Z angielskiego przełożyła:
n i u x 1
korekta: klaudiaaa90
Spis treści:
Prolog str. 3 Rozdz. 15 str. 103
Rozdz. 1 str. 8 Rozdz. 16 str. 110
Rozdz. 2 str. 17 Rozdz. 17 str. 114
Rozdz. 3 str. 31 Rozdz. 18 str. 121
Rozdz. 4 str. 34 Rozdz. 19 str. 131
Rozdz. 5 str. 47 Rozdz. 20 str. 134
Rozdz. 6 str. 49 Rozdz. 21 str. 149
Rozdz. 7 str. 53 Rozdz. 22 str. 159
Rozdz. 8 str. 57 Rozdz. 23 str. 163
Rozdz. 9 str. 63 Rozdz. 24 str. 169
Rozdz. 10 str. 68 Rozdz. 25 str. 177
Rozdz. 11 str. 73 Rozdz. 26 str. 181
Rozdz. 12 str. 80 Rozdz. 27 str. 188
Rozdz. 13 str. 88 Rozdz. 28 str. 191
Rozdz. 14 str. 97
Prolog
Styczeń 1954
Jedynie Bóg może mnie osądzić.
To była jedna z ulubionych rzeczy jakie tata mówił mamie za każdym
razem gdy próbowała wyperswadować na nim by coś w sobie zmienił.
– Jak myślisz co mieszkańcy miasteczka mówią kiedy wydajesz w sklepie
z alkoholem przeszło dwadzieścia dolarów tydzień w tydzień? – pytała mama.
Próbowała by tata dostrzegł powagę jego problemu.
Odpowiadał: – Mam to gdzieś co sobie myślą, Monique. Bo jedynie Bóg
może mnie osądzić.
Ale mylisz się tato.
Ale tak bardzo, bardzo się mylisz.
Ponieważ ława przysięgłych złożona z twoich równolatków też może cię
osądzić i coś mówi mi, że Bóg byłby bardziej pobłażliwy.
Szczególnie z tajną bronią prokuratury.
Mną.
~ ~ ~
Podczas procesu taty przypomniałam sobie pierwszy raz kiedy to mnie
uderzył. Kiedy była z nami mama namówiła go aby zbudował dla mnie
piaskownicę. Pamiętam jak obserwowałam go jak ją budował. Zajęło mu to
cztery dni z rzędu w gorącym, żarzącym słońcu. Cięcie piłą i walenie młotkiem.
Cięcie piłą i walenie młotkiem. Kiedy skończył wybiegłam sprintem na
zewnątrz tylnymi drzwiami by się w niej pobawić. Pamiętam jak widziałam
błysk w jego oku. Zdawał się być szczęśliwym bo ja byłam szczęśliwa.
Ale myliłam się.
On nie zbudował tej piaskownicy dla mnie.
Zbudował ją dla mamy bo go o to poprosiła. Później zdałam sobie
sprawę, że w tamtym czasie on zachowywał się bardzo poprawnie. Mamusia
już w zasadzie odpływała, błyszcząca cząstka pyłu w promieniach słońca,
i próbował złapać ją i zatrzymać ją.
Na zawsze.
Czasami mama wpatrywała się w przestrzeń. Wydawała się być
zatraconą w świecie, do którego nikt inny nie był zaproszonym by jej
towarzyszyć. Wówczas mogła myśleć, że jestem zbyt mała by zauważyć, ale
nie byłam.
Nie byłam za mała.
I dostrzegłam to.
Raz ją zapytałam. – Mamusiu, co się dzieje? Jesteś taka smutna. –
Siedziałyśmy przed jej toaletką a ona muskała lawendowymi perfumami
w rolce po moich nadgarstkach. To był nasz rytuał. Zmarszczyłam brwi na nią
do jej lustrzanego odbicia i chwyciłam ją za rękę.
Smutna mina szybko odparowała z jej buzi i mama zastąpiła ją
promiennym uśmiechem. Ścisnęła moją rączkę. – Nic moja ptaszynko. –
Potem przykucnęła obok mnie, pocałowała w czoło i wzięła mój nadgarstek,
wąchając go. – Ślicznie pachniesz.
– Jak i ty mamusiu.
Jeszcze jeden promienny uśmiech.
Wiedziałam, że kłamie i wiedziałam, że kłamie by mnie chronić na jej
własny sposób. Po zmroku zwykłam leżeć w moim łóżku z poduszką zawiniętą
wokół moich uszu by zagłuszyć krzyki mamy i taty gdy się kłócili i dźwięk
naszych domowych sprzętów rozbijających się o drewnianą podłogę.
Aż pewnego dnia, po jednej z takich sprzeczek, obudziłam się i mamusi
już nie było. Kilka dni później, bawiłam się w piaskownicy, którą zbudował mi
tato. Nagle spojrzałam w górę i tata stało obok. Nie wyglądał dobrze. Jego
oczy miały czerwoną obwódkę. Cały czas pociągał nosem. Cały kolor zniknął
z jego brzoskwiniowej cery. Cierpiałam ponieważ tatuś cierpiał. I ponieważ
kochałam go, chciałam zrobić coś aby poczuł się lepiej.
– Tatusiu buduję zamki z piasku – powiedziałam radosnym głosikiem. –
Chodź będziemy budować razem.
Tata spojrzał na moją rączkę wyciągniętą by złapać go za rękę. Kiedy
uniósł wzrok to było jakby coś w nim przeskoczyło. Już dłużej nie był smutny.
Nie wyglądał na zrozpaczonego. Miał wredną minę. Jego oczy zwęziły się
i szarpną mnie na nogi chwytając za kołnierzyk od mojej sukienki.
– Nie masz żadnych wiaderek. – Jego głos był ochrypły. Zgrzytliwy.
– Co tatusiu? – Nie wiedziałam jak zareagować. Nigdy go takiego nie
widziałam.
Potem obniżył rękę i trzasną mnie w szczękę. Uderzenie piekło. Łzy
zebrały się w moich oczach. Nie przestawałam zadawać sobie pytania gdzie
odszedł mój miły tatuś. Ale nim mogłam sama zadać mu to pytanie on wcisnął
moją buzię w piasek i krzyknął mi do ucha. – Piaskowe zamki budujesz
z pieprzonych wiader!
Już nigdy więcej nie bawiłam się w tej piaskownicy.
Sala sądowa gdzie toczy się proces taty jest mała. Są tam rzędy
drewnianych ław. Osiem z każdej strony. Siedzę w pierwszej ławie po prawej.
Pokój wypełnia przyciszona paplanina i moje oczy omiatają każdą ławkę
i uświadamiam sobie, że patrzę za dwiema osobami, których wiem, że nie
będzie w tym pokoju.
Mamusią i Damienem.
W ostatniej ławie po tej samej stronie sali co ja, są rodzice Damiena. Ich
widok wysyła falę bólu przez moje serce. Ściskam kurczowo swoją klatkę
piersiową, moje oczy łzawią i mam problemy z oddechem. Ucieka mi sapnięcie
gdy ból rozprzestrzenia się do mojego boku i koncentruję wzrok na kolanach,
patrząc jak łzy spadają z moich oczu, kropkując moją sukienkę w żonkilowym
kolorze.
Nagle cały gwar w sali ustaje. Drzwi z tyłu pomieszczenia otwierają się
i widzę mojego tatę. Ubrany jest w ciemnoszary kombinezon. Jego włosy są
długie i kudłate. Na szczęce ma szczecinę. Dwóch policjantów eskortuje go
wzdłuż ław, a jego ręce są zakute w kajdanki za jego plecami. Jego stopy są
spętane i brzęczenie łańcuchów roznosi się po cichej sali sądowej.
A jego oczy są utkwione we mnie.
Nie ma w nich miłości.
Żadnej skruchy.
Znowu, dla niego to wszystko to moja wina.
Jedyna obecna rzecz w jego oczach to czysta nienawiść.
Utrzymuję z nim to spojrzenie bo wiem co on próbuje zrobić. On próbuje
mnie sobie podporządkować. Próbuje znęcać się nade mną w sposób
psychiczny, wystraszyć mnie żebym nie zeznawała przeciwko niemu. Myśli, że
jego śmiertelne spojrzenie sparaliżuje mnie, obróci mnie w mazgający się,
żebrzący bałagan jak w przeszłości. I jego spojrzenie dusi mnie ale nie
dlatego, że się boję. Nie. Skończyłam już pozwalać temu człowiekowi
zastraszać mnie. Jego przepełnione nienawiścią spojrzenie dusi mnie ponieważ
uświadomiłam sobie, że dla niego jestem jedynie utrapieniem i, że on w ogóle
mnie nie kocha.
Opuszczam wzrok na kolana, zasysając z powrotem łzy. Wszystko czego
kiedykolwiek pragnęłam to by tata kochał mnie w jakiś sposób. Ale wiem
skądś, że niektórzy ludzie nie są zdolni do kochania. Tata jest jedną z nich. Jak
może kochać kogokolwiek innego skoro nie kocha nawet samego siebie?
Nie znajdziesz miłości na dnie butelki, tatusiu. Wszystko co tam
znajdziesz to ból głowy i być może robaka.
Sędziowie opuszczają swoją siedzibę i każda osoba w sądzie wstaje.
Oczy taty są wciąż na mnie. Tną przez mą skórę i wszystkie włoski na moich
rękach stają dęba.
Wypuszczam oddech i prostuję plecy.
Nie pozwolę mu mnie zastraszyć.
Choć raz chcę by wiedział jak to jest być traktowanym w sposób, w jaki
on traktował mnie przez te wszystkie lata. Pragnę sprawiedliwości dla tego co
uczynił i jestem wdzięczna, że dostanie mu się to, co się do niego zbliża.
A ponieważ w ogóle nie jestem taka jak on, nie jestem przepełniona
nienawiścią, modlę się o to, że jak sędzia będzie odczytywał wyrok, to by Bóg
miał litość nad jego nędzną duszą.
Rozdział 1
Moja cela to gorące pudełko.
Wypełnia ją zapora tak gęstego dymu, że nic przez niego nie widzę.
– Pomocy! – wrzeszczę, skręcając się pod pasami ograniczającymi mojego
kaftana bezpieczeństwa. – Pomocy!
Była tutaj wcześniej Marjorie i zapięła mnie w kaftan. Powiedziała mi, że
w ten sposób będę bezpieczniejsza.
Pieprzyć Marjorie.
Pieprzyć ten kaftan.
Czemu?
Bo to będzie przyczyną mojego zgonu.
Za każdym razem kiedy krzyczę, zasysam więcej tego nikczemnego,
szarego smogu w moje płuca. Czuję jak pali gdy przesuwa się wzdłuż mojego
gardła. Czuję jak dym pokrywa i osmala moja płuca, trując mnie z każdą
mijającą sekundą. Powinnam wstrzymać oddech i starać się go nie wdychać.
Ale nie mogę. Jestem zdesperowana. Alarm przeciwpożarowy dzwoni przez
ostatnie trzydzieści minut i nikt się nie zjawił, żeby mnie uratować.
Znów wrzeszczę, tym razem głośniej, starając się z całych sił uderzać
przez tkaninę mojego kaftana bezpieczeństwa. Łzy od dymu zebrały się
w moich oczach, panika wzrasta w mojej piersi i uświadamiam sobie, że to
bezcelowe. Gruba tkanina kaftana jest jak juta. Nie ma szans się z niej
wydostać.
Dopada mnie smutna rzeczywistość.
Umrę w tym pokoju z białymi, wyściełanymi ścianami. Umrę, upchana
w kaftan bezpieczeństwa jak mięso i ryż w paprykę.
I ni cholery mogę zrobić aby temu zapobiec.
Moje serce bije ze zdwojoną siłą.
Moje płuca się zaciskają.
Opieram plecy płasko o metalowe drzwi do mojej celi. Więcej dymu
przemyka przez szczelinę pod drzwiami i słucham spanikowanych krzyków
dobiegających z korytarza. Teraz jest jeden z tych razy kiedy chciałabym
zobaczyć Damiena ale iluzja nie nadchodzi.
Poddaję się ze wstrzymywaniem oddechu, chętna by z tym już skończyć
i zaczynam wdychać stęchły, szary dym, który opanował cały mój pokój. Żądli
moje gardło, sprowadza więcej łez do moich oczu i kaszlę gdy wije się przez
moje płuca. Część mnie chciałaby móc przyspieszyć proces umierania. To trwa
dłużej niż sądziłam, że będzie.
Leżąc na podłodze staram się dostrzec sufit ale nie mogę nic zobaczyć.
Dym w mojej celi przypomina mi o czterech białych, wyściełanych ścianach
mojej celi. To przeszkoda. Nie mogę uciec.
I kiedy właśnie myślę sobie, że mam zamiar poddać się nędznej śmierci,
dym zaczyna odparowywać. Przyglądam się jak wiruje, obniża, po czym powoli
ucieka przez moje otwarte drzwi. Przekręcam się uszczęśliwiona i słaba przez
to wszystko, co się nawdychałam i widzę Aurorę z figlarnym uśmieszkiem
rozciągniętym na jej piegowatych ustach.
– No i co tak tu leżysz? – mówi ostro. – Wstawaj! To nasza szansa! –
Przetaczam się na brzuch i zauważa mój kaftan. Szybko się porusza i zabiera
do rozpinania pasów i klamer. Wreszcie zszarpuje kremowe ustrojstwo ze mnie
i ciska nim na bok. Potem pomaga mi stanąć na nogi. – Szybko! Nie mamy za
wiele czasu!
Stoję, używając jednej z wyściełanych ścian jako podpory i zataczając
się, biegnę za Aurorą w dół korytarza. Wszyscy już najwyraźniej muszą być na
zewnątrz.
Aurora porusza się szybko chwytając plecak z podłogi i łapiąc mnie za
rękę. Ciągnie mnie wzdłuż zaciemnionego korytarza, robiąc szybki lewy zakręt
na rozwidleniu między świetlicą, a ambulatorium. Dym wisi przy suficie i czuję
żar od ognia, mimo że jest gdzieś za nami. Cięgle słyszę jak trzaska i syczy
gdy przedziera się przez sale i wyrządza katastrofalne szkody. Kawał tynku
spada za naszymi plecami i rozbija się o drewnianą podłogę. Musimy się stąd
wynosić i to szybko.
– Dokąd biegniemy? – krzyczę. Nie wiem po co w ogóle zawracam sobie
głowę pytaniem skoro wiem dokąd zmierzamy.
– Do piwnicy!
Oczywiście. Opracowałyśmy ten plan tygodnie temu. Siedziałyśmy
w świetlicy w naszym wolnym czasie i powiedziałam do Aurory ledwo
dosłyszalnym szeptem. – Chcę spróbować. Chcę spróbować uciec.
Posłała mi przebiegły uśmieszek i odpowiedziała śpiewnym głosem. –
Nie beze mnie. – Odłożyła swoją czerwoną kredkę, którą w tym czasie używała
i ciągnęła. – I znam sposób na dywersję, która nam w tym pomoże.
Wiedziałam, że planowała coś szalonego, ale pożar?
Nigdy bym jej nie podejrzewała, że podłoży ogień.
– Jak to zrobiłaś? – pytam, przekrzykując trzaski i zgrzyty ryczących
płomieni za nami.
Posyłam mi kolejny przebiegły uśmieszek przez swoje ramię. – Wiesz, że
mam kontakty. – Jest tutaj już tak długo, że rozpoczęła wymianę barterową
z niektórymi pracownikami. Musiała wymienić coś za paczkę zapałek. Nie
pytam co było przedmiotem wymiany i nie chcę wiedzieć.
Jestem tą, która znalazła okno w piwnicy dla nas do ucieczki. Jedyne
okno w całym psychiatryku, które nie ma krat. Co musiałam zrobić żeby się
o tym dowiedzieć… To nie jest coś o czym kiedykolwiek chciałabym mówić.
Przy drzwiach do piwnicy, Aurora otwiera je szarpnięciem i pierwsza
zbiega na dół. Waham się przez sekundę po czym ruszam za nią, zamykając za
sobą drzwi. Aurora jest już u podnóża schodów gdy ja zaczynam dopiero
zbiegać. Poruszam się znacznie wolniej niż ona, prawdopodobnie dlatego, że
moje płuca grzęzły w dymie.
Cementowe ściany wszystkie rozmazują się do kupy gdy sięgam
ostatniego stopnia i wdycham stęchły, wilgotny odór wilgoci i pleśni. Szybko
idąc, przemierzam wąski, czarny jak smoła hol do spiżarni na jego końcu.
Aurora stoi pod oknem, układając kilka książek jedna na drugiej. Okno jest
długie lecz dość szerokie i już ma je otwarte.
Ruchem prawej ręki przywołuje mnie. – Chodź! – krzyczy. – Ty
pierwsza!
Nie zamierzam się sprzeczać. Jestem słabsza z nas dwóch i jeśli pójdę
ostatnia będę nas spowalniać.
Staję na książki i wciskam ręce w otwór okienny. Mówię moim stopom,
nie zawiedźcie mnie teraz gdy chybocząc się na boki, wypadam z piwnicznego
okna na zimną, wilgotną ziemię.
Aurora trzyma ręce na moim tyłku i z pomrukiem daje mi jedno,
ostateczne pchnięcie. Gdy już jestem cała na zewnątrz, pochylam się i sięgam
po nią. Najpierw podaje mi jutowy plecak w kolorze khaki, który dla nas
spakowała z przedmiotami jakie udało jej się ukraść bez bycia zauważoną
przez personel szpitala. Potem wystawia obie swoje krótkie ręce za okno.
Zaciskam palce wokół jej nadgarstków.
Ciągnę.
Z siłą i zaciętą determinacją.
Jesteśmy tak blisko wolności, że mogę skosztować jej jak słodko-
gorzkiej czekolady rozpuszczającej się na moim języku. – Użyj stóp. – Warczę.
– A gdzie mam je sobie postawić? – Obrusza się z sarkastycznym
półtonem.
– Wdrap się nimi na ścianę gdy będę ciągnęła. – Wymuszam zasapana.
Aurora nie jest aż tak ciężka. W rzeczywistości ona wcale nie jest ciężka. Jest
drobnej budowy i pewnie nie waży więcej jak 45 kg. Ale ja nigdy nie byłam
jakąś siłaczką i mój uścisk na jej nadgarstkach zaczyna się ślizgać. Potykając
się w tył, używając tak dużo siły jak tylko mogę, wbijam swoje pięty
w błotnistą glebę by zapewnić sobie trochę przyczepności. I wtedy to
dobiegają mnie głosy. – O nie!
– Ciągnij! – Aurora krzyczy gdy głosy przybierają na sile a po nich
następuje trzaśnięcie drzwiami.
Ciągnę. Ciągnę tak mocno, że boję się iż mogę wyciągnąć jej delikatne
ramiona z ich stawów. Do czasu jak jestem w stanie ją częściowo wyciągnąć
za okno, członkowie personelu zaczynają wypełniać małe pomieszczenie.
Gorączkowe okrzyki wyciekają za okno i słyszę jak ktoś krzyczy: – Łapać je!
W tym momencie Aurora patrzy na mnie groźnie. – Idź!
– Co? – Potrząsam głową i nie chcę jej puścić. – Nie! Obiecałyśmy sobie,
że zrobimy to razem! Nie zostawię cię!
– Niech to szlag Adelaide, uciekaj!
Stawiam pewnie stopy na ziemi i Aurora zerka przez swoje ramię.
Marjorie jest cale za nią. Poczucie winy penetruje ścianki mojego żołądka
i sprowadza napływ mdłości. W taki sposób jakbym na nowo przeżywała
śmierć Damiena. – Nie mogę.
Aurora zaciska zęby. – Dobra jak sama nie chcesz iść to cię zmuszę.
Patrzę na nią zdziwiona. Jestem zmieszana. – Jak to mnie zmusisz?
Kiedy się najmniej tego spodziewam Aurora otwiera buzię, wyciąga się
na zewnątrz jeszcze odrobinę, zaciska swoje zęby na mojej skórze i mocno
mnie gryzie. Ból przemieszcza się w górę mojej ręki z prędkością światła
i potykam się w tył puszczając ręce Aurory. Uderzam tyłkiem o zimne, mokre
podłoże i gramolę się z powrotem do okna w samą porę by zobaczyć jak
Marjorie szarpie Aurorę w tył. Aurora miota się w jej uścisku ale udaje jej się
spotkać moje spojrzenie. – Biegnij Adelaide! Biegnij!
Słyszę co do mnie mówi ale nie mogę zmusić się do reakcji. Jakby moje
ręce i nogi zostały przybetonowane do ziemi.
Pojawia się Dr Morrow. Nikczemny uśmieszek na jego ustach przeszywa
mnie do szpiku kości i spoglądam gorączkowo między nim a Aurorą. Wiem, że
zdążył zaplanować już coś sadystycznego dla niej ale Aurora zdaje się nie być
tym zbita z tropu. Ona wpatruje się w niego, ma wyzywający grymas na
swoich wargach. Ona szydzi z niego. Jakby mu mówiła, pokaż na co cię stać,
bo to nie będzie miało wpływu na mnie.
Dr Morrow krzyczy do jednego z sanitariuszy. – Leć na zewnątrz i dorwij
tę drugą!
Wtedy Aurora patrzy po raz ostatni w moją stroną. – Adelaide, biegnij
już!
Moje stopy nie zaczynają się poruszać aż do momentu gdy widzę
sanitariusza w bieli wyłaniającego się zza rogu. Biegnie sprintem w moją
stronę i podskakuję zapominając o plecaku u moimi stóp i biorę nogi za pas.
Przebieram nogami tak szybko jak mogę, wpatrując się w las przed sobą. Są
tam drzewa wszelkich kształtów i rozmiarów.
Będę bezpieczna w tych drzewach.
Mogę się na nie wspiąć.
Mogę się w nich ukryć.
Zwykłam się wspinać na ogromną wierzbę na podwórku za domem. To
była taka gra moja i mamy, bo ona zawsze przychodziła szukając mnie.
Zabawne jest to, że zawsze wiedziała gdzie jestem ale i tak bawiła się w to.
Siedziałam na gałęzi nad jej głową, próbując powstrzymać mój śmiech, a ona
była pod spodem z przedramieniem przyłożonym do czoła. Mrużyła oczy
i rozglądała się po polu pełnym zżółciałej, suchej trawy. Potem mówiła
„Ptaszynko! Dokąd poleciałaś?
Odgłosy kroków sanitariusza grzmią w moich uszach i rozbrzmiewają
w synchronizacji z moim łomoczącym sercem.
Nigdy w całym moim życiu tak nie pędziłam. Brak mi tchu. Zaczynam
czuć wyczerpanie.
Nie zatrzymuj się teraz.
Nie zatrzymuj się teraz.
Jeszcze tylko kilka metrów.
Jestem prawie na miejscu.
Czuję oddech sanitariusza na swoim karku i czuję szarpnięcie gdy
koniuszki jego palców chwytają moją szpitalną koszulę. Jednakże wyrywam
się, łapiąc drugi oddech gdy jestem przy krawędzi lasu.
Przedzierając się przez gąszcz przy wejściu do lasu, słyszę gorączkowe
krzyki Aurory w mojej głowie.
Biegnij Adelaide! Biegnij!
Dźwięk jej głosu jest jedyną rzeczą jaka pcha mnie przed siebie.
Wiedząc, że ona chciała bym uciekła i wydostała się, nawet gdy ona nie
mogła, jest jedyną rzeczą utrzymującą uczucie pieczenie moich płuc przed
rozprzestrzenieniem się i oblaniem reszty mojego ciała płomieniami.
Biegnij Adelaide! Biegnij!
Będę biegła, Auroro, będę.
Będę biegła dla ciebie.
I siebie.
Nie zatrzymam się.
Obiecuję.
Nie przestanę biec tak jak chciałaś.
Nie przestanę biec do upadłego.
Rozdział 2
~Przed ~
Zaatakowałam tatę.
Po tym jak został osądzony i skazany za zabicie mamusi i Damiena,
zaatakowałam go.
Starłam się być opanowaną.
Zachować spokój.
Być lepszą osobą.
Ale nie umiałam. Puściły mi nerwy, rzuciłam się na jego szyję łaknącymi
palcami.
I nienawidzę się za to.
Starałam się wydusić z niego życie. Nie potrafię wyjaśnić co mnie
napadło. Może to przez zwykłą retrospekcję chwili kiedy zajmowałam miejsce
dla świadków, a on przejechał sowim kciukiem w poprzek gardła
w obscenicznym geście skierowanym do mnie, co spowodowało, że ostatnie
pokłady zdrowego rozsądku odpłynęły.
A może…
A może jestem bardziej podobna do niego niż sądziłam.
I ta możliwość mnie przeraża.
Trzeba było czterech policjantów żeby mnie od niego oderwać. Przez
cały czas tata nie był nawet zły. Rechotał jak wariat. Czemu? Bo wygrał.
Zatłukł mnie i złamał w każdy fizyczny, psychiczny i emocjonalny sposób.
A ja pozwoliłam mu.
Gdy zacisnęłam palce wokół jego szyi a on parsknął śmiechem,
krzyknęłam. Tandeta.
Gniewem zapłonęły mojego palce gdy wzmocniłam uścisk.
I kiedy policjanci odciągnęli mnie, drapałam powietrze, mając nadzieję,
że jakimś cudem moje paznokcie mogłyby zeskrobać skórę z jego twarzy.
Tak bym mogła zostawić na nim blizny.
Tak jak on zostawił blizny na mnie.
Po tym jak został odczytany skazujący werdykt i straciłam zdrowy
rozum, swój umysł, i całe moje opanowanie, policjanci ulokowali mnie
w tymczasowej celi.
Wiele przeszłaś, gliniarze mi powiedzieli.
Odsyłamy cię abyś mogła uzyskać pomoc jakiej potrzebujesz,
powiedzieli mi.
Ale oni mówili mi, że zdobędą dla mnie pomoc wcześniej i nie zrobili
tego. Teraz rozumiem dlaczego. Bo oni mnie obserwowali.
Czekali.
Zapewne mając nadzieję, że ostatnie nitki mojej poczytalności w końcu
się zerwą. Wtedy będą w stanie powiedzieć: odtransportować ją, to wariatka.
Jestem pewna, że dostali dokładnie to czego chcieli.
Teraz, jestem kanarkiem, którym zawsze pragnęłam być.
Albo przynajmniej jasno żółty autobus, którym jadę, pozwala mi się
poczuć się jakbym była jednym z nich.
Lecę.
Lecę daleko, daleko stąd.
Jest tylko jeden problem; lecę sama ponieważ Damien, druga osoba,
która miała wyruszyć ze mną w tę podróż, nie żyje.
On nie żyje. On nie żyje. On nie żyje.
Nie ma znaczenia jak wiele razy powtarzam sobie, że on nie żyje. To
wciąż do mnie nie dociera. Nie wydaje się prawdziwym. Czy łagodzi
niekończący się ból przeszywający moje wnętrzności odkąd tata go zastrzelił.
Moja uwaga kieruje się na okno do otwartych, szerokich równin
i poruszanych wiatrem, mijanych drzew. Przed nami jest otwarta, szeroka
połać szosy i autobus przyśpiesza. Odwracam wzrok od okna. Cały krajobraz
staje się niewyraźną plamą i robi mi się niedobrze.
Przesuwam wzrokiem po pustych siedzeniach. Są jasnobrązowe. Pewnie
sztuczna skóra. Wbijam palec w siedzenie przede mną, obserwując jak
wgniecenie po palcu powoli znika. Sfrustrowana, odrzucam głowę w tył
i zaczynam uderzać nią w miękki zagłówek.
Chciałabym żeby był tu ktoś do porozmawiania.
Lub do popatrzenia.
Szkoda, że w autobusie nie ma nikogo kto mógłby mnie rozproszyć.
Ale nie ma. Poza mną i kierowcą autobus jest pusty.
– Jak długo jeszcze? – Wołam z siedzenia trzy rzędy od tyłu, po prawej.
Kierowca, gruby mężczyzna z pulchną buzią i szczotą nad oczami, patrzy
na mnie we wstecznym lusterku. – Jeszcze z godzinkę.
Wszystko co powiedzieli mi policjanci to to, że wysyłają mnie do miejsca
gdzie pomogą mi przezwyciężyć moje ‘problemy’. Problemy jakie narosły po
śmierci Damiena. Był krótki moment; dni po jego śmierci, że myślałam, że
będzie dobrze. Że mogę być w stanie zawsze pamiętać naszą miłość, być w
stanie ruszyć przed siebie. Ale zmienił to dzień jego pogrzebu. Kiedy jego
matka wyrzuciła mnie z kościoła.
Zobaczyła mnie z tyłu świątyni, w ostatniej ławce. Moje oczy były
osadzone w dół bo nie mogłam powstrzymać łez. Nie wiedziałam nawet, że
mnie zauważyła do momentu gdy chwyciła mnie za łokieć i syknęła „Ty”. Jej
głos był przepełniony bólem i nienawiścią, i wtedy wyszarpała mnie z ławki
i odprowadziła do podwójnych drzwi.
Oczy mi się zaszkliły i wypuściłam długi oddech na wspomnienie tamtej
chwili. Moje serce cierpi, wyrywa się z mojej piersi i spada gdzieś na podłogę
autobusu. Chwilę później szlochy opuszczają moje gardło i muszę się objąć by
powstrzymać moje ciało przez drżeniem.
To co chciałam wykrzyczeć jego matce to, że ja też go kocham.
Tak bardzo.
Bardziej niż jest sobie w stanie wyobrazić.
To nie było w porządku, że nie byłam w stanie pożegnać się z nim
odpowiednio. Ponieważ teraz, nigdy nie będę w stanie się z tym pogodzić.
Nigdy nie będę w stanie ruszyć przed siebie.
Moje szlochy eskalują do punktu gdzie ryk cierpienia opuszcza moje
gardło i nic nie mogę zrobić aby go powstrzymać.
Kierowca autobusu słyszy mnie i się pyta. – Wszystko w porządku
skarbie?
Nie mogę mu odpowiedzieć. Rozpacz i żal pochłaniają mnie.
Konsumują mnie.
Pożerają mnie jak kanibal.
Wtedy coś słyszę.
– Psst.
Powoli unoszę głowę, mruganiem oczu odganiając łzy i zezując na przód
autobusu. Nikogo tam nie ma.
Znów słyszę ten dźwięk.
– Psst.
Przekręcając się, wbijam pięści w oczy i przełykam ślinę starając się
nawilżyć suchość w moim gardle. Moje oczy skupiają się na ostatnim
siedzeniu. Tuż obok wyjścia ewakuacyjnego siedzi on. Z tlącymi się
niebieskimi, niebieskimi oczami.
– Damien? – szepczę. Szczypę się kilka razy bo wiem, że muszę go sobie
wyobrażać. Potem zamykam oczy, mocno je ściskając po czym otwieram je
gwałtownie.
Szeroki uśmiech wybucha na jego pełnych wargach. – Nie płacz
kochana.
Dźwięk jego głosu jest jak dar od Boga i moje wcześniej nieobecne
serce w magiczny sposób na powrót się pojawia i pędzi jak opętane. – To nie
jest prawdziwe. – Płaczę, próbując uspokoić siebie. – Ty nie jesteś prawdziwy.
Damien wstaje, idzie między rzędami i siada obok mnie. – Czy nie
pamiętasz, moja niemądra, śliczna dziewczyno?
Sięgam ręką by go dotknąć i czuję ciepłotę jego skóry między moimi
palcami. – Damien. – Sapię i przyciągam jego usta do moich. Są gorące
i mokre i jego słodki, słodki oddech rozchodzi się w moje usta. – Jesteś tu! –
Nie mogę się powstrzymać i płaczę składając pocałunki na całej jego buzi.
– Jesteś pewna, że wszystko w porządku? – Kierowca autobusu
ponownie zwraca się do mnie.
Ignoruję go i kontynuuje atakowanie Damiena pocałunkami. – Nie mogę
uwierzyć, że tutaj jesteś.
– Oczywiście, że jestem – mówi. – Czy nie pamiętasz co mówiłem? –
Patrzymy sobie w oczy i on dotyka mojego policzka. – Powiedziałem, że pójdę
za tobą wszędzie.
~ ~ ~
W mojej głowie słyszę głos mamy.
Nuci.
Mówi mi cudowne rzeczy.
Że tęskni za mną. Że kocha mnie. Że zawsze będę jej ptaszynką.
Jej głos wibruje, odbijając się od wewnętrznych ścian mojej czaszki.
Kocham cię Addy. Kocham cię Addy. Kocham cię Addy.
Jej głos jest jak marzenie. Zbyt wspaniale brzmiący by być prawdziwym.
Zamykając oczy, ucztuję w dźwięku jej głosu. Udaję jakbym go miała
i wsłuchiwała się w niego przez całe moje życie. Udaję, że ona nigdy nie
została zamordowana i że to ona mnie wychowała. Wychowała mnie w domu
pełnym miłości i czystego, płonącego szczęścia.
Wyobrażam sobie, że budzimy się każdego dnia ze słonecznymi
uśmiechami na naszych twarzach i przewracamy wspólnie naleśniki w kuchni.
Śmiejemy się i bawimy, i śmiejemy się i bawimy. Następnie w nocy mama
układa mnie do łóżka, szepcze czułe słówka do mojego ucha i śpiewa mi
kołysankę.
Nie ma taty. Jest tak jakby nigdy nie istniał.
To zawsze tylko ja i mama.
Ja i mama.
Ja i mama.
Słońce kapie w horyzont rozpryskując barwy żółci, brązu, stopionej
pomarańczy z odrobiną różu. Asortyment barw wypełnia mój narząd wzroku
i zamykam oczy gdy podmuch zimnego wiatru zwiewa kosmyki czerni z moich
policzków. Mamusia stoi za mną, popychając mnie na huśtawce z opony.
Śpiewa mi.
Delikatnie.
Słodko.
Ptaszku, ptaszku, rozwiń skrzydełka i leć. Ptaszku, ptaszku szybuj po
nieba tle.
Jej głos jest ciepły i harmonijny gdy przemyka powietrze. Dźwięk ten
dostarcza mi tyle radości.
– Mamusiu. – Chichoczę z uśmiechem i zerkam na nią przez ramię.
Odwzajemnia uśmiech. Sięga on jej fiołkowych oczu, a na jej bladych
policzkach jest rumieniec. – Zawsze będę cię kochała, ptaszynko. Wiesz o tym,
prawda?
– Oczywiście. Ja też cię kocham mamusiu.
– Muszę już iść, ptaszyno. Bądź grzeczna teraz.
Marszczę brwi i łzy wzrastają w moich jakby dziecinnych oczach. – Nie
mamusiu! Nie zostawiaj mnie!
Mamusia nie słucha. Jej uśmiech przekręca się ze szczęśliwego do
smutnego, gdy odsuwa się ode mnie. – Bądź grzeczna, ptaszynko, bądź
grzeczna.
Huśtawka wznosi się wyżej. Odwracam się, łzy kapią mi z brody
i wyciągam do niej rękę. – Nie mamusiu! Proszę nie zostawiaj mnie!
– Przykro mi ptaszynko. – Mama chwyta huśtawkę z opony za linę, na
której wisi i umieszcza swoje wargi przy moim uchu. Czuję jej skórę ocierającą
się o moją. Jej ciało jest zimne. Lepki. Martwe. – Zawsze będę cię kochała
Adelaide. Teraz bądź grzeczna i leć przed siebie – szepcze. Jej głos już dłużej
nie jest ciepły. Jest trzeszczący, chrapliwy i szorstki.
– Chcę mamusiu żebyś poleciała ze mną. Proszę. – Błagam ją moim
maleńkim głosikiem i dławię szlochem zalegającym w moim gardle. – Proszę
mamusiu. Chcę żebyś poleciała ze mną.
Odwracam się buzią do niej i opieram czoło o linę. Niebo ciemnieje,
jasne kolory odparowują i krople deszczu, które wyglądają jak popiół opadają
z niebios, pokrywając uschłą brązową i żółtą trawę przed naszym domem.
Mama cofa się, powoli. Chwiejnie. Próbuję biec za nią ale niewidzialna siła
wiąże moje uda do huśtawki. Ciągnąc, wychylam swoją górną połowę najdalej
jak mogę. Ból przeszywa moje serce i wołam płaczliwie za nią ostatni raz. –
Mamusiu! Nie!
Kobieta którą widzę za sobą nie jest moją mamusią. Kobieta za mną ma
skórę, która topi się z jej kości, wszystko spłowiałe, szare i pozbawione życia.
Jej pełne energii fiołkowe gałki oczne wychodzą z jej głowy i drobne kropelki
krwi kapią z jej oczodołów.
Krzyczę.
Łkam.
Drżę.
Ze strachu i z bólu.
Kobieta za mną zaczyna się rozpadać. Jej skóra odchodzi od mięśni
i organów i przemienia w proch gdy uderza o ziemię. Ona jest otwarta,
odsłonięta i widzę jak wali jej serce. Słyszę jak jej siła życiowa dudni.
Ta Dam.
Ta Dam.
Sekundy później różowawy, czerwonawy organ zwalnia, zanim
samoczynnie kurczy się do głęboko szkarłatnej skały i spada z jej piersi.
Chowając głowę w moich małych rączkach, cichutko płaczę do siebie. Kobieta
za mną nie jest moją mamusią.
Nie…
Kobieta za mną to nic innego jak szkielet.
Dzielnie podnoszę głowę, ośmielając się po raz ostatni zerknąć na
groteskową scenę rozgrywającą się przede mną. Moje oczy robią się ogromne
i przebiega mnie dreszcz.
Teraz szkielet jest niczym więcej jak stertą kości.
Tęgi podmuch wiatru smaga przez drzewa i stos kości za mną zmienia
się w proch. Wkrótce zostaje on podrzucony w powietrze i uderza mnie to, że
pozostałością po mojej mamusi jest ta błyszcząca cząsteczka pyłu, niesiona
przez wiatr. – Proszę. – Płaczę, i nagle niewidzialna bariera, która stopiła mnie
z gorącą gumą nagle znika. Mogę się poruszyć. Zeskakuję z huśtawki
w mgnieniu oka, gnając za mamusią. Chwytam palcami powietrze ale nie
mogę złapać żadnego kawałeczka mamy, i muszę patrzeć jak się rozwiewa.
– Nie. – Cichutko szlocham. – Nie.
Wtedy słyszę głos. Myślę, że to męski głos. – Skarbeczku. – Teraz są
palce na moim ramieniu. – Obudź się. – Ktoś mną potrząsa. – Jesteśmy na
miejscu.
Wydęty bandzioch kierowcy jest cale od mojej buzi gdy on pochyla się
nade mną. Czuć go dymem papierosowym, i wędliną z delikatesów a guziki od
jego flanelowej koszuli wglądają jakby miały zaraz poodlatywać. Jego policzki
są różane, jego oczy przyjazne. Mogę powiedzieć, że nie chce mnie skrzywdzić
ale jestem tak zaskoczona i oszołomiona po mojej drzemce, że odskakuję od
niego kuląc się w zgięciu siedzenia. Pamiętam Damiena zajmującego miejsce
obok mnie i wyciągam za nim rękę, zdesperowana by poczuć jak ściska
paliczki moich palców ale nie czuję niczego.
Chwytam powietrze.
Panika uczepia się ścian mojego żołądka i wyskakuję z siedzenia jak
oparzona. Moje nagłe działanie zaskakuje kierowcę i uderza on plecami
w siedzenie po drugiej stronie. – Gdzie on jest? – Ciężko oddycham omiatając
wzrokiem każde siedzenie w autobusie. – Dokąd poszedł? Coś ty z nim zrobił?
Kierowca przejeżdża rękami po swojej pyzatej twarzy i drapie po łysinie
na głowie. – Skarbeńku, coś ci się pomieszało. – Wyciąga do mnie rękę ale
Z angielskiego przełożyła: n i u x 1 korekta: klaudiaaa90 Spis treści: Prolog str. 3 Rozdz. 15 str. 103 Rozdz. 1 str. 8 Rozdz. 16 str. 110 Rozdz. 2 str. 17 Rozdz. 17 str. 114 Rozdz. 3 str. 31 Rozdz. 18 str. 121 Rozdz. 4 str. 34 Rozdz. 19 str. 131 Rozdz. 5 str. 47 Rozdz. 20 str. 134 Rozdz. 6 str. 49 Rozdz. 21 str. 149 Rozdz. 7 str. 53 Rozdz. 22 str. 159 Rozdz. 8 str. 57 Rozdz. 23 str. 163 Rozdz. 9 str. 63 Rozdz. 24 str. 169 Rozdz. 10 str. 68 Rozdz. 25 str. 177 Rozdz. 11 str. 73 Rozdz. 26 str. 181 Rozdz. 12 str. 80 Rozdz. 27 str. 188 Rozdz. 13 str. 88 Rozdz. 28 str. 191 Rozdz. 14 str. 97
Prolog Styczeń 1954 Jedynie Bóg może mnie osądzić. To była jedna z ulubionych rzeczy jakie tata mówił mamie za każdym razem gdy próbowała wyperswadować na nim by coś w sobie zmienił. – Jak myślisz co mieszkańcy miasteczka mówią kiedy wydajesz w sklepie z alkoholem przeszło dwadzieścia dolarów tydzień w tydzień? – pytała mama. Próbowała by tata dostrzegł powagę jego problemu. Odpowiadał: – Mam to gdzieś co sobie myślą, Monique. Bo jedynie Bóg może mnie osądzić. Ale mylisz się tato. Ale tak bardzo, bardzo się mylisz. Ponieważ ława przysięgłych złożona z twoich równolatków też może cię osądzić i coś mówi mi, że Bóg byłby bardziej pobłażliwy. Szczególnie z tajną bronią prokuratury. Mną. ~ ~ ~
Podczas procesu taty przypomniałam sobie pierwszy raz kiedy to mnie uderzył. Kiedy była z nami mama namówiła go aby zbudował dla mnie piaskownicę. Pamiętam jak obserwowałam go jak ją budował. Zajęło mu to cztery dni z rzędu w gorącym, żarzącym słońcu. Cięcie piłą i walenie młotkiem. Cięcie piłą i walenie młotkiem. Kiedy skończył wybiegłam sprintem na zewnątrz tylnymi drzwiami by się w niej pobawić. Pamiętam jak widziałam błysk w jego oku. Zdawał się być szczęśliwym bo ja byłam szczęśliwa. Ale myliłam się. On nie zbudował tej piaskownicy dla mnie. Zbudował ją dla mamy bo go o to poprosiła. Później zdałam sobie sprawę, że w tamtym czasie on zachowywał się bardzo poprawnie. Mamusia już w zasadzie odpływała, błyszcząca cząstka pyłu w promieniach słońca, i próbował złapać ją i zatrzymać ją. Na zawsze. Czasami mama wpatrywała się w przestrzeń. Wydawała się być zatraconą w świecie, do którego nikt inny nie był zaproszonym by jej towarzyszyć. Wówczas mogła myśleć, że jestem zbyt mała by zauważyć, ale nie byłam. Nie byłam za mała. I dostrzegłam to. Raz ją zapytałam. – Mamusiu, co się dzieje? Jesteś taka smutna. – Siedziałyśmy przed jej toaletką a ona muskała lawendowymi perfumami w rolce po moich nadgarstkach. To był nasz rytuał. Zmarszczyłam brwi na nią do jej lustrzanego odbicia i chwyciłam ją za rękę. Smutna mina szybko odparowała z jej buzi i mama zastąpiła ją promiennym uśmiechem. Ścisnęła moją rączkę. – Nic moja ptaszynko. –
Potem przykucnęła obok mnie, pocałowała w czoło i wzięła mój nadgarstek, wąchając go. – Ślicznie pachniesz. – Jak i ty mamusiu. Jeszcze jeden promienny uśmiech. Wiedziałam, że kłamie i wiedziałam, że kłamie by mnie chronić na jej własny sposób. Po zmroku zwykłam leżeć w moim łóżku z poduszką zawiniętą wokół moich uszu by zagłuszyć krzyki mamy i taty gdy się kłócili i dźwięk naszych domowych sprzętów rozbijających się o drewnianą podłogę. Aż pewnego dnia, po jednej z takich sprzeczek, obudziłam się i mamusi już nie było. Kilka dni później, bawiłam się w piaskownicy, którą zbudował mi tato. Nagle spojrzałam w górę i tata stało obok. Nie wyglądał dobrze. Jego oczy miały czerwoną obwódkę. Cały czas pociągał nosem. Cały kolor zniknął z jego brzoskwiniowej cery. Cierpiałam ponieważ tatuś cierpiał. I ponieważ kochałam go, chciałam zrobić coś aby poczuł się lepiej. – Tatusiu buduję zamki z piasku – powiedziałam radosnym głosikiem. – Chodź będziemy budować razem. Tata spojrzał na moją rączkę wyciągniętą by złapać go za rękę. Kiedy uniósł wzrok to było jakby coś w nim przeskoczyło. Już dłużej nie był smutny. Nie wyglądał na zrozpaczonego. Miał wredną minę. Jego oczy zwęziły się i szarpną mnie na nogi chwytając za kołnierzyk od mojej sukienki. – Nie masz żadnych wiaderek. – Jego głos był ochrypły. Zgrzytliwy. – Co tatusiu? – Nie wiedziałam jak zareagować. Nigdy go takiego nie widziałam. Potem obniżył rękę i trzasną mnie w szczękę. Uderzenie piekło. Łzy zebrały się w moich oczach. Nie przestawałam zadawać sobie pytania gdzie odszedł mój miły tatuś. Ale nim mogłam sama zadać mu to pytanie on wcisnął
moją buzię w piasek i krzyknął mi do ucha. – Piaskowe zamki budujesz z pieprzonych wiader! Już nigdy więcej nie bawiłam się w tej piaskownicy. Sala sądowa gdzie toczy się proces taty jest mała. Są tam rzędy drewnianych ław. Osiem z każdej strony. Siedzę w pierwszej ławie po prawej. Pokój wypełnia przyciszona paplanina i moje oczy omiatają każdą ławkę i uświadamiam sobie, że patrzę za dwiema osobami, których wiem, że nie będzie w tym pokoju. Mamusią i Damienem. W ostatniej ławie po tej samej stronie sali co ja, są rodzice Damiena. Ich widok wysyła falę bólu przez moje serce. Ściskam kurczowo swoją klatkę piersiową, moje oczy łzawią i mam problemy z oddechem. Ucieka mi sapnięcie gdy ból rozprzestrzenia się do mojego boku i koncentruję wzrok na kolanach, patrząc jak łzy spadają z moich oczu, kropkując moją sukienkę w żonkilowym kolorze. Nagle cały gwar w sali ustaje. Drzwi z tyłu pomieszczenia otwierają się i widzę mojego tatę. Ubrany jest w ciemnoszary kombinezon. Jego włosy są długie i kudłate. Na szczęce ma szczecinę. Dwóch policjantów eskortuje go wzdłuż ław, a jego ręce są zakute w kajdanki za jego plecami. Jego stopy są spętane i brzęczenie łańcuchów roznosi się po cichej sali sądowej. A jego oczy są utkwione we mnie. Nie ma w nich miłości. Żadnej skruchy. Znowu, dla niego to wszystko to moja wina. Jedyna obecna rzecz w jego oczach to czysta nienawiść.
Utrzymuję z nim to spojrzenie bo wiem co on próbuje zrobić. On próbuje mnie sobie podporządkować. Próbuje znęcać się nade mną w sposób psychiczny, wystraszyć mnie żebym nie zeznawała przeciwko niemu. Myśli, że jego śmiertelne spojrzenie sparaliżuje mnie, obróci mnie w mazgający się, żebrzący bałagan jak w przeszłości. I jego spojrzenie dusi mnie ale nie dlatego, że się boję. Nie. Skończyłam już pozwalać temu człowiekowi zastraszać mnie. Jego przepełnione nienawiścią spojrzenie dusi mnie ponieważ uświadomiłam sobie, że dla niego jestem jedynie utrapieniem i, że on w ogóle mnie nie kocha. Opuszczam wzrok na kolana, zasysając z powrotem łzy. Wszystko czego kiedykolwiek pragnęłam to by tata kochał mnie w jakiś sposób. Ale wiem skądś, że niektórzy ludzie nie są zdolni do kochania. Tata jest jedną z nich. Jak może kochać kogokolwiek innego skoro nie kocha nawet samego siebie? Nie znajdziesz miłości na dnie butelki, tatusiu. Wszystko co tam znajdziesz to ból głowy i być może robaka. Sędziowie opuszczają swoją siedzibę i każda osoba w sądzie wstaje. Oczy taty są wciąż na mnie. Tną przez mą skórę i wszystkie włoski na moich rękach stają dęba. Wypuszczam oddech i prostuję plecy. Nie pozwolę mu mnie zastraszyć. Choć raz chcę by wiedział jak to jest być traktowanym w sposób, w jaki on traktował mnie przez te wszystkie lata. Pragnę sprawiedliwości dla tego co uczynił i jestem wdzięczna, że dostanie mu się to, co się do niego zbliża. A ponieważ w ogóle nie jestem taka jak on, nie jestem przepełniona nienawiścią, modlę się o to, że jak sędzia będzie odczytywał wyrok, to by Bóg miał litość nad jego nędzną duszą.
Rozdział 1 Moja cela to gorące pudełko. Wypełnia ją zapora tak gęstego dymu, że nic przez niego nie widzę. – Pomocy! – wrzeszczę, skręcając się pod pasami ograniczającymi mojego kaftana bezpieczeństwa. – Pomocy! Była tutaj wcześniej Marjorie i zapięła mnie w kaftan. Powiedziała mi, że w ten sposób będę bezpieczniejsza. Pieprzyć Marjorie. Pieprzyć ten kaftan. Czemu? Bo to będzie przyczyną mojego zgonu. Za każdym razem kiedy krzyczę, zasysam więcej tego nikczemnego, szarego smogu w moje płuca. Czuję jak pali gdy przesuwa się wzdłuż mojego gardła. Czuję jak dym pokrywa i osmala moja płuca, trując mnie z każdą mijającą sekundą. Powinnam wstrzymać oddech i starać się go nie wdychać. Ale nie mogę. Jestem zdesperowana. Alarm przeciwpożarowy dzwoni przez ostatnie trzydzieści minut i nikt się nie zjawił, żeby mnie uratować. Znów wrzeszczę, tym razem głośniej, starając się z całych sił uderzać przez tkaninę mojego kaftana bezpieczeństwa. Łzy od dymu zebrały się w moich oczach, panika wzrasta w mojej piersi i uświadamiam sobie, że to
bezcelowe. Gruba tkanina kaftana jest jak juta. Nie ma szans się z niej wydostać. Dopada mnie smutna rzeczywistość. Umrę w tym pokoju z białymi, wyściełanymi ścianami. Umrę, upchana w kaftan bezpieczeństwa jak mięso i ryż w paprykę. I ni cholery mogę zrobić aby temu zapobiec. Moje serce bije ze zdwojoną siłą. Moje płuca się zaciskają. Opieram plecy płasko o metalowe drzwi do mojej celi. Więcej dymu przemyka przez szczelinę pod drzwiami i słucham spanikowanych krzyków dobiegających z korytarza. Teraz jest jeden z tych razy kiedy chciałabym zobaczyć Damiena ale iluzja nie nadchodzi. Poddaję się ze wstrzymywaniem oddechu, chętna by z tym już skończyć i zaczynam wdychać stęchły, szary dym, który opanował cały mój pokój. Żądli moje gardło, sprowadza więcej łez do moich oczu i kaszlę gdy wije się przez moje płuca. Część mnie chciałaby móc przyspieszyć proces umierania. To trwa dłużej niż sądziłam, że będzie. Leżąc na podłodze staram się dostrzec sufit ale nie mogę nic zobaczyć. Dym w mojej celi przypomina mi o czterech białych, wyściełanych ścianach mojej celi. To przeszkoda. Nie mogę uciec. I kiedy właśnie myślę sobie, że mam zamiar poddać się nędznej śmierci, dym zaczyna odparowywać. Przyglądam się jak wiruje, obniża, po czym powoli ucieka przez moje otwarte drzwi. Przekręcam się uszczęśliwiona i słaba przez to wszystko, co się nawdychałam i widzę Aurorę z figlarnym uśmieszkiem rozciągniętym na jej piegowatych ustach.
– No i co tak tu leżysz? – mówi ostro. – Wstawaj! To nasza szansa! – Przetaczam się na brzuch i zauważa mój kaftan. Szybko się porusza i zabiera do rozpinania pasów i klamer. Wreszcie zszarpuje kremowe ustrojstwo ze mnie i ciska nim na bok. Potem pomaga mi stanąć na nogi. – Szybko! Nie mamy za wiele czasu! Stoję, używając jednej z wyściełanych ścian jako podpory i zataczając się, biegnę za Aurorą w dół korytarza. Wszyscy już najwyraźniej muszą być na zewnątrz. Aurora porusza się szybko chwytając plecak z podłogi i łapiąc mnie za rękę. Ciągnie mnie wzdłuż zaciemnionego korytarza, robiąc szybki lewy zakręt na rozwidleniu między świetlicą, a ambulatorium. Dym wisi przy suficie i czuję żar od ognia, mimo że jest gdzieś za nami. Cięgle słyszę jak trzaska i syczy gdy przedziera się przez sale i wyrządza katastrofalne szkody. Kawał tynku spada za naszymi plecami i rozbija się o drewnianą podłogę. Musimy się stąd wynosić i to szybko. – Dokąd biegniemy? – krzyczę. Nie wiem po co w ogóle zawracam sobie głowę pytaniem skoro wiem dokąd zmierzamy. – Do piwnicy! Oczywiście. Opracowałyśmy ten plan tygodnie temu. Siedziałyśmy w świetlicy w naszym wolnym czasie i powiedziałam do Aurory ledwo dosłyszalnym szeptem. – Chcę spróbować. Chcę spróbować uciec. Posłała mi przebiegły uśmieszek i odpowiedziała śpiewnym głosem. – Nie beze mnie. – Odłożyła swoją czerwoną kredkę, którą w tym czasie używała i ciągnęła. – I znam sposób na dywersję, która nam w tym pomoże. Wiedziałam, że planowała coś szalonego, ale pożar? Nigdy bym jej nie podejrzewała, że podłoży ogień.
– Jak to zrobiłaś? – pytam, przekrzykując trzaski i zgrzyty ryczących płomieni za nami. Posyłam mi kolejny przebiegły uśmieszek przez swoje ramię. – Wiesz, że mam kontakty. – Jest tutaj już tak długo, że rozpoczęła wymianę barterową z niektórymi pracownikami. Musiała wymienić coś za paczkę zapałek. Nie pytam co było przedmiotem wymiany i nie chcę wiedzieć. Jestem tą, która znalazła okno w piwnicy dla nas do ucieczki. Jedyne okno w całym psychiatryku, które nie ma krat. Co musiałam zrobić żeby się o tym dowiedzieć… To nie jest coś o czym kiedykolwiek chciałabym mówić. Przy drzwiach do piwnicy, Aurora otwiera je szarpnięciem i pierwsza zbiega na dół. Waham się przez sekundę po czym ruszam za nią, zamykając za sobą drzwi. Aurora jest już u podnóża schodów gdy ja zaczynam dopiero zbiegać. Poruszam się znacznie wolniej niż ona, prawdopodobnie dlatego, że moje płuca grzęzły w dymie. Cementowe ściany wszystkie rozmazują się do kupy gdy sięgam ostatniego stopnia i wdycham stęchły, wilgotny odór wilgoci i pleśni. Szybko idąc, przemierzam wąski, czarny jak smoła hol do spiżarni na jego końcu. Aurora stoi pod oknem, układając kilka książek jedna na drugiej. Okno jest długie lecz dość szerokie i już ma je otwarte. Ruchem prawej ręki przywołuje mnie. – Chodź! – krzyczy. – Ty pierwsza! Nie zamierzam się sprzeczać. Jestem słabsza z nas dwóch i jeśli pójdę ostatnia będę nas spowalniać. Staję na książki i wciskam ręce w otwór okienny. Mówię moim stopom, nie zawiedźcie mnie teraz gdy chybocząc się na boki, wypadam z piwnicznego okna na zimną, wilgotną ziemię.
Aurora trzyma ręce na moim tyłku i z pomrukiem daje mi jedno, ostateczne pchnięcie. Gdy już jestem cała na zewnątrz, pochylam się i sięgam po nią. Najpierw podaje mi jutowy plecak w kolorze khaki, który dla nas spakowała z przedmiotami jakie udało jej się ukraść bez bycia zauważoną przez personel szpitala. Potem wystawia obie swoje krótkie ręce za okno. Zaciskam palce wokół jej nadgarstków. Ciągnę. Z siłą i zaciętą determinacją. Jesteśmy tak blisko wolności, że mogę skosztować jej jak słodko- gorzkiej czekolady rozpuszczającej się na moim języku. – Użyj stóp. – Warczę. – A gdzie mam je sobie postawić? – Obrusza się z sarkastycznym półtonem. – Wdrap się nimi na ścianę gdy będę ciągnęła. – Wymuszam zasapana. Aurora nie jest aż tak ciężka. W rzeczywistości ona wcale nie jest ciężka. Jest drobnej budowy i pewnie nie waży więcej jak 45 kg. Ale ja nigdy nie byłam jakąś siłaczką i mój uścisk na jej nadgarstkach zaczyna się ślizgać. Potykając się w tył, używając tak dużo siły jak tylko mogę, wbijam swoje pięty w błotnistą glebę by zapewnić sobie trochę przyczepności. I wtedy to dobiegają mnie głosy. – O nie! – Ciągnij! – Aurora krzyczy gdy głosy przybierają na sile a po nich następuje trzaśnięcie drzwiami. Ciągnę. Ciągnę tak mocno, że boję się iż mogę wyciągnąć jej delikatne ramiona z ich stawów. Do czasu jak jestem w stanie ją częściowo wyciągnąć za okno, członkowie personelu zaczynają wypełniać małe pomieszczenie. Gorączkowe okrzyki wyciekają za okno i słyszę jak ktoś krzyczy: – Łapać je! W tym momencie Aurora patrzy na mnie groźnie. – Idź!
– Co? – Potrząsam głową i nie chcę jej puścić. – Nie! Obiecałyśmy sobie, że zrobimy to razem! Nie zostawię cię! – Niech to szlag Adelaide, uciekaj! Stawiam pewnie stopy na ziemi i Aurora zerka przez swoje ramię. Marjorie jest cale za nią. Poczucie winy penetruje ścianki mojego żołądka i sprowadza napływ mdłości. W taki sposób jakbym na nowo przeżywała śmierć Damiena. – Nie mogę. Aurora zaciska zęby. – Dobra jak sama nie chcesz iść to cię zmuszę. Patrzę na nią zdziwiona. Jestem zmieszana. – Jak to mnie zmusisz? Kiedy się najmniej tego spodziewam Aurora otwiera buzię, wyciąga się na zewnątrz jeszcze odrobinę, zaciska swoje zęby na mojej skórze i mocno mnie gryzie. Ból przemieszcza się w górę mojej ręki z prędkością światła i potykam się w tył puszczając ręce Aurory. Uderzam tyłkiem o zimne, mokre podłoże i gramolę się z powrotem do okna w samą porę by zobaczyć jak Marjorie szarpie Aurorę w tył. Aurora miota się w jej uścisku ale udaje jej się spotkać moje spojrzenie. – Biegnij Adelaide! Biegnij! Słyszę co do mnie mówi ale nie mogę zmusić się do reakcji. Jakby moje ręce i nogi zostały przybetonowane do ziemi. Pojawia się Dr Morrow. Nikczemny uśmieszek na jego ustach przeszywa mnie do szpiku kości i spoglądam gorączkowo między nim a Aurorą. Wiem, że zdążył zaplanować już coś sadystycznego dla niej ale Aurora zdaje się nie być tym zbita z tropu. Ona wpatruje się w niego, ma wyzywający grymas na swoich wargach. Ona szydzi z niego. Jakby mu mówiła, pokaż na co cię stać, bo to nie będzie miało wpływu na mnie. Dr Morrow krzyczy do jednego z sanitariuszy. – Leć na zewnątrz i dorwij tę drugą!
Wtedy Aurora patrzy po raz ostatni w moją stroną. – Adelaide, biegnij już! Moje stopy nie zaczynają się poruszać aż do momentu gdy widzę sanitariusza w bieli wyłaniającego się zza rogu. Biegnie sprintem w moją stronę i podskakuję zapominając o plecaku u moimi stóp i biorę nogi za pas. Przebieram nogami tak szybko jak mogę, wpatrując się w las przed sobą. Są tam drzewa wszelkich kształtów i rozmiarów. Będę bezpieczna w tych drzewach. Mogę się na nie wspiąć. Mogę się w nich ukryć. Zwykłam się wspinać na ogromną wierzbę na podwórku za domem. To była taka gra moja i mamy, bo ona zawsze przychodziła szukając mnie. Zabawne jest to, że zawsze wiedziała gdzie jestem ale i tak bawiła się w to. Siedziałam na gałęzi nad jej głową, próbując powstrzymać mój śmiech, a ona była pod spodem z przedramieniem przyłożonym do czoła. Mrużyła oczy i rozglądała się po polu pełnym zżółciałej, suchej trawy. Potem mówiła „Ptaszynko! Dokąd poleciałaś? Odgłosy kroków sanitariusza grzmią w moich uszach i rozbrzmiewają w synchronizacji z moim łomoczącym sercem. Nigdy w całym moim życiu tak nie pędziłam. Brak mi tchu. Zaczynam czuć wyczerpanie. Nie zatrzymuj się teraz. Nie zatrzymuj się teraz. Jeszcze tylko kilka metrów. Jestem prawie na miejscu.
Czuję oddech sanitariusza na swoim karku i czuję szarpnięcie gdy koniuszki jego palców chwytają moją szpitalną koszulę. Jednakże wyrywam się, łapiąc drugi oddech gdy jestem przy krawędzi lasu. Przedzierając się przez gąszcz przy wejściu do lasu, słyszę gorączkowe krzyki Aurory w mojej głowie. Biegnij Adelaide! Biegnij! Dźwięk jej głosu jest jedyną rzeczą jaka pcha mnie przed siebie. Wiedząc, że ona chciała bym uciekła i wydostała się, nawet gdy ona nie mogła, jest jedyną rzeczą utrzymującą uczucie pieczenie moich płuc przed rozprzestrzenieniem się i oblaniem reszty mojego ciała płomieniami. Biegnij Adelaide! Biegnij! Będę biegła, Auroro, będę. Będę biegła dla ciebie. I siebie. Nie zatrzymam się. Obiecuję. Nie przestanę biec tak jak chciałaś. Nie przestanę biec do upadłego.
Rozdział 2 ~Przed ~ Zaatakowałam tatę. Po tym jak został osądzony i skazany za zabicie mamusi i Damiena, zaatakowałam go. Starłam się być opanowaną. Zachować spokój. Być lepszą osobą. Ale nie umiałam. Puściły mi nerwy, rzuciłam się na jego szyję łaknącymi palcami. I nienawidzę się za to. Starałam się wydusić z niego życie. Nie potrafię wyjaśnić co mnie napadło. Może to przez zwykłą retrospekcję chwili kiedy zajmowałam miejsce dla świadków, a on przejechał sowim kciukiem w poprzek gardła w obscenicznym geście skierowanym do mnie, co spowodowało, że ostatnie pokłady zdrowego rozsądku odpłynęły. A może… A może jestem bardziej podobna do niego niż sądziłam. I ta możliwość mnie przeraża.
Trzeba było czterech policjantów żeby mnie od niego oderwać. Przez cały czas tata nie był nawet zły. Rechotał jak wariat. Czemu? Bo wygrał. Zatłukł mnie i złamał w każdy fizyczny, psychiczny i emocjonalny sposób. A ja pozwoliłam mu. Gdy zacisnęłam palce wokół jego szyi a on parsknął śmiechem, krzyknęłam. Tandeta. Gniewem zapłonęły mojego palce gdy wzmocniłam uścisk. I kiedy policjanci odciągnęli mnie, drapałam powietrze, mając nadzieję, że jakimś cudem moje paznokcie mogłyby zeskrobać skórę z jego twarzy. Tak bym mogła zostawić na nim blizny. Tak jak on zostawił blizny na mnie. Po tym jak został odczytany skazujący werdykt i straciłam zdrowy rozum, swój umysł, i całe moje opanowanie, policjanci ulokowali mnie w tymczasowej celi. Wiele przeszłaś, gliniarze mi powiedzieli. Odsyłamy cię abyś mogła uzyskać pomoc jakiej potrzebujesz, powiedzieli mi. Ale oni mówili mi, że zdobędą dla mnie pomoc wcześniej i nie zrobili tego. Teraz rozumiem dlaczego. Bo oni mnie obserwowali. Czekali. Zapewne mając nadzieję, że ostatnie nitki mojej poczytalności w końcu się zerwą. Wtedy będą w stanie powiedzieć: odtransportować ją, to wariatka. Jestem pewna, że dostali dokładnie to czego chcieli. Teraz, jestem kanarkiem, którym zawsze pragnęłam być.
Albo przynajmniej jasno żółty autobus, którym jadę, pozwala mi się poczuć się jakbym była jednym z nich. Lecę. Lecę daleko, daleko stąd. Jest tylko jeden problem; lecę sama ponieważ Damien, druga osoba, która miała wyruszyć ze mną w tę podróż, nie żyje. On nie żyje. On nie żyje. On nie żyje. Nie ma znaczenia jak wiele razy powtarzam sobie, że on nie żyje. To wciąż do mnie nie dociera. Nie wydaje się prawdziwym. Czy łagodzi niekończący się ból przeszywający moje wnętrzności odkąd tata go zastrzelił. Moja uwaga kieruje się na okno do otwartych, szerokich równin i poruszanych wiatrem, mijanych drzew. Przed nami jest otwarta, szeroka połać szosy i autobus przyśpiesza. Odwracam wzrok od okna. Cały krajobraz staje się niewyraźną plamą i robi mi się niedobrze. Przesuwam wzrokiem po pustych siedzeniach. Są jasnobrązowe. Pewnie sztuczna skóra. Wbijam palec w siedzenie przede mną, obserwując jak wgniecenie po palcu powoli znika. Sfrustrowana, odrzucam głowę w tył i zaczynam uderzać nią w miękki zagłówek. Chciałabym żeby był tu ktoś do porozmawiania. Lub do popatrzenia. Szkoda, że w autobusie nie ma nikogo kto mógłby mnie rozproszyć. Ale nie ma. Poza mną i kierowcą autobus jest pusty. – Jak długo jeszcze? – Wołam z siedzenia trzy rzędy od tyłu, po prawej.
Kierowca, gruby mężczyzna z pulchną buzią i szczotą nad oczami, patrzy na mnie we wstecznym lusterku. – Jeszcze z godzinkę. Wszystko co powiedzieli mi policjanci to to, że wysyłają mnie do miejsca gdzie pomogą mi przezwyciężyć moje ‘problemy’. Problemy jakie narosły po śmierci Damiena. Był krótki moment; dni po jego śmierci, że myślałam, że będzie dobrze. Że mogę być w stanie zawsze pamiętać naszą miłość, być w stanie ruszyć przed siebie. Ale zmienił to dzień jego pogrzebu. Kiedy jego matka wyrzuciła mnie z kościoła. Zobaczyła mnie z tyłu świątyni, w ostatniej ławce. Moje oczy były osadzone w dół bo nie mogłam powstrzymać łez. Nie wiedziałam nawet, że mnie zauważyła do momentu gdy chwyciła mnie za łokieć i syknęła „Ty”. Jej głos był przepełniony bólem i nienawiścią, i wtedy wyszarpała mnie z ławki i odprowadziła do podwójnych drzwi. Oczy mi się zaszkliły i wypuściłam długi oddech na wspomnienie tamtej chwili. Moje serce cierpi, wyrywa się z mojej piersi i spada gdzieś na podłogę autobusu. Chwilę później szlochy opuszczają moje gardło i muszę się objąć by powstrzymać moje ciało przez drżeniem. To co chciałam wykrzyczeć jego matce to, że ja też go kocham. Tak bardzo. Bardziej niż jest sobie w stanie wyobrazić. To nie było w porządku, że nie byłam w stanie pożegnać się z nim odpowiednio. Ponieważ teraz, nigdy nie będę w stanie się z tym pogodzić. Nigdy nie będę w stanie ruszyć przed siebie. Moje szlochy eskalują do punktu gdzie ryk cierpienia opuszcza moje gardło i nic nie mogę zrobić aby go powstrzymać.
Kierowca autobusu słyszy mnie i się pyta. – Wszystko w porządku skarbie? Nie mogę mu odpowiedzieć. Rozpacz i żal pochłaniają mnie. Konsumują mnie. Pożerają mnie jak kanibal. Wtedy coś słyszę. – Psst. Powoli unoszę głowę, mruganiem oczu odganiając łzy i zezując na przód autobusu. Nikogo tam nie ma. Znów słyszę ten dźwięk. – Psst. Przekręcając się, wbijam pięści w oczy i przełykam ślinę starając się nawilżyć suchość w moim gardle. Moje oczy skupiają się na ostatnim siedzeniu. Tuż obok wyjścia ewakuacyjnego siedzi on. Z tlącymi się niebieskimi, niebieskimi oczami. – Damien? – szepczę. Szczypę się kilka razy bo wiem, że muszę go sobie wyobrażać. Potem zamykam oczy, mocno je ściskając po czym otwieram je gwałtownie. Szeroki uśmiech wybucha na jego pełnych wargach. – Nie płacz kochana. Dźwięk jego głosu jest jak dar od Boga i moje wcześniej nieobecne serce w magiczny sposób na powrót się pojawia i pędzi jak opętane. – To nie jest prawdziwe. – Płaczę, próbując uspokoić siebie. – Ty nie jesteś prawdziwy.
Damien wstaje, idzie między rzędami i siada obok mnie. – Czy nie pamiętasz, moja niemądra, śliczna dziewczyno? Sięgam ręką by go dotknąć i czuję ciepłotę jego skóry między moimi palcami. – Damien. – Sapię i przyciągam jego usta do moich. Są gorące i mokre i jego słodki, słodki oddech rozchodzi się w moje usta. – Jesteś tu! – Nie mogę się powstrzymać i płaczę składając pocałunki na całej jego buzi. – Jesteś pewna, że wszystko w porządku? – Kierowca autobusu ponownie zwraca się do mnie. Ignoruję go i kontynuuje atakowanie Damiena pocałunkami. – Nie mogę uwierzyć, że tutaj jesteś. – Oczywiście, że jestem – mówi. – Czy nie pamiętasz co mówiłem? – Patrzymy sobie w oczy i on dotyka mojego policzka. – Powiedziałem, że pójdę za tobą wszędzie. ~ ~ ~ W mojej głowie słyszę głos mamy. Nuci. Mówi mi cudowne rzeczy. Że tęskni za mną. Że kocha mnie. Że zawsze będę jej ptaszynką. Jej głos wibruje, odbijając się od wewnętrznych ścian mojej czaszki. Kocham cię Addy. Kocham cię Addy. Kocham cię Addy. Jej głos jest jak marzenie. Zbyt wspaniale brzmiący by być prawdziwym. Zamykając oczy, ucztuję w dźwięku jej głosu. Udaję jakbym go miała i wsłuchiwała się w niego przez całe moje życie. Udaję, że ona nigdy nie
została zamordowana i że to ona mnie wychowała. Wychowała mnie w domu pełnym miłości i czystego, płonącego szczęścia. Wyobrażam sobie, że budzimy się każdego dnia ze słonecznymi uśmiechami na naszych twarzach i przewracamy wspólnie naleśniki w kuchni. Śmiejemy się i bawimy, i śmiejemy się i bawimy. Następnie w nocy mama układa mnie do łóżka, szepcze czułe słówka do mojego ucha i śpiewa mi kołysankę. Nie ma taty. Jest tak jakby nigdy nie istniał. To zawsze tylko ja i mama. Ja i mama. Ja i mama. Słońce kapie w horyzont rozpryskując barwy żółci, brązu, stopionej pomarańczy z odrobiną różu. Asortyment barw wypełnia mój narząd wzroku i zamykam oczy gdy podmuch zimnego wiatru zwiewa kosmyki czerni z moich policzków. Mamusia stoi za mną, popychając mnie na huśtawce z opony. Śpiewa mi. Delikatnie. Słodko. Ptaszku, ptaszku, rozwiń skrzydełka i leć. Ptaszku, ptaszku szybuj po nieba tle. Jej głos jest ciepły i harmonijny gdy przemyka powietrze. Dźwięk ten dostarcza mi tyle radości. – Mamusiu. – Chichoczę z uśmiechem i zerkam na nią przez ramię.
Odwzajemnia uśmiech. Sięga on jej fiołkowych oczu, a na jej bladych policzkach jest rumieniec. – Zawsze będę cię kochała, ptaszynko. Wiesz o tym, prawda? – Oczywiście. Ja też cię kocham mamusiu. – Muszę już iść, ptaszyno. Bądź grzeczna teraz. Marszczę brwi i łzy wzrastają w moich jakby dziecinnych oczach. – Nie mamusiu! Nie zostawiaj mnie! Mamusia nie słucha. Jej uśmiech przekręca się ze szczęśliwego do smutnego, gdy odsuwa się ode mnie. – Bądź grzeczna, ptaszynko, bądź grzeczna. Huśtawka wznosi się wyżej. Odwracam się, łzy kapią mi z brody i wyciągam do niej rękę. – Nie mamusiu! Proszę nie zostawiaj mnie! – Przykro mi ptaszynko. – Mama chwyta huśtawkę z opony za linę, na której wisi i umieszcza swoje wargi przy moim uchu. Czuję jej skórę ocierającą się o moją. Jej ciało jest zimne. Lepki. Martwe. – Zawsze będę cię kochała Adelaide. Teraz bądź grzeczna i leć przed siebie – szepcze. Jej głos już dłużej nie jest ciepły. Jest trzeszczący, chrapliwy i szorstki. – Chcę mamusiu żebyś poleciała ze mną. Proszę. – Błagam ją moim maleńkim głosikiem i dławię szlochem zalegającym w moim gardle. – Proszę mamusiu. Chcę żebyś poleciała ze mną. Odwracam się buzią do niej i opieram czoło o linę. Niebo ciemnieje, jasne kolory odparowują i krople deszczu, które wyglądają jak popiół opadają z niebios, pokrywając uschłą brązową i żółtą trawę przed naszym domem. Mama cofa się, powoli. Chwiejnie. Próbuję biec za nią ale niewidzialna siła wiąże moje uda do huśtawki. Ciągnąc, wychylam swoją górną połowę najdalej
jak mogę. Ból przeszywa moje serce i wołam płaczliwie za nią ostatni raz. – Mamusiu! Nie! Kobieta którą widzę za sobą nie jest moją mamusią. Kobieta za mną ma skórę, która topi się z jej kości, wszystko spłowiałe, szare i pozbawione życia. Jej pełne energii fiołkowe gałki oczne wychodzą z jej głowy i drobne kropelki krwi kapią z jej oczodołów. Krzyczę. Łkam. Drżę. Ze strachu i z bólu. Kobieta za mną zaczyna się rozpadać. Jej skóra odchodzi od mięśni i organów i przemienia w proch gdy uderza o ziemię. Ona jest otwarta, odsłonięta i widzę jak wali jej serce. Słyszę jak jej siła życiowa dudni. Ta Dam. Ta Dam. Sekundy później różowawy, czerwonawy organ zwalnia, zanim samoczynnie kurczy się do głęboko szkarłatnej skały i spada z jej piersi. Chowając głowę w moich małych rączkach, cichutko płaczę do siebie. Kobieta za mną nie jest moją mamusią. Nie… Kobieta za mną to nic innego jak szkielet. Dzielnie podnoszę głowę, ośmielając się po raz ostatni zerknąć na groteskową scenę rozgrywającą się przede mną. Moje oczy robią się ogromne i przebiega mnie dreszcz.
Teraz szkielet jest niczym więcej jak stertą kości. Tęgi podmuch wiatru smaga przez drzewa i stos kości za mną zmienia się w proch. Wkrótce zostaje on podrzucony w powietrze i uderza mnie to, że pozostałością po mojej mamusi jest ta błyszcząca cząsteczka pyłu, niesiona przez wiatr. – Proszę. – Płaczę, i nagle niewidzialna bariera, która stopiła mnie z gorącą gumą nagle znika. Mogę się poruszyć. Zeskakuję z huśtawki w mgnieniu oka, gnając za mamusią. Chwytam palcami powietrze ale nie mogę złapać żadnego kawałeczka mamy, i muszę patrzeć jak się rozwiewa. – Nie. – Cichutko szlocham. – Nie. Wtedy słyszę głos. Myślę, że to męski głos. – Skarbeczku. – Teraz są palce na moim ramieniu. – Obudź się. – Ktoś mną potrząsa. – Jesteśmy na miejscu. Wydęty bandzioch kierowcy jest cale od mojej buzi gdy on pochyla się nade mną. Czuć go dymem papierosowym, i wędliną z delikatesów a guziki od jego flanelowej koszuli wglądają jakby miały zaraz poodlatywać. Jego policzki są różane, jego oczy przyjazne. Mogę powiedzieć, że nie chce mnie skrzywdzić ale jestem tak zaskoczona i oszołomiona po mojej drzemce, że odskakuję od niego kuląc się w zgięciu siedzenia. Pamiętam Damiena zajmującego miejsce obok mnie i wyciągam za nim rękę, zdesperowana by poczuć jak ściska paliczki moich palców ale nie czuję niczego. Chwytam powietrze. Panika uczepia się ścian mojego żołądka i wyskakuję z siedzenia jak oparzona. Moje nagłe działanie zaskakuje kierowcę i uderza on plecami w siedzenie po drugiej stronie. – Gdzie on jest? – Ciężko oddycham omiatając wzrokiem każde siedzenie w autobusie. – Dokąd poszedł? Coś ty z nim zrobił? Kierowca przejeżdża rękami po swojej pyzatej twarzy i drapie po łysinie na głowie. – Skarbeńku, coś ci się pomieszało. – Wyciąga do mnie rękę ale