeezu, jak fantastycznie było wchłonąć go aż po jądra, zanurzyć twarz w czarnych, pachnących piżmem kędziorach… Vincent wstrzymał oddech, zacisnął palce na głowie dziewczyny i trwali tak bez ruchu przez kilka uderzeń serca. A potem ona zaczęła to, co potrafiła najlepiej: zaczęła ssać. Doszedł szybko. Nie cofnęła się, gdy wytrysnął prosto w jej usta. Przełknęła, patrząc w górę, w zastygłą z rozkoszy twarz mężczyzny. Odrzucił głowę do tyłu, trwał tak przez parę sekund, a potem wypuścił ze świstem powietrze i powiedział, obejmując twarz dziewczyny gorącymi dłońmi: - Jesteś niesamowita. Chodź, czas na rewanż. - Podniósł ją i pociągnął za sobą z powrotem na ścieżkę. - Gdzie? Tutaj?! - szepnęła, widząc nadchodzącą parę zakochanych. Uniósł kącik ust w uśmiechu. - Robiłaś to kiedyś na koniu? - zapytał półgłosem. W szarych oczach igrały diabelskie ogniki. - Dosłownie czy w przenośni? - odpowiedziała pytaniem, tłumiąc śmiech. -Dosłownie. - Żartujesz?! Ty chyba nie… Bez dalszych wyjaśnień podszedł do pasącego się spokojnie ogiera, podprowadził go ku ścieżce, po czym z miejsca skoczył w siodło i wyciągnął do dziewczyny dłoń jak poprzednio. Bez wahania podała mu swoją, umierając z ciekawości. I podniecenia.

Gdy siedzieli - ona wciskając pośladki w jego krocze, on znów gotów - zdjął kurtkę i przełożył ją przez siodło, nakrywając uda dziewczyny. Prowadząc ogiera jedną ręką, drugą wsunął w jej bryczesy. Gdy zanurzył palce głęboko w rozpaloną szparkę, dziewczyna jęknęła przeciągle, wygięła się w tył i chwyciła mężczyznę za kark. Pochylił się do jej ucha, przeciągnął po nim językiem i szepnął: - Ciiicho, ludzie patrzą. No właśnie dlatego było to tak masakrycznie podniecające! - Zabierz ręce, udawaj obojętną, to dopiero odlot - szeptał dalej, a ona, drżąc w oczekiwaniu, zrobiła, co kazał. Wyprostowała się, czując cały czas jego palce w środku, oparła dłonie na łęku siodła i zrobiła minę doskonale obojętną. Koński grzbiet unosił się i opadał. Palce wsuwały i wysuwały. Andżelika przygryzła wargę i spojrzała na nadchodzących alejką ludzi jak gdyby nigdy nic. Vini uśmiechnął się do spacerowiczów, a gdy ich mijali, jednym szybkim ruchem wbił palce w jej wnętrze głęboko, aż po dno, drugą dłonią natychmiast dziewczynę kneblując. Wiedział, co robi: gdyby nie zatkał jej ust, krzyknęłaby na całe gardło, szczytując w jednym obłędnym rozbłysku rozkoszy. W następnej chwili zwisła bez sił w ramionach mężczyzny. Pocałował z czułością mokry od potu kark dziewczyny i chciał szepnąć, że jakby co, on znów jest gotowy, lecz w tym momencie zadzwonił telefon. Wyjął komórkę z kieszeni, spojrzał na wyświetlacz i mruknął: - Sorry, muszę odebrać. To mój brat, Raul. „Raul?! - zakrzyczała w myślach, przytomniejąc natychmiast. - Twój brat Raul?!”. I w następnej chwili uśmiechnęła się szeroko. Bingo! Miała go. - Co tam, braciszku? - Vincent odezwał się do telefonu, nie wyjmując dłoni spomiędzy ud dziewczyny. Słuchając odpowiedzi, leniwymi ruchami kciuka pieścił jej łechtaczkę. Na oczach następnych spacerowiczów! Gdyby nie koncentrowała się na wymianie zdań między braćmi, normalnie doszłaby po raz drugi! - Wracać? - Mężczyzna zmarszczył brwi. - Przecież dopiero co mnie puściłeś! Kłopoty… Ty masz zawsze kłopoty. Zabawiłbyś się od czasu do czasu… - W tym momencie wsunął palec głębiej w jej nabrzmiałe wnętrze, aż przygryzła wargę, by nie jęknąć. - Dobrze, już dobrze, wracam. Aha: nie będę sam. Przywiozę ze sobą znajomą. - W następnej chwili oderwał

telefon od ucha, bo rozmówca wybuchnął potokiem słów, i zaklął cicho, by tamten nie słyszał. - Raul, ja rozumiem: masz kłopoty - przerwał bratu - ale nie jestem twoim pierdolonym niewolnikiem! Wrócę z narzeczoną albo w ogóle! - Rozłączył się, nie czekając na odpowiedź. - Ale się wkurzył - mruknął i w następnej chwili, ku rozczarowaniu Andżeliki cofnął dłoń. - Dokończymy następnym razem. - Cmoknął dziewczynę w ucho i zawrócił konia. - Bo będzie następny raz, no nie? - To nie było pytanie, tylko twierdzenie. Kiwnęła głową choć nie podobało jej się słowo „narzeczona”, którego użył w rozmowie z bratem. Nie życzyła sobie żadnej konkurencji! - Zabrałbym cię do VillaRosy już dzisiaj, ale mój braciszek naprawdę jest podminowany Wolę mu nie podpadać, bo trzyma łapę na forsie. Pomógł Andżelice zsiąść przed budynkiem stajni, po czym sam zeskoczył na ziemię, oddał wodze stajennemu i ponownie wyciągnął komórkę. - Podaj mi swój numer. Zadzwonię i umówimy się na powtórkę. Wyrecytowała bez tchu szereg cyfr. Na pożegnanie zagarnął ją ramieniem. - Jesteśmy dla siebie stworzeni - szepnął i pocałował miękko, z niezwykłą czułością wilgotne, rozchylone usta dziewczyny, by w następnej chwili ugryźć ją boleśnie. Jęknęła, czując liźnięcie żaru w podbrzuszu. Rzeczywiście byli dla siebie stworzeni, choć to na jego brata miała zlecenie, nie na niego, lecz długo musiała czekać na telefon. Długo na następne spotkanie z Vincentem i poznanie jego brata - Raula de Luci, pana i władcy VillaRosy… Gdy Sonia ponownie uchyliła powieki, był jasny dzień. Słońce wpadało do środka sypialni przez wielkie okna, sięgające od podłogi do sufitu. Wpatrywała się w nie przez chwilę, nie unosząc głowy. Stąd, z łóżka, widziała czubki sosen i skrawek nieba. Zza uchylonego skrzydła dochodził szum morza. Wielkie okna, sosny i szum morza?! Dziewczyna poderwała się, by w następnym momencie opaść na poduszki z tłumionym jękiem. Ramię zabolało. Może nie tak jak w nocy, ale zabolało. Bardziej jednak bolało co innego: z Warszawy nad morze było ładnych paręset kilometrów. Gdzie oni ją wywieźli?! Usiadła ostrożnie i rozejrzała się. Pokój był przepiękny: duży, jasny, w kolorach ecru i

surowego lnu. Naprzeciw okien stało wielkie miękkie łóżko, po prawej stronie, również z oknem, stolik z dwoma fotelami obitymi kremową skórą, po lewej wbudowana w ścianę szafa z lustrzanymi drzwiami, a obok wejście do łazienki. Jeżeli Sonia została porwana i uwięziona, było to luksusowe więzienie. Wstała ostrożnie, spoglądając na ranne ramię. Bandaż był śnieżnobiały i suchy - ani śladu krwi. Pewnie ktoś niedawno zmieniał opatrunek. Dbali o nią… Po co? Dlaczego? Odpowiedzi na te pytania nie znała. Na wiele innych także nie, ale pewnie niebawem się dowie. Podeszła do uchylonego okna i wyszła na taras. Morze. Z trzech stron rezydencję - bo niezaprzeczalnie była to rezydencja, nie hotel - otaczał morski bezmiar. Znajdowała się na półwyspie. Sonia przechyliła się przez barierkę i spojrzała w dół. Dwa piętra niżej oprócz zejścia na plażę pokrytą białym piaskiem znajdował się wspaniale utrzymany ogród z basenem. Do tego słońce i ze trzydzieści stopni w cieniu. Wywieźli ją za granicę?! - Widzę, że śpiąca królewna się obudziła - usłyszała nagle i odwróciła się przestraszona. Jasnowłosy mężczyzna stał w drzwiach tarasu i patrzył na Sonię z lekkim uśmiechem. Poznawała go. W lesie, gdy została postrzelona, on ją wziął na ręce, zaniósł do samochodu i opatrzył. Jedyny, do którego czuła odrobinę zaufania, jedyny, którego nie bała się tak strasznie. I którego mogła teraz zapytać: - Gdzie ja jestem? - wyszeptała, patrząc w twarz mężczyzny wielkimi oczami barwy nieba. - W bezpiecznym miejscu - odparł wymijająco, po czym cofnął się do przedpokoju, podszedł do inter-komu i rzucił: - Odzyskała przytomność. W następnej chwili z powrotem był przy Soni na tarasie. - Wróć do pokoju, jesteś jeszcze bardzo słaba. Ta rana potrzebuje kilku dni, by całkiem się zagoić. Dotknęła palcem bandaża. - Pan mnie opatrzył? - J e st e m lekarzem. - Lekarzem na usługach… - Chciała powiedzieć „bandytów”, ale ugryzła się w język. Nie mogła tracić jedynego sprzymierzeńca, o ile ten mężczyzna nim był. - Wracaj do łóżka - rzekł bardziej stanowczym tonem. - Muszę zmienić opatrunek.

Potulnie przeszła obok niego, ale nie położyła się, lecz usiadła na brzeżku materaca. Ujął jej szczupłe ramię i zaczął odwijać bandaż. Sonia odwróciła wzrok. Nie cierpiała widoku krwi. - Jak ma pan na imię? - zapytała, by powiedzieć cokolwiek. Krępowało ją milczenie w obcej sypialni w towarzystwie nieznanego mężczyzny. - Paweł. Zwracaj się do mnie właśnie tak. Tu nikt nie używa słowa „pan”. Kiwnęła głową. - Goi się całkiem ładnie - odezwał się po chwili. -Zmierzę ci tętno. - Nałożył na nadgarstek dziewczyny mały pulsometr i czekał przez chwilę ze zmarszczonymi brwiami. - Tak jak myślałem, niskie. Nie wstawaj zbyt gwałtownie, bo zemdlejesz. Po siedmiu dniach leżenia musisz zachować… - Siedmiu dniach?! - wpadła mu w słowo przerażona. - Jestem tu od siedmiu dni?! - Owszem. Tydzień temu, w noc gdy zostałaś ranna podałem ci przeciwbólowy opioid, nie wiedząc, że jesteś na niego uczulona. Doznałaś szoku anafilaktycz-nego i zapadłaś w śpiączkę. Ledwo cię odratowałem. - Mówił to tak spokojnie, jakby opowiadał o pogodzie. Sonia była wstrząśnięta. - Przynajmniej rana dobrze się zasklepiła - dokończył. - Choć przez pierwszą dobę rzucałaś się w gorączce tak, że musieliśmy cię związać… Poczuła, że zaraz zemdleje. Leżała związana, zdana na łaskę i niełaskę bandziorów, którzy na pewno ją… Zacisnęła powieki, czując łzy napływające do oczu. - Nie bój się. Nikt tu nie wykorzystuje nieprzytomnych kobiet - usłyszała kpiący głos i gwałtownie otworzyła oczy. I zapragnęła zamknąć je powtórnie, by nie widzieć tego, który wszedł właśnie do sypialni. Czarnookiego mężczyzny wprost z sennych koszmarów. Tego, który ją porwał i który do niej strzelił. - Jak się czujesz? - zapytał, podchodząc bliżej. W panice cofnęła się w głąb łóżka. - Mówiłem, że możesz się o swoje bezcenne dziewictwo nie obawiać - powtórzył. Pokraśniała. - S-skąd pan wie? - zająknęła się. - O tym, że jesteś dziewicą? Krwawiłaś, Paweł cię zbadał… - Krwawiłam z ramienia! Postrzelił mnie pan! Wystarczyło odwinąć rękaw bluzki!

- Krwawiłaś z pochwy - sprostował rzeczowym tonem, ona za to zapragnęła wpełznąć pod kołdrę. - Dlatego musiał wciskać mi pan tam paluchy?! Nie przyszło panu do głowy, że mam… - urwała, bo spojrzenie, jakie jej posłał, mogło zabić. - Różne rzeczy przychodzą mi do głowy - powiedział wolno, cedząc słowa. - Teraz na przykład zastanawiam się, dlaczego ty jeszcze żyjesz. Paweł w tym momencie wstał i ze słowami: - Zostawiam was na chwilę samych. Spróbujcie się nie pozabijać - wyszedł, posyłając Raulowi pełne przygany spojrzenie. Ten nie poświęcając mu uwagi, mierzył wzrokiem skuloną pośrodku łóżka dziewczynę. - Widzę, że bardziej dbasz o cnotę niż o własne życie, więc zapewniam cię, że ta pierwsza jest bezpieczna. Opuściła wzrok, bo tak to rzeczywiście mogło wyglądać… - Nie jestem gwałcicielem, Paweł również nie -mówił dalej - a do tego pokoju mamy dostęp tylko my dwaj. Wejście jest kodowane. Kodowane! Więc rzeczywiście znalazła się w więzieniu! Ale przynajmniej żyła. Jeszcze żyła. Do czasu kiedy ten tutaj postanowi inaczej. Nie miała wątpliwości, że gdy dojdzie co do czego, on się nie zawaha i po prostu ją zabije. Wzdrygnęła się mimowolnie. Raul przyglądał się z uwagą delikatnej twarzy dziewczyny, jakby chciał odczytać jej myśli. Dużo by dał za odpowiedź na pytanie, kto i w jakim celu posłużył się tą dziewczyną… - Co robiłaś w tunelu? - zapytał nagle. - Wracałam do domu. Proszę mi uwierzyć, ja nic nie wiem! - dodała z rozpaczą. Chwilę przewiercał ją na wylot spojrzeniem czarnych, niczego dobrego niewróżących oczu. - Zobaczymy - rzucił i skierował się do drzwi. Sonia patrzyła za nim przez chwilę, po czym spuściła nogi na miękki kremowy dywan i pobiegła za nim. Dopadła go w chwili, gdy przemierzał salon i podchodził do drzwi. - Proszę pana! - Chwyciła go za ramię i zaraz cofnęła rękę. - Czy… czy ja mogę odejść? Nikomu nie pisnę ani słowa, przyrzekam! Odwrócił się powoli. W niebieskich oczach miała błaganie, szczerość i nadzieję. A on po raz kolejny musiał tę nadzieję zgasić. - Nie - rzekł krótko i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.

Szarpnęła za klamkę - ani drgnęły. Uderzyła pięścią w chłodne drewno - żadnej reakcji z drugiej strony. Łykając łzy, opuściła ramiona i cofnęła się do pokoju. Nie cieszył ją ani duży, tak samo ładny i jasny salon, w którym zmieściłyby się dwa jej maleńkie mieszkanka, ani taras, wychodzący na morze, ani łazienka… Nie, łazienka ją akurat ucieszyła, bo po tym wszystkim, czego się przed chwilą dowiedziała - tydzień nieświadomości, wiązanie w łóżku przez dwóch obcych mężczyzn i to… krwawienie - poczuła się zbrukana. Uchyliła więc drzwi i weszła do… nie, to nie była zwykła łazienka, a salon kąpielowy. Tutaj też królowały jasne kolory: śnieżnobiały marmur, kremowe ręczniki, dywan przy wannie i ona sama, wielka, królewska, co najmniej dla dwojga, a i troje spokojnie by się w niej zmieściło. Sonia znów poczuła zażenowanie i niepokój na myśl, że ktoś może ją kiedyś zmusić do wspólnej kąpieli. Po co by ją tu trzymali, jeśli nie dla zabawy? Pukanie do drzwi sprawiło, że drgnęła przestraszona. - Mogę wejść? - dobiegł ją głos Pawła, który po chwili stał obok niej. - Ładny pokój, prawda? - Wyjrzał przez okno nad wanną, wychodzące na nadmorską plażę. - Raul rzadko jest tak uprzejmy dla nieproszonych gości. Ciekawe, czym sobie zasłużyłaś? - zapytał, nie oczekując odpowiedzi. - Przyniosłem ci parę rzeczy: sukienka, bielizna, sandałki… Gdy podasz mi swoje wymiary, wyślę kogoś do miasta i kupi, co tam sobie życzysz. - Nie mogłeś tych wymiarów zdjąć, gdy leżałam nieprzytomna? - zapytała ironicznie, natychmiast wyrzucając sobie tę ironię. On się jednak nie przejął. - Byłem zajęty zdejmowaniem czego innego - odparł z równą ironią i mrugnął dwuznacznie okiem. I zaraz dodał, widząc że pobladła: - Spokojnie, żartowałem! Powtórzę to, co mówił Raul: jesteś tutaj, w swoim apartamencie, zupełnie bezpieczna. - A poza nim? - zapytała cicho. - Również - odparł. - Żaden z chłopców nie zaryzykuje głową dla paru chwil przyjemności. Raul dobitnie wyjaśnił im twój status. - A jaki on jest? - Raul? - Nie. Status. Paweł zawahał się. Czy należało mówić tej dziewczynie, że należy do szefa? Że de Luca tak się właśnie wyraził: „Ona należy do mnie”? Nie jest głupia i wcześniej czy później do niej