mavelle

  • Dokumenty185
  • Odsłony60 272
  • Obserwuję94
  • Rozmiar dokumentów398.2 MB
  • Ilość pobrań35 296

Bernard Minier - Siostry

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Bernard Minier - Siostry.pdf

mavelle EBooki Bernard Minier
Użytkownik mavelle wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 301 stron)

Spis treści Dedykacja *** PRELUDIUM (1988) Siostry 1993 1. O znalezieniu dwóch dziewczyn w sukienkach komunijnych 2. O znalezieniu pewnego ojca (1989) 3. O przeprowadzce 4. O zaginionym krzyżyku 5. O Alice i Ambre po raz drugi 6. O ciszy 7. O książkach i ich czytelniczkach 8. O dziewictwie i piłce nożnej 9. O pierwszym bilansie 10. O pułapce 11. O znalezieniu zdjęć 12. O godzinach 13. O spotkaniu z Karen 14. O spotkaniu w kinie 15. O koszmarnej nocy 16. O tym, jak wszystko się skończyło 2018

1. Środa. Węże 2. Środa. Ocieplenie 3. Środa. Ochłodzenie 4. Środa. Poranek 5. Środa. Czwartek. Ojcostwo 6. Czwartek. Ogród 7. Czwartek. Fan 8. Czwartek. Monitoring 9. Czwartek. Las 10. Piątek. Mrówkolew 11. Piątek. Trwoga 12. Sobota. Zaginiona 13. Sobota. Ali Baba 14. Sobota. Bezwzględny 15. Niedziela. Mgła 16. Niedziela. Krzyżyk ZATRZYMANIE 1. Niedziela. Maszyna 2. Niedziela. Squat 3. Niedziela. Widzę go 4. Niedziela. Śmierć Puszka 5. Niedziela. Gambit 6. Niedziela. Ambre + Alice 7. Niedziela. To nie jest morderstwo 8. Niedziela. Klub wioślarski

9. Niedziela. Odludzie 10. Niedziela. Wolny 11. Niedziela. Autodafé Epilog. Ojcowie Podziękowania INNE KSIĄŻKI BERNARDA MINIERA

Moim dzieciom

Jako dwudziestolatkowie uwierzyliśmy w ten świat, który był niczym innym, jak tylko naszą przyszłością. Pierre Michon Wszyscy w jakiejś części swego jestestwa noszą widzialne znamiona tej fizjologicznej nieuchronności, jaką jest morderstwo. I nie chodzi tu o żadną aberrację mojego umysłu, ale nie mogę zrobić kroku, by nie otrzeć się o morderstwo, nie zobaczyć, jak płonie pod powiekami, nie poczuć jego tajemniczego dotyku w rękach, które się ku mnie wyciągają. Octave Mirbeau, En mission

PRELUDIUM (1988)

Siostry Przed ich oczami roztaczał się olbrzymi, bezmierny las. Była dwudziesta druga trzydzieści i łagodny czerwcowy wieczór niechętnie ustępował miejsca nocy. Która prawie już zapadła, ale nie całkiem. Jeszcze nie. Było coraz ciemniej, ale wciąż na tyle jasno, że w półmroku było widać delikatną mozaikę liści przypominającą wyblakłą tapetę, niematerialne białe plamki drobnych kwiatów rozrzucone w trawie niczym popcorn, blade dłonie sióstr i ich jasne, zlewające się z tłem sukienki, które falowały jak duchy. Pod drzewami za to było zbyt ciemno, by dało się zobaczyć cokolwiek. Spojrzały na siebie i uśmiechnęły się – ale ich młode serca, wygłodniałe i żarliwe, biły zdecydowanie zbyt szybko, zbyt mocno. Zanurzyły się między pnie dębów i kasztanowców, zeszły po łagodnym zboczu na porośnięty paprociami brzeg rzeki. Trzymały się za ręce. Nie czuły najlżejszego podmuchu powietrza, noc była doskonale nieruchoma, nawet liście nie szeleściły. Las wyglądał jak wymarły. W oddali, na granicy drzew, w jakimś gospodarstwie zaszczekał pies, potem drogą przemknął motocyklista, który zwolnił na zakręcie, by po chwili znów przyśpieszyć. Jedna z sióstr miała piętnaście lat, druga szesnaście, ale brano je za bliźniaczki. Identyczne długie włosy w kolorze mokrej słomy, pociągłe twarze, ogromne oczy, takie same wyrośnięte sylwetki. Niewątpliwie były ładne. Nawet piękne – na swój dziwny sposób. Tak, dziwny. W ich spojrzeniach, w ich głosach było coś, co zbijało z tropu. Włosy tej, która miała na imię Alice, musnął nietoperz i dziewczyna wydała z siebie stłumiony krzyk. – Ciiii! – skarciła ją starsza siostra, Ambre. – Nic nie mówiłam! – Krzyknęłaś. – Nie krzyknęłam! – Nieprawda, krzyknęłaś! Boisz się? – Nie! – Kłamstwo… Jasne, że się boisz, siostrzyczko. – Mówię ci, że się nie boję! – zaoponowała młodsza, wysilając się, by jej dziecinny głos brzmiał zdecydowanie. – Po prostu byłam zaskoczona. – A powinnaś, bo ten las jest niebezpieczny. Tak jak wszystkie lasy – oświadczyła Ambre.

– To co tutaj robimy? – odparowała Alice wyzywającym tonem, rozglądając się dookoła. – Nie chcesz go zobaczyć? – Oczywiście, że chcę. Ale serio myślisz, że przyjdzie? – Obiecał – odparła Ambre z poważną miną. – Mężczyźni składają obietnice i zapominają ich dotrzymać. Ambre zachichotała. – Co ty w twoim wieku możesz wiedzieć o mężczyznach? – Wystarczająco dużo. – Ach tak? – Wiem, że tata zdradza mamę. – Przecież sama ci o tym powiedziałam! – Wiem, że Thomas się masturbuje. – Thomas nie jest mężczyzną, to dzieciak. – Ma osiemnaście lat! – No i? Szły przez cichy las, oddając się słownym gierkom: praktykowały je od dzieciństwa, odkąd tylko sięgały pamięcią. Za dnia łatwiej byłoby dostrzec to, co je różniło: wypukłe czoło Alice, jej zaciętą minę, na wpół jeszcze dziecinne rysy i olśniewającą urodę Ambre, jej rozkwitające, przyciągające spojrzenia kobiece już ciało, bardziej zdecydowane i wyraziste rysy twarzy. – Dlaczego miałby przyjść? – zapytała młodsza. – Ma nas za głupie idiotki. – Mylisz się – odparła Ambre, dotknięta do żywego, gdy obchodziły powalony dąb leżący wśród wiciokrzewów. Jego oblepione ziemią korzenie wyciągały się do gwiazd. Przypominały palce. Solidne drzewo, które przegrało ze słabszym od siebie – wiatrem albo szkodnikiem. Tak jest zawsze: silni w końcu zostają pokonani przez słabych. – Bierze nas za kogoś innego – oświadczyła. Miała ochotę dodać: w każdym razie mnie, bo ty oczywiście jesteś tylko dzieckiem, ale się powstrzymała. – Ach tak? Kim w takim razie dla niego jesteśmy? – Alice była zaciekawiona, więc jej głos był odrobinę ostrzejszy. – Dwiema inteligentnymi dziewczynami, najinteligentniejszymi, jakie spotkał w życiu. – To wszystko? – No nie… – To kim jeszcze? – Znowu ten pełen wyczekiwania ton. Ambre przystanęła, odwróciła się do siostry i obdarzyła ją żywszym spojrzeniem. Miała rozszerzone źrenice i jej oczy wyglądały na ciemniejsze.

– Popatrz na mnie, siostrzyczko. Alice zmierzyła ją wzrokiem. – Patrzę – powiedziała. – I przestań do mnie mówić: siostrzyczko. Jesteś tylko o rok starsza. – Co widzisz? – Szesnastoletnią dziewczynę w tandetnej białej sukience – zakpiła. – Patrz na mnie. – No przecież patrzę! – Ale nic nie widzisz! Ambre rozpięła guzik sukienki. – Cycki – odpowiedziała już wolniej Alice. – Tak. – Kobiece ciało. – Tak. – Niezłą laskę. – Tak. I co jeszcze? – Nie wiem. – Pomyśl! – Nie wiem! – Kim my dla niego jesteśmy? – Ambre pomogła siostrze, wskazując na książkę, którą trzymała w prawej ręce. – Fankami – odpowiedziała błyskawicznie Alice głosem drżącym z emocji. – Otóż to, fankami. On uwielbia fanów. Zwłaszcza takich z piersiami i cipką. Ruszyły dalej. Pod ich stopami trzasnęła sucha gałązka. – A nie jesteśmy dla niego za smarkate? Przecież on ma trzydzieści lat. – I o to chodzi. Weszły między młode drzewa. Zza liści dostrzegły zarys gołębnika, jego cień na środku polany. Księżyc oświetlał okrągłe dachówki i biały mur – budowla przywodziła na myśl wieżę strażniczą. – Dwie bardzo ładne młode dziewczyny. Tylko my i on, w nocy. Dziewczyny, które go uwielbiają, czczą go. To właśnie widzi. I dlatego przyjdzie. – Uważa, że jest silny, przystojny, inteligentny, fajny – zawtórowała jej jak echo Alice. Ambre odsunęła ostatnią gałąź. Patrzyły teraz prosto na gołębnik. – Tak. Ale my jesteśmy od niego inteligentniejsze, prawda, siostrzyczko? Obserwował je zza krzaków. Krążyły po polanie, coraz bardziej nerwowe. Zaczęły się kłócić. Jeszcze chwila, a pękną i odejdą. Oblizał wargi koniuszkiem języka,

potem włożył go w dziurawą prawą górną ósemkę, która rwała go w nocy, gdy leżał w łóżku, i skrzywił się. Próchnica… Ale na widok dziewcząt w sukienkach komunijnych znowu się uśmiechnął. Przegonił latające nad głową ćmy i wstał. – Ambre, chodźmy stąd. On nie przyjdzie. Jesteśmy tu same… w tym lesie. Usłyszawszy własne słowa wypowiedziane na głos, Alice poczuła niepokój. Były to słowa z gatunku tych, których spełnienia wolałoby się nie oglądać. O takich rzeczach człowiek nie chce nawet śnić. – Boisz się – stwierdziła Ambre. – Tak, boję się. No i? Miała ochotę powiedzieć siostrze o swoich obawach: a jeśli w tym lesie ukrył się ktoś inny? A jeśli on naprawdę zapomniał przyjść? A jeśli kręcą się tu jakieś niebezpieczne zwierzęta? Wiedziały, że największymi zwierzętami, jakie tu spotykano, były dziki, lisy i sarny. W koronach drzew żyło też kilka krogulców, dzięcioły średnie i jedna sowa uszata. Całkiem blisko rozległo się jej pohukiwanie: niskie „hu-hu” – samiec z uroczystą intonacją, jak na rejenta lasów przystało. Może siedzi w gołębniku. Odpowiedziały mu trzy piśnięcia puszczyka, który zdawał się kpić z jego sowiego majestatu. W lesie było też mnóstwo stawów i strumyków. W łagodną czerwcową noc żaby i rzekotki miały w nich prawdziwe używanie. – Naprawdę sądziłaś, że on przyjdzie? – Bo przyjdzie. W głosie starszej siostry zaczynały pobrzmiewać nuty zniecierpliwienia, ale także zwątpienia. Młodsza to dostrzegła. – Jeszcze pięć minut i wracam – oświadczyła. – Jak chcesz. – A ty zostaniesz tu sama. Tym razem nie doczekała się odpowiedzi. Nagle w pobliskiej kępie samosiejek rozległ się głośny szmer – jakby pod wpływem wiatru, ale wiatru nie było – i siostry zadrżały. Odwróciły się w stronę, z której dochodził dźwięk. Mężczyzna wyłonił się spomiędzy krzaków. Odsunął gałąź, która zaszeleściła, i wolno ruszył ku nim, ubrany w garnitur z białej wełny, zupełnie nieodpowiedni do przedzierania się wśród zarośli. – Śledziłeś nas? – rzuciła Ambre. – Obserwowałem… Przyszłyście. To dobrze. – Dokładnie przyjrzał się jednej, potem drugiej. – Nie całkiem komunijne te sukienki – powiedział, uśmiechając się. – Najbardziej podobne, jakie udało się nam znaleźć – odparła Alice.

Był pełen uznania. – Jesteście cudowne. Jestem naprawdę poruszony tym, że przyszłyście. I waszą… atencją. Wziął je za ręce. – Jesteśmy twoimi największymi fankami – wyznała z prostotą Ambre, pokazując mu książkę i ściskając jego ciepłą dłoń. – Największymi – zawtórowała jej z przekonaniem Alice i uścisnęła drugą rękę mężczyzny. Mówiły prawdę. Zaczęły czytać jego książki w wieku dwunastu lat – powieści dla dorosłych pełne przemocy niemal nie do zniesienia, szokujących i odstręczających scen, morderstw i tortur. Podobało im się, że winowajcom często uchodziło na sucho, a ofiary nigdy nie były całkiem niewinne. Nade wszystko zaś to, że w jego książkach panowała dekadencka atmosfera, a bohaterami rządziły niezdrowe instynkty, brudne motywacje i niezwykle inspirujące perwersje. I oczywiście był w nich seks. – Wiem – przyznał. Wyglądał na wzruszonego, jego oczy o długich, czarnych rzęsach były wilgotne. Nie był szczególnie przystojny, ale miał regularne rysy, a w jego spojrzeniu wciąż gościła jakaś żarłoczność – niektórzy mogli ją uznać za urzekającą. Nagle zerwał się wiatr i w górze, w koronach najwyższych drzew rozległ się potężny szum. Zobaczył, że siostry zadrżały, i uśmiechnął się szerzej. – „Czy panienki boją się lasu?” – wyrecytował. To był cytat: Źródło Bergmana. Pokiwał głową, zmarszczył brwi i udał, że rozgląda się dookoła. – To miejsce jest takie ciche i odludne. – Dlaczego miałybyśmy się bać? Przecież jesteśmy z tobą – odparowała Ambre. – To prawda – powiedział. – A ty jesteś z nami – mówiła dalej. – Co robisz w lesie tak późno z dwiema szesnastolatkami? – Piętnasto – uściśliła Alice. Zabrzmiało to jak oskarżenie. – Nic złego, nie? – zakpił mężczyzna. Przyjrzał im się uważnie. Tym razem się nie zgrywał. Najwyraźniej zastanawiał się, gdzie jest haczyk. Potoczył wzrokiem po okolicy. – Ktoś za wami szedł? – Nikt. – Jesteście tego pewne? Ambre uśmiechnęła się do niego bezceremonialnie i nagle zaczęła sobie z niego drwić: – Spójrz na siebie. Mężczyzna, który w swoich książkach opowiada

o najokrutniejszych zbrodniach, pisarz słynący z krwawych scen boi się dwóch nastolatek. – Ja się nie boję – zaoponował uprzejmie. – Ale jesteś zaniepokojony. – Nie zaniepokojony. Ostrożny. – Wszyscy jakoś nazywamy swoje emocje, ale emocje pozostają emocjami. Jak ci się udało napisać takie straszne i fascynujące książki? – zapytała starsza z sióstr, patrząc mu w oczy. – Jak zdołałeś stworzyć tak cudownie trujące strony. Wyglądasz tak… normalnie. Jej głos był teraz mroczny – jak las. Okoliczni mieszkańcy musieli wyczuć panujące napięcie, ponieważ nocne ptaki na pobliskich drzewach nagle zaczęły się nawoływać. Gdzieś zaryczał jeleń, a może to był kozioł – pisarz się na tym nie znał. Kępa drzew się poruszyła, jakby cały las nagle się budził i zwierzęta, niczym orkiestra strojąca instrumenty przed koncertem, zaczęły się przygotowywać do nocnej symfonii. – Nigdy nie miałeś ochoty wprowadzić swoich pomysłów w życie? – zapytała Ambre. – Jak to? – No tych wszystkich morderstw, tortur, gwałtów… Popatrzył na nią zbity z tropu. – Żartujesz, prawda? Przyjrzał się uważnie jej minie. Nie żartowała. – Nie masz pojęcia, jak twoje książki na nas działają – dodała. Wpatrywał się w nią. Podeszła jeszcze bliżej. – Nie zapominaj, że jesteśmy twoimi największymi fankami – wyszeptała i poczuł w uchu pieszczotę jej ciepłego oddechu. – Możesz nas poprosić o wszystko. Jej ton i bliskość sprawiły, że dostał gęsiej skórki na karku. Dziewczyna się odsunęła i z satysfakcją zauważyła, że jego oczy stają się czarne, tą czernią, którą widziała w tylu innych spojrzeniach. Wyczuła jego wewnętrzny zamęt. Lubiła doprowadzać mężczyzn do takiego stanu. Jak łatwo nimi manipulować. Była tym prawie zawiedziona. Wcale nie trzeba być piękną ani szczególnie inteligentną. Wystarczy po prostu dać im to, czego chcą – ale nie za szybko. I nie za często. – To jak? – zapytała. Mimo panujących ciemności zauważyła, że się zarumienił. Spojrzał na nie. Na jego twarzy malował się szeroki uśmiech, a jego oczy lśniły pożądaniem i okrucieństwem. – Niedobre dziewczynki – powiedział.

1993

1 O znalezieniu dwóch dziewczyn w sukienkach komunijnych Kochał tę chwilę. Trzy razy w tygodniu. Latem i zimą. Sunąć po wodzie, pędzić z prędkością wiatru, mijając wyspy na Garonnie: le Grand Ramier, l’îlot des Moulins, l’île d’Empalot. O wschodzie słońca, gdy miasto dopiero się budziło. Była szósta trzydzieści, a temperatura powietrza wynosiła już piętnaście stopni. W granatowych szortach i białym T-shircie, z ugiętymi kolanami, wyciągniętymi rękoma i wypiętą piersią wiosłował smukłym skifem, siedząc plecami do dziobu na ruchomej ławeczce i wpatrując się jak zahipnotyzowany w wodę rozgarnianą piórami. Każdy jego ruch składał się z czterech faz: wypchnięcie nóg i przyciągnięcie ramion, wyjęcie piór z wody, przeniesienie ich do tyłu przy wolnym i płynnym ugięciu kolan (aby nie zakłócić ślizgu) oraz ponowne zanurzenie wioseł. Płynność to podstawa. Czysty ślizg. Wszystko służyło właśnie temu: siła, delikatność, nacisk i rozluźnienie. Ten sport angażuje wszystkie mięśnie: pleców, ramion, barków, ud, pośladków, brzucha. Wymaga też koncentracji. Sunął wzdłuż zachodniego brzegu wyspy Grand Ramier, na której znajdował się stadion i ukryte wśród drzew miasteczko studenckie, samotny na szerokiej rzece: nie cierpiał pływać w grupie. Po jego lewej stronie, w odległości jakichś stu metrów, na betonowym nabrzeżu wznosiły się długie bloki mieszkalne. Bliżej, po prawej, gęsta roślinność i odnogi rzeki przywodzące na myśl Luizjanę. Wziął kurs na wysoki, pomalowany na zielono komin, który okoliczni mieszkańcy nazywali „Zieloną Wieżą” i który wypluwał wprost w bladoniebieskie niebo opary azotanu amonu. Był chemikiem. Wiedział, że wieża granulacyjna zakładów azotowych, jak większość takich konstrukcji, powinna być wyposażona w system oczyszczania – ale nie była. Stowarzyszenie Les Amis de la Terre zaczęło ostatnio głośno mówić, że obecność zakładów chemicznych w samym sercu Tuluzy to bomba z opóźnionym zapłonem. Jako chemik wiedział, o czym mowa. Oprócz tego, że zabudowania znajdowały się zbyt blisko terenów mieszkalnych, to jeszcze podczas pierwszej wojny światowej produkowano tu duże ilości prochu i materiałów wybuchowych. Po wojnie popyt zdecydowanie spadł i w fabryce zostały ogromne zapasy nitrocelulozy, które umieszczono w czterech stawach między Saudrune

i Garonną. Jak wynikało z najnowszych doniesień, zapasy wciąż tam były. Od osiemdziesięciu lat czekały pod wodą, aż ktoś się nimi zainteresuje. „Wystarczająca ilość prochu, by wysadzić cały departament”. Do tej pory nikt nie pomyślał o jego neutralizacji. Osiemdziesiąt lat: jak bardzo wzrosła w tym czasie liczba mieszkańców? – zastanawiał się. Nie podpłynął w okolice fabryki, ale odbił w wąskie odgałęzienie rzeki po prawej burcie. Otaczające go z obu stron ściany roślinności sprawiały wrażenie, jakby miejsce przekształcało się w starorzecze. Jak zawsze uderzyły go panująca tutaj cisza i spokój. Prawie jak w kościele. Poczuł się, jakby w jednej chwili przeniósł się z miasta do jakiegoś równoległego świata. Zwolnił. Ten moment lubił najbardziej. Przy brzegu pływało trochę śmieci, a na gałęziach wisiało parę foliowych toreb, ale pominąwszy te drobne szczegóły, brakowało tylko skrzypiec i akordeonu. Born on the Bayou. W sezonie można tu spotkać kanie czarne, niebieskawe ważki i żaby dalmatyńskie, zwane sikającymi żabami, ponieważ gdy próbuje się je złapać, tryskają moczem. Za drzewami było widać zabudowania, ale tutaj, na wodzie, był sam. Sunął dalej, wciąż w zwolnionym tempie, korzystając z tego spokojnego interludium, gdy nagle z prawej strony pojawiło się coś, czego ostatnim razem tu nie było: dwa duże białe kształty pod drzewami. Coś jakby ogromne foliowe torby. Ale to nie były torby. O nie… Matko Boska. Przezroczyste białe kształty unoszące się na wietrze okazały się sukienkami. A z ich otworów wystawały ręce, nogi i głowy. Dwie ludzkie istoty. Albo coś, co je imitowało. Poczuł, że jego puls oszalał. Wioślarstwo znakomicie wpływa na pracę serca i mężczyzna z biegiem lat wypracował dobrą wydolność zarówno tlenową, jak i beztlenową, jednak jego mózg, nie rozumiejąc tego, co widziały oczy, natychmiast wysłał histeryczną informację do nadnerczy, które zaczęły obficie wydzielać adrenalinę. W efekcie – jak każdy – doświadczył trzech nieuniknionych reakcji fizjologicznych: przyśpieszenia czynności serca i wzrostu ciśnienia tętniczego, rozszerzenia płuc i przekierowania krwi z układu pokarmowego do mięśni, płuc i mózgu. Wszystkich automatycznych reakcji, których zadaniem pierwotnie było przygotowanie organizmu do ucieczki lub walki z wrogiem. I François-Régis Bercot zareagował. Najpierw pionowo zanurzył pióra wioseł w wodzie i naparł na nie, by wyhamować. Następnie wyjął wiosła z wody, przyciągnął dłonie do klatki piersiowej, znowu zanurzył wiosła i wyprostował ramiona, by cofnąć łódź w stronę białych sukienek (i ich zawartości, czymkolwiek ona była). Dwa kształty znalazły się bliżej. Sunął dalej siłą rozpędu i zatrzymał się prawie na ich wysokości. Widok, który ukazał się jego oczom, bynajmniej nie przywrócił jego

metabolizmu do równowagi. Białe sukienki wyglądały jak pierwszokomunijne alby przepasane sznurkiem lub ostatecznie bardzo skromne suknie ślubne i – na rany boskie – ciała, które je wypełniały, należały do dwóch dziewcząt o włosach w kolorze mokrej słomy. Przywiązane twarzą w twarz, w pozycji siedzącej, do dwóch drzew rosnących w odległości około trzech metrów, tuż przy brzegu. Ich tułowie oplatały grube liny, a twarz jednej z dziewcząt – tej z drewnianym krzyżykiem na piersi – ukryta pod zasłoną mokrych włosów, wydawała się okrutnie zmiażdżona i obrzęknięta. Poczuł, jak żółć podchodzi mu do gardła. Bliski wymiotów wychylił się za burtę, o mało nie wywracając łodzi. Do głowy przyszła mu absurdalna myśl, że ostatni raz płynie tą odnogą, a może i tą cholerną rzeką, a nawet że, do kurwy nędzy, już nigdy nie weźmie do rąk wioseł. Jakkolwiek by było, wiedział, że ilekroć będzie mijał to drzewo, obraz, który właśnie ma przed oczami, na pewno pojawi się w jego wyobraźni. Zastanawiał się, jaki potwór był zdolny do czegoś takiego, i mimo że było ciepło, przebiegł go dreszcz. Zrobić coś… Nie zostawać tutaj… Gdzieś na zachodzie po niebie przetoczył się grzmot. Bercot, choć wciąż drżał, wziął się w garść. Zawrócił łodzią, wiosłując z jednej burty do przodu, z drugiej do tyłu, niezdarny z emocji jak nowicjusz. Niewielka szerokość odnogi nie ułatwiała sprawy i pożałował, że nie ma kajaka. Telefon… Natychmiast muszę znaleźć jakiś telefon, pomyślał. Nigdy w życiu nie wiosłował tak szybko.

2 O znalezieniu pewnego ojca (1989) Mistyczne wzgórze 1, pomyślał chłopak na widok zalanego słońcem wzniesienia. Czyż najbliższe miasteczko nie nazywa się Sion 2? Dom jego ojca wyglądał na pogrążony we śnie. Większość okiennic na parterze – w pomieszczeniach, do których ojciec nie zaglądał po śmierci żony – była zamknięta, w przeciwieństwie do tych na pierwszym piętrze. Lekki wiatr, który nie przynosił ani odrobiny świeżości, poruszał wierzchołkami drzew w lesie i pochylał jasne kłosy zbóż za domem. Nie całkiem jeszcze dojrzałe. Za nieco ponad miesiąc kombajny wkroczą pełną parą i nad polami będą się unosić chmury złotego pyłu. Martin Servaz wyłączył silnik swojego fiata panda, otworzył drzwi, wysiadł na żwirową alejkę biegnącą między rzędami stuletnich platanów i wciągnął w płuca powietrze. Ile czasu minęło od ostatniego razu? Miesiąc? Dwa? Poczuł ją. Gulę w żołądku. Jak kulki sierści wypluwane przez koty. Czuł ją za każdym razem, kiedy tu przyjeżdżał, i z upływem lat była coraz większa. Ruszył w stronę zalanych słonecznym blaskiem zabudowań starego gospodarstwa. Było gorąco. Bardzo gorąco. Bardziej jak w duszne letnie popołudnie niż w majowy dzień. Mokry od potu T-shirt kleił mu się do pleców. Przed wyjazdem próbował dodzwonić się do ojca z telefonu na wydziale, ale stary nie odebrał. Może akurat ucinał sobie drzemkę – albo trzeźwiał. Martin zauważył jego renault clio zaparkowane w zwykłym miejscu obok stodoły, w której od ponad dziesięciu lat rdzewiały maszyny rolnicze. Jego ojciec nie był rolnikiem – był nauczycielem francuskiego. Niepijącym nauczycielem cenionym przez uczniów. Tak było, zanim do jego domu wtargnęło dwóch typów, którzy zgwałcili jego żonę i zostawili ją na pewną śmierć 3. Dziś elegancki profesor, szczupły i dziarski jak młodzieniec, przypominał jednego z tych biedaków, którzy regularnie odwiedzają cele dla nietrzeźwych na posterunku żandarmerii – skąd Martin wielokrotnie go odbierał. Spotykał tam kolegę ze szkolnej ławy. Martin postanowił studiować literaturę, a on wybrał bardziej poważaną szkołę żandarmerii. Gdy młody Servaz pojawiał się na posterunku, by odebrać profesora, tamten przybierał współczującą minę. Z pewnością wyobrażał sobie, co by czuł, gdyby chodziło

o jego ojca: często empatia nie jest niczym innym, jak tylko użalaniem się nad sobą à rebours. Żwirek zaskrzypiał pod jego stopami. Martin odpędził kilka owadów i zatrzymał się przed starymi drewnianymi drzwiami, z których resztki farby schodziły niczym wężowa wylinka. Przez chwilę wahał się, czy je pchnąć. Kiedy to zrobił, okazało się, że zawiasom przydałaby się odrobina oleju: w cichym, ciemnym domu rozległo się rdzawe skrzypienie. – Tato? Ruszył korytarzem, który nawet w środku lata czuć było stęchlizną i wilgocią. Ta cisza, chłód, rozkład pomieszczeń – czuł się jak złapany w pułapkę czasoprzestrzeni, jakby jakiś bezlitosny hak wyrwał go z teraźniejszości, jakby za chwilę miała się pojawić mama i obdarzyć go uśmiechem oraz pieszczotą ciepłego spojrzenia brązowych oczu. Gula urosła… Wszedł do kuchni – jedynego pomieszczenia na parterze, z którego ojciec jeszcze korzystał. Była to kuchnia w starym stylu, z fajansową glazurą przypominającą kafle z paryskiego metra i ogromną niewykorzystaną przestrzenią, która wywołałaby błysk w oku każdego agenta nieruchomości w mieście. Kiedy jednak zapalił światło, okazało się, że w kuchni nikogo nie ma. W powietrzu unosił się jeszcze zapach kawy i Martin zauważył, że ojciec po raz kolejny przypalił dzbanek ekspresu. Nawet się nie pofatygował, by przewietrzyć. Martin oczyma duszy ujrzał go o piątej rano pijącego samotnie kawę w przestronnej kuchni, przy świetle gołej żarówki. Był to jedyny nawyk, którego nigdy nie zarzucił, nawet wtedy, gdy miejsce popołudniowej kawy o piętnastej, a nieraz i dużo wcześniej, zajął alkohol. Wypił szklankę wody i ruszył korytarzem w stronę rozchwianych schodów. Zaczął wchodzić na górę. – Tato, to ja! Znowu żadnej odpowiedzi. Schody skrzypnęły słabo, płaczliwie. Poza tym dom pogrążony był w ciszy, która działała mu na nerwy. Panowała w nim atmosfera tak dojmującego opuszczenia, że Martin miał ochotę uciekać. Gdy jednak mimo wszystko dotarł na pierwsze piętro, jego uszu dobiegł jakiś dźwięk. Znajoma muzyka… Mahler. C-dury i a-molle kody Pieśni o Ziemi, pełne żalu ostatnie pożegnanie wyrażone jednym słowem ewig (wiecznie) ewig, ewig, ewig, powtórzone siedem razy czystym głosem Kathleen Ferrier przy gasnącym akompaniamencie czelesty. A potem cisza… Ból, kontemplacja i cisza… Martin przypomniał sobie, że sam kompozytor zastanawiał się, czy po usłyszeniu tego utworu ludzie nie będą popełniać samobójstwa. Oraz że był to ulubiony utwór ojca. – Tato? Hop, hop! Zatrzymał się. Wytężył słuch. Odpowiedziała mu tylko muzyka dochodząca zza

drzwi gabinetu położonego na końcu korytarza. Drzwi były lekko uchylone. Gabinet zalewał blask słońca, który wypełzał na zakurzoną podłogę korytarza jasnym promieniem, dzieląc ją na dwie strefy cienia. – Tato? Nagle poczuł niepokój. W jego piersi tłukł się jakiś zły chochlik. Martin ruszył przed siebie, przekroczył promień światła. Delikatnie pchnął skrzydło drzwi. Muzyka umilkła. Słyszał już tylko ciszę. Wszystko zostało ukartowane, stary belfer nie mógł tego lepiej zaplanować. Później Martin obliczył, że – skoro odtworzenie jednej strony płyty trwało około trzydziestu minut – ojciec musiał odebrać sobie życie chwilę po umieszczeniu płyty na talerzu gramofonu, to znaczy wtedy, gdy on był mniej więcej w połowie drogi. Żadnej przypadkowości. I to właśnie później bolało go najbardziej. Że ojciec wszystko zorganizował, wyreżyserował dla jednego jedynego widza. Którym był on, dwudziestoletni Martin. Jego syn. Czy robiąc to, zdawał sobie sprawę z konsekwencji? Z ciężaru, jaki zwali na barki chłopaka? Tymczasem był tam: siedział w fotelu za biurkiem, na którego blacie znajdował się stosik uporządkowanych papierów i wyłączona lampka bouillotte. Jego twarz i klatka piersiowa tonęły w słonecznym blasku. Podbródek opadł mu na pierś, ale poza tym śmierć pochwyciła go w postawie zaskakująco wyprostowanej, z dłońmi zaciśniętymi na podłokietnikach, jakby jeszcze się ich trzymał. Zgolił niechlujną brodę, a jego włosy najwidoczniej zostały umyte. Miał na sobie granatowy garnitur i jasnoniebieską koszulę, jedno i drugie starannie wyprasowane. Od dawna nie ubierał się w ten sposób. Nawet jedwabny krawat był nienagannie zawiązany. Czarny – jakby nosił żałobę po samym sobie. Martin poczuł, że jego oczy wilgotnieją, ale nie zapłakał. Łzy zatrzymały się na brzegu powiek, nie chciały wypłynąć. Wpatrywał się w pianę, która wyciekła z otwartych ust ojca na podbródek i zostawiła kilka mlecznobiałych plam na krawacie. Trucizna… na wzór starożytnych. Jak Seneka, jak Sokrates. Samobójstwo filozoficzne – a jakżeby inaczej. Stary drań, pomyślał ze ściśniętym gardłem, a potem uświadomił sobie, że wypowiedział te słowa głośno, tonem wyrażającym wściekłość, pogardę, furię. Ból przyszedł później, jak uderzająca od tyłu fala. Ojciec natomiast nadal trwał w niewzruszonym spokoju. Martin nagle poczuł, że w dusznym pomieszczeniu brakuje mu powietrza. W tej samej chwili coś w jego piersi nabrzmiało i prawdopodobnie niezauważone przez niego uleciało: jakaś niematerialna część jego jestestwa na zawsze się ulotniła w to upalne popołudnie, w tym gabinecie, w którym złocone grzbiety starych książek przyciągały promienie słońca. To był koniec. Od tej chwili znalazł się na pierwszej linii i spoglądał w twarz

śmierci – która, gdy jest się dzieckiem czy nastolatkiem, dotyczy innych; chronią przed nią rodzice, zanim staną się jej pierwszym celem, a następnie, zgodnie z naturalną koleją rzeczy, dopada nas samych. Czasem jednak ten porządek zostaje zakłócony i to dzieci odchodzą jako pierwsze. Czasem też rodzice umierają trochę za wcześnie, a wtedy musimy sami stawić czoło tej pustce, którą pozostawiają między nami a horyzontem. Na parterze trzy razy zadzwonił zegar. – Tato, czy ja umrę? – Wszyscy umrzemy, synu. – Ale jak umrę, to będę stary? – Oczywiście. Bardzo stary. – To znaczy, że to jeszcze dużo lat, tak? Miał wtedy osiem lat. – Tak, synku. Bardzo, bardzo dużo. – Tysiąc lat? – Prawie. – A ty, tato? Ty też umrzesz za bardzo, bardzo dużo lat? – Skąd takie pytania, Martin? Chodzi o Teddy’ego, tak? Chodzi o Teddy’ego? Teddy był psem, brunatnym wodołazem, który zmarł na raka na miesiąc przed tą rozmową. Pochowali go pod dużym dębem, dziesięć metrów od domu. Był czułym, łagodnym i wesołym zwierzęciem, ale także upartym i spokojnym. Jego oczy były bardziej wyraziste niż oczy ludzi. Trudno było powiedzieć, kto kogo bardziej kocha – Martin psa czy pies Martina – i kto komu rozkazuje. Jest 28 maja 1989 roku. Martin odpędza wszystkie myśli, bierze głęboki wdech i podchodzi do gramofonu Dual. Delikatnie unosi ramię i opuszcza igłę do rowka: prędkość trzydzieści trzy obroty. Czeka, aż skrzypienie ucichnie i pokój znowu wypełni uroczysta muzyka. Następnie, z uczuciem, że nigdy już nie zazna szczęścia, podnosi słuchawkę telefonu. 1. La Colline inspirée, tytuł nieprzetłumaczonej na język polski książki Maurice’a Barrès’a (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). [wróć] 2. Sion (fr.) – Syjon, Jerozolima, Izrael. [wróć] 3. Zob. Bernard Minier, Bielszy odcień śmierci, przeł. Monika Szewc-Osiecka, Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2012. [wróć]

3 O przeprowadzce 28 maja 1993. To już cztery lata. Oszustwa pamięci, szczegóły, sam nie wie – prawdziwe czy zmyślone, małżeńska sypialnia, w której przez ostatnie dwa lata budził się każdego ranka i która była niczym mur chroniący go przed atakami przeszłości. Niezrozumienie, zagubienie, mdłości… Mimo tych czterech lat. Leżąc z głową na miękkiej poduszce, obrócił się w stronę radiobudzika. Siedem po siódmej. Nie przestał się jeszcze zastanawiać, która część jego wspomnień była prawdziwa, gdy Alexandra weszła do pokoju. – Wszystko w porządku? Nie powiedziała nic więcej. Nie rozmawiali o tym wieczorem, ale dobrze wiedziała, co to za dzień. Wróciła z podróży Tuluza–Paryż–Nowy Jork i z powrotem z upominkiem dla każdego. Margot dostała pluszowego jednorożca, a on wydanie Look Homeward, Angel z 1953 roku, które znalazła w małym antykwariacie na Manhattanie, niedaleko swojego hotelu. Kiedy wróciła, wciąż miała na głowie kok, z którego wysunęło się parę niesfornych kosmyków – ta fryzura przydawała jej złudnej srogości, Servaz ją uwielbiał – ale tego ranka jej rozpuszczone włosy opadały na ramiona. Trzy dni odpoczynku przed wylotem do Hongkongu. A może do Singapuru? Połowę życia spędzała w samolotach, na lotniskach i w hotelach, drugą z nim i Margot. Opowiadała mu o „specyficznych” relacjach, które zawiązywały się czasem między stewardesami a kapitanami; w firmowym żargonie stewardesy, które ulegały urokowi pilotów, nazywano nièces – siostrzenicami. Uważał to określenie za raczej nieładne i protekcjonalne. Śmiali się z tego, ale nie mógł powstrzymać skurczu żołądka, kiedy się zastanawiał, czy Alexandra pewnego dnia nie dorobi się takiego przydomka. Nie był naiwny: wiedział, że musi ją podrywać niejeden członek załogi; podobnie było na studiach, gdzie się poznali. Przeloty, postoje, hotele – czy istnieją okoliczności bardziej sprzyjające cudzołóstwu? Wiedział też, że myśląc w ten sposób, dokonuje niesprawiedliwego uogólnienia. Usłyszał pomruk burzy. Było już jasno i ciepło, ale zaciągnięte niebo zwiastowało nieunikniony deszcz. Usiadła na skraju łóżka. Miała podciągniętą spódnicę i Martin już się przymierzał, by położyć dłoń na jej kolanie, gdy

powiedziała rzeczowym, obojętnym tonem: – Margot już wstała. Zirytowała go nie sama odpowiedź, ale brak frustracji w jej głosie. Nie robiliśmy tego już od dwóch miesięcy, pomyślał, ale oparł się chęci wypowiedzenia tego na głos. – Wszystko w porządku? – powtórzyła, jakby chciała złagodzić swoje poprzednie słowa. Tak. W porządku. Wszystko w porządku. Czuję się świetnie, dziękuję. Czyżby zaczynał jej nienawidzić? Może i tak… Czy można kogoś kochać i nienawidzić jednocześnie? Z pewnością. Miał już wstawać, gdy nagle wpadła do pokoju dwuletnia Margot i rzuciła się na niego. – Tata! Z wdzięcznością chwycił w ramiona małe tornado i roześmiani zaczęli się tarzać po łóżku. Miał dwadzieścia cztery lata i tyle miłości do rozdania. Kiedy wszedł do siedziby policji kryminalnej przy rue du Rempart-Saint-Étienne, lało jak z cebra – ciężki, ciepły deszcz, taki jak lubił. Ósma pięćdziesiąt dziewięć. Burza się skończyła. Woda kapała mu z mokrych włosów na rozpięty kołnierzyk koszuli. Nie nosił krawata, w przeciwieństwie do większości kolegów z brygady, starszych od niego o dwadzieścia lat, którzy mówiąc najoględniej, uważali go – i słusznie – za żółtodzioba. Martin zawdzięczał szybkie przeniesienie na południe Francji po zaledwie dwóch latach przepracowanych w Paryżu wysoko postawionemu wujkowi z komendy głównej. Który to wujek najpierw z dużym sceptycyzmem powitał jego pragnienie wstąpienia do policji, a później z wielką ciekawością i nie mniejszym zdziwieniem śledził jego doskonałe wyniki w szkole w Cannes-Écluse (poza strzelaniem, z którego Martin miał najgorsze oceny z całego rocznika) oraz obiecujące początki w Drugim Wydziale Policji Kryminalnej. Wiedział, co o nim myślą niektórzy starzy wyjadacze. Że nie nadaje się do tej roboty. Że powinien obciąć włosy i włożyć krawat (bez krawata chodzili właściwie tylko członkowie brygady narkotykowej). A także, że za szybko pnie się w górę. Nie rozumieli, dlaczego Kowalski posadził go po swojej prawicy i otoczył opieką, pomijając znacznie bardziej doświadczonych wywiadowców. Wezwał windę, potrząsając mokrymi długimi włosami jak otrzepujący się pies. Gdy wszedł do kabiny, wciągnął w nozdrza zapach tytoniu i taniej wody po goleniu. Léo Kowalski. Kiedy Servaz po raz pierwszy zobaczył rudobrodego szefa grupy o aparycji wilka morskiego, zwanego przez wszystkich Ko, pomyślał o kapitanie

Larsenie, jednym z bohaterów Jacka Londona. Ta sama pierwotna siła, to samo apodyktyczne usposobienie. Skojarzenie nie było takie głupie: w innych czasach i pod innym niebem Kowalski z powodzeniem mógłby stać za sterami szkunera wyprawiającego się na foki. Nie był wysoki, ale kiedy znalazł się w pomieszczeniu pełnym glin, od razu było wiadomo, kto tu jest samcem alfa. Servaz był zaskoczony na widok jego czerwonego kawasaki Z1 przed komendą. Przecież poprzedniego dnia szef powiedział mu, że wpadnie dopiero pod koniec dnia. Ten piątek różnił się bowiem od pozostałych. W ciągu weekendu prywatna firma miała wynieść wszystkie meble, dokumentację i sprzęty do nowej siedziby na boulevard de l’Embouchure. W miarę możliwości unikano więc czasowych zatrzymań i przesłuchań. Inspektor Kowalski uznał zaś, że ma co innego do roboty niż pakowanie kartonów. Servaz zastanawiał się, czy szef zmienił zdanie. Powiesił bluzę na drążku i zauważył etykietkę przyklejoną do oparcia swojego fotela: Servaz II piętro pokój 212 Takie same nalepki znajdowały się na elektrycznej maszynie do pisania Brother, metalowej szafie naprzeciwko, na wieszaku. Na wielkich komputerach Dell, które od miesięcy stały nieuruchomione. Przynajmniej tym razem nie działali na pół gwizdka. Wyszedł z pokoju i ruszył w głąb korytarza. Brygada kryminalna zajmowała całe piętro. Jak zwykle panował tu chaos, ale tego dnia przybrał on nieznane dotąd rozmiary. Ludzie biegali we wszystkich kierunkach, goście pod krawatem przemykali to z kartonami pod pachą, to z plikami akt, byle tylko gdzieś je schować, zanim przejdzie nawałnica. Oficerowie policji w swoich gabinetach byli zajęci opróżnianiem metalowych regałów i szuflad, wybieraniem papierów, które zamierzali zabrać ze sobą, i wyrzucaniem innych do koszy przepełnionych już jak studzienki kanalizacyjne podczas powodzi. Zastał Kowalskiego pogrążonego w rozmowie z Manginem, jednym ze śledczych grupy, wysokim, łysym facetem o suchym, chorowitym wyglądzie. Kiedy wszedł, mężczyźni podnieśli głowy. Natychmiast stał się czujny. Ten wyraz ich oczu… Zadzwonił telefon i Kowalski rzucił się, by odebrać. – Tak… wiem… zaraz będziemy! Odwrócił się do Servaza i już miał się odezwać, kiedy telefon zadzwonił po raz drugi. Odebrał, wysłuchał, odpowiedział głośno „okay” i energicznie odłożył słuchawkę. Teraz telefon rozdzwonił się w pomieszczeniu obok. Servaz uświadomił sobie, że jego serce bije szybciej. Co się dzieje?