maxii

  • Dokumenty146
  • Odsłony14 698
  • Obserwuję21
  • Rozmiar dokumentów301.1 MB
  • Ilość pobrań9 375

Chlopiec_w_lesie_-_Carter_Wilson

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Chlopiec_w_lesie_-_Carter_Wilson.pdf

maxii EBooki
Użytkownik maxii wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 224 stron)

Dla Ili i Sawyera Nie wolno wam tego czytać, dopóki nie skończycie osiemnastu lat

Lasy to odludne miejsca. Dlatego tam właśnie umieszczam ciała. Nawet umarłe drzewa potrzebują towarzystwa. Samuel Lowry, zdeklarowany morderca seryjny

Odwróć stronę, aby przeczytać zapowiedź następnej powieści Tommy’ego Devereaux

„KREW MŁODOŚCI” 1 Był rok 1981. Siedzieliśmy na ziemi zaszyci w ustronnym zakątku leśnym. Za dwadzieścia minut miało stać się coś, co zaciąży nad naszymi dalszymi losami. Spencer miał czternaście lat. Był najstarszy z nas, więc wszędzie chodziliśmy za nim. Ja byłem od niego młodszy o osiem miesięcy, a Drew o dwa tygodnie młodszy ode mnie. Latem spędzaliśmy we trójkę każdy dzień. Myślę, że można by nas nazwać najlepszymi przyjaciółmi. W tym wieku istnieje wyraźna różnica pomiędzy tym, co uważa się za przyjaźń, a tym, co powodowane jest brakiem lepszego zajęcia. Mam na imię Bobby. Nigdy nie zwracano się do mnie per Robert czy Bob. Jak na Oregon ów letni dzień był duszny. Komary cięły niczym wilkołaki. Siedzieliśmy na ziemi w zakątku leśnym; kilometr odnikąd. W lesie nie było nic szczególnie interesującego poza tym, że akurat tak się złożyło, iż się w nim znaleźliśmy, co nam odpowiadało. Często chodziliśmy do lasu. – Moglibyśmy pójść do McKinney’s i spróbować zwędzić „świerszczyka” – powiedział Drew, który nieczęsto coś proponował. Nuuuda... – Nie – odparł Spencer, uderzając patykiem w ziemię. – Te rzeczy mnie wkurwiają. – Niby co? – Pisemka porno. – Czemu cię wkurwiają? – spytałem. – Bo jestem zmęczony tym waleniem. Dobrze wiedziałem, co ma na myśli, ale nie chciałem tego nazwać po imieniu. – A ja chciałbym mieć w pokoju stertę „świerszczyków” aż po sam sufit – oznajmił Drew. – Nigdy nie mam dosyć walenia. – Bo jesteś gnida – powiedział Spencer. Skrzywił się. – Ja po prostu jestem... sam nie wiem, jak to opisać.

Ja wiedziałem. Może dlatego zostałem pisarzem. – Niezaspokojony – podpowiedziałem. – No, właśnie. – Wskazał mnie patykiem. Ten drobny gest napełnił mnie dumą. – Otóż to. Niezaspokojony. Chce mi się rzygać od tego ślinienia się z powodu lasek, których nie mogę mieć. – Przywykniesz. – Pieprz się. To było ulubione powiedzonko Spencera, gdy chciał kogoś zlekceważyć. – Tylko ja obmacywałem laskę. Heather Winaldę. Znaliśmy tę historię. Chciałem powiedzieć, że ona każdemu pozwala się obmacywać, ale ponieważ mnie nie pozwoliła, trzymałem gębę na kłódkę. Ktoś mi powiedział, że pokazała się Mike’owi McCarty’emu w toalecie dla dziewcząt. Nie uwierzyłem, ale przez wiele miesięcy nosiłem ten obraz pod powiekami. Nie byłem brzydkim dzieciakiem, ale też nie zaliczałem się do zbyt ładnych. Cechowała mnie przeciętność, niczym się nie wyróżniałem. Byłem niezręczny, skrępowany i buzowały we mnie hormony. Przez szczelinę w gęstym listowiu przedarł się promień słońca. Pomyślałem, że pewnie jest południe. – Burger King? – podsunąłem. Na naszych rzuconych na kupę rowerach przysiadła wiewiórka. Obwąchała oponę. Drew cisnął w nią kamyczkiem i chybił. Zwierzątko nawet tego nie spostrzegło. – Mnie pasuje. – Potrzebna jest forsa. – Jezu, Bobby. Że też ty zawsze potrzebujesz forsy. – Wszyscy jej potrzebujemy – odparłem. – Tak się składa, że nie mam ani grosza. – Ja ci fundnę – powiedział Drew, poklepując kieszeń. – Dzięki. Drew mógł sobie pozwolić na taką hojność. Dostawał za frajer od rodziców dziesięć dolców tygodniowo. Kieszeń moich szortów wybrzuszał walkman. Większość dzieciaków nosiła czapki bejsbolowe. Ja nie rozstawałem się z pokaźnymi słuchawkami. Wyjąłem walkmana, włożyłem kasetę i wcisnąłem guziki. David Lee Roth[1] zaczął mi nawijać o dwóch ładnych dziewczynach, a Eddie w tle wokalu pozwalał, by jego gitara mówiła sama za siebie. Wszystkie inne dobiegające zewsząd dźwięki odpłynęły. Zatopiony w muzyce przyglądałem się badającej nasze rowery wiewiórce. Po kilku sekundach coś ją spłoszyło i wbiegła na najbliższe drzewo. Spojrzałem na wąską ścieżkę wijącą się za naszymi rowerami i dostrzegłem, że coś się tam porusza. Ktoś nadchodził. Najpierw zobaczyłem chłopca.

Młodszego od nas. O kilka lat. Czarne włosy ostrzyżone przez nieprofesjonalnego fryzjera. Głupkowaty uśmiech na twarzy, dyndające ręce. Znałem go. Miał na imię Brian. Mieszkał w czwartym domu za naszym. Mówiono o nim, że jest trochę nierozgarnięty. Nigdy nie zrobił niczego, co mogłoby zadać kłam tym pogłoskom. Mógł mieć około dziesięciu lat. Idącej za nim dziewczyny nie znałem. Była o głowę wyższa od Briana. A gdy zszedł na bok, ujrzałem ją całą. Szła ku nam. Jej długie rude włosy powiewały. Miała na sobie szorty i bezrękawnik. Jedno i drugie za ciasne. Spojrzała na nas z uśmiechem. Coś się we mnie poruszyło. Wyłączyłem muzykę. – O, w mordę – powiedział Drew. W nim także coś się musiało poruszyć. – Cześć, chłopaki – zaskrzeczał Brian cienkim głosem. – Cześć! – zawołał Spencer. – Coście za jedni?! – Dzieciak mieszka koło mnie – mruknąłem. – Dziewczyny nie znam. Przystanęła jakieś trzy metry od nas. Brian podszedł do mnie jak psiak. – To jakaś kryjówka czy coś takiego? – zapytała. – Nic z tych rzeczy – odparłem. Patrzyłem, jak Spencer mierzy ją wzrokiem, gdy wsparła dłoń na biodrze. Wskazała głową Briana. – Spotkałam go, gdy włóczył się samotnie. – Zawsze jest sam – powiedziałem. – Stale go widuję w naszym kwartale. Na ułamek sekundy otworzyła szerzej oczy, spoglądając na Briana. – Pomyślałam, że pomogę mu odnaleźć drogę powrotną. – Jego dom jest niedaleko – oznajmiłem, wskazując kierunek, z którego przyszli. – Tak samo jak mój. – Mówiłem ci – powiedział Brian. Spojrzał na mnie. Skórę miał niemal tego samego koloru, co jego sprana kremowobiała koszulka. – Powiedziała, że powinniśmy się przejść. – Jak masz na imię? – zapytał Spencer. – Elizabeth. A ty? – Spencer. A to Bobby i Drew – dodał, wskazując na nas. – Mieszkasz w pobliżu? Skinęła głową. – Jestem tu nowa. Tata został przeniesiony. Przyjechaliśmy z Portlandu. – Chodzisz do tutejszego liceum? – Zacznę po wakacjach. – Powiodła po nas wzrokiem. – Zdałam do przedostatniej klasy. My trzej zaczęliśmy pierwszą klasę liceum. Rozejrzała się wkoło. – Palicie tu trawkę czy co? Jej pytanie zabrzmiało tak... dorośle. Nie znałem nikogo, kto by palił trawkę. – Nie – odparł Spencer. – Ot, zwykłe miejsce.

– Co tutaj robicie? – Nic takiego. – Spencer zrobił krok w jej stronę. Przekrzywił głowę, jakby nasłuchiwał. – A co według ciebie powinniśmy tutaj robić? – Potrzebujecie mojej rady? Spencer wzruszył ramionami. – Jak dotąd najlepszy pomysł miał Drew. Powiedział, że powinniśmy zwędzić kilka „świerszczyków”. Las był jakby zmartwiały. Brian uśmiechnął się do mnie durnowato. – Co to jest „świerszczyk”? – wyszeptał. – Nieważne – odparłem. Zerknąłem na Drew, który gapił się na Elizabeth. Spencer zrobił następny krok w jej kierunku. – Co robiłaś w Portland, żeby się zabawić? – zapytał. – To i owo. Podeszła bliżej. Teraz otaczaliśmy ją kołem. Miała ten rodzaj niebieskich oczu, jakie zdarzają się tylko u rudzielców, barwy spłowiałego dżinsu. Na bezrękawniku widniała wąska plama potu, uwydatniająca zarys jej piersi. Brian przysunął się do pobliskiego drzewa i zadarł głowę, przyglądając się mu. – Dokąd go prowadziłaś? – spytałem. – Tak naprawdę. – Już wam mówiłam. Pomagałam mu odnaleźć drogę do domu. – Spotkałaś dzieciaka tuż przy jego domu i powiedziałaś, żeby się z tobą przeszedł, a potem zabrałaś go do lasu? Trochę to dziwne, prawda? Wykrzywiła wargi w uśmiechu. – Jesteś naprawdę wścibski. Zwróciłem się do Briana. – Zabiorę cię do domu. – Ruszyłem ku niemu. – Zanim twoi rodzice zatęsknią za tobą. To była kompletna bzdura. Nie sądzę, by jego rodzice kiedykolwiek zauważyli, że zniknął na cały dzień. – Może on nie chce wracać do domu – odezwała się Elizabeth. Brian obrócił się ku mnie i skinął głową. – Myślę, że chcę pójść do domu. – Jeszcze raz skinął głową. – Naprawdę. Wepchnąłem walkmana z powrotem do kieszeni, zsunąłem słuchawki na szyję i chwyciłem chłopaka za rękę. Była miękka i oślizgła. Sprawiał wrażenie znacznie młodszego niż o cztery lata. – Idziemy, Brian. Gdy podeszliśmy do Elizabeth, po raz pierwszy poczułem jej zapach. W powietrzu unosiła się cudowna, egzotyczna woń, jakiej nigdy nie doświadczyło się na tej niewielkiej polance, gdzie bywali wyłącznie chłopcy. Dziewczyna była uperfumowana, ale to nie zapach pachnidła poczułem. Ona pachniała podnieceniem. Podnieceniem i oczekiwaniem. Miałem ochotę przytknąć nos do gładkiej szyi Elizabeth i oddychać nią, jakbym w ten

sposób mógł przejąć jej ekscytację. Z uśmiechem przesunęła się w bok. Czyżby usiłowała zastąpić mi drogę? – W porządku – powiedział Spencer. – Pozwól im odejść. Na pewno znajdziesz sobie jakąś inną rozrywkę. Wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – Taaak... Na przykład jaką? Nieomal słyszałem sapanie Drew. Spencer splunął na ziemię. – Coś lepszego niż przeglądanie „świerszczyków”. Nigdy przedtem nie słyszałem, by Spencer zwracał się w ten sposób do dziewczyny. Nie byłem podniecony, ale przynajmniej z całą pewnością mi się nie nudziło. – Nie – odparła. – Wy, chłopaki, jesteście za duzi. Spencer roześmiał się, ale bez wesołości. Nerwowo. – Za duzi? Do czego? – Do tego, co mam na myśli. – Głową wskazała Briana. Dziesięciolatek się rozpromienił. – Oto do czego jest mi potrzebny. Spencer przeniósł wzrok z Elizabeth na mnie. Ja spojrzałem na niego. Czyżby mówiła o pieprzeniu się z dzieciakiem? To było niemożliwe. A potem spytała: – Widziałeś już kiedyś gołą dziewczynę, Brianie? – Moją mamę – odparł bez chwili wahania. – A młodszą dziewczynę? Taką jak ja. – Nie. – Lekko ścisnął moją dłoń. – Nie. Podeszła jeszcze bliżej i przystanęła jakiś metr od nas. Następnie zdjęła bezrękawnik. Ot, tak. Jakby była sama we własnej sypialni. – Rany Julek – usłyszałem głos Drew. Nie patrzyłem na twarz Spencera, bo nie mogłem oderwać wzroku od niej. – Możesz ich dotknąć – powiedziała. – Jeśli chcesz. Poczułem drżenie dłoni i powoli je uniosłem w kierunku Elizabeth niczym Frankenstein. – Nie, nie ty. – Wskazała głową Briana. – On. Chłopiec spojrzał na mnie. Był zmieszany, ale nie przestraszony. Nie odezwałem się, ale mój wzrok powiedział mu wszystko, co powinien wiedzieć. O rany, dzieciaku. Zdajesz sobie sprawę z tego, co się dzieje? Jesteś wybrańcem. Teraz możesz tego nie doceniać. Ale za kilka lat zdasz sobie sprawę ze znaczenia tego, co się tu dzieje. Będziesz królem. Brian skinął głową. Nie w kierunku Elizabeth, lecz moim. W owej chwili wiedziałem, że dzieciak nie jest zapóźniony w rozwoju czy choćby durnowaty. Był po prostu dzieciakiem i właśnie miał uczynić wielki krok w kierunku męskości.

Brian przystąpił bliżej i wysunął prawą rękę. Jego cienkie palce musnęły napęczniałe piersi przyszłej dziesiątoklasistki. Elizabeth spojrzała na niego z uśmiechem. – Dobrze – powiedziała. Zaczął cofać dłoń, ale dziewczyna ją uchwyciła. – Tutaj – powiedziała, ciągnąc go ku sobie. Wypuściwszy jego rękę, poczułem zazdrość. Poprowadziła go na polankę obok naszych leżących na ziemi rowerów. – Możesz patrzeć, jeśli chcesz – powiedziała, mijając Spencera. To wszystko nie miało sensu. Ale miałem wtedy czternaście lat i wcale go nie poszukiwałem. Wysokie klony i dęby zdawały się zamykać wokół nas. Dziewczyna kazała Brianowi położyć się na ziemi obok sterty dużych kamieni, których od czasu do czasu używaliśmy do ogrodzenia ogniska, gdy tu nocowaliśmy. Brian posłuchał. Stanęła nad nim i powoli opuściła się na jego krocze, przytykając szorty do jego dżinsów. Ponieważ do tej pory zdjęła tylko bezrękawnik, zastanawiałem się, co się stanie dalej. Było jasne, że Brian nic nie zrobi. Patrzył na Elizabeth szeroko otwartymi oczami i miał zaciśnięte wargi. Zgadywałem, że zapomniał oddychać. Zerknąłem na Drew. Nie odrywał wzroku od Elizabeth, jakby się wpatrywał w zawodnika mającego wykonać rozstrzygający rzut podczas decydującej rozgrywki w mistrzostwach drużyn baseballowych. Rzuciłem okiem na Spencera. Wyglądał na wkurzonego. – Co robisz, do cholery? – zapytał. Z zakłopotaniem potarł obojczyk. Elizabeth odchyliła głowę do tyłu, pieszcząc palcami swoje piersi. Miała zamknięte oczy, a twarz zwróconą ku koronom drzew. – Zaspokajam swoje żądze – odparła. Zapamiętam to na zawsze. „Zaspokajam swoje żądze”. Uniosła powieki i spojrzała w dół na Briana. – Zamknij oczy, kochanie – poleciła. Brian zamknął oczy. Uśmiechał się. – Dlaczego on? – zapytał Spencer. – Dlaczego nie ja? – Już powiedziałam. Po prostu jesteś za duży, dziecino. – Za duży? Byłbym delikatny. – Głos Spencera stał się napastliwy. W jego tonie pobrzmiewało niezaspokojenie. Nie zdejmując szortów, Elizabeth kołysała się na Brianie w tył i w przód. Chłopak leżał nieruchomo jak mumia. – Och dziecino... – powiedziała, zwracając się do Spencera. – Może potem zrobię to z tobą... Jego wargi wykrzywił grymas. – A może najpierw ze mną?

Zataczała biodrami drobne kółka. – Już powiedziałam, że lubię małych. Brian wciąż miał zamknięte oczy. Poczułem, że moje ciało dygocze z podniecenia. – Dlaczego? – wyszeptałem. – Dlaczego ten dzieciak? W pierwszej chwili zbyła mnie milczeniem. Nadal przyciskała miednicę do krocza wyblakłych, obcisłych dżinsów Briana. Z miejsca, w którym stałem, widać ją było od tyłu. Zarys nagiej talii. Silne, białe ramiona. Czerwone włosy rozlewały się po jej plecach niczym woda. Dzieliło ją ode mnie niecałe pięć metrów, ale znajdowała się jakby w innym świecie. Znieruchomiała i obróciła głowę w stronę Spencera, który stał jakiś metr na prawo ode mnie. Wtedy wreszcie zobaczyłem jej twarz. Zmieniła się. Już się nie uśmiechała. Nie było w niej ani krzty ciepła. Przestała być istotą ludzką. Nie potrafię tego lepiej wytłumaczyć. – Bo mali nie potrafią się bronić – odparła. Po czym podniosła kamień wielkości piłki do softballu, przez niecałą sekundę zatrzymała go nad swoją głową, a potem trzasnęła nim w czaszkę Briana. 1 David Lee Roth (ur. 1954) – amerykański wokalista, aktor, muzyk i kompozytor znany z występów w grupie muzycznej Van Halen oraz współpracy z takimi wykonawcami jak Steve Vai, Jason Becker czy Eddie Van Halen (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

CZĘŚĆ PIERWSZA

1 Denver, Kolorado Teraz Tommy Devereaux spoglądał przez okno usytuowanego w centrum miasta hotelu Hyatt na rozległe Rocky Mountains, które rozciągały się przed nim jak namalowane. Peaks Lounge[2] należało do tych miejsc, gdzie popołudniami zajmował się pisaniem. Podawane trunki oraz sygnał Wi-Fi były tu mocne, a czego więcej może potrzebować pisarz? A co najważniejsze, Peaks Lounge zawsze wibrował energią, której Tommy potrzebował przy pracy. Jak na ironię pomieszczenie pełne rozmawiających i śmiejących się ludzi pomagało mu się skupić. A gdy potrzebował pomocy, mógł zlustrować tłum i wyłuskać kogoś, czyj wygląd doskonale pasował do postaci, o której właśnie pisał. Od ciekawych typów aż się roi – wystarczy się rozejrzeć. – Przepraszam – odezwał się ktoś za nim. Tommy się obejrzał i zobaczył kobietę w średnim wieku o kiepsko utlenionych włosach, z przesadnym makijażem i o figurze świadczącej o wkroczeniu w fazę życia, gdy ciało zaczyna się poddawać. Szkoda – pomyślał, rzuciwszy na nią okiem. Dojrzał w niej bowiem coś takiego, co pozwalało się domyślać, że kiedyś była znacznie bardziej urodziwa. W lewej ręce trzymała książkę. Świetny materiał na bohaterkę powieści. – Bardzo przepraszam, że panu przeszkadzam, panie Devereaux – powiedziała. Tommy rozpoznał po akcencie, że kobieta pochodzi z Minnesoty. – Słyszałam, że przychodzi pan tu od czasu do czasu. Po... po prostu lubię wszystkie pana powieści. Przeczytałam wszyściutkie bez wyjątku. – Dziękuję – odparł Tommy. – Czy zechciałby mi pan podpisać tę książkę? – Oczywiście. Tommy sięgnął po książkę. Był to egzemplarz powieści Krew tych, których znamy w twardej okładce. Dziesięć lat temu dzięki niej mógł porzucić dotychczasową pracę; był kierownikiem w małej, lecz dobrze prosperującej agencji handlu nieruchomościami. Dzień, w którym po raz pierwszy obudził się jako zawodowy pisarz i nie musiał iść do żadnego biura, uważał za jeden z najwspanialszych

w życiu. – Czy mam ją komuś zadedykować? – Dla Maggie, jeśli można. Bardzo dziękuję. Oczekiwał, że zada mu jakieś pytanie. Kiedy czytelnicy o coś go pytali – a zwykle tak było – czekali z tym na chwilę, gdy będzie zajęty, podpisując swoją książkę. – Zastanawiam się właśnie... – powiedziała. Zdawała się szukać odpowiednich słów. – Jak to się dzieje... Dlaczego wszystkie czarne charaktery to u pana zawsze kobiety? Było to trzecie najczęściej zadawane pytanie, zaraz po: Skąd pan bierze pomysły na swoje powieści? oraz: Czy pozwoli pan kiedyś swoim dzieciom przeczytać swoje książki? Tommy uniósł głowę i spojrzał na nią. Spostrzegł, że ma niebieskie oczy. Pomyślał, że prawdopodobnie była w przeszłości piękną młodą kobietą. Zastanowiło go, w jakim wieku z piękności stała się Maggie. – Nie zawsze są kobietami – odparł. – Czasami bywają zaledwie dziewczynami. Puścił do niej oko, dając do zrozumienia, że to już cała odpowiedź. Kryła się za nią prawda zbyt osobista, by ją roztrząsać z kimś takim jak Maggie. Lub z kimkolwiek innym. Uśmiechnęła się i skinęła głową, jakby dał jej całkowity wgląd w swój warsztat pisarski. – Cóż... dziękuję panu, panie Devereaux. I... proszę mi nie mieć za złe, gdy powiem, że nie wszystkie kobiety są złe. – Oczywiście, że nie, Maggie. Ale są o wiele bardziej interesującymi zabójcami, prawda? Skinęła głową z uśmiechem. – Tak, przypuszczam, że są. A więc do widzenia. – Do widzenia, Maggie. Odwróciła się i zaczęła powoli odchodzić, ale przystanęła i się obejrzała. – Proszę mi wybaczyć, tak się zastanawiam. Czy pracuje pan nad czymś nowym, panie Devereaux? – Cały czas, Maggie. – Może mi pan zdradzić tytuł? Czy może to sekret? Skoro zna wszystkie jego powieści, to dlaczego nie przeczytała fragmentu pierwszego rozdziału zamieszczonego na przynętę w Krwi pragnienia? – Nadałem jej tytuł Krew młodości. – O czym to będzie? – Żeby się dowiedzieć, będzie pani musiała nabyć tę książkę – powiedział. – Ale mogę pani zdradzić, że pojawi się w niej najstraszliwszy zabójca z dotychczasowych.

Maggie się uśmiechnęła. – O rany. Na pewno ją kupię – odparła, puszczając do niego oko, ale Tommy’emu wydało się to jakieś wymuszone, jakby usiłowała wykrzesać nieco ciepła w swoich zimnych oczach. – W takim razie jeszcze raz do widzenia. Odeszła, a w tej samej chwili zmaterializowała się przed nim margarita. – Nie masz dość wielbicielek? – spytała Erin. Od lat serwowała mu margarity. Odpowiadało mu to. Rutyna dodawała mu otuchy, chociaż nie lubił myśleć, że jest rutyniarzem. A jednak zastanawiało go, czy przychodziłby do hotelu Hyatt, gdyby nie było tu podającej mu drinka Erin. – Nigdy. Bez nich nie zrobiłbym kariery. – A co powiesz o tych, które fantazjują na twój temat, gdy podpisujesz im książki? Tommy obejrzał się w stronę drzwi. – Kto? Ta, co właśnie wyszła? – Och, nie udawaj. Pożerała cię wzrokiem, gdy wpisywałeś dedykację. – Daj spokój. Poczuł, że za chwilę obleje się rumieńcem. – Autor bestsellerów o twojej aparycji? Wiem, co mówię. – Erin nie dała mu dojść do słowa. – To jak, będziesz pisał czy dzisiaj robisz sobie labę? Tommy ucieszył się, że zmieniła temat. Erin zawsze z nim flirtowała i chociaż musiał przyznać, że nie było mu to niemiłe, nigdy nie odpłacał jej tym samym. – Jeszcze się nie zdecydowałem – odparł. Wyjrzał przez okno. Nad górami kłębiły się ogromne, ołowiane chmury, wrześniowe niebo było sinoniebieskie. – Ale zostanę tu przynajmniej po to, by patrzeć na burzę. – To najlepsze miejsce w hotelu. Miłego spektaklu. Erin odeszła, a Tommy zerknął na zegarek. Lada chwila przyjdzie Becky. W dni powszednie spotykali się tutaj popołudniami. Rutyna. Jego żona będzie czytała, a on zajmie się pisaniem. W całym tym procesie były elementy yin i yang. Tommy upił łyk margarity i otworzył laptopa. Na ekranie pojawiła się strona jego najnowszej powieści. Krew młodości miała się ukazać przed Bożym Narodzeniem, ale Tommy był przekonany, że tak się nie stanie. Już trzykrotnie przekraczał wyznaczony termin. Były to pierwsze opóźnienia w całej jego karierze pisarskiej. – Witaj, dziecino – usłyszał. Uśmiechnął się, a Becky się pochyliła, by go pocałować w policzek. – Witaj. Usiadła obok niego i wygładziła spódnicę na udach. – Ach, jak lubię te nasze popołudniowe przerwy. Evie znów była nieznośna. Do

naszego powrotu Melinda poradzi sobie z obojgiem. Melinda była nianią. Czasami Tommy się zastanawiał, czy Becky pamięta tamte czasy, gdy z trudem spłacali hipotekę, a na obiad jadali zupę ramen[3], podczas gdy ich mały synek (cierpiący na kolkę) nieustannie wrzeszczał, a w pobliżu nie było żadnej niani. Oczywiście to było ponad dziesięć lat temu – pomyślał Tommy. Wskazała głową komputer. – Jak ci idzie? – Chwilowo w ogóle nie idzie. – Przykładasz się? Pokręcił głową, spoglądając na jarzący się ekran. – Jak zwykł mawiać Douglas Adams[4]: „Uwielbiam terminy ostateczne. Kocham ich świst, jaki wydają, mijając”. – Pytam poważnie, Tommy. – Wkrótce ją skończę. Po prostu muszę wymyślić zakończenie. Dotknęła jego kolana. – Na pewno nie chcesz, żebym to przeczytała? Prawda była taka, że nie mógł się doczekać, by to zrobiła. Przed ukończeniem powieści nigdy jednak nikomu nie pokazywał – ani żonie, ani agentowi, ani wydawcy – więcej niż kilka pierwszych rozdziałów. Zwłaszcza książki Krew młodości. To była bowiem powieść szczególna. Warta przekroczenia trzech ostatecznych terminów. Nosek buta Becky lekko trącił go w goleń. – W takim razie, panie Bestseller, proszę mi powiedzieć, jak mogłabym pomóc. Spojrzał na nią, unosząc brew. – Jesteś bardzo seksowna – powiedział. – Nie da się ukryć, jestem. Poszczęściło ci się, że masz taką żonę. – Przecież wiem. Trzynaście lat – pomyślał. Trzynaście lat, a on wciąż jej pragnie. Chyba z wzajemnością. – Co to? – zapytała. – Co? Becky schyliła się i podniosła z podłogi kopertę. Już zaczęła wyjmować z niej zawartość, ale się powstrzymała. Podała ją mężowi. – Twoja? – Nie wiem – odparł, biorąc ją. Wyjął z niej kartkę papieru i zaczął czytać. – Kochanie? – spytała. Minęły sekundy lub godziny.

– Kochanie? Co to jest? Nie odpowiedział. 2 Przeczytał zdanie tylko trzy razy, a potem wpatrywał się bezmyślnie w kartkę, bo nie chciał podnieść wzroku na żonę. Nawet nie zmieniłeś mego imienia. Gdy Tommy miał dwadzieścia dwa lata, rozbił swoją starą toyotę camry, wjeżdżając w tył ciężarówki. Tamtego dnia padał deszcz, a jego łyse opony nie trzymały się drogi, gdy jadący przed nim samochód ciężarowy gwałtownie zahamował. Jechał wtedy z prędkością niemal stu kilometrów na godzinę. Tuż przed kolizją Tommy zaakceptował swój los. Samochód mnie nie posłucha. Zaraz wpakuję się w wielki kawał metalu przede mną. Nie wiem, co się stanie z moim ciałem. Nic nie mogę na to poradzić. Tego dnia pogodził się z sytuacją, na którą nie miał wpływu. Gdzieś w głębi siebie wiedział, że nic mu się nie stanie, ponieważ Tommy Devereaux zawsze cało wychodził z opresji, bez względu na to, co się działo. Ta chwila była jednak inna. Zupełnie inna. Przed jego twarzą właśnie eksplodowało trzydzieści lat milczenia. Tommy zlekceważył pytanie żony i gwałtownie odwrócił głowę. Dokąd ona poszła? Maggie. Tylko że Maggie to nie była Maggie. Maggie to Elizabeth. Utlenione na blond włosy, a może peruka. Przesadny makijaż. Niewykluczone, że wypchane tu i tam ubranie, aby wydała się grubsza niż w rzeczywistości. Ale niebieskie oczy. Oczy o barwie niebieskiego dżinsu były te same. Powinien ją rozpoznać. Pomimo upływu kilkudziesięciu lat powinien ją rozpoznać, ponieważ Elizabeth spowodowała to, kim stał się Tommy. Oczami wyobraźni widywał ją każdego dnia. – Co to jest, Tommy? Głos Becky docierał z daleka, budząc go ze snu, w którym się pogrążył. Wstał i ściskając liścik w dłoni, podszedł do okna. Z dwudziestego piątego piętra spoglądał na ulicę, wypatrujac blondynki. Zbyt wielu ludzi. A zresztą co by zrobił, gdyby ją dostrzegł? – Aha, teraz mnie zwodzisz.

Tym razem głos żony zabrzmiał głośniej. Bliżej. Musi jej coś odpowiedzieć. – Nic. On, autor bestsellerów „New York Timesa”, miał do powiedzenia tylko tyle. Nic. – Akurat. Nic. Czytałeś ten liścik, jakby to był twój nekrolog. Co tam jest napisane? – To jest... No, Tommy. Co jej powiesz? Jeśli zdecydujesz się na kłamstwo, ta chwila da początek kolejnym. Wszystko się zmieni. Masz trzy sekundy na podjęcie decyzji. – Zanim przyszłaś, podeszła do mnie jakaś kobieta. Chciała dostać mój autograf. Myślę, że to ona zostawiła ten liścik. – Co w nim jest napisane? – Krótko rzecz ujmując, zakomunikowała mi, że świat byłby o wiele lepszy beze mnie. Siadając, Tommy zdał sobie sprawę, że nie była to dobra odpowiedź. Mógł żonie po prostu pokazać ten liścik. Powiedzieć, że nie rozumie, o co w nim chodzi. Ale wtedy zastanawiałaby się, dlaczego tak żywo na niego zareagował, skoro nie zrozumiał treści. Zresztą to już nieważne. Musi pozostać przy tym kłamstwie. Na twarzy Becky pojawiła się konsternacja i Tommy natychmiast poczuł się winny. – Pokaż mi to – powiedziała, wyciągając rękę. – Nie. Nie ma potrzeby. Podeszła Erin, niosąc drinka. Koktajl Cosmopolitan dla Becky, którego nigdy nie musiała zamawiać. – Dzień dobry, pani Devereaux. Tommy miał nadzieję, że Erin odwróci uwagę Becky, ale ona odprawiła kelnerkę oschłym „dziękuję” i całą uwagę skupiła na mężu. Przyjrzała mu się uważnie. – Po co by chciała twój autograf, skoro cię nienawidzi? – Myślę, że chciała podejść wystarczająco blisko, by zostawić mi liścik. Zdarzało się, że otrzymywał pogróżki. Śmiercią nie grożono mu często, ale ze względu na szeroką dystrybucję jego książek Tommy spotykał się czasem z krytyką. Niektórzy spośród czytelników mieli źle w głowie. – Dotychczas nikt nie podał ci listu z pogróżką osobiście – powiedziała Becky. – Powinieneś powiadomić policję. – Nie. – Tommy. – Powiedziałem: nie. Chciałbym się cieszyć miłym wieczorem. – Jestem trochę wystraszona. – Niepotrzebnie. Skupił się na ekranie laptopa, czując na sobie uporczywe spojrzenie Becky.

– Dlaczego nie chcesz, żebym przeczytała ten liścik? – spytała. – Bo nie ma takiej potrzeby. Przez chwilę rozważała jego słowa. – Powiedziałbyś mi, gdyby to było coś innego, prawda? Spojrzał na nią, usiłując zachować kamienną twarz. – Na przykład co? – Po prostu nie lubię, gdy mamy przed sobą jakieś tajemnice. Zaczyna się. W jej oczach pojawia się ten wyraz, którego nie chciał widzieć nigdy więcej. Obydwoje wiedzieli, do czego nawiązywała, wypowiadając słowo „tajemnice”. Kiedyś już miał taką przed żoną. Jeden raz. Przemilczał coś przed Becky, a to niemal zrujnowało ich małżeństwo. Dwa lata temu Tommy miał romans. Poczucie winy tak mu doskwierało, że nie mógł milczeć ani chwili dłużej. W końcu się przyznał, gdy leżeli w łóżku, szykując się do snu. W telewizji dwaj detektywi przesłuchiwali podejrzanego, przekomarzając się z nim. Tommy poczuł nieodpartą potrzebę wyznania prawdy. Sięgnął po pilota i wyłączył głos, ale nie obraz. I zaczął mówić. Zawsze będzie miał w pamięci wyraz twarzy żony, gdy powiedział jej rzeczowo, bo nie wiedział, jak mógłby złagodzić druzgocące słowa. – Przespałem się z kimś, Becky. Zapamiętał, że poczuł wtedy dławiące go wymioty, ból brzucha oraz miał świadomość, że to nic w porównaniu do tego, co czuje ona. – Kto to?! – spytała po kilku minutach milczenia. – Kto to, do cholery?! Musiał nadal kłamać, bo chodziło o kogoś, kogo Becky znała. O kogoś, kto nie zasługiwał na to, by go skrzywdzić, kogoś, kto nie zagrażał już jego żonie. Tommy skłamał, ochraniając tamtą kobietę, ale przyznał się do niewierności, bo Becky powinna wiedzieć, jak ją oszukiwał. Byłoby niemożliwe odbudowanie ich związku, gdyby nie poznała prawdy. – To się zdarzyło w Dallas podczas podróży promującej książkę. Przespałem się z nią tylko raz i nawet nie wiem, kim ona jest. Nigdy więcej nie skontaktowała się ze mną. Nawet nie wiem, jak się nazywa. To był epizod pozbawiony znaczenia, ale zawiodłem twoje zaufanie i wiarę, które we mnie pokładałaś. Becky była zdruzgotana. Prawdziwie, głęboko, miażdżąco zdruzgotana. Jej twarz miała taki wyraz, jakby Tommy, patrząc jej w oczy, powoli wbijał nóż w jej brzuch. Oczy miała szeroko otwarte. Pełne przerażenia. Straszliwy ból. Całkowite zagubienie. – Dlaczego to zrobiłeś? Jak mogłeś? Gdy jej to powiedział, natychmiast zapragnął cofnąć swoje słowa, zapewnić, że to tylko okrutny żart, gdyż wyraz jej twarzy sprawił, że poczuł się, tak jakby runął

z drapacza chmur, machając rozłożonymi rękami i nogami, że to mogłoby go uchronić od roztrzaskania się o znajdujący się sto pięter niżej beton. Spojrzenie Becky wyrażało wielką bezradność. Zląkł się, że ją utraci. Nie wiedział, co ma zrobić, by temu zapobiec. To samo spojrzenie mogło pojawić się teraz. „Nie lubię, gdy mamy przed sobą jakieś tajemnice”. A jednak udało im się ocalić miłość, u podstaw ich związku leżało bowiem naprawdę głębokie wzajemne uczucie. Przez ostatnie dwa lata, w trakcie wielu przepłakanych nocy i licznych godzin terapii małżeńskiej, Becky nauczyła się znów ufać Tommy’emu. Jednak dzięki owemu zdarzeniu zdał on sobie sprawę, że rodzina jest najważniejsza. Przysiągł, że nigdy więcej nie uczyni czegoś, co zraniłoby Becky lub ich dzieci. Nie przeżyłby bez nich. Nigdy więcej w przyszłości. Bo wciąż ukrywał przed nią jeden sekret. Tajemnicę z odległej przeszłości. Bardzo istotną tajemnicę. 3 Tommy z galopującym sercem wpatrywał się w ekran laptopa. Uspokój się. Oddychaj miarowo. Postukał w przypadkowe klawisze, aby Becky myślała, że coś pisze. Nie mógł się jednak skupić. Potrafił myśleć wyłącznie o twarzy Maggie – Elizabeth. Ich rozmowa trwała zaledwie kilka sekund. Kobieta sprawiała wrażenie zupełnie normalnej. Wyjątkiem było lodowate spojrzenie. To na pewno ona. Kobieta, która dawniej była dziewczyną o rudych włosach spływających na plecy niczym woda. „Nawet nie zmieniłeś mego imienia”. Nie, nie zmienił. Uznał, że Elizabeth to wystarczająco pospolite imię, a ponieważ zniknęła z jego życia ponad trzydzieści lat temu, czuł się bezpieczny, posługując się w książce tym prawdziwym. A może chciał, by go odnalazła? W końcu to ona stała się przyczyną jego sukcesu. To, co owego dnia wydarzyło się w lesie, sprawiło, że Tommy zaczął pisać. Dzięki temu uciekł od przeszłości. Pisane pod szyldem „fikcja” słowa zapewniały bezpieczne ujście nagromadzonych wspomnień. Powieść Krew młodości była prawie wyłącznie fikcją. Z wyjątkiem pierwszego rozdziału. Jedynego, który przeczytała Elizabeth.

A teraz wróciła. Dlaczego? Zaćwierkała komórka Tommy’ego. Dominic. Jego agent. Odbierz telefon – nakazał sobie. Wróć do normalności, choćby na kilka sekund. Odebrał. – Nie powinieneś być w domu z żoną i dziećmi? – zapytał. – Witaj, Tommy. Ja też się cieszę, że cię słyszę. A dla twojej informacji: jestem w domu. Zaniedbuję rodzinę, by porozmawiać z najlepszym klientem. – Czy mogę się czuć kimś szczególnym? Kto to? – wyartykułowała Becky samymi wargami. Nigdy go nie pytała, z kim rozmawia przez telefon. – Dominic – odpowiedział szeptem. Ta odpowiedź ją zadowoliła, więc na powrót zagłębiła się w lekturze. – Tommy – powiedział agent. – Zatykam tamę palcem. Wczoraj przekroczyłeś trzeci ostateczny termin. Co się dzieje, do diabła? – Książka nie jest ukończona, Dom. Już ci mówiłem. – Prawdziwy z ciebie zaklinacz deszczu, przyjacielu, ale dalej tak nie pociągniesz. Podpisałeś umowę. – To będzie moja dotychczas najlepsza książka. – Wciąż mi to powtarzasz. Ale skąd, do cholery, mam wiedzieć, czy to prawda? Nikomu nie dałeś przeczytać nic więcej poza pierwszym rozdziałem. Muszę przyznać, że ciekawym i przerażającym. – Powieść już prawie gotowa. Muszę tylko wymyślić zakończenie. Milczenie. Lecz krótkotrwałe. – Nie znasz pieprzonego zakończenia? Nie znasz tego, czego twoi czytelnicy pragną najbardziej? Dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej? – Właśnie ci powiedziałem. – Przez ciebie spędzę bezsenną noc. – Trzeba było zatelefonować rankiem. Mógłbym ci wtedy popsuć cały dzień. Znowu milczenie. Ciężki oddech. – Więc kiedy? – zapytał Dominic. – Za trzy tygodnie. – Mur? – Mur beton. Za trzy tygodnie będzie gotowe. Przynajmniej to, o czym myślałem kilka minut temu – dodał bezgłośnie. – OK. I to im powiem. Ale nie zawiedź mnie tym razem. – Dominicu, dzięki mnie spłaciłeś swój dom. Mogę cię wykiwać, jeśli tylko zechcę. Chrzań się.

Becky uniosła głowę znad książki. Tommy wzruszył ramionami. – Touché – powiedział Dom i przerwał połączenie. – Czego chciał? – spytała Becky. – Chciał się dowiedzieć, kiedy będzie gotowa pierwsza wersja. – Mówiąc to, Tommy spojrzał przez okno. Chciał patrzeć na żonę, ale obawiał się, że może go zdradzić wyraz twarzy. Znów sygnał komórki. Tommy wreszcie spojrzał na Becky. – Znowu telefon? – zdziwiła się. – A teraz kto? Rzucił okiem na ekran. NUMER ZASTRZEŻONY – Nie wiem – odparł. – W takim razie nie odbieraj. W zwyczajnych okolicznościach Tommy by nie odebrał. Ale dzisiejszy dzień był jak najdalszy od zwyczajnego, więc zachował się inaczej. – Halo? – Witaj, Tommy. Głos Maggie. Był teraz niższy, bez miękkiego akcentu Minnesoty, ale Tommy wiedział, że to ona. Maggie. Elizabeth. Wstał i oddalił się od żony. Nie obejrzał się, by zobaczyć wyraz twarzy Becky, lecz czuł na karku jej uporczywy wzrok. – Skąd masz mój numer? – To raczej banalne pytanie. Naprawdę interesuje cię właśnie to? Pochylił głowę nad telefonem i ściszył głos. – To naprawdę ty? – Oczywiście, że ja. Nie rozpoznałeś mnie. – Przyszłaś w przebraniu. – Prawdziwy geniusz. Jej głos był młodszy niż ten, którym mówiła Maggie. W mrocznych partiach mózgu Tommy’ego brzmiał nawet seksownie. – Skąd mam wiedzieć, że to ty? Cisza. A potem: – Mam ci powiedzieć, gdzie zakopane jest ciało? To wciąż mógł być tylko żart. Niewykluczone też, iż dzwoni ktoś mający część informacji, ale nieznający całej prawdy, w nadziei że uda mu się zaszantażować bogatego powieściopisarza. – Tak – odparł. – Powiedz mi. – Doskonale. Rade Baristow jest zakopany na głębokości półtora metra pod uschniętym wiązem, trzydzieści kroków na zachód od polany w lesie za osiedlem

Jackson Creek w Lind Falls w stanie Oregon. Tommy poczuł ucisk w sercu. – Więcej – powiedział. – Chcę usłyszeć więcej. – Razem z nim zakopano nóż do steków – powiedziała. – Na ostrzu noża jest krew... Nacisnął guzik przerywający rozmowę. Nie wiedział dlaczego, a nawet nie był pewien, czy chce ją przerwać. Ale jego palec uczynił to samowolnie, nie słuchając mózgu. Przeczesał dłonią długie włosy, szarpnął je, aż zabolało. Obrócił się i spojrzał na Becky. Na pewno nic nie słyszała, ale nie była to wielka pociecha. Nie miał najmniejszej ochoty podejść teraz do żony. Jezu Chryste. Jeśli kiedykolwiek potrzebny mi będzie obojętny wyraz twarzy, to właśnie teraz. Na sztywnych nogach wrócił do stolika. – Kto to był? – spytała Becky. – Nikt. – Najwyraźniej ktoś telefonował. Komórki same nie dzwonią. – To był akwizytor. Zaskoczył mnie. Nie wiedziałem, że mają tam mój numer. Otaksowała go wzrokiem. – Czego chciał? Takie wypytywanie nie było w jej stylu. Jest wystraszona. Tommy wiedział, że może rozegrać sprawę na dwa sposoby. Grzęznąć w kłamstwie i mieć nadzieję, że jakoś się z tego wywikła, albo odmówić wszelkich wyjaśnień, dopóki nie wymyśli czegoś wiarygodnego. Wybrał to ostatnie. – Nie wierzysz mi? – Tego nie powiedziałam. – Więc dlaczego chcesz wiedzieć, kto dzwonił? – Bo – powiedziała, prostując się na krześle – wydaje mi się, że zachowujesz się dziwacznie. I odszedłeś od stolika. Sądząc po twojej reakcji, myślę więc, że proponują ci coś bezsensownego. I po prostu jestem trochę ciekawa. Najgorsze w tym wszystkim było to, że naprawdę chciał powiedzieć Becky. Ponad wszystko pragnął, by się dowiedziała. Ach, jaka to byłaby ulga. Podzielić się bólem, który doskwiera mu od tak dawna. Wpuścić Becky do najmroczniejszych zakamarków swego życia, dokąd wniosłaby nieco światła. Ale niestety nie mógł tego zrobić. Nikt się nie może dowiedzieć, bo gdyby to do Becky dotarło, utraciłby ją. Już raz omal jej nie stracił i nie chciał ryzykować nigdy więcej. Ów mrok musi pozostać wyłącznie jego udziałem. – To nie był akwizytor – powiedział w końcu. – Ale tak samo jak w przypadku liściku nie musisz tego wiedzieć.