mavelle

  • Dokumenty185
  • Odsłony60 286
  • Obserwuję94
  • Rozmiar dokumentów398.2 MB
  • Ilość pobrań35 300

Louise Voss, Mark Edwards - Śmiertelna terapia

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Louise Voss, Mark Edwards - Śmiertelna terapia.pdf

mavelle EBooki Louise Voss, Mark Edwards
Użytkownik mavelle wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 292 stron)

Louise Voss Mark Edwards Śmiertelna terapia

Dla dzieci: Gracie, Ellie, Poppy i Archie’ego

Prolog Szesnaście lat wcześniej Świat płonął. Albo może odeszła już z tego świata. Może to właśnie było piekło - ten żar, posmak siarki na języku, mdłości, ból. Powietrze przeszywał nieustępliwy, monotonny, pełen desperacji jazgot syreny alarmowej. Otworzyła oczy i zobaczyła nachylającą się nad nią postać diabła z ognistymi włosami. Próbowała krzyczeć, lecz z jej gardła wydobył się tylko chrapliwy dźwięk. Twarz demona była tuż obok. W nozdrzach czuła jego siarkowy oddech. - Kate! Kate, obudź się. No już. Mrugnęła. Twarz powoli nabrała ostrości. To nie diabeł, ale Sarah, jej ruda współlokatorka. Dziewczyna ściągnęła cienkie prześcieradło, które okrywało ciało Kate i chwyciła ją za ręce, ciągnąc do góry. Piżama Kate była mokra i zimna, ale jej skóra była rozpalona. Miała ponad czterdzieści stopni gorączki. Sarah znajdowała się w podobnym stanie. Leżała odkryta na swoich prześcieradłach, zbyt chora, aby spać. Bose stopy Kate dotknęły podłogi. Sprawiło jej to ból. Bolało ją absolutnie wszystko. - Chodź. Syrena wciąż wyła. Kate zasłoniła uszy, aby stłumić jej dźwięk. Tylko raz wcześniej czuła się tak bardzo chora, jeszcze jako dziecko. Niewyraźnie pamiętała czarnoskórą pielęgniarkę o łagodnym spojrzeniu, przecierającą jej ciało wilgotną gąbką. Zimna woda spływała w dół i moczyła pasek spodni od piżamy. Przez cały czas płakała. Płakała za mamą, chociaż jej matki już nie było. Chciała, żeby pielęgniarka była z nią teraz i tak jak wtedy zimną wodą chłodziła jej rozpaloną skórę. Jej wzrok zatrzymał się na zasłonach. W pewnej chwili w nocy, kiedy na przemian budziła się i zapadała w rozgorączkowany sen, widziała huśtające się na nich ludziki o złych oczach. Sarah otworzyła drzwi i razem, wzajemnie się podtrzymując, wyszły na korytarz. Kate miała niejasne wrażenie, że powinna być zła na koleżankę, ale nie potrafiła sobie przypomnieć, dlaczego. W tym samym momencie, kiedy Kate i Sarah opuściły swój pokój, inna para młodych kobiet wyszła z pokoju obok. Rozpoznała w nich Denise i Fionę, dziewczyny z Glasgow, z którymi nie pozwolono im się kontaktować. Porozumiewały się jednak, rozmawiały przez ściany, chichocząc jak uczennice szkoły z internatem i przekazywały sobie liściki przez okno,

podając je na końcu laski, którą Sarah znalazła w ogrodach Instytutu. - Czy to się dzieje naprawdę? - zapytała Fiona głosem zmienionym przez zatkany nos. Kate wydawało się, że dziewczyna mówi w obcym języku. Może nawet w języku szatana. A co, jeśli wszystkie one były demonami, ciągnącymi ją przemocą na tortury? Panika wzięła nad nią górę i zaczęła się wyrywać. Denise złapała ją, sama prawie się przewracając, ale zdołała powstrzymać Kate przed upadkiem na podłogę. - To nie może być próbny alarm - powiedziała Fiona, sama sobie odpowiadając na pytanie. - Po prostu spróbujmy się stąd wydostać - zarządziła Denise i ruszyła w kierunku wyjścia. Podała rękę Sarah, drugą łapiąc Kate, która wciąż się cofała i wodziła wokół dzikim spojrzeniem. Gdzie byli inni ludzie? Czy tylko one zostały jeszcze w budynku? - Zginiemy - panikowała Kate. - Wszystkie umrzemy. Denise ją uciszyła. - Wcale nie. Wyjście jest zaraz za rogiem. Chodź, Kate. Już prawie jesteśmy na miejscu. Skręciły za róg i stanęły przed ścianą gęstego dymu. - O Boże! Kate krzyknęła i znów zaczęła się wyrywać, ale Denise trzymała ją mocno. - Uspokój się. Teraz wszystkie były mokre od potu. Korytarz wypełniał się gorącym powietrzem. Oczy łzawiły od dymu. Cztery młode kobiety w piżamach; trzymające się za ręce, sparaliżowane najbardziej prymitywnym strachem. - Musimy wrócić - zdecydowała Denise. Odwróciły się i zaczęły biec - nawet osłabione chorobą Kate i Sarah, ciągnięte za ręce przez Denise i Fionę. W oddali usłyszały trzask i łoskot, i nagle dym wypełnił cały korytarz, ścigając je, doganiając i otaczając ze wszystkich stron. Zaczęły się szamotać, wciągając do płuc ciężkie, gryzące i śmiercionośne opary. Sarah upadła na kolana. Fiona przystanęła i próbowała ją podnieść. Denise puściła rękę Kate, żeby jej pomóc. Kiedy dziewczyny usiłowały postawić Sarah na nogach, Kate patrzyła przed siebie. Dym wypełniał już cały korytarz. Jej oczy napełniły się łzami, kiedy wytężyła wzrok, usiłując zrozumieć, co właściwie widzi. Przez kłęby dymu dostrzegła postacie przedzierające się w ich kierunku. Diabły.

Przyszły po nią. Jeden z diabłów złapał ją za rękę. Próbowała walczyć, ale był zbyt silny. Uniósł ją do góry i poniósł w głąb zadymionego korytarza. Wyrywała się i kopała ostatkiem sił. Jej koleżanki również zostały schwytane. Uznała, że nie ma już sensu walczyć. Żałowała tylko, że nie miała okazji pożegnać się ze Stephenem. Jego twarz była ostatnią rzeczą, która stanęła jej przed oczami, zanim osunęła się w ciemność. Kiedy odzyskała przytomność, leżała na trawie przed budynkiem. Uniosła głowę i zobaczyła, że Sarah leży tuż obok. Dziewczyna z trudem wyciągnęła rękę i pomachała. Kate próbowała jej coś powiedzieć, ale chwilę później znów zemdlała. Kiedy ponownie się obudziła, miała wrażenie, że znajduje się w oku cyklonu. Lekarze i naukowcy biegali we wszystkie strony, powiewając połami białych fartuchów. Niedaleko stał mężczyzna w czerwonym kombinezonie - strażak - i pił coś z białego kubka. Wokół rozlegało się zawodzące wycie syren policyjnych wymieszane z nieprzerwanym dźwiękiem alarmu pożarowego. Przekręciła się na bok i zaniosła się ostrym kaszlem, odksztuszając czarną flegmę. - Kate! - Obok pojawiła się Denise. - Jesteś cała? - Jej blond włosy były szare od popiołu, policzki i czoło umazane sadzą. Kate usiadła. Czuła ostry ból w klatce piersiowej. Ale nadal żyła. - Co się stało? - Nie pamiętasz? Spróbowała się skoncentrować. - Pamiętam... diabły. Sceny z piekła. Myślałam, że nie żyję. - W pewnej chwili też myślałam, że to koniec. W Instytucie wybuchł pożar. Wygląda na to, że cały budynek, w którym mieszkałyśmy, doszczętnie spłonął. Po raz pierwszy Kate uważniej przyjrzała się rozgrywającej się przed jej oczami scenie. W ciemności dostrzegła chmury dymu unoszące się z długiego, wąskiego budynku, który przez ostatni tydzień był jej domem. Niedaleko stały wozy strażackie. Uformowani w szereg mężczyźni w kombinezonach polewali płomienie strumieniami wody z sikawek. - Miałyśmy szczęście - powiedziała Denise. - Czy ktoś zginął? - Nie wiem. - A co z Fioną? - Fiona jest tu niedaleko, ale nie wiem, gdzie Sarah. Wynieśli ją razem z nami, ale od

tamtej pory jej nie widziałam. - Była tu chwilę temu. Zobaczyłam ją, kiedy się ocknęłam. Pomachała mi. Potem znów straciłam przytomność. - Może już ją zabrali do szpitala. - Nagle ucichła. - W budynku były też inne dziewczyny. Nie widziałam, czy wynosili więcej osób. Kate z trudem podniosła się na nogi. Kręciło się jej w głowie i wszystko wokół było rozmazane. Czuła się bardzo chora. Co do diabła jej wczoraj podali? To nie mogło być zwykłe przeziębienie. - Idę sprawdzić, co z Fioną i poszukam Sarah - powiedziała Denise. Uścisnęła lekko dłoń Kate i zniknęła w chaosie. Świat wirował wokół Kate. Kiedy próbowała się uspokoić, podszedł do niej mężczyzna w białym kitlu. Spojrzała na niego spod przymrużonych powiek. Był wysoki i szczupły, jednak jego wygląd wywoływał u niej gęsią skórkę. Wyciągnął rękę w jej kierunku i bez pytania położył dłoń na jej czole. Wzdrygnęła się. Wiedziała, że ma powody, aby się go obawiać, ale w w tym stanie nie potrafiła sobie przypomnieć, jakie. - Kate. Nie powinno cię tu być... Jesteś zbyt chora. Zignorowała go. - Czy zna pan Stephena? Stephena Wilsona? Czy widział go pan? Pokręcił głową. - Chodź. Naprawdę powinnaś odpoczywać. Nawdychałaś się dużo dymu. I masz gorączkę. - Rozejrzał się wokół, jakby szukał kogoś do pomocy. Mruknął coś pod nosem. Coś o kimś, kto wtrącał się i przeszkadzał? Nie słyszała więcej, ponieważ jego słowa zagłuszył kolejny napad kaszlu. Czuła, że jej gardło jest jedną wielką bolesną raną. Dziwny mężczyzna pomógł jej usiąść. Ponownie rozejrzał się wokoło. - Zostań tutaj, dobrze? Po prostu tutaj siedź. Kolejny atak kaszlu napełnił jej oczy łzami. Kiedy minął, mężczyzny już nie było. Musiała znaleźć Stephena. Powiedział, że będzie pracował do późna. Miała się z nim spotkać. Mówił, że być może będzie miał jej coś do powiedzenia. Znów wstała i koncentrując resztki energii na utrzymaniu pozycji pionowej, ruszyła w kierunku płonącego budynku i strażaków. - Stephen! - Próbowała go zawołać, ale jej głos był zbyt słaby. Kręciło jej się w głowie i miała mdłości. Chciała się położyć, zasnąć. Ale wiedziała, że zanim będzie mogła odpocząć, musi znaleźć Stephena. Zobaczyć go i upewnić się, że wszystko z nim w porządku. Nie było

właściwie powodu do obaw, ponieważ jego gabinet znajdował się w odrębnym skrzydle Instytutu. Ale mimo wszystko chciała mieć pewność. Kochała go. W oddali, bliżej budynku, zauważyła grupkę ludzi. Ciemność i dym sprawiły, że mogła dostrzec tylko zarys ich sylwetek. Dwóch strażaków dźwigało nosze, na których leżała nieruchoma postać. Jej wzrost i budowa w przybliżeniu odpowiadały sylwetce Stephena. Jedna ręka zsunęła się bezwładnie z krawędzi noszy. Kiedy mężczyźni przybliżyli się, Kate zobaczyła na niej znajomy kształt masywnego zegarka, który zawsze nosił Stephen. Zegarek i ręka, do której był przypięty, były mocno okopcone, ale była pewna, że je rozpoznaje. To był Stephen. Próbowała podbiec do niego, ale jej nogi były zbyt słabe, a płuca zatkane. Jej bose stopy ślizgały się na trawie i Kate gwałtownie poleciała do przodu. Kiedy się podniosła, naukowiec - ten sam mężczyzna, który dotknął jej czoła - blokował jej drogę. - Musisz odpoczywać - powiedział z uporem w głosie. - Ale Stephen... - wyjąkała, wyciągając ręce w stronę budynku. Nagle wokoło zrobiło się zamieszanie. Ambulans przejechał obok z dużą prędkością, strażacy biegli w kierunku Instytutu, a naukowiec chwycił ją za rękę, nie wiadomo skąd wyciągnął strzykawkę i zrobił jej zastrzyk. Ukłucie było tak szybkie, że nie zdążyła nawet zareagować. Znów ogarnęła ją mgła i po raz kolejny straciła przytomność. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyła, była pochylona nad nią twarz naukowca. Za nim niewyraźnie widziała ratowników medycznych klęczących na trawie obok noszy ze Stephenem. Jeden z nich pokręcił głową. Nigdy się nie dowiedziała, czy rzeczywiście zaczęła krzyczeć, czy tylko to sobie wyobraziła.

1 Czasy obecne Dopóki nie kichnęła, leżąca na pryczy kobieta sprawiała wrażenie martwej. Jej szczupłe ciało skurczyło się w gwałtownej konwulsji. Otworzyła przekrwione oczy i podniosła rękę, usiłując wyciągnąć chusteczkę z pudełka stojącego na stoliku przy łóżku. Wtedy jednak jej ciałem wstrząsnęło kolejne gwałtowne kichnięcie, a potrącone pudełko upadło na podłogę. Była zbyt osłabiona, aby je podnieść. Leżała bez ruchu do czasu, kiedy pod wpływem kolejnego ataku kichania znów skurczyła się jak trafiona strzałem z pistoletu. Dziewczynie przyglądało się dwóch mężczyzn. Jeden z nich dopiero co przekroczył czterdziestkę, choć wyglądał młodziej - ponieważ wcale nie miał zmarszczek. Jego skóra była lekko opalona po niedawnych wakacjach w Bangkoku. Na pierwszy rzut oka wydawał się wyjątkowo przystojny, jak model z reklam golarek albo szybkich samochodów. Ale każdy, kto przyglądałby się jego twarzy dłużej niż przez kilka sekund, zauważyłby w niej coś dziwnego. Owszem, wyglądał jak model, ale na zdjęciu w magazynie lub na billboardzie, zatrzymany w czasie, nieożywiony. Najgorsze były jego oczy: małe i pozbawione życia, jak u rekina. Mówiono, że przypomina robota, ale tylko za jego plecami. Nikt nie odważyłby się powiedzieć mu tego prosto w twarz. Nazywał się John Sampson. Drugi mężczyzna miał na nazwisko Gaunt. Nikt nigdy nie słyszał, żeby używał swojego imienia. Był wyższy i bledszy. Odcień jego skóry świadczył o wielu miesiącach i latach spędzonych w takich jak to, sztucznie oświetlonych pomieszczeniach. Był niemal chorobliwie wychudzony. Całe dnie przebywał w laboratorium i często zapominał o jedzeniu. Jedzenie nie było ważne. Tak jak sen. Zbyt wiele było do zrobienia; zbyt wiele fascynujących rzeczy do odkrycia i zbadania. Skinął głową w kierunku kobiety na pryczy. - Przyleciała wczoraj w nocy. Zabraliśmy ją z Heathrow i przewieźliśmy prosto tutaj. - Co to za jedna? - zapytał Sampson. - Chinka? Tajka? Przypominała mu dziewczynę, którą spotkał w Bangkoku. Mimochodem zastanowił się, czy rodzina tamtej dziewczyny nadal jej szuka, czy też już się poddała. Czy w ogóle kogoś obchodziła? - Wietnamka. Ma na imię Lien. Dwadzieścia trzy lata. Mieszkała w Hanoi. Nie zna ani słowa po angielsku. Poza „proszę”. „Proszę, proszę, proszę”. To akurat powiedziała kilkakrotnie, kiedy jeszcze mogła mówić. Zastanawiam się, co jej obiecali. Nowe życie w Anglii: dobrą pracę, mieszkanie, pralkę i kolorowy telewizor...?

Sampson spojrzał na Lien przez lustro weneckie. - Co jej jest? Ptasia grypa? - zapytał. Gaunt miał na sobie biały fartuch lekarski i mówił po angielsku z akcentem wyższej warstwy klasy średniej. Zdjął okulary i przygryzł oprawkę. Wreszcie odpowiedział: - Nie. To coś nowego. - Uśmiechnął się. - To naprawdę imponujące. Muszę to przyznać naszym przyjaciołom w Azji. Sars. Ptasia grypa. Obie choroby naprawdę robią wrażenie. Ale ta jest jeszcze lepsza. - Śmiertelna? Doktor się zaśmiał. - O, tak. Nieskończenie bardziej śmiertelna niż ptasia grypa. Joe Sampson ponownie spojrzał na Lien. Podczas gdy rozmawiali, dziewczyna spróbowała sięgnąć po szklankę wody, która stała obok pudełka chusteczek, ale przewróciła także i ją. Woda ściekała ze stolika, tworząc na podłodze niewielką kałużę. - Chciałbym z nią porozmawiać. - Obawiam się, że to niemożliwe. Ta choroba jest niezwykle zaraźliwa. Wystarczyłoby, żeby dziewczyna tylko dmuchnęła w twoim kierunku i już byś się zaraził. - Szkoda. - Chcesz zobaczyć, jak bardzo zaraźliwa? Gaunt dał Sampsonowi znak, żeby za nim poszedł. Szli w dół pustego korytarza, jaskrawo oświetlonego szeregiem fluorescencyjnych świetlówek, które od czasu do czasu mrugały. Zatrzymali się przed kolejnym niewielkim pokojem oddzielonym lustrem weneckim. Na brzegu łóżka siedziała druga kobieta, tym razem rasy białej, z tlenionymi włosami o brudnych odrostach. Sprawiała wrażenie przygnębionej i zdezorientowanej. Objawy choroby nie były u niej jeszcze tak zaawansowane jak u Lien, ale widać już było zaczerwieniony nos i przekrwione spojówki. Na kolanach trzymała pudełko chusteczek higienicznych. Sampson czekał na wyjaśnienie. - To prostytutka. Serbka. Przywieziono ją tutaj minionej nocy. Była czysta. Żadnych wirusów, żadnych problemów, wyjątkowo zdrowa jak na kobietę o takiej profesji. Jak myślisz, ile ma lat? Około dwudziestu sześciu? Sampson powoli skinął głową. Dziewczyna była piękna. Wyobraził sobie, że siedzi przy niej i trzyma ją za rękę w chwili jej śmierci. Wyjaśniłaby mu, jak odczuwa swój ból, cierpienie i strach. Gładziłby jej brudne włosy, kiedy wydawałaby ostatnie tchnienie. - Umieściliśmy ją w jednym pomieszczeniu z Lien na dwadzieścia sekund - ciągnął

Gaunt. - Nie dotknęły się ani nawet ze sobą nie rozmawiały. Po ośmiu godzinach pojawiły się u niej pierwsze objawy. Ona sama jeszcze nie zaraża. Możesz z nią porozmawiać, jeśli chcesz. Sampson uniósł brwi. Doktor zastukał palcami w szybę, a dziewczyna podniosła głowę. Na szyi miała złoty łańcuszek z niewielkim medalionem. Pomimo choroby widać było, że jest wściekła. Jej usta poruszały się, ale nie słyszeli, co mówiła. Może o coś prosiła. Albo miotała przekleństwami. Jej słowa były jednak równie daremne jak nadzieje. - To właśnie jest najbardziej niezwykłe w tym wirusie - powiedział doktor, ignorując dziewczynę. - Przez pewien czas jest bezpieczny. Przez piętnaście godzin nosiciel nie zaraża, chociaż pojawiają się u niego pierwsze symptomy choroby. Od mojego kontaktu w Azji wiem, że chcieli stworzyć wirus, z którym w początkowej fazie można było pracować. W przypadku tego szczepu nosiciel może być bezpiecznie przetransportowany do odległego miejsca, tak jak nasza Lien. To może być użyteczne w czasie wojny. Coś jak bomba zegarowa. I znakomicie nadaje się do naszych celów. Sampson pokiwał głową, nie odrywając wzroku od młodej prostytutki. - Więc ludzie, którzy lecieli z Lien samolotem, nie zachorują. Gaunt wciąż mówił. Coś o tym, jak blisko są realizacji planów. Sampson już go nie słuchał, tylko dalej obserwował zasmarkaną dziewczynę na pryczy. Czekał tylko, kiedy doktor wreszcie się zamknie i wpuści go do środka, żeby mógł z nią porozmawiać i znaleźć odpowiedzi na swoje pytania. Dopiero potem, kiedy dziewczyna zacznie zarażać i będzie musiał ją zostawić, dowie się, jaką robotę zaplanował dla niego doktor. Czyjej śmierci będzie chciał tym razem?

2 Anglia była dokładnie taka, jak ją zapamiętała. Szare, przytłaczające niebo, nawet latem. Wiecznie spieszący się ludzie, unikający spojrzeń innych, każdy zamknięty w swojej osobistej przestrzeni. W dzisiejszych czasach muzyka, którą się odizolowywali, pochodziła z iPadów, a nie jak wtedy z walkmanów, a śmieci na ulicach miały inne marki i znaki firmowe, ale poza tym odnosiła wrażenie, że czas się zatrzymał. Nawet nastolatki nosiły takie same ubrania jak dwadzieścia lat temu. Punk i gotyk znów były w modzie. Ponure ciuchy w ponurym mieście. Cudownie było wrócić. Kate Maddox poczuła gwałtowne szarpnięcie za ramię. Spojrzała w dół, w parę dużych błękitnych oczu. Takich samych jak jej własne. Tak przynajmniej zawsze mówił Vernon. „Oczy po mamie, nos po tacie”. Miała nadzieję, że to jedyna cecha, którą Jack odziedziczył po swoim ojcu. Matka i syn mieli także takie same ciemnobrązowe włosy: u Kate długie, spływające falami za ramiona; u Jacka krótko obcięte, ale w identycznym kasztanowym odcieniu. Oboje mieli też delikatne piegi na nosie, widoczne tylko w lecie i taki sam zaraźliwy, łatwo przychodzący śmiech. Widać było, że kiedy dorośnie, Jack prawdopodobnie będzie wysoki i szczupły, tak jak Kate. Była zadowolona, że przy odrobinie szczęścia któregoś dnia będzie górował nad krótkonogim, przysadzistym Vernonem. - Mamo, mamo! Patrz! Tu jest ten robot, o którym ci mówiłem. Jack pokazywał palcem jakąś sklepową witrynę. Rozpoznała Hamleys, gigantyczny sklep z zabawkami, do którego sama kiedyś ciągała swoich rodziców. Po wystawie niemrawo maszerował biały robot. Pamiętała, że Jack coś o nim wspominał, ale widać było, że o tej zabawce marzył już od jakiegoś czasu. To niesamowite, że pomimo trudnych chwil, które ostatnio przeżywał, nadal był w stanie interesować się takimi rzeczami. W zasadzie był to dobry znak. Inna rzecz, że nie wyjaśniła jeszcze swojemu sześcioletniemu dziecku, jak bardzo zmieni się ich życie. Wciąż odkładała tę rozmowę na później. - Możemy popatrzeć? Proszę? - Dobrze. Pozwoliła się zaciągnąć przed samą wystawę. Jack przykleił nos do szyby, za którą białosrebrny robot wykonywał różne sztuczki. - Jest taki super - wysapał podekscytowany. Podniósł wzrok i spojrzał na nią. - Byłbym bardzo szczęśliwy, gdybym takiego miał.

Słysząc tę zakamuflowaną prośbę, nie mogła powstrzymać uśmiechu, ale zorientowała się w porę i ściągnęła brwi. - Prawdopodobnie jest zbyt drogi. Jack zerknął na etykietkę z ceną. - Kosztuje osiemdziesiąt funtów. Ile to jest w dolarach? - Za dużo. Chłopiec posmutniał. Poczuła nagły przypływ poczucia winy, a potem irytację na samą siebie. Osiemdziesiąt funtów za zabawkę to było dużo, chociaż ostatnio ona i Vernon kupowali Jackowi mnóstwo drogich prezentów. Prezentów, które miały zagłuszyć ich poczucie winy; którymi rywalizowali o uznanie syna. Większość z tych zabawek nadal znajdowała się w Bostonie, w zagraconej sypialni Jacka z narzutą z emblematem drużyny Red Soxs i plakatami pokrywającymi każdy milimetr ściany. Oczy robota zaświeciły się na czerwono i Jack zawył z zachwytu. - Super. Nie mogę się doczekać, kiedy opowiem o tym Tylerowi. Tyler był najlepszym przyjacielem Jacka. Na dźwięk jego imienia poczucie winy zagnieździło się w Kate na dobre. Czy była złą matką? Jak Jack zareaguje, kiedy powie mu prawdę? Popatrzyła na robota i wyraz bezgranicznego zachwytu na twarzy obserwującego go syna i zdecydowała się naruszyć pierwszą zasadę rodzicielstwa: nigdy nie ulegać, kiedy już raz powiedziało się „nie”. - Chyba byłeś ostatnio grzecznym chłopcem. Trzydzieści minut później siedzieli w McDonaldzie przy Leicester Square. Kolejna gratka dla Jacka, któremu zazwyczaj nie pozwalano jadać niezdrowego i nafaszerowanego chemią jedzenia. Wszystkie dzieciaki w restauracji zazdrośnie spoglądały na białego robota. Jack siedział z nim na kolanach, zajadając bułkę z wegetariańskim burgerem. Kate starała się ignorować wypływający z kanapki i mogący w każdej chwili skapnąć keczup. Cholerny robot był niemal tak duży jak jej syn, a teraz będą go musieli ze sobą wszędzie taszczyć. Co ją podkusiło? Była zła, że uległa poczuciu winy. - Nazwę go Billy - uroczyście oświadczył Jack. - Billy, to moja mama. Robot zapiszczał. - Miło cię poznać, Billy - powiedziała Kate, nadziewając na widelec kawałek pomidora. - Mamo, a gdzie mieszka królowa? - Niedaleko. W Pałacu Buckingham. - Chcielibyśmy ją z Billym odwiedzić.

- Jestem pewna, że chętnie poznałaby Billy’ego, ale nie sądzę, żeby królową można było tak sobie odwiedzić. Jack zastanowił się przez chwilę. - Czy to dlatego, że jestem Amerykaninem? - W połowie jesteś Brytyjczykiem. - W której połowie? - Najlepszej. - Tata mówił, że większość Brytyjczyków to sztywniaki i że mają brudne zęby, jak ten pan, który tam siedzi. Mężczyzna, o którym mówił Jack i którego zęby rzeczywiście wyglądały tak, jakby nigdy nie widziały szczoteczki i pasty, spojrzał na nich ze złością. Kate skurczyła się na plastikowym krzesełku. - Jack, ciiii. Brytyjczycy to sztywniaki? To jedno z bardziej obłudnych twierdzeń, jakie Vernon kiedykolwiek wymyślił - to przecież on był największym cholernym snobem w całej rodzinie. To on regularnie odmawiał latania klasą turystyczną, żeby nie mieszać się z „pospólstwem”. To on nie miał ani jednego znajomego, który nie ukończyłby którejś uczelni z Ligi Bluszczowej1. - Czy moje zęby są amerykańskie? - Tak. - A zęby Billy’ego? - Nie sądzę, żeby Billy miał zęby. Ale gdyby miał, pewnie pochodziłyby z Chin, jak cała reszta jego elementów. - Mamo, a co jedzą roboty? Wyjęła jeden chrupek z leżącej przed chłopcem paczki i podniosła do góry. - Mikrochipsy. Oboje wybuchnęli śmiechem, a facet z brudnymi zębami znów obrzucił ich wściekłym spojrzeniem. - Chodź. Musimy się zbierać. Jestem wykończona i muszę się wykąpać. - Wracamy do hotelu? - Tak. - Mamo. - Słucham? - Ale ja nie będę musiał się kąpać?

- To zależy od tego, czy będziesz grzeczny. Wyszli z restauracji na zatłoczoną ulicę. Trzymając syna za rękę, Kate przeciskała się przez grupę ludzi zebranych wokół ulicznego żonglera. Na skraju chodnika podniosła rękę do góry, przyzywając przejeżdżającą ulicą wolną taksówkę, ale jakiś biznesmen z telefonem przy uchu zdołał wsiąść do niej pierwszy. Auto odjechało, tocząc się powoli. W tej części Londynu ruch uliczny nie był zbyt płynny, a korki stały się regularną atrakcją turystyczną. Kate zaklęła pod nosem i zaczęła rozglądać się za inną taksówką. I nagle zobaczyła ducha. 1 Liga Bluszczowa - grupa ośmiu elitarnych uniwersytetów amerykańskich znajdujących się w północnowschodniej części Stanów Zjednoczonych (przyp. red.).

3 Stephen! Życie pełne jest takich sytuacji. Nagłych decyzji podejmowanych zupełnie nieświadomie, a kiedy później ktoś pyta, dlaczego tak się zachowaliśmy, nie potrafimy odpowiedzieć. Dlaczego krzyknęła? Jedynym wyjaśnieniem, jakie w tym momencie przyszło jej do głowy, było to, że poczuła, jakby nagle przeniosła się w czasie do nocy, kiedy myślała, że umarła i trafiła do piekła. Do nocy, kiedy zdesperowana błąkała się po terenie Instytutu Badań nad Przeziębieniem w poszukiwaniu ukochanego mężczyzny. Gdyby wówczas go zobaczyła, wykrzyknęłaby jego imię, tak jak zrobiła to teraz. Ale mężczyzna po drugiej stronie ulicy nie zareagował. Nawet się nie wzdrygnął ani nie zmienił wyrazu twarzy. Po prostu stał tam, popijając kawę z kubeczka Starbucks, i w zadumie patrzył w dal. Miał na sobie szarą prążkowaną marynarkę i wyblakłe dżinsy. Jego dawno niestrzyżone włosy opadały na krawędź oprawki okularów. Patrząc na niego, zauważyła takie same ślady upływającego czasu, na jakie natykała się codziennie, zerkając do lustra: kurze łapki i pionowe zmarszczki na policzkach, świadectwo wielu uśmiechów oraz głębokie bruzdy na czole, pozostałości doznanych trosk i smutków. Kiedy wiatr zmierzwił mu włosy, dostrzegła lekko pogłębiające się zakola. To musiał być Stephen, chociaż wiedziała, że to zupełnie niemożliwe. Kate poczuła się tak, jakby odebrała cios w splot słoneczny. Nie mogła złapać tchu, tak jak tamtej nocy, podczas pożaru w Instytucie. Kontury ludzi i samochodów wokół nagle się rozmyły. Tylko Stephen pozostał wyraźny. Wolnym krokiem ruszył przed siebie, wrzucił pusty kubek po kawie do kosza i zaczął się oddalać. - Mamo, szukamy taksówki? - Tak. Ja tylko... chodź. - Gdzie idziemy? Nie odpowiedziała. Przeprowadziła Jacka przez ulicę i ruszyła za mężczyzną, który wyglądał zupełnie jak Stephen, lecz który przecież nie mógł nim być. Tamtej nocy Stephen zginął w pożarze. Szli teraz w górę ulicy w kierunku Shaftesbury Avenue. - Mamo, dlaczego idziesz tak szybko? - Ponieważ się spieszę. - Ale ja jestem zmęczony. Bolą mnie nogi - zaczął marudzić chłopiec. Wiedziała, że powinna się zatrzymać i wrócić do pierwotnego planu: taksówka do hotelu, gorąca kąpiel, Jack pooglądałby sobie kreskówki dla dzieci. To istne szaleństwo.

Stephen przecież nie żył od szesnastu lat. To musiał być jakiś zupełnie obcy facet, który tylko wyglądał jak on. Jego sobowtór. Ponoć każdy ma gdzieś swojego sobowtóra. A może tylko wyobraziła sobie to podobieństwo, bo wciąż miała nadzieję, że Stephen żyje? Nie widziała go od szesnastu lat, skąd więc przekonanie, że ten obcy człowiek wyglądał jak Stephen? Wyglądał jednak zupełnie jak on. Twarz Stephena tkwiła w jej pamięci od półtorej dekady. Mogła zapomnieć wiele innych rzeczy, ale nigdy nie zapomniała jego. A ten mężczyzna wyglądał naprawdę identycznie. Podobieństwo było zupełnie niesamowite, intrygujące. Wiedziała, że powinna to zbadać. Pomimo narzekań synka czuła, że musi pójść za tym człowiekiem.Ten zaś właśnie zniknął za rogiem, skręcając w Shaftesbury Avenue. Z plakatów przed kinem spojrzały na nią twarze znanych hollywoodzkich gwiazd. Jack rzucił jakąś uwagę na temat któregoś z filmów. A duch, sobowtór Stephena czy kimkolwiek był ten człowiek, skręcił w prawo. Na szczęście na zatłoczonym chodniku musiał nieco zwolnić i nie oddalił się za bardzo, ale i tak Kate musiała niemal ciągnąć za sobą syna i jego robota. Skręcili w kolejną ulicę i jeszcze w jedną. Znaleźli się w spokojniejszym zaułku, przy którym mieściły się chińskie restauracje oraz sklepy z tanimi torbami i sztucznym jedwabiem. - Mamo, Billy też jest już zmęczony - powiedział Jack, wymachując robotem w powietrzu. Miała właśnie mu odpowiedzieć, kiedy nagle mężczyzna zatrzymał się i odwrócił. - Dlaczego za mną idziecie? - zapytał. Kate poczuła się jak idiotka. Jej działanie było zupełnie irracjonalne. Szalony wybryk. Jeden z tych, o jakie często posądzał ją Vernon. „Potrzebujesz pomocy. Powinnaś brać jakieś tabletki. Ktoś powinien cię zbadać. Pozwól mi zadzwonić do doktora Mackenzie”. Wtedy Kate wybuchała płaczem, złościła się i protestowała: „Przecież nie jestem wariatką. Nic mi nie jest. Nie chcę żadnych leków”. Mężczyzna rzeczywiście patrzył na nią jak na chorą psychicznie. Jego spojrzenie sprawiło, że zaczęła się zastanawiać, czy naprawdę nie straciła rozumu. Bóg jeden wie, co Vernon powiedziałby o tej sytuacji. „Duch” zrobił kilka ostrożnych kroków w jej kierunku. Przyjrzał się jej z ciekawością, potem spojrzał na Jacka i ponownie przeniósł wzrok na nią. - Stephen? - wykrztusiła, wstrzymując oddech. Pokręcił głową. - To pomyłka - powiedział. Nie sprawiał wrażenia rozzłoszczonego. To już było coś. Nie wyglądał, jakby miał

zamiar na nią krzyczeć. Chociaż powiedział, że to pomyłka, i choć oczywiście wiedziała, że to nie może być Stephen, zauważyła, że nie dość, że wyglądał identycznie jak jej dawno zmarły chłopak, to jeszcze tak samo brzmiał. Miał przyjemny, dźwięczny głos. Inteligentny. Seksowny. Zorientowała się, że Jack patrzy na nią wielkimi, przestraszonymi oczami. Położyła dłoń na głowie syna i uśmiechnęła się. Mężczyzna musiał również zauważyć strach chłopca i puścił do niego oko. - Bardzo przepraszam - pospiesznie powiedziała Kate. - Musiałam się pomylić. Wygląda pan dokładnie tak samo jak ktoś, kogo znałam i kto był mi bardzo bliski. Musiałam spróbować i dowiedzieć się, czy pan przypadkiem... Wiem, że to głupie, ale... - On nie żyje. Urwała w pół słowa i ze zdziwieniem spojrzała na mężczyznę. - Zakładam, że mówi pani o Stephenie Wilsonie? W osłupieniu mogła tylko skinąć głową. Mężczyzna uśmiechnął się jednym kącikiem ust. - Był moim bratem.

4 Ania, hotelowa opiekunka, była przyzwyczajona do neurotycznych rodziców, zmagających się jednocześnie z obawami o dobro swoich pociech i chęcią spędzenia wakacji bez balastu w postaci dzieci; pragnieniem wyjścia z hotelu i zobaczenia miasta. Ale ta kobieta z małym synkiem wydawała się szczególnie roztrzęsiona. Mówiła drżącym głosem, a po drodze do drzwi upuściła torebkę. Portmonetka, kartaklucz do pokoju i paczka chusteczek rozsypały się po dywanie. Kobieta szybko nachyliła się, aby je podnieść. Sprawiała wrażenie bardzo nerwowej. Albo jakby miała jakieś niekoniecznie dobre zamiary. Roztaczała wokół siebie atmosferę napięcia. Jakby coś knuła i nie czuła się z tym komfortowo. Jeśli Ania miałaby obstawiać, to w to wszystko musiał być zamieszany jakiś facet. Chłopiec z kolei był bardzo spokojny. Rozsiadł się wygodnie na krześle. Jedną ręką przyciskał do piersi zabawkę robota, a drugą sprawnie obsługiwał pilota telewizora, skacząc między kanałami z kreskówkami a programami przyrodniczymi. Roześmiał się na widok baraszkujących na ekranie surykatek. Być może nie zdawał sobie sprawy z tego, że jego mama miała go zaraz zostawić. Albo też był silnie przekonany o jej miłości i wiedział, że po niego wróci. To zwykle te najmniej pewne siebie dzieci robiły najgorsze sceny. Ani udało się wreszcie wyprowadzić poddenerwowaną kobietę na korytarz. Chłopiec mówił z wyraźnie amerykańskim akcentem, ale matka była Angielką. Intrygujące. A gdzie ojciec? Nie to, żeby ją to jakoś szczególnie interesowało. Dopóki za swoją pracę dostawała pieniądze, nie wtrącała się w takie sprawy. Ale chłopca polubiła. Wyglądał na miłego dzieciaka. - Tutaj jest numer mojego telefonu komórkowego oraz nazwa i numer telefonu restauracji, na wszelki wypadek. A tak w ogóle, to mam na imię Kate. A mój syn to Jack. - Dobrze. - Pa, Jack, skarbie! - zawołała. - Zobaczymy się później. - Pa, pa! - Jack nie oderwał wzroku od ekranu. Surykatki były ciekawsze. Ania odetchnęła z ulgą. Tym razem obejdzie się bez napadów wściekłości i histerii. Dobrze. Nagle zakręciło jej się w nosie i kichnęła. Kate odwróciła się. - Jesteś przeziębiona? Ania zaprzeczyła ruchem głowy. - Ale może coś mnie bierze. - Hmm. Cóż, to zależy od tego, czy organizm miał już do czynienia z danym wirusem.

Jeżeli tak, przeciwciała zwalczą przeziębienie i szybko przejdzie. Nie wiedząc, co powiedzieć, Ania przytaknęła. Odetchnęła z ulgą, kiedy znerwicowana matka wreszcie sobie poszła. Kate wyszła ze stacji metra i spojrzała na zegarek. Jak zwykle wyruszyła w pośpiechu i w efekcie była za wcześnie. Vernon zawsze narzekał na jej obsesyjną potrzebę punktualności i niezawodności. Na początku znajomości uważał to za pozytywną cechę, potem jednak uznał, że jest to kolejny dowód jej sztywniactwa. Poszła w górę ulicy Charing Cross i zatrzymała się przed księgarnią pełną publikacji medycznych i naukowych. Niektóre z nich rozpoznała. Była tam znana książka Plaga na horyzoncie, w której w kilku miejscach cytowane były wypowiedzi Kate. W Bostonie miała własny egzemplarz z odręczną dedykacją autora. Kate opowiadała w niej o swoim zaangażowaniu w prace badawcze nad gorączką Zachodniego Nilu. Jest to potencjalnie śmiertelna choroba, która w Ameryce Północnej po raz pierwszy pojawiła się w Nowym Jorku w 1999 roku. Wywołujący ją wirus, przez specjalistów nazywany WNV, u niektórych osób powoduje jedynie osłabienie mięśni i zaburzenia zachowania, ale u innych może prowadzić do zapalenia opon mózgowych, paraliżu, a nawet śmierci. Szczególnie interesujący jest sposób rozprzestrzeniania się wirusa. (Kiedy Kate opowiadała o tym ludziom niezwiązanym z nauką, zwykle nie mogli się nadziwić, jak można uznać tak okropne rzeczy za ciekawe). Otóż, pierwotnymi nosicielami wirusa są ptaki, na przykład wrony, od których zarażają się moskity, które z kolei mogą potem przenosić chorobę na ludzi. Zespół Kate próbował stworzyć szczepionkę przeciwko WNV. Jak dotąd bez powodzenia. Kate dostrzegła swoje odbicie w ciemnej szybie wystawy. Była bardzo blada, a źrenice miała rozszerzone. Nie mogła zdecydować, czy umalować się, czy nie. To z całą pewnością nie randka, ale czasami makijaż dodawał jej pewności siebie, sprawiał, że czuła się mniej odsłonięta. Nałożyła więc odrobinę błyszczyku, a rzęsy pociągnęła maskarą. Mimo to nadal nie wyglądała najlepiej. Wolałaby teraz siedzieć zamknięta w hotelowym pokoju i razem z Jackiem oglądać telewizję. Miała nadzieję, że nic mu nie będzie. Opiekunka wydawała się dość kompetentna, ale - i tu pozwoliła się ponieść wyobraźni - co, jeśli w rzeczywistości to dzieciobójczyni, członkini gangu handlarzy żywym towarem albo po prostu nieodpowiedzialna idiotka? W myślach sama skarciła się za tego typu pomysły. „Nie wygłupiaj się, Kate. Spokojnie. To przecież znany hotel sieciowy, a kobieta miała dobre referencje”. Zaczesała kosmyki włosów za uszy i wyprostowała się. „Nie robisz przecież nic złego”, mówiła sobie. „Spotykasz się tylko z bratem dawnego chłopaka”.

Miał na imię Paul. - Byliśmy bliźniakami - wyjaśnił sekundę po tym, jak spotkali się na ulicy i dowiedziała się, że jest jego bratem. Stephen nigdy nie wspominał o bracie bliźniaku, co z perspektywy czasu wydawało się dość dziwne. Możliwe, że jej o tym mówił, a ona zapomniała. Tak wiele wydarzeń z tamtego lata osnuwała gęsta mgła. Kiedy próbowała sobie przypomnieć coś z przeszłości, było to jak odczytywanie znaków drogowych bez soczewek kontaktowych. Bez względu na to, jak bardzo się starała, nie była w stanie dopatrzeć się szczegółów, a jej wysiłki w końcu stawały się bolesne i ostatecznie się poddawała. Kiedy po raz kolejny przywołała w myślach spotkanie z Paulem, aż wzdrygnęła się z zażenowania. Czuła się tak dziwacznie, stojąc tam z Jackiem i usiłując przekrzyczeć hałas londyńskiej ulicy. Paul również wydawał się skrępowany. Nie mogła go za to winić. Każdy czułby się podobnie w konfrontacji z obcą kobietą, która wyglądała, jakby zobaczyła ducha. - Skąd znała pani Stephena? - zapytał. Kate zdawała sobie sprawę z tego, że Jack uważnie się jej przygląda. W tamtej chwili najchętniej odwróciłaby się na pięcie i uciekła. Ale stała dalej, zahipnotyzowana widokiem obcego człowieka, który wyglądał identycznie jak mężczyzna, którego kiedyś kochała. Poza wyraźnym skrępowaniem, jego twarz wyrażała życzliwość, podobnie jak twarz Stephena. Poczuła nagłą chęć, aby rzucić mu się w ramiona, objąć i pocałować. Przez wiele lat marzyła o chwili takiej jak ta, kiedy przypadkiem natyka się na Stephena, a on mówi jej, że to wszystko nieprawda, że doniesienia o jego śmierci były przedwczesne. I wtedy mogliby się przytulić i wszystko byłoby jak dawniej, jakby się wcale nie rozstawali. Tylko że to nie był Stephen. - Byliśmy przyjaciółmi - odpowiedziała. - Na uniwersytecie? O mało co nie skłamałaby po raz drugi, ale zamiast tego powiedziała: - Nie. Poznaliśmy się w Instytucie Badań nad Przeziębieniem w Salisbury. - Tak? - Byłam tam wtedy... - Kiedy on...? - zapytał delikatnie. - Tak. Wtedy do rozmowy włączył się Jack. - Mamo, o czym mówicie? Billy się nudzi. I jeszcze chce mu się siusiu. Słowa Jacka rozładowały napięcie i dorośli parsknęli śmiechem. - Jest mi naprawdę przykro - powiedziała Kate. - Zwykle nie ganiam za obcymi

ludźmi po mieście. - W porządku. - Uśmiechnął się Paul. - To zupełnie zrozumiałe. - Być może, ale lepiej już sobie pójdę i zabiorę Billy’ego i jego pana z powrotem do hotelu. - Do hotelu? Nie mieszkacie w Londynie? - Mieszkamy w Bostonie - powiedział Jack. - Naprawdę? Kate już już miała się odwrócić, ale w ostatniej chwili się zawahała. Nie chciała się żegnać, ale stanie tutaj na środku ulicy nie miało sensu. - Chwileczkę - powiedział Paul, chociaż nie zdążyła się jeszcze poruszyć. - Może zjemy razem kolację? - Ja... - Byłoby miło porozmawiać z kimś, kto znał mojego brata. Nasi rodzice nie chcą o nim mówić, bo jest to dla nich zbyt bolesne. Nie utrzymuję też kontaktów z żadnym z naszych dawnych przyjaciół. Czasami mam wrażenie, jakby Stephen w ogóle nie istniał. Poza tym, że widzę go za każdym razem, kiedy patrzę w lustro. - Uśmiechnął się cierpko. Kate nie wiedziała, co powiedzieć - To co? Kolacja? Jack i... Billy, tak?... też mogą przyjść, jeśli będą chcieli. - Gdzie? O której godzinie? - powiedziała szybko, zanim mogłaby zmienić zdanie. Wskazał w kierunku restauracji mieszczącej się nieco dalej przy tej samej ulicy. - Lubi pani chińską kuchnię? Moglibyśmy spotkać się tam o siódmej. - Dobrze. Odwróciła się, by odejść, ale zdała sobie sprawę z tego, że się nie przedstawiła. - Mam na imię Kate - powiedziała. Przez jego twarz przebiegł grymas zastanowienia, jakby jej imię coś mu mówiło, ale nie do końca wiedział, co. Chwila jednak minęła i Paul się uśmiechnął. - Okej. Zatem do zobaczenia. Dla zabicia czasu przez dwadzieścia minut przespacerowała się po Soho w kierunku chińskiej knajpki. W ten ciepły, pochmurny wieczór ulice wciąż były zatłoczone, a przed pubami stało mnóstwo ludzi w koszulkach z krótkimi rękawami. Nie paliła już od wielu lat, ale nagle naszła ją ochota na papierosy. I cydr. Pomyślała, że chyba wie, dlaczego: była umówiona na kolację z mężczyzną, którego nie znała, a było to coś, czego nie robiła od bardzo, bardzo dawna. Czuła się więc trochę tak, jakby cofnęła się w czasie i znów była nastolatką. Nie zamierzała palić papierosów, pić cydru ani iść z tym człowiekiem do łóżka,

ale nie zdziwiłaby się, gdyby jednak tak się stało. Ostatnio robiła wiele rzeczy, których wcześniej nie planowała. Zatrzymała się przed restauracją. Zapachniało gotującym się ryżem, sosem słodkokwaśnym i glutaminianem sodu. Popatrzyła na trzy pieczone kurczaki, obracające się na rożnie w oknie naprzeciwko i musiała odwrócić wzrok. Mięsa też nie jadła od lat. To była kolejna rzecz, która irytowała Vernona - mieszkanie z cholerną wegetarianką. „Kiedy się poznaliśmy, lubiłaś dobre mięsko”, mówił, a podtekst erotyczny jego wypowiedzi przyprawiał ją o dreszcz obrzydzenia. Musiała przestać o nim myśleć. Ale jak to zrobić? Kiedy dowie się, że jej nie ma, a dowie się już niedługo... Nie, nie chciała się nawet nad tym zastanawiać. Na szczęście nie musiała. W tym momencie zjawił się Paul, niespodziewanie wyrósł przed nią jak spod ziemi, uśmiechając się nerwowo. - Zostawiłam Jacka z opiekunką w hotelu - powiedziała. - Mam nadzieję, że nic mu nie będzie. Pomyślałam, że może łatwiej będzie nam porozmawiać, jeżeli nie będzie nam przeszkadzał. - Jasne - odparł po prostu. Obawiała się, że mógł sobie pomyśleć, że się na niego zasadza, podrzucając syna do opieki obcym ludziom, że jest złą matką, ale on wcale nie wydawał się speszony. - Umieram z głodu - dodał. - Ja też - skłamała Kate. Wprowadził ją do dusznej i głośnej restauracji. Gwar wielu głosów mieszał się z dobiegającym z kuchni brzękiem garnków i talerzy. Kelner wskazał im stolik, rzucił na blat dwa menu i zniknął. Widząc zdegustowaną minę Kate, Paul wyjaśnił: - Ta restauracja słynie z gburowatej obsługi. To część jej uroku. Przez kilka minut gawędzili o ładnej pogodzie i chińskiej kuchni, zamówili napoje i przestudiowali karty dań. Po chwili znów pojawił się kelner. - Słucham - powiedział z miną świadczącą o tym, że wolałby być teraz gdzieś zupełnie indziej. Paul podał kelnerowi kilka numerów z menu, a następnie Kate zrobiła to samo. - Jesteś wegetarianką? - zapytał. Kiedy przytaknęła, zadał kolejne pytanie: - Jadasz ryby? - Nie, jestem wegetarianką - odburknęła, ale natychmiast pożałowała swojego tonu. -

Przepraszam, ale każdy zawsze o to pyta. To zupełnie automatyczna reakcja. Prawdziwi wegetarianie nie jedzą ryb. - Zapamiętam to. - Udał, że zapisuje coś w niewidzialnym notatniku. - Ryby także mają uczucia. Był naprawdę czarujący. Tak jak Stephen - czy też raczej, tak jak Stephen byłby, gdyby miał szesnaście lat praktyki więcej. Musiała ciągle przypominać sobie, że to jednak nie był Stephen. Musiała pamiętać, że tego mężczyznę poznała zaledwie kilka godzin temu. Jej marzenia się nie spełniły. Po drodze do restauracji zadawała sobie pytanie, dlaczego właściwie zgodziła się na to spotkanie, co nią kierowało. Ostatecznie znalazła dwa motywy. Po pierwsze, nigdy nie miała możliwości porozmawiania z kimś o Stephenie. Teraz, podobnie jak jego brat, napawała się okazją pomówienia o nim z kimś, komu także był bliski. Być może w ten sposób po tylu latach mogłaby jakoś zamknąć ten rozdział w swoim życiu. Po drugie, była to możliwość oderwania myśli od jej aktualnych problemów. Od przyjazdu do Londynu myślała tylko o jednym. Jej umysł potrzebował odpoczynku od zmartwień. Czy istnieje lepszy sposób, aby przestać przejmować się przyszłością niż przez koncentrację na przeszłości? - A zatem co sprowadza cię do Londynu? - zapytał Paul. - Odwiedzasz krewnych? Wyjaśnienie byłoby zbyt skomplikowane, nawet gdyby chciała się w to zagłębiać. - Nie. Znaczy, nie do końca. Jack i ja mamy zamiar się tutaj przeprowadzić - odpowiedziała. Bawiła się pałeczkami do ryżu, niepewna, ile właściwie może mu powiedzieć. - Teraz szukamy jakiegoś lokum. I muszę przyznać, że jestem zszokowana cenami nieruchomości w Londynie. - Gdzie mieszkaliście do tej pory? A, prawda! W Bostonie, tak? - Tak. - Fajnie. - Czekał, aż poda mu więcej szczegółów, ale zauważył, że nie ma ochoty ciągnąć tego tematu. - A co robisz w Bostonie? - Pracuję na Harvardzie. - Jako...? Kate położyła pałeczki na stole. - Jestem profesorem na wydziale immunologii i chorób zakaźnych. Specjalizuję się w badaniach nad chorobami wirusowymi i ich leczeniu. Uważnie przyglądała się Paulowi, żeby zobaczyć jego reakcję. Mówienie o tym, czym się zajmowała, zwykle spotykało się z dwoma reakcjami. Słabi mężczyźni, czyli tacy, którzy w towarzystwie inteligentnych kobiet czuli się zagrożeni, zaczynali popisywać się swoją

wiedzą lub odnosili się do niej lekceważąco. Inni, a zwłaszcza ludzie, z którymi rozmawiała na różnego rodzaju przyjęciach, starali się trzymać ją na dystans, jakby mogli się od niej czymś zarazić. Paul nie wyglądał na przestraszonego ani w jakikolwiek sposób zagrożonego. - To ciekawe. To właśnie dzięki temu poznałaś Stephena? Pracowałaś z nim w Instytucie Badań nad Przeziębieniem? - Nie, zgłosiłam się tam na ochotnika. Byłam świeżo po studiach. A potem wyjechałam do Harvardu i poza nielicznymi wizytami nie wracałam do Wielkiej Brytanii. - Aż do teraz? - Aż do teraz - powtórzyła i pomyślała o tym, jak szybko i bezboleśnie streściła właśnie swoje życie, omijając wszystkie najistotniejsze fakty. Jak choćby to, że pojechała do Harvardu, kiedy jeszcze wciąż była w szoku, zaledwie kilka tygodni po śmierci Stephena. Pominęła wieloletnie stypendium naukowobadawcze, znajomość i ślub z Vernonem Maddoxem - człowiekiem skrajnie różnym od Stephena - i narodziny Jacka oraz wspaniały dzień, kiedy została profesor Kate Maddox. Praca i wychowanie syna dawały jej najwięcej radości i satysfakcji, ale jej relacje z Vernonem zaczęły się psuć. Wraz z upływem lat jego charakter stawał się coraz bardziej wybuchowy i coraz częściej tracił nad sobą panowanie, w przeciwieństwie do ilości włosów w nosie. Vernon, który pierwotnie ujmował Kate jako człowiek pełen pasji, bezpośredni i otwarty, z czasem w jej oczach stawał się po prostu napastliwy i nieprzyjemny. Tego wszystkiego jednak nie powiedziała Paulowi. - A ty, czym się zajmujesz? - zapytała. - Może mi nie uwierzysz, ale ja także ścigam wirusy. - Serio? - Tak, ale inny rodzaj - komputerowe. Choć może raczej powinienem powiedzieć: ścigam szumowiny, które tworzą i rozsyłają je w internecie. - Jesteś gliną? - Nie. Nie w dosłownym znaczeniu tego słowa. Pracuję dla firmy zajmującej się zabezpieczeniami internetowymi. To bardzo ekscytująca praca. Uśmiechnęła się niepewnie. - Brzmi raczej jak zajęcie dla kujonów. - Powiedziała pani profesor od - czego to? - immunologii i chorób zakaźnych. - Touché. Paul się roześmiał.